14 czerwca 2017 r. zmarł w wieku 95 lat w Gryficach w zachodniopomorskim mjr Andrzej Kiszka, ps. “Dąb”, żołnierz Armii Krajowej i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Na mocy amnestii z 1947 r. ujawnił się, ale zagrożony aresztowaniem powrócił do walki z czerwonymi okupantami Polski, którą kontynuował przez następne 15 lat – do grudnia 1961 r. Wtedy, na skutek zdrady, został zatrzymany przez milicję w bunkrze, w którym się ukrywał. Komuniści skazali go na dożywocie, zamienione ostatecznie na 15 lat więzienia.
Andrzej Kiszka, ps. “Dąb” / Wikipedia CC BY-SA 4,0 Przemo9051
Co musisz wiedzieć?
Andrzej Kiszka był żołnierzem Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego.
Ujawnił się po ogłoszeniu “amnestii” w 1947 roku, ale zagrożony aresztowaniem wrócił do podziemia.
W małej ziemiance w okolicach Biłgoraja ukrywał się do do 1961 roku, kiedy wpadł w wyniku zdrady.
Ujęcie Kiszki nastąpiło 30 grudnia 1961 r., po kilkugodzinnym przeczesywaniu okolic wsi Ciosmy koło Huty Krzeszowskiej (powiat Biłgoraj). Komunistyczna grupa operacyjna miała informacje od agenta, który wskazał miejsce przebywania żołnierza. Kapusiem okazał się krewny “Dęba” – mimo wcześniejszej odmowy współpracy został złamany przez SB.
Kiszka słysząc, jak rozkopywany jest śnieg przy wejściu do bunkra, nie stawiał oporu. Zorientowawszy się w sytuacji, nie próbował się bronić, mimo dużego arsenału broni, który zgromadził. “Dąb” pozwolił się wyciągnąć ze schronu. Przewieziono go na posterunek milicji w Biłgoraju, a stamtąd do Komedy Wojewódzkiej MO w Lublinie.
Rozmawiał sam ze sobą
Leśny schron, który zbudował dzięki pomocy dwóch znajomych, znajdował się na stoku niewielkiego wzniesienia. Szeroka na półtora metra ziemianka miała dwa metry wysokości i trzy metry długości. Zamaskowano ją mchem i posadzonymi świerkami. Wnętrze oświetlała lampa naftowa.
Umeblowanie stanowiły łóżko i półki. Z żelaznej beczki zrobiono ubikację. Nie zapomniano o otworach dostarczających powietrze.
Kiszka ukrywał się tu przez 9 lat, od końca 1952 r. Sam ze sobą grał w karty i sam ze sobą rozmawiał. Z biegiem czasu „rozmowy” coraz częściej ograniczały się do grzecznościowych zwrotów: „Dzień dobry”, „Dobranoc”, „Smacznego”, „Zdrowie”. Jedną zimę „przegadał” z myszą, którą wpadła do słoika.
– Nie było tak, że on tej „nory” nigdy nie opuszczał. W okresie, kiedy się ukrywał, był nawet u dentysty. Nikt nie poznał, że Kiszka to ktoś z „innego świata”. On starał się nie wyróżniać wyglądem, nie zapuszczał brody ani długich włosów- mówił Roman Sokal, regionalista, były burmistrz Biłgoraja.
Zimą Kiszka rzadko wychodził z kryjówki – nie chciał zostawiać śladów na śniegu. Przetrwać pomagali mu zaufani ludzie, głównie brat, który przynosił mu żywność.
– Na zimę miałem zapasy: ziemniaki, trochę makaronu, suchy chleb. Tłuszcz był z upolowanych koziołków, mięso było ugotowane i zalane smalcem. (…) Gotowałem dwa razy dziennie na maszynce spirytusowej, na okres zimy miałem 40 litrów tego paliwa. (…) Wiosną i latem byłem panem swoich lasów. To one mnie ratowały- opowiadał „Tygodnikowi Nadwiślańskiemu”.
– Uderza to, z jaką skrupulatnością zorganizował sobie to życie- podkreślał Roman Sokal.
– W tak ekstremalnej sytuacji, w warunkach odosobnienia i sfingowanej rzeczywistości poradził sobie w sposób świadczący o niezwykłej odporności psychicznej. Pewnie miał świadomość, że prędzej czy później go znajdą, a jednak zachował człowieczeństwo, nie zdegenerował się, godnie przeżywał ten czas.
U “Ojca Jana” i “Wołyniaka”
Andrzej Kiszka urodził się w 1921 r. we wsi Maziarnia, ówczesnego powiatu biłgorajskiego. Rodzice, Anna i Jan, gospodarowali na pięciu hektarach. Miał czworo rodzeństwa.
Młody Andrzej sezonowo pracował jako robotnik leśny. Walkę z okupantami rozpoczął w 1941 r. wstępując do Batalionów Chłopskich. W 1942 r. złożył przysięgę na ręce Stanisława Bednarskiego, komendanta placówki Armii Krajowej w Hucie Krzeszowskiej. Kiedy rok później AK scaliła się z Narodową Organizacją Wojskową, służył w oddziale Franciszka Przysiężniaka „Ojca Jana”.
Na rozkaz dowództwa latem 1944 r. wstąpił do nowotworzonego posterunku Milicji Obywatelskiej w Hucie Krzeszowskiej. Dzięki temu przekazywał podziemiu informacje o planowanych akcjach Sowietów i aparatu bezpieczeństwa.
W listopadzie 1944 r., sam zagrożony wywózką na Sybir, wrócił do lasu. Zaciągnął się do oddziału NZW kpt. Józefa Zadzierskiego „Wołyniaka”, który tragicznie zginął w grudniu 1946 r.
Pułapka amnestii
Po ogłoszeniu amnestii w lutym 1947 r. Andrzej Kiszka (konspiracyjne pseudonimy: „Leszczyna”, „Dąb”, „Bogucki”) ujawnił się i wrócił na gospodarstwo rodziców. Wkrótce okazało się, że również w jego przypadku komunistyczna akcja ujawnieniowa była pułapką. Bezpieka zadecydowała o aresztowaniu Kiszki.
Funkcjonariusze UB z Biłgoraja urządzili zasadzkę we wsi Maziarnia koło Huty Krzeszowskiej. „Dąb” okazał się sprytniejszy, uciekł mimo ostrzału. Nie miał wyjścia – musiał wrócić do konspiracji.
Jesienią 1949 r. trafił do grupy Adama Kusza, „Garbatego”, który pochodził z Sierakowa niedaleko Maziarni i był kolegą Kiszki. Oddział operował na styku obecnego Podkarpacia i Lubelszczyzny.
– Mieliśmy bunkry w lasach, różne kryjówki, bo wciąż nas tropiono – wspominał Kiszka – Nie było się już jak bić. Tylko czasem porządek zrobiliśmy z pepeerowcami dając im w tyłek, albo z takimi co donosili. Bo donosicielstwo stawało się częstsze, a komuniści za byle co zamykali w więzieniu. Ludzie byli nam przychylni, ale już się bali.
Nieliczny już, kilkunastoosobowy oddział „Garbatego” komuniści rozbili w sierpniu 1950 r. W kompleksie leśnym pod Janowem Lubelskim przeprowadzono wielką obławę, na którą przywieziono ciężarówkami z Rzeszowa pododdziały KBW. Zginął wtedy m.in. Adam Kusz. Wśród kilku jego partyzantów, którzy wydostali się z okrążenia, był Andrzej Kiszka.
– Stanąłem w gęstych świerkach. Uratowało nas to, że tam, gdzie świerki rosły gęsto, żołnierze nie szli tyralierą, tylko gęsiego. I mnie ominęli.- opowiadał po latach na łamach „Focusa”.
Pomimo ograniczonych już możliwości działania, wspólnie z niedobitkami grup partyzanckich, próbował kontynuować walkę przeciwko narzuconemu Polsce reżimowi. Po śmierci swoich współtowarzyszy ukrywał się sam we wspomnianym bunkrze.
Jesienią 1954 r. udał się wraz z obstawą do Jana Łukasika, lokalnego sekretarza PZPR, mieszkającego w wiosce Rataj Ordynacki.
– Miałem zamiar wymierzyć mu karę chłosty i ostrzec go, by zaprzestał wydawać UB żołnierzy podziemia. Spał, gdy wszedłem sięgnął po pistolet, który miał pod poduszką. Ja byłem szybszy – ratując swe życie, oddałem celny strzał – tłumaczył Kiszka w 2007 r. – Według obowiązującego dzisiaj prawa, gdyby on mnie zabił, byłaby to zbrodnia komunistyczna, a skoro ja do niego strzelałem, to zostałem >>bandytą<<. Na nic zdały się zeznania świadków.
III RP: radość i upokorzenie
Komuniści ścigali Kiszkę listami gończymi. W końcu dopadli go 30 grudnia 1961 r.
– Wiadomość o schwytaniu partyzanta lotem błyskawicy rozeszła się wśród okolicznych mieszkańców. Pusty już bunkier był oblegany przez tłumy ciekawskich. Każdy chciał wejść do środka, i zobaczyć na własne oczy kryjówkę człowieka, o którym krążyły legendy. Po kilku dniach wzgórze było stratowane.- pisał dziennikarz Krzysztof Kąkolewski.
W akcie oskarżenia zarzucono Kiszce, że od 1947 do 1961 r. w kilku powiatach województwa rzeszowskiego “wraz z innymi osobami brał udział w związku mającym na celu gromadzenie broni oraz dokonywanie napadów rabunkowych i zabójstw”. Prokurator żądał kary śmierci. Sąd Wojewódzki w Lublinie skazał Kiszkę na dożywocie. Później Sąd Najwyższy zmniejszył karę do 15 lat.
Na wolność – warunkowo – wyszedł w 1971 r., po niespełna 10 latach spędzonych w więzieniu w Potulicach (większą część kary odbył w Strzelcach Opolskich). Na krótko wrócił do Maziarni, po czym wyjechał aż pod Szczecin i tam się osiedlił.
Kiszka ożenił się z wdową po swoim młodszym bracie. Był bardzo ostrożny, nawet sąsiadów nie wtajemniczał w swoje życie. Cieszył się z tego, że dożył wolnej Polski. Nie krył wzruszenia odbierając przyznany mu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego w 2007 r. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. W 2016 r. otrzymał awans na majora. III RP jednak także upokorzyła go. Co prawda wyrok, który wydano na niego w PRL-u, w 1998 r. został unieważniony, ale tylko częściowo.
Pełna rehabilitacja Andrzeja Kiszki nastąpiła dopiero w 2018 r. – kilkanaście miesięcy po jego śmierci. Decyzją ministra obrony narodowej Antoniego Macierewicza Andrzej Kiszka, ps. “Dąb”, “Leszczyna”, „Bogucki”, został – również pośmiertnie – mianowany na stopień podpułkownika. Nieco wcześniej, w miejscu dawnego bunkra postawiono pamiątkowy głaz, krzyż i tablicę.
Spoczął na Cmentarzu Komunalnym w Rogowie, parafia Radowo Małe w zachodniopomorskim.
Jeśli Ukrainiec w wieku senioralnym zamieszka w Polsce, ZUS będzie ma obowiązek wypłacać mu różnicę między emeryturą pobieraną z Ukrainy a minimalną polską. Minimalna emerytura ukraińska wynosi obecnie od 2725 do 3370 hrywien (od ok. 260 do 320 zł). Oznacza to dopłatę rzędu ponad 1,5 tys. zł miesięcznie.
Polska stanie się senioralnym eldorado dla naszych sąsiadów zza wschodniej granicy
W grudniu 2024 r. ponad 20 tys. cudzoziemców otrzymało emerytury i renty z ZUS, na łączną sumę ok. 27,6 mln zł (jest to pula miesięczna). W analogicznym okresie 2023 r. świadczenia te wypłacano 15,3 tys. osób (21,5 mln zł), a w 2022 r. – 12,2 tys. osób (16,5 mln zł). Wychodzi na to, że co roku ZUS wydaje z tego tytułu co najmniej o 5 mln zł więcej – czytamy w “Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Według gazety eksperci wieszczą, że zjawisko będzie narastać, a za 10-20 lat Polska stanie się senioralnym eldorado dla naszych sąsiadów zza wschodniej granicy.
Jak podaje “DGP” zasadniczo cudzoziemcy wykonujący u nas aktywność zawodową podlegają z tego tytułu ubezpieczeniom społecznym i zdrowotnemu. Na 31 grudnia 2024 r. było to ok. 1,2 mln obcokrajowców zgłoszonych do ubezpieczeń emerytalnych i rentowych. Najliczniejszą nację podlegającą u nas ubezpieczeniom społecznym stanowią Ukraińcy 787,5 tys., a także Białorusini 134,9 tys. i Gruzini 25,7 tys. (dane na koniec 2024 r.).
ZUS będzie musiał dopłacać do ukraińskich emerytur
Cytowany przez dziennik dr Marcin Krajewski z Uniwersytetu Łódzkiego (Centrum Nietypowych Stosunków Zatrudnienia) ocenił, że od 2015 r. statystyki Zakładu Ubezpieczeń Społecznych pokazują rosnącą liczbę osób ubezpieczonych pochodzenia ukraińskiego czy białoruskiego, a agresja Rosji na Ukrainę przyspieszyła ten proces. Na koniec 2023 r. niemal 7 proc. ubezpieczonych posiadało obywatelstwo inne niż polskie, a ok. 5 proc. przychodów FUS pochodziło z ich składek.
“Jeśli Ukrainiec w wieku senioralnym zamieszka w Polsce, to często ZUS będzie miał obowiązek wypłacać mu różnicę między emeryturą pobieraną z Ukrainy a minimalną polską” – tłumaczy dr Marcin Krajewski.
Według eksperta takie wyrównania to niebagatelne kwoty.
Minimalna emerytura ukraińska wynosi obecnie od 2725 do 3370 hrywien (od ok. 260 do 320 zł). Oznacza to dopłatę rzędu ponad 1,5 tys. zł miesięcznie.
Według cytowanej przez dziennik Katarzyny Kalaty z Kancelarii Kalata postępująca liczba cudzoziemców zatrudnionych w Polsce, którzy regularnie odprowadzają składki do ZUS, oznacza, że w przyszłości będą ubiegać się o swoje świadczenia.
Zdaniem Andrzeja Radzisława, radcy prawnego w Kancelarii Goźlińska, Petryk i Wspólnicy, przyczyni się do tego również liberalizm naszych przepisów emerytalnych, działających wg zasady: za opłacaną “dziś” składkę (choćby jedną) “jutro” ma być emerytura. Według eksperta nie wymagają one uzbierania minimalnego stażu zapewniającego emeryturę, a powinny go zastrzec na poziomie co najmniej 10 lat.
Postawa Krzysztofa Bosak wobec demontażu (demontażu, nie zniszczenia) wystawy lgbt w Sejmie jest postawą typową dla polityków zachodniej chadecji, którzy na przełomie XX i XXI wieku pozwolili radykalnej lewicy zalać ideologicznym szambem Europę Zachodnią. Tak się stało. Zgodnie z obietnicą zachodnich neomarksistów ulice i instytucje Zachodniej Europy – cuchną. Cuchną w przenośni i dosłownie. Cuchnie również przestrzeń publiczna w Polsce upstrzona ideologicznymi odchodami.
Różnica pomiędzy radykalną a umiarkowaną prawicą
Dokładnie 10 lat temu napisałem:
„Różnica pomiędzy radykalną a umiarkowaną prawicą opiera się głównie na tym, że ta druga (umiarkowana) wykazuje się daleko zaawansowanym umiarkowaniem w myśleniu i działaniu. Związana z tym powściągliwość (w myśleniu i działaniu) jest na tyle stabilna, że dość często powoduje wrażenie poważnego niedostatku w tym zakresie. W ostatnim okresie, w niektórych przypadkach, ów niedostatek należałoby nazwać po imieniu, czyli po prostu brakiem działania i myślenia w kluczowych aspektach”.
Postawa Krzysztofa Bosaka jest postawą charakterystyczną dla prawicy umiarkowanej, którą od lat udaje PiS. W przypadku Bosaka jest to duże rozczarowanie, tym bardziej, że ten inteligentny polityk nie tylko potrafi myśleć, ale wielokrotnie deklarował, że jego formacja ma być „prawicą ideową”.
Kult wszelkiej aberracji
Kult wszelkiej aberracji jako ciąg dalszy rewolucji neokomunistycznej jest kultem zła zadawanego samemu sobie i innym. Człowiek cywilizowany w moralnym odruchu sprzeciwia się słowem i czynem. Słowo bez uczynków, tak jak wiara, staje się martwe.
Martwe słowa Krzysztofa Bosaka:
Redaktor: Grzegorz Braun z zakazem wejścia do Sejmu.
Krzysztof Bosak: Marszałek Sejmu podjąć taką decyzję.
Redaktor: Słusznie?
Krzysztof Bosak: Moim zdaniem w Sejmie nie jest miejscem na wybryki i na niszczenie różnych rzeczy.
Redaktor: Czyli potępia pan ten akt wandalizmu Grzegorza Brauna?
Krzysztof Bosak: Potępiam zachowania niezgodne z regulaminem i potępiam też robienie ideologicznych wystaw w Sejmie, które wpisują się w negatywne trendy ideowe. Jedno i drugie. Uważam, że takich wystaw nie ma po co robić w Sejmie.
Ostatnie zdanie Bosaka brzmiało:
Natomiast oczywiście polemizować i walczyć z tym należy metodami cywilizowanymi /PolskieRadio24_pl/
Dzięki temu mniej rozgarnięty słuchacz utrwali sobie, że metody walki Grzegorza Brauna są niecywilizowane, a walczyć z nieumiarkowanym złem czyli z rewolucją należy w sposób umiarkowany – wielce powściągliwy w czynach, bo taka właśnie jest rekomendacja Krzysztofa Bosaka. Ten typ walki, w praktyce walki pozornej, doprowadził nas do utrwalonego stanu bezbronności wobec zła.
Ministerstwo Klimatu i Środowiska podjęło decyzję o zwolnieniu z funkcji dyrektora Poleskiego Parku Narodowego Jarosława Szymańskiego, który piastował tę funkcję od… 15 lat. Według pracowników powodem tej decyzji jest to, że na terenie parku doszło podczas kampanii wyborczej do… spotkania z Martą Nawrocką, które zorganizowało lokalne Koło Gospodyń Wiejskich. Co więcej, według nich dyrektor parku nawet nie wiedział o tym spotkaniu.
Sprawę w mediach społecznościowych skomentował poseł PiS Paweł Sałek.
Oczywiście w czasach Donalda Tuska, Rafała Trzaskowskiego, Minister Pauliny Hennig-Kloski to, że na finiszu kampanii wyborczej zwolnienie Dyrektora Poleskiego Parku Narodowego i zwykła turystyczna wizyta Marty Nawrockiej w Poleskim Parku Narodowym, nie mają żadnego związku
— wskazał.
To jedynie przypadek, że z dnia na dzień wieloletni dyrektor Parku został wyrzucony z pracy. Marta Nawrocka odwiedzając Poleski Park Narodowy przebywała na zaproszenie lokalnego Koła Gospodyń Wiejskich i spacerowała ścieżkami dydaktycznymi parku -dodał.
Ciekawe czy jak Marta Nawrocka była kilka dni później na Giewoncie to czy dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego też został zwolniony? Bo Marta Nawrocka weszła na Giewont szlakiem turystycznym i jeszcze przy Krzyżu na szczycie Giewontu ma zdjęcie z polską flagą
— zaznaczył.
Oświadczenie pracowników
Pracownicy Poleskiego Parku Narodowego wydali oświadczenie, w którym wyrazili swój sprzeciw wobec decyzji o odwołaniu ze stanowiska dyrektora Jarosława Szymańskiego.
Dobiega końca w sumie dziesięcioletnia prezydentura Andrzeja Dudy. Mimo różnych potknięć i błędów nie można byłoby jej oceniać źle. Niestety, dwa lata temu prezydent podjął nieoczekiwanie decyzję brzemienną w fatalne konsekwencje.
Prezydent Andrzej Duda – piszę to z niemałym żalem – zawiódł wierzących wyborców, a przede wszystkim zawiódł Kościół katolicki. Owszem, wielokrotnie stawał w obronie naturalnego ładu, odrzucając lewicowe pomysły, które pojawiały się w przestrzeni publicznej. Niestety, trzy razy nie chciał albo nie potrafił przeciwstawić się złu, co w jednym wypadku przyniosło opłakane skutki. Mam głęboką nadzieję, że jego następca w Pałacu Prezydenckim da podczas swoich rządów wyraz niezłomnego przywiązania do wiary Kościoła.
Dziwna chęć zmiany konstytucji
W 2015 roku II tura wyborów prezydenckich stawiała przed wierzącymi Polakami dość pozorny wybór. Bronisław Komorowski nie jawił się wprawdzie jako specjalnie gorliwy tęczowy rewolucjonista; był jednak eksponentem łże-konserwatyzmu Platformy Obywatelskiej. Dał zresztą tego dobitny wyraz, na krótko przed końcem swojej kadencji podpisując ustawę o in vitro, która pozwalała opłacać z budżetu państwa tę okropną procedurę, która wiąże się w nierozerwalny sposób z zamrażaniem ludzkich zarodków, a ostatecznie – z ich zabijaniem. Dlatego tak, jak pewnie większość katolickich wyborców, oddałem wówczas głos właśnie na kandydata PiS.
Początkowo nie było powodów do narzekań, oczywiście z perspektywy dbałości o moralność publiczną. Coś dziwnego stało się dopiero w 2019 roku. Wówczas prezydent ogłosił, że chciałby wpisać do polskiej konstytucji przynależność do Unii Europejskiej i NATO. NATO to sojusz wojskowy i nasza w nim obecność ma swoje niewątpliwe zalety, choć czy trzeba to zapisywać w konstytucji – to osobna kwestia. Ale… Unia Europejska?! Przecież w 2015 roku było już dla każdego oczywiste, że Bruksela dąży do jak najsilniejszego ograniczenia polskiej suwerenności i zaszczepienia nam całej rewolucyjnej, liberalnej agendy – od pozbawienia nas polskiej złotówki, przez narzucenie homoseksualnych pseudo-małżeństw aż po rozbuchany aborcjonizm. Jak odpowiedzialny, katolicki prezydent mógłby popierać wpisanie naszego członkostwa w tej organizacji do konstytucji, choć w oczywisty sposób osłabiłoby to naszą pozycję w negocjacjach z urzędnikami UE?
Na szczęście – nic z tego nie wyszło, nie znalazła się po temu odpowiednia większość, a temat żył w sumie dość krótko. Po latach można tę inicjatywę traktować bardziej jako propagandowy gest, obliczony na uciszenie tych wszystkich, którzy twierdzili, że PiS lada chwila „wyprowadzi Polskę z UE”. Być może Andrzej Duda nigdy nie myślał poważnie o realizacji swojej propozycji, choć, przyznam, serce mi wówczas zadrżało…
Nieszczęśliwy projekt ustawy w sprawie aborcji
Również w 2020 roku wybór w II turze w gruncie rzeczy nie istniał. Pomimo kompromitacji ze sprawą Unii Europejskiej, Andrzej Duda jawił się jako nieporównywalnie lepszy kandydat niż skrajny lewicowy aktywista, Rafał Trzaskowski. Dlatego trzeba było zrobić to samo, co pięć lat wcześniej: poprzez Andrzeja Dudę, w nadziei, że jako wierzący katolik będzie stał na straży cywilizacyjnego ładu.
Niestety, w tej drugiej kadencji prezydent poważnie zawiódł – i to dwukrotnie. Pierwszy wielki sprawdzian przyszedł po wyroku Trybunału Konstytucyjnego z października 2020 roku, który rozstrzygnął o niezgodności z konstytucją zabijania chorych dzieci. W obliczu szalonych czarnych protestów prezydent bronił wprawdzie decyzji Trybunału, ale zarazem… skierował do Sejmu ustawę, która wprowadziłaby możliwość zabijania dzieci w przypadku stwierdzenia u nich wad letalnych.
Gdyby została przyjęta, aborcjoniści mogli uśmiercać dzieci, jeżeli lekarze stwierdziliby, że dziecko i tak by nie przeżyło. Teoretycznie rzecz miała wychodzić naprzeciw tym kobietom, które mogłyby ulec traumatyzacji słysząc, że w ciąży stały się „trumnami” – takim językiem posługiwała się wówczas proaborcyjna kilka nadająca ton całej lewej stronie debaty. Życia jednak nie wolno odbierać – nigdy, w żadnej sytuacji, nawet jeżeli lekarze podejrzewają dziecko o śmiertelną chorobę. Tym więcej, że te podejrzenia nie zawsze się sprawdzają. Zdarza się, że dziecko, które miało urodzić się z ciężkimi wadami i za chwilę umrzeć – rodzi się zupełnie zdrowe.
Ustawą prezydenta ostatecznie w ogóle się nie zajęto i stąd jego propozycja nie weszła w życie. Dziś można powiedzieć, że na tle znacznej części PiS Andrzej Duda i tak wykazał się „konserwatyzmem”: część działaczy partii Jarosława Kaczyńskiego twierdzi, że wyrok Trybunału był błędem i należałoby przywrócić „kompromis” aborcyjny, który pozwalał swobodnie zabijać na przykład dzieci chore na zespół Downa. W 2023 roku to zresztą w podległym PiS resorcie zdrowia dotyczące uznania zagrożenia zdrowia psychicznego kobiety za przesłankę wystarczającą do zabicia dziecka, o czym wprost mówił ówczesny minister Adam Niedzielski.
Andrzej Duda nie chciał iść tak daleko, ale – tak czy inaczej – jego propozycja jesienią zmierzała do pogorszenia ochrony życia względem stanu wprowadzonego przez Trybunał. Domyślam się, co kierowało głową państwa: była to najpewniej chęć uspokojenia niezwykle rozbuchanych emocji części społeczeństwa. Problem w tym, że emocje te rozgorzały tak bardzo, bo decyzja Trybunału zapadła bez odpowiedniego przygotowania opinii publicznej. Rolą prezydenta nie może być ochrona porządku publicznego, jeżeli ceną miałoby być życie choćby jednego obywateli, niechby i nienarodzonego i chorego.
Bioetyczna katastrofa
Prawdziwy dramat rozegrał się w 2023 roku, już po wyborach parlamentarnych, które wygrała nieszczęsna koalicja 13 grudnia. Sejmowa większość – z udziałem lewicowej frakcji PiS – przyjęła 29 listopada ustawę o finansowaniu in vitro z budżetu państwa.
Wydawało się oczywiste, że Andrzej Duda – członek Kościoła katolickiego – nie podpisze tej ustawy. Jeszcze w 2015 roku krytykował Bronisława Komorowskiego za to, że on in vitro wsparł.
Do prezydenta zresztą specjalny list wysłał arcybiskup Stanisław Gądecki, wówczas przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. W tekście metropolita Poznania bardzo jednoznacznie wyjaśnił, na czym polega zło metody in vitro. Przypomniał przede wszystkim o tym, że metoda ta jest nierozerwalnie związana z zabijaniem ludzi – w postaci niszczenia embrionów. „W ramach metod, które pozornie mają służyć życiu, mamy do czynienia z zamierzoną selektywną aborcją” – pisał metropolita Poznania. Powoływał się zarówno na prawo naturalne, dostępną dziś wiedzę medyczną jak i nauczanie papieży, w tym Piusa XII i św. Jana Pawła II. Zwrócił też uwagę, że ustawa parlamentu mówi o „leczeniu niepłodności”, choć in vitro zupełnie niczego nie leczy. Dlatego arcybiskup prosił prezydenta, by ustawę albo zawetował – albo skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego.
Andrzej Duda nie zrobił ani jednego, ani drugiego. Ustawę po prostu podpisał… Zgodnie z nią minister zdrowia musi każdego roku przeznaczyć co najmniej 500 mln złotych z budżetu swojego resortu na „program polityki zdrowotnej leczenia niepłodności obejmujący procedury medycznie wspomaganej prokreacji, w tym zapłodnienie pozaustrojowe”.
Innymi słowy za sprawą prezydenta Andrzeja Dudy każdego roku pieniądze z naszych podatków są przeznaczane na to, by w laboratoriach tworzyć embriony, a następnie część z nich zamrażać, co oznacza odwleczoną w czasie śmierć stworzonych w ten sposób istot ludzkich.
Nie jestem w stanie stwierdzić, jakimi przesłankami kierował się w tej sprawie prezydent – praktykujący katolik, wezwany przez przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski do konkretnego działania, choćby do skierowania ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Zamiast postawić opór woli parlamentu, zdominowanego przez ludzi głęboko gardzących Polską, Kościołem i samym Panem Bogiem, Andrzej Duda na ustawę się zgodził. To jeden z największych dramatów ostatnich lat polskiej polityki.
Polska wierna Bogu?
Zmienić ten fatalny stan rzecz będzie mogła dopiero nowa większość parlamentarna, która może powstać na skutek upadku rządu Donalda Tuska albo po wyborach w 2027 roku. Pytanie tylko, czy kogokolwiek ta sprawa będzie jeszcze interesować. Niestety, w Polsce doszło do całkowicie irracjonalnej znieczulicy w sprawie in vitro. Środowiska konserwatywne w znacznej mierze dały sobie narzucić narrację lewicy, która traktuje sztuczne zapłodnienie jako normalną formę wspomagania prokreacji. Tymczasem nic, co wiąże się z zamrażaniem i niszczeniem embrionów, nie jest normalne. In vitro jest procedurą całkowicie niegodziwą – i nie można mieć co do tego żadnych wątpliwości, o czym przypominał abp Stanisław Gądecki idąc za papieżami, w tym Karolem Wojtyła.
Mam głęboką nadzieję, że prezydentura Karola Nawrockiego będzie całkowicie wolna od mniejszych lub większych zdrad sprawy katolickiej. Z wymierzoną w Boży porządek rewolucją po prostu nie wolno kolaborować, w żaden sposób. Polska nie potrzebuje konstytucyjnego zagwarantowania swojej obecności w Unii Europejskiej; nie potrzebuje zabijania dzieci podejrzanych przez lekarzy o chorobę śmiertelną; a nade wszystko nie potrzebuje zamrażania ludzkich embrionów w majestacie prawa – i z publicznych pieniędzy.
Prezydent Karol Nawrocki jest zobowiązany przecież nie tylko do tego, by wiernie służyć Polakom – ale przede wszystkim do tego, by wiernie służyć Bogu. Dlatego w ślad za ks. Piotrem Skargą módlmy się, by nasza Ojczyzna, kierowana przez nowego prezydenta, była zawsze wierna Bogu, wolna od kłamstw, fałszywych kompromisów i obłudy „umiarkowanego katolicyzmu”.
Katolicyzm nigdy nie jest umiarkowany – albo jest Chrystusowy, albo nie ma go wcale.
Wideo przedstawiające kampanię uliczną przeciwko ideologii gender w Warszawie stała się wiralem w Mediach społecznościowych na całym świecie. Aktywiści LGBT, którzy zareagowali na protest, szczekają dosłownie jak psy na wolontariuszy TFP. Ukazuje to absurdalność ich ruchu. Zobaczcie sami:
Globalny oddźwięk nagrania
Nagranie, opublikowane m.in. na YouTube i innych platformach, zostało odtworzone już ponad 25 milionów razy. Relacje na jego temat pojawiły się w mediach w Brazylii, USA, Kolumbii, na Słowacji, w Czechach, Holandii, a nawet w Turcji. Pokazuje to, jak nawet niewielkie protesty – w tym przypadku zaledwie dziesięciu wolontariuszy – mogą dotrzeć z przekazem do milionów odbiorców na całym świecie.
Szczekanie jako jedyny argument
Dlaczego właśnie to nagranie stało się tak popularne? Ponieważ większość ludzi uznaje tę scenę za absurdalną – nawet jeśli nie są przeciwnikami LGBT. Widać wyraźnie, że przeciwnicy TFP nie mają żadnych merytorycznych argumentów. Ich odpowiedzią na racjonalną krytykę jest szczekanie. Film ukazuje, jak nisko upadł ruch LGBT – jego intelektualną pustkę i moralne zepsucie.
Zobacz wideo: Obrońcy rodziny protestują przeciw seksualnej indoktrynacji dzieci. Sodomscy aktywiści odpowiadają szczekaniem.
Odrzucenie Boga prowadzi do zezwierzęcenia
Nagranie odsłania również głębszy problem: kto odrzuca Boga i Jego przykazania, ten sprowadza siebie do poziomu zwierzęcia. Dosłowne szczekanie aktywistów LGBT to wyraziste świadectwo tego zjawiska. Takie zachowanie szokuje wielu i pokazuje, jak daleko człowiek może zbłądzić bez moralnego kompasu.
Agenda LGBT zdemaskowana
Początkowo ruch LGBT domagał się jedynie „tolerancji” i prawa do istnienia. Obecnie narzuca wszystkim swoje fałszywe zasady – coraz więcej osób zaczyna to dostrzegać. To wideo ujawnia ich prawdziwe oblicze. Wiele osób jest zszokowanych tym szaleństwem i odwraca się od tego ruchu. Kampanie uliczne, takie jak ta prowadzona przez TFP, są kluczowe w demaskowaniu tej „genderowej dyktatury”.
Wesprzyj walkę o rodzinę i moralność
To nagranie udowadnia skuteczność działań TFP. Mała grupa może dotrzeć do szerokiej publiczności. Musimy wspierać tych mężczyzn – ich kampanie przekazują przesłanie o rodzinie i chrześcijańskiej moralności milionom ludzi. Pomóż chronić młode pokolenie przed pułapką ideologii LGBT.
Nagranie, które dziś porusza świat, pojawiło się również w spocie wyborczym kandydata na prezydenta RP, Karola Nawrockiego. W materiale tym postawiono fundamentalne pytanie: Czy Polska ma być biało-czerwona, czy tęczowa? Kandydat jasno odpowiada: Polacy są narodem tolerancyjnym, ale dzieci muszą być chronione przed ideologicznymi eksperymentami. „Gwarantuję,” podkreśla Nawrocki, „że jako Prezydent RP dopilnuję, by Polska pozostała biało-czerwona”.
W Polsce właśnie ta strona sporu politycznego, która mieni się „demokratyczną” najchętniej ustanowiłaby jakiś rodzaj faktycznej „dyktatury nowej arystokracji”. Oczywiście ze swoją własną klasą w roli faktycznej dziedzicznej neo-szlachty. Gdyby ci samozwańczy „demokraci walczący” po drugiej stronie sporu mieli podobnych sobie szaleńców, to już dawno mielibyśmy w Polsce wojnę domową. Na szczęście mają za rywali z natury tolerancyjnych prawaków – więc jakoś jeszcze się ta nasza wspólnota trzyma.
Żona spotkała znajomą. Znamy ją stąd, że nasze dzieci chodziły przez chwilę do tej samej klasy w podstawówce. Na pytanie o syna niespodziewanie zaczęła narzekać. Że się nie stara w szkole, nie uczy i generalnie sobie bimba. „No i wyrośnie z niego wyborca Nawrockiego” – wypaliła w końcu. Wyszło bezwiednie, a przez to pewnie w niekłamany sposób szczerze. Ot tak, jak myślą wyborcy Polski uśmiechniętej o „tamtych innych”. Standard.
Ale to przecież nie jest nic nowego. Dokładnie ta sama rozmowa mogłaby się odbyć 30, 20 albo i 10 lat temu. Zmienili by się tylko bohaterowie rymowanki. Od samego początku naszej demokracji jedna ze stron politycznego sporu uznała przecież, że władza należy się „ludziom mądrym, światłym i wykształconym”. I tak się przypadkiem składa, że to oni oraz ich środowisko najlepiej te znamiona elity narodu wypełniają. Pozostali zaś winni ten stan rzeczy milcząco uszanować. A jeśli się buntują to… no cóż. Należy z całą surowością wskazać im miejsce w szeregu. Także dla przykładu dla potencjalnych naśladowców.
Nie ma więc większego znaczenia jak głęboko się cofamy. Zawsze znajdziemy ślady tego samego starcia. Dopóki na początku lat 90-tych Lech Wałęsa zagrażał interesom frakcji Kuronia, Michnika i Geremka dopóty był zwalczany jako „małpa z brzytwą” i dyktator in spe z obawy przed którym potrzeba było jak się da najmocniej okroić uprawnienia prezydenta RP w konstytucji. Dekadę później z podobnym zacięciem zwalczany był autentycznie chłopski Andrzej Lepper. Potem rolę największej przeszkody w dziele budowy III Rzeczpospolitej Elitarystycznej przejął „prawicowy populizm”. Wpierw spod znaku PiS. Ostatnio także i Konfederacji.
Z kandydatem Nawrockim w roku 2025 też tak to właśnie działało. Plan był prosty. Obozowi uśmiechniętej Polski chodziło od początku o to, by zrobić zeń niebezpiecznego typa spod ciemnej gwiazdy. Celem było oczywiście wygranie wyborów przez tych, co trzeba, którym się to z urodzenia należy. A czysty i nieskrywany nawet szczególnie klasizm został użyty jako najprostsza – jak mniemano – droga do tego celu. Pochodzenie robotnicze Nawrockiego i typowo „blokerski” styl życia w dzieciństwie oraz wczesnej młodości został uznany za słabość kandydata. Do tego założenia, że „robotnicze” znaczy „kompromitujące” doczepiono zaraz najprostsze skojarzenia – przemocowość, nieuczciwość i prostactwo. Nikt w uśmiechniętym komentariacie nieszczególnie nawet próbował je nawet uprawdopodobnić. Przypomnijmy, że najcięższy zarzut sutenerstwa lansowany był w oparciu o tezę, że „ktoś tam słyszał, że ktoś inny powiedział”. Opowieść o kawalerce też miotała się od ściany do ściany. W jednej wersji pan Jerzy od którego Nawrocki odkupił mieszkanie był biednym staruszkiem, którego kandydat obywatelski wykorzystał i porzucił. Chwile potem ten sam Jerzy był już „groźnym zwyrodnialcem”, a zarzut wobec Nawrockiego odwrócił się o 180 stopni zyskując brzmienie, że kandydat… utrzymywał z nim kontakty. Na tak przygotowany grunt wchodzili „eksperci” i usłużny komentariat pytający (retorycznie rzecz jasna), jak to możliwe, że Polakom nie przeszkadza kandydat „sutener i oszust”. Odpowiedzi „a może dowody na potwierdzenie tej tezy nie były wystarczająco przekonujące?” nie pojawiało się w ogóle na horyzoncie myślowym kolegów i koleżanek z Onetu albo TOK FM.
Ta cała kampania negatywna nie byłaby oczywiście możliwa bez tego specyficznego podglebia utkanego z pogardy, poczucia wyższości oraz klasistowskich stereotypów. Opierać się ono od zawsze na przekonaniu, że jednym cała władza w Polsce należy się z samego faktu urodzenia w ramach pewnego środowiska. A innym władza nie należy się wcale i kropka. Jedni są bowiem prawdziwą szlachtą w wersji „neo”. A inni to de facto współczesne chłopstwo czy mieszczaństwo pozbawione praw.
O przynależności do arystokracji decyduje oczywiście sama klasa panująca. Można więc zostać do tego środowiska przyjętym. Ale jedynie pod warunkiem ucałowania w pierścień i wyznania wiary w obowiązujący zestaw poglądów. Wszystkie dalsze uzasadnienia to tylko pozbawione znaczenia rekwizyty. Ot, takie na przykład tytuły naukowe. „Naszym” oczywiście dodają splendoru utwierdzając hierarchię. U „tamtych” nie mają jednak większego znaczenia. I tak koniec końców magister Donald Tusk, albo absolwenci szkół średnich Szymon Hołownia czy Aleksander Kwaśniewski będą elitą, bo mają poglądy słuszne. Ale już Karol Nawrocki to hołota. Choćby i z doktoratem. No chyba, że przejdzie na słuszną stronę.
Na tak przygotowanym gruncie odegrał się więc i tym razem ten sam rytualny spektakl. W tym sezonie wzięli w nim udział na przykład filozof Tadeusz Gadacz (kiedyś, jeszcze gdy był księdzem katolickim, wychowanek i ulubieniec Józefa Tischnera), który poczuł się w obowiązku zapoznać świat ze swoim przekonaniem, że „połowa polskiego społeczeństwa wybrała sobie prezydenta sutenera, alfonsa, kibola, oszusta, lichwiarza, kłamcę i ćpuna”. Dodał jeszcze, że „współczuje wszystkim, którzy od takiego sosznika będą musieli odbierać swoje naukowe tytuły, inteligencji, osobom wrażliwym i myślącym”.
Swoje trzy grosze musieli też dorzucić niezawodni filozof Jan Hartman („Sutenerzy, psychopaci, gangsterzy (…) czy 1 czerwca oddadzą im Polskę debile, faszyści i nieuki, do spółki z bigotkami?”) oraz socjolog Radosław Markowski (mówił o klasach transferowych głosujących na Nawrockiego, a w opozycji do nich postawił wytwórców PKB czyli wyborców Trzaskowskiego).
Zaraz potem szły – jak zwykle – inne sektory elit symbolicznych: pisarka Manuela Gretkowska albo kompozytor Zbigniew Preisner. Aktor Jerzy Stuhr nie przemówił prawdopodobnie tylko dlatego, że nie żyje. Na szczęście godnie go reprezentowała koleżanka po fachu Krystyna Janda. Ktoś zrobił sobie dowcip podszył się pod Jandę zapowiadającą, że wszystkie spektakle będą teraz u niej w teatrze po angielsku. Dla ludzi wykształconych nie zrobi to różnicy, a wyborcy Nawrockiego i tak sztuki nie rozumieją. Biorąc pod uwagę dotychczasowy dorobek aktorki na polu krzewienia klasowej pogardy, wielu dało się nabrać, że to autentyk.
Byłoby to wszystko nawet zabawne. Gdyby nie to, że jest i irytujące i niebezpieczne.
Irytuje, bo mamy tu czarno na białym, że polskie „elity” składają się z ludzi niezdolnych do uczciwej interpretacji rzeczywistości. Ona ich po prostu nie interesuje. Albo gorzej – przerasta. Powtarzają więc bezwiednie opowieści, które nie kleją się nawet na poziomie faktów. Choćby ta o pęknięciu Polski w wyborach 2025 roku pod względem wykształcenia wyborców. Owszem, zgadza się, że Nawrocki zdecydowanie wygrywa wśród głosujących z wykształceniem podstawowym i zawodowym. Ale zwyciężył przecież też wśród ludzi, którzy z wykształceniem średnim. I nawet wśród wyborców z wyższym przewaga Trzaskowskiego nie była jakaś spektakularnie przygniatająca. To było raczej 60 do 40. Wielkie mi pęknięcie.
Ale jest przecież jeszcze gorzej. To epatowanie przez nasze samozwańcze elity przekonaniem, że istnieją wyborcy lepsi i gorsi (oni oczywiście są ci „lepsi”) śmierdzi na kilometr ordynarnym antydemokratyzmem. Ok, zrozumiałbym jeszcze gdyby głosili to zdeklarowani monarchiści przekonani, że cały ten dorobek XVIII-wiecznych rewolucji francuskiej czy amerykańskiej to tragedia i że świat bez konstytucji, republik i trójpodziału był lepszy. Ale przecież nasi „neo-arystokraci” w większości deklarują się jako… radykalni demokraci. Tak każą na siebie wołać i na tej auto-definicji budują przekonanie o własnej wyższości. Jak można mówić, że się jest demokratą? A jednocześnie drugiej połowie społeczeństwa odmawiać kompetencji do udziału w procesie właściwie tylko na tej podstawie, że ośmielają się wybierać inaczej? Przecież to właśnie jest postawa demokracji wroga i sygnalizująca raczej autorytarny (a nie wolnościowy) horyzont polityczny.
Wszystko to – i lenistwo poznawcze i jawny antydemokratyzm – powinno naszych piewców demokracji walczącej vel uśmiechniętej eliminować z poważnej dyskusji o Rzeczypospolitej. A że nie eliminuje? Trudno. W końcu my „prawaki” mamy dalece większą tolerancję na inność. I chyba to tylko ratuje tych samozwańczych „demokratów”. Gdyby trafili na takich samych jak oni, to już dawno mieli byśmy wojnę domową.
Zgodnie z wyliczeniami „Lancetu” może nas być 9,5 miliona, natomiast przy obecnej skrajnie niskiej dzietności – 8 milionów. Wylicza się mniej więcej, że w 2200 roku może być nas być 4 miliony, a w 2300 roku – 1 milion. W ciągu 250 lat możemy wymrzeć.
=========================================
– Członkostwo Polski w Unii Europejskiej miało ogromny wpływ na to, że w Polsce spadła liczba ludności – uważa Radomir Nowakowski, autor książki „Depopulacja. Polska i świat w obliczu katastrofy demograficznej”.
Przez 20 lat, kiedy Polska była członkiem Unii Europejskiej, liczba ludności w Polsce spadła o 4 proc. Czy członkostwo miało na to jakiś wpływ?
Miało ogromny wpływ, choćby z tego powodu, że z Polski po 2004 roku wyjechało za granicę do krajów członkowskich bardzo dużo ludzi. Szacuje się ich liczbę na prawie 3 miliony. Głównie byli to młodzi Polacy z tzw. drugiego wyżu demograficznego. W latach 80. po pewnym spadku dzietności, zaczął on znowu rosnąć i rodziło nam się po 720 tysięcy dzieci rocznie. Ci ludzie to było nasze największe bogactwo. Oddaliśmy ich za granicę i to za darmo. To są ludzie, których dzieci rodziły się już na obczyźnie, zamiast przychodzić na świat w Polsce.
Czy widzi Pan jakieś inne czynniki związane z członkostwem w UE, które mogłyby spowodować, że w Polsce rodziło się mniej dzieci w tym czasie?
Czynników, które wpływają na to, że rodzi się mało dzieci, jest bardzo wiele. Kilka z nich jest szczególnie istotnych, w tym czynniki kulturowe. Jest też choćby coś takiego, nie do końca namacalnego, jak optymizm. Jeśli ludzi cechuje pozytywnie nastawienie, są bardziej optymistyczni, bardziej zadowoleni ze swojego życia, dumni z tego, kim są, co osiągnęli i w jakim kraju mieszkają, to rzecz jasna mają więcej dzieci. Unia Europejska jest organizacją antynatalistyczną, która nie szanuje kultur europejskich, nie szanuje życia, w prawie wszystkich krajach członkowskich zabijanie nienarodzonych jest legalne. Unia promuje fatalne wzorce kulturowe oraz sprowadza masowo migrantów.
Czy Polacy wymrą jako naród? A jeśli tak, to kiedy? Dane liczbowe z Pana książki „Depopulacja” pokazują, że ostatnio z roku na rok jest pod tym względem coraz gorzej.
Tak, jest to niestety prawda. Jeśli oczywiście niczego nie zrobimy, nie zatrzymamy tego trendu, to może być bardzo źle. Wielu ludzi, którym obiło się o uszy coś takiego jak Klub Rzymski, ekscytuje się tym, że według złowróżbnych założeń tej organizacji Polaków ma być 15 milionów. Ja w książce piszę dokładnie, skąd się te 15 milionów wzięło, kto tę liczbę postulował i co to jest Klub Rzymski. Ale obawiam się, że przy obecnych trendach na przykład w roku 2100, 15 milionów to może być wersja bardzo optymistyczna.
Zgodnie z wyliczeniami „Lancetu” może nas być 9,5 miliona, natomiast przy obecnej skrajnie niskiej dzietności – 8 milionów. Wylicza się mniej więcej, że w 2200 roku może być nas być 4 miliony, a w 2300 roku – 1 milion. W ciągu 250 lat możemy wymrzeć.
Oczywiście jeśli dzietność będzie jeszcze mniejsza, możemy wymrzeć szybciej. Są jednak pewne trendy, które mogą nas napawać odrobiną optymizmu. Może się tak zdarzyć, że ludzie o niskich tendencjach pronatalistycznych, o bardzo lewicowych, postępowych poglądach, wierzący w te wszystkie nowoczesne prawdy objawione na temat globalnego ocieplenia, przeludnienia, mogą nie mieć potomstwa. Natomiast ci o poglądach tradycyjnych, patriotycznych, którzy kulturowo, religijnie, światopoglądowo i biologicznie są bardziej skłonni do posiadania dzieci, za 80, 100 lat będą stanowili znacząco większy odsetek w populacji. I wtedy Polacy zaczną znowu się odradzać. Tego nie wiemy.
Jakie są najważniejsze przyczyny tej fatalnej sytuacji demograficznej Polaków?
Jest ich tak naprawdę dużo, ale najważniejsze są biologiczne, kulturowe i ekonomiczne. Biologiczne wynikają z tego, że mamy bardzo wysoko rozwiniętą medycynę oraz dostępność żywności, odzieży i schronienia, a to powoduje bardzo niską umieralność noworodków. Jeśli posiadamy dwójkę dzieci, mamy praktycznie pewność, że one dożyją dorosłości. Nie musimy zatem posiadać ich większej liczby. To właśnie wysoka przeżywalność noworodków jest jednym z najsilniejszych czynników, który decyduje o niższej dzietności. Drugim jest wykształcenie kobiet. Im bardziej są wykształcone, im dłużej przebywają w procesie edukacji, tym mniej mają dzieci albo nie mają ich wcale. 40 proc. Niemek z Berlina z wyższym wykształceniem czy 40 proc. kobiet z niemieckojęzycznych kantonów w Szwajcarii z wyższym wykształceniem nie ma dzieci.
Jest oczywiście bardzo silna kulturowa propaganda antynatalistyczna, zmieniły się też priorytety Polaków, rodzina nie jest już tak wysoko w hierarchii jak kiedyś. Są i czynniki ekonomiczne: im społeczeństwa są bogatsze, tym mają mniej dzieci. Polacy nie są tak biedni, jak się im to wydaje i nie chodzi tak naprawdę o realną biedę, czy realne bogactwo, bardziej o oczekiwania ekonomiczne, które uważają za miernik dostatniego, godnego życia. Polacy mają wysokie oczekiwania co do materialnego poziomu życia. Często są to oczekiwania nierealne, ale dąży się do ich spełnienia. Na pewno jedną z rzeczy, która jest przedziwna, są ceny mieszkań. Okazuje się, że utrudniony dostęp do mieszkań, do domów, zmniejsza dzietność. W Polsce mamy sytuację, w której mamy wymierający w szybkim tempie naród, a jednocześnie rosnące ceny mieszkań.
Czy na kulturę antynatalistyczną i efekt, jaki mamy, miała wpływ agenda takich mediów, jak „Gazeta Wyborcza” czy TVN, które to media namieszały w głowach kobietom, promując model wyzwolonych kobiet bez dzieci, z karierą, a jednocześnie równając wielodzietność z patologią?
Moim zdaniem tak. „Gazeta Wyborcza” kreowała jakiś zupełnie nierealny obraz rodziny, nierealny obraz kobiety czy tak zwanej samorealizacji, nieoparty na żadnych faktach czy badaniach. Nie ulega wątpliwości, że duże znaczenie ma promocja tak zwanego nowoczesnego stylu życia. To samo można by powiedzieć o TVN. Bardzo duże znaczenie ma to, jakie seriale czy filmy ludzie oglądają. Może to się wydawać dziwne, ale na przykład są bardzo szczegółowe i ciekawe badania z Brazylii, które wykazały, jak opery mydlane wpłynęły na spadek dzietności w tym kraju. A był on dramatyczny, gdyż z szóstki dzieci spadło im do 1,5 obecnie. Te nieszczęsne seriale wpłynęły na postrzeganie rodziny w taki sposób, że nawet w fawelach nie rodzą się dzieci. Wszystkie te seriale to także tworzenie niewyobrażalnych oczekiwań. Mamy 25-latka, który jest multimilionerem, skończył pięć fakultetów, zna 10 języków i generalnie nic nie robi. Który realny młodzieniec może konkurować z serialowym „człowiekiem sukcesu”?
Co zaś do równania wielodzietności z patologią – oczywiście że była często tworzona taka zbitka. Przecież Leszek Miller mówił, że wielodzietność to patologia. Czy były jakieś ciekawe programy w TVN, gdzie mówiono o rodzinach wielodzietnych na przykład muzykujących, wielodzietnych rodzinach chodzących na grzyby i realizujących inne pasje? Czy „Gazeta Wyborcza” opisywała przesympatyczne rodziny wielodzietne tryskające energią i świetnym humorem? A przecież przebywanie w otoczeniu rodzin wielodzietnych to naprawdę wielka przyjemność. Widzi się, jakie są fantastyczne relacje między dziećmi, jak ta rodzina funkcjonuje, jak sobie pomaga. Niczego takiego nie było w tych mediach. Miała być tylko tak zwana samorealizacja singli.
W pierwszych trzech latach od wprowadzenia programu 500 Plus wskaźniki minimalnie się polepszyły, ale potem zaraz spadły na łeb na szyję i właściwie jest gorzej, niż było przed wprowadzeniem tego programu. Dlaczego to nic nie dało?
Dlatego że w żadnym kraju, w którym zastosowano Program 500 Plus, on nic nie dał. Nie trzeba go było wprowadzać, ponieważ wystarczyło zerknąć na doświadczenia innych krajów i wiedzieć, że to nie zadziała. Ludzie mają dzieci nie dlatego, że ktoś im za to płaci, tylko dlatego, że chcą je mieć. Program 500 Plus, jak wykazały analizy, powoduje to, że dziecko, które i tak by się pojawiło, urodzi się troszkę wcześniej. Na przykład rok czy półtora wcześniej. I tak rodzice chcą mieć to dziecko. Ponieważ jest Program 500 Plus, to mają je wcześniej. Obserwujemy zatem chwilowy wzrost dzietności, która po pewnym czasie znowu spada.
Jednym z przesłań Pana książki jest to, że żaden kraj nie poprawił sobie sytuacji demograficznej przez masowe ściąganie imigrantów. Pana zdaniem imigracja jest wręcz szkodliwa. Dlaczego?
To jest, moim zdaniem, najgorsze z rozwiązań. Wyobraźmy sobie na przykład sytuację, w której mamy misie panda w Chinach. Co robią Chińczycy, żeby uratować te urocze zwierzęta? Czy sprowadzają na przykład na misie polarne i nasze brązowe, leśne niedźwiadki? Czy w jakikolwiek sposób populacja misiów panda wzrośnie wtedy, gdy sprowadzimy do Chin misie z Europy albo z Arktyki? To jest nielogiczne.
Żadne dane obiektywne nie wskazują na to, że emigranci rozwiązują jakikolwiek problem związany z niską dzietnością i starzeniem się społeczeństwa. Nie poprawiają, nie odmładzają populacji. Wręcz odwrotnie, masowe sprowadzanie imigrantów przyspiesza starzenie się populacji miejscowej. Badania pokazują, że masowa migracja nie likwiduje problemów z siłą roboczą. Do Niemiec masowo zaczęto sprowadzać imigrantów w połowie lat 60., akurat wtedy, kiedy Niemcy mieli całkiem sporo swoich dzieci. Obecnie mamy około 21 milionów ludzi w Niemczech, którzy są pochodzenia emigranckiego lub są emigrantami.
I co się teraz dzieje? Niemiecka minister jedzie do Afryki, by znaleźć chętnych do przesiedlania się. Niemieccy politycy mówią o konieczności sprowadzania kolejnych 400 czy 500 tysięcy ludzi rocznie. To znaczy że dotychczasowa polityka masowego importu ludzi niczego nie rozwiązała. Co więcej, miejscowi mają mniej dzieci, kiedy sprowadza się masowo imigrantów i tworzy niewyobrażalne problemy integracyjne.
Spójrzmy na brytyjski model, który był uważany za udany, ponieważ wielu przyjezdnych mówi po angielsku, natomiast bardziej liberalne przepisy dotyczące zatrudnienia miały powodować łatwość w znalezieniu pracy, a tym samym w konsekwencji łatwą i bezbolesną integrację. Jak zatem wygląda rzeczywistość w Zjednoczonym Królestwie? Okazało, że w kraju funkcjonowały dobrze zorganizowane a działające od kilkudziesięciu lat gangi gwałcicieli, głównie pochodzenia pakistańskiego. W kraju mieniącym się „feministycznym rajem” gangi te skrzywdziły nawet kilkaset tysięcy dziewcząt i młodych kobiet w wieku między 11 a 18 lat. I nikt do niedawna nie zająknął się na ten temat!
Integracja nie przebiega bezboleśnie i dobrze. Na każdym kroku można obserwować duże napięcia. Dochodzi nawet do sytuacji, w których walczą między sobą grupy imigranckie. Z takim zjawiskiem mieliśmy niedawno do czynienia w Leicester, gdzie doszło do zamieszek pomiędzy Hindusami a muzułmańskimi Pakistańczykami. Prawie wszyscy biorący w nich udział urodzili się w Wielkiej Brytanii. Nawet badania biologiczne pokazują, że ludzie najlepiej, najbezpieczniej czują się wśród swoich. Zmieniając dzielnicę monokulturową w wielokulturową, ludzie przestają się odwiedzać, przestają się angażować, nie dają pieniędzy na działalność charytatywną, więcej czasu spędzają przed telewizorem. Zmniejsza się liczba nie tylko wizyt sąsiedzkich, ale i przyjacielskich. Wbrew temu, co próbują nam wmawiać media, ludzie nie czują się dobrze w wielokulturowym „raju”. Wykazano nawet to, że poziom hormonów stresowych wzrasta u ludzi w dzielnicy wielokulturowej.
Czyli jak jest więcej imigrantów w kraju, to ci lokalsi też mają mniej dzieci?
Tak, i to było obserwowane w kilkudziesięciu krajach świata. Jeśli sprowadzamy masowo imigrantów, ludność miejscowa będzie miała mniej dzieci i będzie jeszcze trudniej odwrócić te negatywne trendy.
Pisze Pan, że należy się skupić na rodzinach, które już mają dzieci, a nie na tych, które w ogóle nie mają, bo te już są stracone. W jaki zatem sposób można spowodować, by Polacy przestali wymierać?
Łatwiej jest przekonać ludzi, którzy już mają dzieci, żeby mieli dodatkowe dziecko. Trudniej jest zrobić ten pierwszy krok w kierunku ojcostwa czy macierzyństwa. To nie znaczy, że niczego nie można zrobić, by zmniejszyć liczbę osób bezdzietnych. Można zrobić i co całkiem sporo. Jak wykazały analizy pewnej holenderskiej badaczki, 80 proc. kobiet, które nie ma dzieci, chciałoby je mieć, 10 proc. nie może posiadać potomstwa z przyczyn biologicznych, zaś pozostałe 10 proc. z tej całej puli, która nie ma dzieci, nie chce ich mieć. W każdym kraju jest mniej więcej tak samo, około 4–5 proc. kobiet nie chce posiadać dzieci. Tymczasem z jakiegoś powodu liczba bezdzietnych kobiet jest znacząco większa.
Wspominaliśmy już o Berlinie i bezdzietności wykształconych Niemek. Podobne zjawisko obserwujemy w innych krajach, jak w Korei Południowej: więcej niż połowa kobiet nie ma dzieci.
Nie można ich zostawić! Trzeba przeprowadzić rzetelną kampanię informacyjną, by uświadomić ludziom, że nie jest tak, jak się wielu osobom wydaje, że mamy bardzo długie okno możliwości posiadania dziecka. Że można odkładać posiadanie potomstwa w nieskończoność. Na dziecko trzeba decydować się wcześniej. Jeśli kobieta nie ma potomstwa do 30. roku życia, to ma tylko 50 proc. szans, że kiedykolwiek będzie mamą. Z kolei jeśli chodzi o te rodziny, które już posiadają dzieci, to zachęty kulturowe mogłyby wpłynąć na to, żeby zechciały posiadać więcej dzieci.
Jakie zachęty kulturowe? Jak właściwie przekonywać ludzi do posiadania dzieci? Wydaje się, że ludzie nie chcą, żeby im mówić, ile powinni mieć dzieci; sami musieliby chcieć.
Nie można ich straszyć, nie można ich zmuszać – to nie ulega wątpliwości. Trzeba natomiast uświadomić im, jak wygląda sytuacja obecnie i jak będzie wyglądała sytuacja ich dzieci za lat 10, 20, jeśli niczego nie zmienimy. Co do zachęt kulturowych, to mówimy o tym, że ludzie mają tendencję do imitowania zachowań i wyborów tych, których uważają za ludzi o tak zwanym wysokim statusie społecznym. Jeśli tacy ludzie mają więcej dzieci, to po krótkim czasie pojawi się chęć posiadania potomstwa w „szerokich masach społecznych”. Jako przykład podam fenomen z Wielkiej Brytanii. Wraz z pojawieniem się dzieci Lady Diany, kiedy zaczęto o nich mówić, liczba urodzeń wzrosła o kilkadziesiąt tysięcy rocznie.
Powinniśmy pomyśleć o podobnym, nadwiślańskim fenomenie wzrostu urodzeń. Na razie jednak przekaz medialny czy kulturowy trudno nazwać pronatalistycznym. Cały czas podkreśla się potrzebę samorealizacji często za cenę posiadania rodziny. Tymczasem to właśnie rodzina i dzieci są dla ogromnej liczby ludzi największym źródłem radości i samorealizacji.
Ale jeśli ten przekaz idzie głównie z „Gazety Wyborczej” i TVN-u, to nie ma o czym w ogóle dyskutować…
To nie kupujmy „Gazety Wyborczej” i nie oglądajmy TVN-u albo róbmy dokładnie odwrotnie niż to, co promują te media. Czasem słyszę głosy poddające w wątpliwość to, że rząd może zrobić coś pozytywnego. Moim zdaniem rząd ma bardzo dużo do zrobienia: na przykład może zlikwidować bariery utrudniające Polakom posiadanie dzieci. Przeszkody, dodajmy, które sam stworzył.
Rząd może zmniejszyć podatki, uprościć prawo, stać się wreszcie przyjaznym Polakom partnerem, a nie łupieżcą. A to pozwoliłoby mężczyźnie, ojcu rodziny na takie zarobki, by mógł utrzymać żonę, która będzie wychowywała jego dzieci. Na razie od 35 lat rządy robią bardzo dużo, by polskim rodzinom utrudniać posiadanie licznego potomstwa.
Donald Tusk, Szymon Hołownia, Grzegorz Braun oraz Jarosław Kaczyński na tle Sejmu. / foto: PAP (kolaż)
Konfederacja Korony Polskiej (KKP) wchodzi do Sejmu i jest czwartą siłą polityczną – wynika z sondażu przeprowadzonego przez Instytut Badań Pollster dla nczas.info i „Najwyższego Czasu!”.
Co ważne, gdy badanym wskazuje się, że chodzi o „partię Grzegorza Brauna”, KKP zyskuje jeszcze większe poparcie.
Gdyby wybory odbyły się w najbliższą niedzielę, wygrał by je PiS. Na lewicową opozycję wskazało 27 proc. badanych.
Drugie miejsce zajęła KO. Na obecną rządzącą partię zagłosowałoby 25 proc. Polaków.
Podium zamyka Konfederacja Wolność i Niepodległość. Na ugrupowanie Krzysztofa Bosaka i Sławomira Mentzena zagłosowałoby 11 proc. ankietowanych.
Na granicy progu wyborczego znalazły się Konfederacja Korony Polskiej i Trzecia Droga. Na te partie głos zadeklarowało 5 proc. badanych.
Poniżej progu znalazły się Nowa Lewica i partia Razem z wynikiem 4 proc. 13 proc. badanych nie wie, na kogo odda głos, zaś 6 proc. zadeklarowało nie branie udziału w głosowaniu.
Poparcie wśród wyborców w przypadku wskazania, że KKP to partia Grzegorza Brauna
=======================================
Inaczej wygląda sytuacja, gdy badanym wskazano, że KKP to „partia Brauna”. Wówczas wynik KKP rośnie, a maleje… Trzeciej Drodze.
Podium w tym przypadku pozostaje bez zmian. KKP natomiast notuje wynik 6 proc. (wzrost o 1 pproc.), zaś Trzecia Droga 4 proc. (spadek o 1 pproc.), znajdując się poniżej progu wyborczego.
Poparcie wśród wyborców w przypadku wskazania, że KKP to partia Grzegorza Brauna
Wśród zdecydowanych wyborców sytuacja wygląda trochę inaczej. Wśród nich Grzegorz Braun ma największe poparcie.
33,3 proc. zdecydowanych wyborców oddałoby głos na PiS, zaś 30,5 proc. na KO. Trzecie miejsce ponownie przypadło Konfederacji WiN, która zanotowała 13,5 proc. poparcia.
Wszystkie te ugrupowania mają większe poparcie wśród zdecydowanych wyborców. Podobnie jest z KKP.
Na KKP zagłosowałoby 6 proc. zdecydowanych wyborców, bez wskazania, że to partia Grzegorza Brauna. W przypadku wskazania, że to jego partia – jej poparcie rośnie do 6,9 proc.
Bez wskazania „partii Brauna” Trzecia Droga wśród zdecydowanych wyborców ma poparcie na poziomie 5,7 proc., Nowa Lewica – 5,4 proc., zaś Razem 4,9 proc.. 0,4 proc. badanych wśród zdecydowanych wyborców oddałoby głos na inną partię.
Ze wskazaniem „partii Brauna”, na lepszą pozycję wysuwa się Razem, której poparcie rośnie do 5,5 proc. Trzecia Droga i Nowa Lewica mają w tym wariancie poparcie na poziomie 5,1 proc., czyli obie tracą, choć Trzecia Droga więcej. W takim przypadku 0,1 proc. badanych wśród zdecydowanych wyborców wybrałoby inną partię.
Poparcie wśród zdecydowanych wyborców w przypadku bez wskazania, że KKP to partia Grzegorza BraunaPoparcie wśród zdecydowanych wyborców w przypadku wskazania, że KKP to partia Grzegorza Brauna
Badanie zrealizowane przez Instytut Badań Pollster w dniach 5-6 czerwca 2025 roku metodą CAWI na próbie 1029 dorosłych Polaków. Struktura próby była reprezentatywna dla obywateli Polski w wieku 18+. Maksymalny błąd oszacowania wyniósł około 3 proc.
Dziś w rodzinnej parafii sierżanta Mateusza Sitka w Nowym Lubielu odbyła się uroczysta Msza Święta oraz odsłonięcie pomnika ku jego pamięci. Jako wicemarszałek Sejmu RP złożyłem kwiaty na jego grobie. W obchodach wraz ze mną i @KarinaBosak uczestniczyła liczna delegacja Ruchu Narodowego.
EKSHUMACJI NIE BĘDZIE, bo nie chcą tego Żydzi, Niemcy i Tusk
Krzysztof Baliński
„Zakończone prace ekshumacyjne w dawnej wsi Puźniki to dla nas wszystkich rzecz o niezwykłym ciężarze historycznym. Zrealizowane zostały w bardzo trudnych warunkach, niestabilnej sytuacji w Ukrainie, która od trzech lat broni się przed rosyjską agresją. Ale dla nas wszystkich jest to społeczny, polityczny, dyplomatyczny, ale też psychologiczny przełom, który jest efektem wieloletnich rozmów. Wierzę, że będzie miał kluczowe znaczenie dla dbałości o pamięć historyczną” – ogłosiła Hanna Wróblewska, szefowa Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. „Ekshumacje w Puźnikach zakończone. Fundacja ma zamiar wystąpić o zgodę na poszukiwania drugiego dołu” – to słowa Macieja Dancewicza, wiceprezesa Fundacji Wolność i Demokracja, która otrzymała ukraińską zgodę na „ekshumację”.
Nic natomiast o sprawcach mordów i o tym, że wśród ukraińskich żądań warunkujących ekshumację było wyłączenie z identyfikacji niemowląt i małych dzieci, co w sposób oczywisty zmienia znacząco ich liczbę i ukrywa, jak ginęły. Ujawnili za to: „Wielkość wykopu mogiły w Puźnikach, to obwód ok. 13 m. Mogiła ma 4,4 na 1,60 m. Zorientowana na osi północ-południe, a jej głębokość to pół metra”. A co do „drugiego dołu” to Leon Popek z IPN przytoczył kiedyś liczbę miejscowości objętych ukraińskim ludobójstwem kwalifikujących się do ekshumacji: Ponad 4 tysiące miejsc ze szczątkami zamordowanych Polaków wrzuconych do bagien, studni, rowów, rzeczek, dołów śmierci.
Przypomnijmy, że gdy 13 września 2024 r. podczas spotkania szefów polskiego i ukraińskiego MSZ, ogłoszono ukraińską zgodę, media zalała lawina komentarzy: „Wreszcie będziemy mogli godnie upamiętnić ofiary rzezi wołyńskiej” „Doczekaliśmy się przełomu”. „Na ten moment czekały pokolenia Polek i Polaków”; „Tak wygląda skuteczna dyplomacja – rozwiązujemy dziś sprawę, której nie udało się zamknąć wcześniejszym rządom”, a w kilka godzin po spotkaniu szef ukraińskiego IPN stanowczo oświadczył: „Dopóki strona polska nie odnowi obiektu ku czci OUN-UPA na Górze Monastyrz i nie zacznie odnawiać innych zdewastowanych obiektów tego typu w Polsce, nie będzie zgody na poszukiwania i ekshumacje”.
Jeszcze bardziej groteskowo wyglądała reakcja gabinetu Tuska: „Rząd tworzy dokładny spis wszystkich grobów Ukraińców z UPA i ich pomników, które są na polskim terytorium”. Paweł Kowal, szef Rady ds. współpracy z Ukrainą polecił natomiast wojewodom podkarpackiemu i lubelskiemu sporządzenie spisu wszystkich grobów Ukraińców z UPA oraz ich pomników. Tu wyjaśnienie – w Monastyrze stoi nagrobek-pomnik ukraińskich bandytów, którzy zamordowali pasażerów pociągu osobowego w lesie pod wsią Zatyle. Innymi słowy, Ekshumacja w zamian za remont pomników zbrodniarzy UPA i wzniesienie nowych. To był szczyt bezczelności. Kpiny z Polaków. Dowód na kolaborację ze spadkobiercami Bandery i na to, że rząd pokornie godzi się na kłamstwa, w imię dogadzania Ukrainie. To była także precyzyjnie skoordynowana w czasie akcja mająca wpłynąć na wynik wyborów w Polsce.
Intrygę zaplanowali wcześniej. Kiedy za rządów Mateusza Morawieckiego pojawiła się informacja, że Ukraina „zezwoliła na poszukiwania, ekshumację i upamiętnienia polskich ofiar”, szybko okazało się, że zgoda dotyczy tylko wsi Puźniki. W ramach skleconej na chybcika akcji, Morawiecki udał się w okolice wsi, gdzie „uczcił” ofiary stawiając w szczerym polu zbity z dwóch kijów krzyż. Już wtedy zgodę na „ekshumację” otrzymała Fundacja Wolność i Demokracja, która od dawna działa na rzecz odnowienia pomnika na górze Monastyrz. Dlaczego ona? Odpowiedź jest prosta. Chodziło o propagandowy gest dla umocnienia lobby ukraińskiego w rządzie Morawieckiego i o wyeliminowanie z prac ekshumacyjnych Leona Popka oraz Krzysztof Szwagrzyka z IPN, którzy wcześniej się tym zajmowali. I tu wiadomość z ostatniej chwili: Prezes PiS miał zaproponować Karolowi Nawrockiemu, by w swej prezydenckiej kancelarii zatrudnił Marka Kuchcińskiego, wiceprezesa PiS, Ukraińca z Przemyśla, który, gdy był wojewodą podkarpackim, szczególną aktywność wykazał w załatwianiu pochówku dla bandytów z UPA i remontowaniu ich pomników oraz był bohaterem nagrań z podkarpackiego burdelu prowadzonego przez Ukraińców, którym wcześniej pomógł w szybkim uzyskaniu polskiego obywatelstwa.
Fundacja, która w swoim statucie ma: „Troskę o pamięć pomordowanych na Wschodzie i „promowanie wiedzy o antykomunistycznym podziemiu w Polsce”, dała tym samym przyzwolenie na wypromowanie narracji tych, którzy mordowali Polaków na Wschodzie. Stworzyła też ukraińskim mediom okazję do podania, że premier Polski odwiedził „miejsce zbrodni dokonanej przez Sowietów”, bo w dniu wbicia przez Morawieckiego krzyża z patyków, ukraiński portal „Suspilne Nowyny” napisał: „UPA zaatakowała wieś – centrum polsko-bolszewickiej agresji, z powodu żołnierzy AK i współpracujących z sowietami Polaków” i „Według doniesień ukraińskiego podziemia „w Puźnikach działał oddział polskiego podziemia nacjonalistycznego”, a przyczyną zniszczenia wsi była „działalność jednostki zbrojnej AK, która z nadejściem władzy radzieckiej na teren naszego obwodu automatycznie przekształciła się w tak zwany ‘istribitielnyj batalion’, które formowano pod egidą NKWD”.
A był to dokonany z wyjątkowym bestialstwem przez oddział UPA przy wsparciu ukraińskiej czerni, mord na niemal wyłącznie polskich kobietach, dzieciach i starcach. Najtragiczniejszym momentem masakry było zamordowanie bagnetami i kolbami karabinów kilkudziesięciu kobiet i dzieci próbujących schować się w kryjówkach w rowie przebiegającym przez wieś. O tym, jak wyglądały Puźniki po najściu bandy UPA, mówi wnuczka jednej z ofiar: „Znajdowano ludzi z siekierami w plecach, bez oczu, uszu bez rąk, dzieci z przebitym gardłem bagnetem”. Głównym sprawcą był Petro Chamczuk, który najpierw służył w Armii Czerwonej, a potem w niemieckich oddziałach Schutzmannschaft wykorzystywanych do akcji przeciwko ludności cywilnej, w tym masowych egzekucji Żydów. Gdy Niemcy batalion Chamczuka rozformowali, przeszedł do UPA, stając na czele sotni Siry Wowky (Szare Wilki), która dokonała zbrodni. W 2014 r. w Czortkowie, czyli niedaleko Puźnik, Chamczukowi wzniesiono pomnik, bo na Ukrainie uważany jest za bohatera.
Fundację Wolność i Demokracja w stu procentach finansują dziesiątkami milionów Kancelaria Premiera, ministerstwa, Senat i spółki skarbu państwa. Jej kierownictwo i większość pracowników to Ukraińcy. Chociaż ma w statucie: „Pomoc Polakom na Wschodzie”, „Kultywowanie pamięci o polskim dziedzictwie kulturowym i polskiej historii Kresów” oraz „Wspieranie rozwoju oświaty polskiej”, zajmuje się wyłącznie pomocą dla Ukraińców. Na swojej internetowej witrynie szczyci się: wyekspediowaniem na Ukrainę blisko 100 „TIR-ów z pomocą humanitarną dla Ukrainy, ewakuacją 7,2 tys. ukraińskich rodzin z kompleksowym wsparciem rzeczowym i finansowym, pomocą dla kilkunastu ukraińskich szpitali wojskowych oraz opracowaniem i dystrybucją „Biznesowego ABC dla uchodźców z Ukrainy”. Krótko mówiąc, zamiast Polakom na Wschodzie, pomaga ciemiężycielom Polaków, w tym potomkom morderców Polaków na Wschodzie (także tym koczującym w Polsce).
Fundację założył i przez wiele lat kierował Michał Dworczyk, zausznik Morawieckiego, który ma wiele innych „zasług” na tym polu: To on kierował akcją przesiedlenia milionów Ukraińców do Polski i rozdał na ten cel 40 miliardów. To on ambasadorem RP w Kijowie zrobił Jana Piekło, który rzeź wołyńską nazwał: „Epizod bratobójczej walki między Ukraińcami a Polakami”. To z jego poręki dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Kijowie został były prezes fundacji Robert Czyżewski, który (poza szczyceniem się ukraińskimi korzeniami) głosił: „Jak się Ukraińcy uparli stawiać pomniki Banderze, to może my powinniśmy odpuścić. Może niech przez polskie gardło przejdzie, że ten cel ukraiński jednak był słuszny. Strona polska również nie jest bez winy, bo reakcja polska w latach 1944/45 była brutalna i również naznaczona akcjami o charakterze zbrodni wojennych”. To on wiceprezesem inkryminowanej fundacji zrobił Macieja Dancewicza, wcześniej naczelnika w Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, odpowiedzialnej za zaniechania w upamiętnianiu zbrodni UPA na Polakach.
To nie jest „przełom”. To przekręt. To zasłona dymna. To pozorowane działania uzgodnione z Ukraińcami, które stworzyły Tuskowi okazję do szczycenia się dyplomatycznymi sukcesami oraz spacyfikowania nastrojów antyukraińskich. I nie chodzi tylko o zmowę. Jest gorzej – to Tusk (a wcześniej Morawiecki) podpowiada Zełenskiemu, żeby nie przepraszał, żeby nie pozwalał na prawdziwe ekshumacje, bo to kłóci się z wizją ukrainizacji Polski i burzy misternie utkaną intrygę z powołaniem Ukropolin. I tu pytanie: Jeśli dogadują się za kulisami z obcymi, to czy nie jest to spisek, czyli przestępstwo?
Nie będzie zgody na prawdziwe ekshumacje. Rządzące Ukrainą żydowskie klany nie ustąpią, bo wiedzą, że nie chcą tego nowojorscy Żydzi, którzy nie zgadzają się na polską martyrologię, gdyż monopol na tym polu przysługuje tylko Żydom. Także banderowsko-hajdamackie klany wiedzą, że Żydzi wybaczyli im kolaborację z Hitlerem w unicestwieniu Żydów i żydowskim niedobitkom nie pozwalają powiedzieć na Banderę złego słowa, bo są znakomitym materiałem dla realizacji planów budowy Niebiańskiej Jerozolimy.
Ekshumacji pomordowanych Polaków nie będzie również dlatego, że żydowscy oligarchowie pozwolili ukraińskim nazistom zbudować silną banderowską tożsamość dla ich lepszej kontroli. I z tych powodów przemilczają powszechny na Ukrainie antysemityzm oraz kult odpowiedzialnych za śmierć setek tysięcy Żydów. Ich wcześniejsze krytyczne podejście skończyło się, gdy premierem został Wołodymyr Grojsman. Doszło do unikalnego fenomenu – Ukraiński Kongres Żydów wydał specjalne oświadczenie, że na Ukrainie antysemityzmu nie ma, a żydowskie media i rabini podkreślać zaczęli, że na Ukrainie antysemityzmu nie ma, „bo nikt nie sprzeciwiał się, aby Żyd został premierem”. Wątek „Ukraina to najbardziej przyjazne Żydom miejsce na ziem” zdominował propagandę żydowską po wyborze Zełenskiego, a wszelkie wzmianki o zbrodniach UPA na Żydach kontrowano argumentem, że Ukraina ma żydowskiego prezydenta. Doszło do prawdziwej semantycznej rewolucji – potomkowie morderców Żydów są hołubieni przez Żydów, bo zgadzają się na rządy żydowskiego komika, osadzonego w pałacu prezydenckim przez żydowskiego oligarchę.
Jaki może być jeszcze inny powód? Chodzi o coś całkiem prozaicznego. Z polskiego doświadczenia wiemy, że gdy chodzi o „geszeft” (w tym przypadku o bezlitosny rabunek tego, co jeszcze na Ukrainie do zrabowania pozostało) Żydzi nie mają żadnych skrupułów i gotowi są na najbardziej plugawe postępki, w tym kolaborację ze swoimi katami. A co do Zełenskiego to chodzi o strach przed członkami „nacbatów”, którzy za klęskę w starciu z Rosją i wytrzebienie ukraińskiej populacji będą chcieli skrócić go o głowę. A co do Tuska to nakazali mu to Niemcy, którzy tematem „Rzeź Wołyńska” i tym samym ekshumacjami nie są zainteresowani, bo to oni przymykali oczy na zbrodnie UPA, bo to oni wyszkolili i uzbroili morderców (w tym sotnię Chamiuka), a po wojnie przygarnęli, darowali zbrodnie i pozwolili na aktywność na terenie RFN.
Ale nie tylko Żydzi ukraińscy. Także w Polsce czynny udział w promowaniu takiej narracji bierze udział środowisko skupione wokół „Gazety Wyborczej”, które tropiąc wszelkie przejawy nacjonalizmu w Polsce, przeszło do porządku dziennego nad ideologią pogrobowców OUN-UPA. Dowodem jest choćby Anne Applebaum, która ukraińskiemu nacjonalizmowi udzieliła dyspensę i zrównał zbrodnie banderowców z akcją „Wisła”: „W końcu czerwca 1947 siłom interwencyjnym udało się wreszcie, część z liczącej sobie 140 tys. społeczności ukraińskiej wypędzić z jej siedzib, wepchnąć do brudnych bydlęcych wagonów i przesiedlić na północ i zachód Polski. To był krwawy i bezwzględny proces, tak samo krwawy i bezwzględny jak wymordowanie mieszkańców Wołynia trzy lata wcześniej”. Do takiej machinacji wciągnęła Radka, który w Sejmie grzmiał: „Nie upokarzajmy Ukraińców. Słowa o ludobójstwie mogą utrudnić zabiegi Ukrainy o przyjęcie do UE, co ma epokowe znaczenie, także dla Polski” i który „za działalność wzmacniającą pozycję Polski na arenie międzynarodowej” uhonorował prezesa ukraińskiego IPN, gdy placówka ta właśnie zablokowała ekshumacje. Innymi słowy, dla Żydówki i dla jej męża każda ofiara jest godna upamiętnienia, byle nie polska.
Żydzi nie dopuszczają do zrównywania innych ofiar z Holokaustem, bo status największej ofiary w dziejach ludzkości wiąże się z namacalnymi korzyściami. My robimy dokładnie odwrotnie. Nie tylko godzimy się na wykorzystywanie polskiej martyrologii przez innych, ale sami podsuwamy pomysły. Przykładem jest porównanie ukraińskich ofiar wojennych do Katynia. Tymczasem przypominanie zbrodni na Polakach powinno być naszym orężem w zwalczaniu obowiązującego na świecie paradygmatu: Ofiarami byli wyłącznie Żydzi, a współsprawcami Polacy. Przypomnijmy, że już wcześniej pozwoliliśmy, aby Powstanie Warszawskie zostało wyparte przez „powstanie” w getcie.
Ukraińcy naśladują w tym Żydów. Podobnie jak Żydzi, arogancko zachowują się wobec „naszych” polityków i traktują jak chłopców na posyłki. Ich chucpa polega także na tym, że grillują polskich pachołków (tak, jak Żydzi szabesgojów), w tym Dudę, mimo iż ten śmieszny człowieczek trajkocze na okrągło o interesach Ukrainy. Polaków nie tylko nie szanują, ale nimi gardzą. Nie tylko wymuszają na nich własną narrację historyczną, ale każą (tak, jak Żydzi) rozpowszechniać ją po świecie za polskie pieniądze. Spektakularnym przykładem jest podejście do ekshumacji. Z tym, że ekshumacji na Wołyniu nie chcą kaci, a ekshumacji w Jedwabnem nie chcą ofiary. A pozwalają sobie na to wszystko, bo widzą, jacy jesteśmy słabi wobec Żydów, którzy nas poniżają, a my, dla ich udobruchania, zwracamy pożydowskie majątki.
A wszystko to możliwe dlatego, że relacje polsko-ukraińskie są modelowane przez mniejszość ukraińską (tak, jak polsko-żydowskie przez mniejszość żydowską). Gdy weźmiemy do ręki listę uczestników rozmów polsko-ukraińskich w kwestiach „ekshumacyjnych”, to nie sposób doszukać się tam strony polskiej. I tu pytanie: Czy partnerem Drohobycza powinni być Ukraińcy z Fundacji Wolność i Demokracja, a partnerem Zełenskiego wnuk bandyty z UPA, w dodatku ożeniony z Żydówką? Stosowanie przez Kijów schematów żydowskich w polityce historyczne jest tym bardziej skuteczne, że „Nasi” ustępstwami Ukrainy nie są zainteresowani. Wręcz przeciwnie – wyręczają ambasadora Ukrainy w wyciszaniu wszelkich głosów domagających się ekshumacji, a nawet podpowiadają, jak to robić! Gdy doradca prezydenta Ukrainy ujawnił, że Polska „zgodziła się zapomnieć o tak zwanej rzezi Wołyńskiej”, nie było dementi polskiego MSZ. Gdy Duda, podpierając się słowami Zełenskiego „Wobec tego, co zrobili Polacy cała historia jest nieważna”, ogłosił: „Trudna historia obu narodów straciła znaczenie w obliczu konieczności zjednoczenia”, nikt nie protestował.
Co robić? Wstrzymać ekshumacje. Nie godzić się na pomniki morderców. Przełomem może być tylko zburzenie na Ukrainie wszystkich pomników Bandery i Szuchewycza i potępienie odpowiedzialnych za rzeź oraz Muzeum Kresów w miejsce Muzeum Polin, a w nim ekspozycja o ludobójstwie na Wołyniu. No i wzięcie spraw w polskie ręce, ustalenie, kto ponosi odpowiedzialność za bezeceństwa i wymiecenie żelazną miotłą z Polski banderowskich jaczejek.
Choć zwycięstwo kandydata sił broniących Ładu cieszy, to jednak nie możemy pomijać faktu, że niemal połowa wyborców – ponad 10 milionów Polaków – przy rekordowo wysokiej frekwencji opowiedziała się za kandydatem, który na swoje sztandary wpisał walkę z chrześcijańskim dziedzictwem narodu Polskiego! Jest to fakt porażający swoją wymową! Fakt, który ukazuje gigantyczne spustoszenie w sercach i umysłach milionów Polskich katolików – ochrzczonych i zapewne korzystających z sakramentów świętych, którzy jednocześnie opowiedzieli się za kandydatem światowej, globalistycznej rewolucji działającej na rzecz totalnego zniszczenia nie tylko Kościoła i Wiary Chrześcijańskiej ale także wszelkich śladów, jakie Ewangelia Zbawiciela pozostawiła przez ponad 2000 lat w świecie.
Kandydat „cywilizacji śmierci” uzyskał poparcie aż 10 milionów dorosłych Polaków! Jest to wynik świadczący o ogromnym rozdźwięku między wyznawaną i praktykowaną Wiarą wielu naszych rodaków a podejmowanymi przez nich ważnymi decyzjami.
Można odnieść wrażenie, jakby olbrzymia część polskich katolików zapomniała o podstawowych wymogach katolickiej moralności! Zatracili oni zmysł moralny i obywatelską roztropność przy dokonywaniu ważnych wyborów mających gigantyczne konsekwencje dla zbawienia wiecznego tak osobistego, jak i bliźnich – współobywateli naszej Ojczyzny. Przez swoją postawę stali się równocześnie przyczyną zgorszenia dla wielu rodaków – czytamy w stanowisku Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi po Wyborach Prezydenckich 2025 roku.
Stanowisko Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
po Wyborach Prezydenckich 2025 roku
„Jeśli upokorzy się mój lud, nad którym zostało wezwane moje Imię, i będą błagać, i będą szukać mego imienia, i odwrócą się od swoich złych dróg, ja im wybaczę, a kraj ich ocalę.” 2 Krn 7,14
Tymi słowami Pan Prezydent Elekt Karol Nawrocki rozpoczął swoje przemówienie po oficjalnym ogłoszeniu wyników wyborów na Urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polski w 2025 roku.
Nie mogło być lepszego odniesienia ponad odwołanie się do Tego, który jest naszym Stwórcą, Opiekunem i Odkupicielem. W tych słowach Prezydent Elekt uznał prawdę, że „każda władza pochodzi od Boga” Rz 13,1-7 a każdy władca jest jedynie sługą Boga oraz sługą tych, nad którymi sprawuje władzę a celem każdej władzy jest dobro wspólne.
To odwołanie do księgi Pisma Świętego daje nam ogromną nadzieję, że deklaracje Pana Prezydenta z kampanii wyborczej będą znajdowały potwierdzenie w rzeczywistych działaniach.
Dzięki Bożej Opatrzności i opiece Maryi Królowej Polski w roku Jubileuszu 1000-lecia Królestwa Polskiego w Roku Świętym najwyższy urząd w państwie objął zdeklarowany katolik, polski patriota oraz historyk strzegący pamięci narodowej. Jak pisaliśmy w oświadczeniu z dnia 22 maja tuż przed 2. turą wyborów:
„Wiernym uczniom Jezusa Chrystusa nie wolno poprzeć polityka, który świadomie i otwarcie dąży do zniszczenia chrześcijańskiego porządku, wciąż jeszcze kształtującego prawo i życie społeczne Rzeczypospolitej. Oddanie głosu na kandydata Koalicji Obywatelskiej byłoby aktem niewierności wobec samego Stwórcy, jako że polityk ten głosi program, otwarcie zapowiadający pogwałcenie prawa naturalnego, między innymi w postaci postulatu legalizacji zbrodni aborcji oraz zapowiedzi realizacji rewolucyjnej agendy ruchu LGBT, w tym destrukcji instytucji małżeństwa poprzez zrównanie z nim w prawach związków jednopłciowych.”
Choć zwycięstwo kandydata sił broniących Ładu cieszy, to jednak nie możemy pomijać faktu, że niemal połowa wyborców – ponad 10 milionów Polaków – przy rekordowo wysokiej frekwencji opowiedziała się za kandydatem, który na swoje sztandary wpisał walkę z chrześcijańskim dziedzictwem narodu Polskiego! Jest to fakt porażający swoją wymową! Fakt, który ukazuje gigantyczne spustoszenie w sercach i umysłach milionów Polskich katolików – ochrzczonych i zapewne korzystających z sakramentów świętych, którzy jednocześnie opowiedzieli się za kandydatem światowej, globalistycznej rewolucji działającej na rzecz totalnego zniszczenia nie tylko Kościoła i Wiary Chrześcijańskiej ale także wszelkich śladów, jakie Ewangelia Zbawiciela pozostawiła przez ponad 2000 lat w świecie.
Kandydat „cywilizacji śmierci” uzyskał poparcie aż 10 milionów dorosłych Polaków! Jest to wynik świadczący o ogromnym rozdźwięku między wyznawaną i praktykowaną Wiarą wielu naszych rodaków a podejmowanymi przez nich ważnymi decyzjami.
Można odnieść wrażenie, jakby olbrzymia część polskich katolików zapomniała o podstawowych wymogach katolickiej moralności! Zatracili oni zmysł moralny i obywatelską roztropność przy dokonywaniu ważnych wyborów mających gigantyczne konsekwencje dla zbawienia wiecznego tak osobistego, jak i bliźnich – współobywateli naszej Ojczyzny. Przez swoją postawę stali się równocześnie przyczyną zgorszenia dla wielu rodaków.
Czyżby duża część polskich chrześcijan zapomniała o nauczaniu Św. Jana Pawła II? Ten wielki Polak błagał nas:
„Zanim stąd odejdę, proszę was, abyście całe to duchowe dziedzictwo, któremu na imię „Polska”, raz jeszcze przyjęli z wiarą, nadzieją i miłością – taką, jaką zaszczepia w nas Chrystus na chrzcie świętym, – abyście nigdy nie zwątpili i nie znużyli się, i nie zniechęcili, – abyście nie podcinali sami tych korzeni, z których wyrastamy.”
Niestety lwia część naszego Narodu wyprzedaje swe duchowe dziedzictwo za miskę soczewicy w postaci mglistych obietnic dotacji, czy też wyrazów uznania ze strony światowych salonów służących „cywilizacji śmierci”.
Tymczasem nie można zapominać o niezwykle przełomowym i tragicznym położeniu, w jakim obecnie znajduje się świat, Kościół i nasza Ojczyzna.
Świat ogarnięty jest błędem i szałem skierowanym przeciw Bogu i prawdziwej Religii. Niemal wszystkie istotne ośrodki wpływające na rzeczywistość społeczną, polityczną, ekonomiczną i kulturową stają po stronie anty-kościoła i antycywilizacji. Ideologia „zrównoważonego rozwoju” i służąca jej strategia „Wielkiego Resetu” zmierzają systemowo do usunięcia wszelkich śladów nauki Chrystusa w każdym obszarze życia. Jednym z najbardziej rozpowszechnionych błędów jest antynatalizm, który każe widzieć w człowieku „nowotwór świata” i dąży do depopulacji naszego globu. W drodze do utopijnego raju na ziemi dokonywany jest zamach na prawo naturalne: rodzinę złożoną z mężczyzny i kobiety oraz dzieci. Atakuje się autonomię rodziny kreując jej obraz jako instytucji opresyjnej. Zwalcza się zdrowe zasady ekonomiczne, by w ten sposób utrzymanie dużej rodziny było dla wielu nie do udźwignięcia.
Efekty tej wojny przeciw normalności już widać. Jesteśmy narodem, który wymiera! Na liście dzietności ze wskaźnikiem 1,12 zajmujemy jedno z ostatnich miejsc na świecie! Obok głębokiego kryzysu religijnego i moralnego to największa katastrofa, z jaką boryka się współczesna Polska. Listę nabrzmiałych problemów można by wydłużać…
Nasza Ojczyzna jest również krajem niezwykle zadłużonym i powiększającym ciągle zobowiązania. Niefrasobliwe władze zaciągają dług na koszt nie tylko obecnie żyjących obywateli ale także przyszłych pokoleń. Polska, której suwerenność jest stale ograniczana, jest państwem słabym militarnie z nieliczną armią i niedorozwiniętą infrastrukturą obronną w tym słabym systemem obrony cywilnej. W kontekście zagrożeń wojennych te braki jawią się jako karygodne zaniedbania! Olbrzymim wyzwaniem i koniecznością dla polskiej armii staje się również jej morale. Nie będziemy mieli gotowej do obrony Ojczyzny armii bez fundamentów duchowych, o które w pierwszej kolejności zadbać powinni dobrze ukształtowani i posyłani hojnie przez pasterzy Kościoła kapelani wojskowi. Tej pracy nad morale żołnierzy nie zastąpi nawet najlepsze uzbrojenie!
Sygnowanie szkodliwych umów międzynarodowych tych związanych z tzw. „zielonym ładem” i walką ze „zmianami klimatu” nakłada na Polaków ciężary, które stają się nie do udźwignięcia tak dla rodzin, jak i polskich przedsiębiorców. W obliczu postępującej dyskryminacji polskiego przemysłu i rolnictwa, może oznaczać bankructwo wielu wartościowych przedsiębiorstw dających utrzymanie naszym rodakom!
To tylko część wyzwań, z jakimi muszą zmierzyć się Polacy! Biorąc pod uwagę skalę problemów, wygrana Prezydenta Elekta – Karola Nawrockiego z kandydatem sił globalistycznych, stanowi z jednej strony nadzieję, z drugiej zaś budzi niepokój, bowiem zwycięstwo to dokonało się zaledwie różnicą 369 tys. głosów ukazując, jak niewiele dzieliło nas od epokowej katastrofy!
Niewiele brakowało, by w obliczu wielkich wyzwań, najwyższy urząd w Państwie objął człowiek, który w swój program wpisał walkę z tym, co Polskę buduje i stanowi!
To najwyższy czas, aby wszystkie odpowiedzialne za dobro wspólne instytucje i osoby, od pasterzy Kościoła Katolickiego, poprzez polityków, naukowców, działaczy społecznych i dziennikarzy, dokonały rachunku sumienia i zapytały: czy ich postawa odpowiadała wyzwaniu chwili, jaką były te epokowe w naszej historii wybory? Na to pytanie należy odpowiedzieć sobie jak najpilniej, aby każde następne decyzje w życiu społecznym i indywidualnym były podejmowane odpowiedzialnie!
Niestety wyniki wyborów i ponad 10 milionów głosów za kandydatem nieakceptowalnym z punktu widzenia katolickiej doktryny i dobra wspólnego dowodzi, że uczyniono zbyt mało.
Zabrakło przede wszystkim jasnego i donośnego głosu biskupów, którzy przypomnieliby zasady moralne dotyczące życia publicznego i jasno wskazali wiernym, że głosowanie na ludzi otwarcie popierających zło jest grzechem. Wskazywanie jedynie na moralny obowiązek wzięcia udziału w wyborach jest dalece niewystarczające. W myśl przykazania miłości, aby nieumiejętnych pouczyć, koniecznym jest jasne demaskowanie zła oraz przestrzeganie przed nim. Także postawa niektórych liderów politycznych mogła przyczynić się do innego, skrajnie niekorzystnego dla Rzeczypospolitej wyniku. Niestety też, niektórzy działacze społeczni, którzy słusznie głęboko rozczarowani byli polityką zaplecza Prezydenta Elekta, sugerowali, że głosowanie na obu kandydatów jest jednakowo złe. Katolik i każdy człowiek dobrej woli, który w sercu ma miłość Ojczyzny i zasady budujące naszą tożsamość, dokonując jakichkolwiek ważnych wyborów, nie może kierować się zaciemniającymi osąd emocjami, ale powinien dostrzec, z jakiej decyzji wynika większe dobro i która bardziej ograniczy zło.
W systemie politycznym, jaki obowiązuje w Polsce i w wielu państwach, z takimi wyzwaniami spotykamy się niestety często i nasza postawa musi być odpowiedzialna i roztropna.
Taka właśnie odpowiedzialna za dobro wspólne postawa, mimo wspomnianych zaniedbań i ludzkiej przewrotności, zwyciężyła. Stało się to możliwe dzięki pomocy Bożej Opatrzności i wielu anonimowym ludziom dobrej woli, którzy czynem, słowem a także często cichą modlitwą i ofiarowanym za Ojczyznę cierpieniem uprosili u Dobrego Boga tę łaskę wyboru człowieka, który deklaruje Wiarę Katolicką, zamiast wskazania na kogoś, kto jawnie opowiada się po stronie zła.
Dlatego też jako Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi, które podczas kampanii wyborczej dostępnymi sobie środkami jasno wskazywało, jak powinien się zachować katolik w tej godzinie próby, apelujemy do Pana Prezydenta Elekta Karola Nawrockiego oraz całego jego zaplecza politycznego, aby pamiętał o swoich deklaracjach, oraz o tym, komu ten wybór wszyscy zawdzięczamy. Jest to bowiem nie tylko zasługa obozu politycznego, który poparł tę kandydaturę, ale przede wszystkim istotnej części tych Polaków, którym zależało na tym, aby nie dopuścić do „domknięcia systemu” będącego jawną ekspozyturą globalnych sił rewolucyjnych.
To właśnie odpowiedzialni wyborcy, mimo popierania innych, ugrupowań politycznych i innych kandydatów, w krytycznym momencie właściwie rozeznali, jak należy postąpić i rozumnie oddali głos za kandydatem dającym nadzieję na przełamanie niekorzystnego dla Polski status quo.
Apelujemy zatem do Pana, Panie Prezydencie, jako głowy Państwa Polskiego, któremu udzieliliśmy ogromnego kredytu zaufania, aby wypełnił Pan swoją misję służby dobru wspólnemu w duchu deklarowanych przez Pana poglądów. Aby miał Pan w pamięci te wszystkie różnorodne środowiska, bez poparcia których ta prezydentura z pewnością nie byłaby możliwa. A przede wszystkim, aby nie ulegał Pan Prezydent jakimkolwiek wewnętrznym i zewnętrznym naciskom politycznym i ideologicznym szkodliwym dla Polski.
Polskę rzeczywiście trzeba ocalić! Nie tylko dla niej samej i dla jej obywateli, ale także dla Kościoła Świętego i całej Cywilizacji Chrześcijańskiej. Oby pokora, szukanie dróg Bożych i odwrócenie się od zła było rzeczywiście fundamentem Pana prezydentury dla dobra wspólnego i na chwałę Bożą.
Zapewniamy o naszej gorącej modlitwie za „umiłowaną matkę Ojczyznę naszą” oraz za wszystkich, którzy rządy w Niej sprawują, w tym także za Pana, Panie Prezydencie i Pana Rodzinę.
Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi
Dziś, 2 czerwca, Błogosławionych Męczenników Sandomierskich, warto o nich przypomnieć. To święto jakby dubeltowe, bo zarówno bł. Sadoka i Męczenników Dominikańskich, jak i bł. Męczenników Sandomierskich, mieszkańców miasta.
Dziś to wszystko poszło w zapomnienie, jak i lwia część naszej ojczystej tradycji… przykre… smutne
======================================
Andrzej Sarwa
SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.
Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.
— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.
Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.
Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…
Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.
Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.
Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.
Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.
Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?
Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.
Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.
Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…
Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…
* * *
Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.
Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…
Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.
Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.
“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.
Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.
Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.
Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.
Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:
— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?
— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.
— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…
— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:
— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…
Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:
— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…
* * *
Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.
Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:
— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.
— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.
— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…
A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…
— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?
Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…
— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?
Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.
* * *
Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.
Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:
— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…
Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:
— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…
— Ja?…
— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:
“— Uchodź!”
— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…
I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.
* * *
Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.
Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.
Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.
Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.
Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…
Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.
2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.
Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.
Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.
Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.
Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:
— Ty czytaj…
Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:
“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”
Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…
Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:
— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…
I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.
— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.
— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.
— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.
I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.
A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.
Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.
A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.
Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.
Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.
I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:
Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.
A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.
Karol de Prevot, Męczeństwo sandomierskich dominikanów
Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…
A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.
Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…
A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.
Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.
Andrzej Sarwa
———–
P.S. Dziś na dachu sandomierskiego kościoła św. Jakuba rosną brzozy, ściany prezbiterium popękane, wnętrze… brak słów… można więc już bezpiecznie chwalić Czyngis-chana i jego spadkobierców, bo o tamtych wydarzeniach jakoś nie chce się już pamiętać...
Od wczoraj (5 marca 2025 r.) panuje spore poruszenie spowodowane wypowiedziami kandydata Konfederacji na prezydenta – Sławomira Mentzena1 odnośnie do PiS i tego jak obie partie powinny traktować siebie nawzajem w tejże kampanii. Sama redaktor Holecka, która prowadziła w telewizji Republika wywiad z kandydatem Konfederacji była nieco zaskoczona koncyliacyjnym charakterem wypowiedzi Mentzena, który niczym połączenie baranka pokoju ze świetnym strategiem opowiadał o tym, jak to mainstreamowe sondażownie pompując sztucznie poparcie dla niego „próbują poróżnić wyborców prawicy”. Lider Nowej Nadziei doprecyzował, że chodzi oczywiście o wyborców Konfederacji i PiS a spory między wyborcami tych partii nie są do niczego potrzebne. Jaki miałby być cel tej zmiany narracji? Mentzen, podobnie jak całe rzesze rzekomo prawicowego komentariatu mówi o tragicznym scenariuszu „domknięcia systemu”, gdyby wybory prezydenckie wygrał Rafał Trzaskowski, bowiem podówczas pełnia władzy leżałaby w rękach Donalda Tuska i jego ekipy.
Zacząć jednak należy od tego, że zdziwienie słowami Sławomira Mentzena jest mocno spóźnione. Uważnie obserwujący Konfederację od początku jej powstania zauważali pewne pęknięcia w narracji oraz języku, jakiego zaczęli używać politycy tej partii od momentu wyborów parlamentarnych w 2023 roku. Bynajmniej nie należy w tym miejscu zrzucać winy na sytuację wokół wyrzucenia Korwin-Mikkego, co było słusznym ruchem, lecz było jedynie skutkiem zmiany linii Konfederacji.
Trudno zamykać oczy na korelację między pojawieniem się w partii Przemysława Wiplera a ową zmianą linii, szczególnie uwzględniając „dokonania” tego politycznego szkodnika w dawniejszych czasach. Sztuczki prawne godne naginania przepisów przez PiS doprowadziły do kolejnego pęknięcia, wyrzucenia Grzegorza Brauna i tym samym jak się okazuje otwarcia na oścież drzwi do sojuszu Konfederacji z PiS.
Już wtedy maski opadły całkowicie, bowiem gdy 17 stycznia 2025 roku Braun został usunięty z szeregów partii2 to niecały tydzień później jeden z polityków Konfederacji i jednocześnie wiceprezes Nowej Nadziei – Bartłomiej Pejo jasno stwierdził, że nie wykluczają koalicji z partią Jarosława Kaczyńskiego3. Nie trzeba przypominać, że tym samym p. Pejo dał paliwo do narracji zwolennikom Grzegorza Brauna, którzy od dłuższego czasu wskazywali, że Konfederacja prze ku mainstreamowi i sojuszom z siedzącymi wygodnie od 20 lat przy stoliku a przecież stolik miał być wywracany. Wypowiedź posła Pejo była więc oznajmieniem przygotowywanego od dłuższego czasu scenariusza i robieniem odpowiedniego gruntu pod coś, co jak najbardziej było do przewidzenia. Jakby tego było mało, sam marszałek Bosak, co znamienne również w telewizji Republika, 24 lutego 2025 roku ponowił sygnał do swoich wyborców, że grunt do sojuszu z PiS jest przygotowywany, bowiem gdy zadano mu pytanie „z kim Konfederacja byłaby w stanie zawiązać koalicję” odpowiedział, że „z każdym, kto chciałby realizować program korzystny dla Polski”. Dopytany czy z Platformą również, odżegnywał się od tego scenariusza argumentując, że nie jest to partia, która taki program realizuje. Zapytany jednak o taką koalicję z PiS odpowiedział mocno pokrętnie: „czy to jest partia, która chce realizować program korzystny dla Polski?”, redaktor odpowiedziała „to już musi Pan ocenić”, co marszałek skwitował: „mam nadzieję”4.
Cóż takiego się wydarzyło w opinii Krzysztofa Bosaka oraz polityków Konfederacji, że pozwolili sobie na tak skrajne przesunięcie semantyczne? Dlaczego PiS nagle jednak stał się prawicą i Mentzen wprost zalicza skrajnie socjalistyczną i rewolucyjną frakcję Kaczyńskiego do tego samego obozu ideowego, co Konfederację? Odnośnie do czego marszałek żywi nadzieję? Nie jestem naiwny, by po latach słuchania popisowych i krytycznych w stronę PiS wypowiedzi Bosaka po właśnie takich pytaniach jak zadane w telewizji Republika, nagle wcisnął on hamulec i uznał, że „ma nadzieję, że to jemu pozostaje ocena czy PiS chce realizować program korzystny dla Polski”. Przecież znamy doskonale narrację Konfederacji i sposób jej przedstawiania – gdy tylko była okazja, wszyscy politycy tej partii deklarowali, że nie są zainteresowani żadnym sojuszem z żadną partią mainstreamową, bo ich celem jest wywrócenie stolika i zmiana jakości polskiej polityki. Czyżby PiS nagle nie był odpowiedzialny za szereg błędów wytykanych przez Konfederację przez lata i na którym to wytykaniu Konfederacja de facto się wybiła? Partia Kaczyńskiego nie jest odpowiedzialna za rujnujący polskich rolników, przedsiębiorców i zwykłych obywateli płacących coraz wyższe rachunki Zielony Ład? To jednak nie rękami Morawieckiego doprowadzono do tej skrajnie niekorzystnej dla Polski sytuacji, co forsował Bosak w dyskusji z byłym premierem w debacie Klubu Jagiellońskiego moderowanej przez Jana Rokitę jeszcze we wrześniu ubiegłego roku? PiS nie ponosi winy za fatalne zarządzanie w trakcie COVID, za tysiące bankructw, zamkniętych firm i przede wszystkim za ponad 200 tysięcy nadmiarowych zgonów? Już nie muszą za to odpowiadać?
Jak widać sen o nowej jakości w polityce skończył się stosunkowo szybko. Aby jednak wyborcy nie byli nadmiernie zszokowani, buduje się wspomnianą na początku narrację o „domknięciu systemu”. I choć faktycznie wygrana Trzaskowskiego nie będzie korzystna dla Polski i jest to scenariusz bardzo niekorzystny, to wmawianie ludziom, że konieczne są pokojowe relacje z PiS, będące w zasadzie zakończeniem wytykania oczywistych błędów poprzednio rządzącej partii jest kompletną bzdurą i robieniem z własnego elektoratu idiotów. Jakie bowiem są scenariusze? Pierwszy i jednocześnie nierealny to taki, że Trzaskowski uzyskał ponad 50% wszystkich głosów w wyborach. Czy jakieś zawieszenie broni czy cichy sojusz obu tych partii cokolwiek zmienia? Jeśli tak, to akurat będzie to wynik właśnie tej taktyki, bowiem jeśli dwie partie wystawiają swoich kandydatów celując w ten sam elektorat – prawicowy, to poparcie zostanie rozbite a część elektoratu może nawet nie pójść na wybory. Po co wyborca Konfederacji ma głosować na Mentzena, skoro on sam ustawia się w tym samym bloku, co PiS a przez lata wyborca Konfederacji był profilowany na anty-PiS i anty-PO w myśl hasła „PiS, PO jedno zło”?
Drugi scenariusz to taki, w którym będzie miała miejsce druga tura a do tej niewątpliwie wejdzie Trzaskowski i tenże scenariusz ma dwa warianty – z Mentzenem albo z Nawrockim w drugiej turze. Jeśli Mentzen wejdzie do drugiej tury, to nie dlatego, że zacznie klepać się po plecach z PiS i puszczać oko do ich wyborców. Tak jak żelazny elektorat Konfederacji był budowany na narracji „PiS, PO jedno zło”, tak żelazny elektorat PiS jest zbudowany na narracji „albo my albo nikt” oraz „Konfederacja to ruskie onuce”. Mentzen ma szansę na drugą turę tylko i wyłącznie jeśli utrzymałby dotychczasową narrację, bowiem jednym z jej istotnych komponentów jest granie na wiarygodności opartej o argument „nigdy nie siadaliśmy do stolika z PiS czy PO”. Obecną postawą lider Nowej Nadziei strzela sobie w stopę, bowiem wchodząc w jakikolwiek sojusz z partią duopolu wytrąca sobie z ręki najlepszy oręż wśród grupy docelowej zmęczonej PiS i PO a więc gotowej, by oddać na niego głos. Z tego też powodu uważam, że Konfederacja popełniła strategiczny błąd i mimo ogromnej pracy w kampanii, Mentzen bardzo mocno zmniejsza sobie szanse na wejście do drugiej tury, o ile ich już nie przekreślił.
A przecież założenia lidera Nowej Nadziei o scenariuszu wygrania z Trzaskowskim w drugiej turze były jak najbardziej słuszne – Mentzen nie musiał robić absolutnie nic, by zgarnąć wtedy głosy wyborców PiS, którzy bardziej niż ruskich onuc nie trawią nikogo od Tuska. Jeśli zaś do drugiej tury wejdzie Karol Nawrocki, co jest scenariuszem bardzo prawdopodobnym, to dopiero wtedy Konfederacja musiałaby wybrać jakiś wariant działania – poprzeć Trzaskowskiego, Nawrockiego czy nikogo? To jednak nie zaburzyłoby ani kampanii Mentzena i jego obrazu jako kandydata innego niż z duopolu ani nie zmuszało do żadnych cichych sojuszy z kimkolwiek. Zarówno Mentzen jak i cała Konfederacja przesuwając się w stronę PiS doprowadzili do sytuacji, w której wygranym będzie tutaj właśnie tylko PiS. Dlaczego? Bo Nawrocki w drugiej turze raczej z Trzaskowskim przegra a Konfederacja zostanie z tym sojuszem i poparciem dla PiS niczym Himilsbach z angielskim. Nie wygra niczego na scenie politycznej – dołączy do obozu przegranych przekreślając swoją główną siłę partii opartej na anty-duopolu dając jednocześnie wyraźny sygnał PiS, że to ta partia rozdaje karty i jeśli Konfederacja coś sobie roi odnośnie do stolika, to może co najwyżej usiąść na taborecie niższym niż ten prezesa Kaczyńskiego. Toteż jakiekolwiek bajania o „domknięciu systemu” można sobie darować – system właśnie się domknął, bowiem jedyna partia, która miała cień szansy na dokonanie pęknięcia w nim, dokłada wszelkich starań, by wtopić się w jeden z rewolucyjnych i skonfliktowanych obozów, tym samym utrwalając obraz, w jakim tkwimy od ponad 20 lat.
W tej kampanii wyborczej padło wiele słów, ale nie odsłoniła ona najważniejszego: potężnego kryzysu energetycznego, który zbliża się: do Pani, do mnie, do zakładów pracy, do szkół, do szpitali itd. Kryzysu, wobec którego obecny rząd wydaje się być zupełnie ślepy lub bezradny!
Zamiast w trybie pilnym remontować istniejące i budować nowe elektrownie węglowe, resort przemysłu przyjmuje kuriozalny projekt ustawy…
Nowa wersja projektu ustawy o funkcjonowaniu górnictwa przewiduje likwidację sześciu kopalń w ciągu najbliższych 10 lat. Koszt wygaszania wydobycia oszacowano na 9,125 mld zł, z czego 8,3 mld zł pokryje budżet państwa.
Dodajmy do tego rozbiórkę – choć nie pracowała ani jednego dnia! – najnowocześniejszej w Polsce elektrowni Ostrołęka C, co pochłonęło łącznie 1,3 mld zł.
Jak Pani widzi, ogromne miliardy idą na niszczenie kopalń (bo trudno nazwać „zamknięciem” to, co uczyniono z kopalniami Krupiński i Makoszowy) i rozbiórkę kolejnych elektrowni, podczas gdy mija ostatni okres zgody Komisji Europejskiej na funkcjonowanie 40 bloków elektrowni węglowych, bez których polski system elektroenergetyczny padnie!
Pod powyższym linkiem odnajdzie Pani naszą petycję do Donalda Tuska i posłów koalicji, jak również dodatkowe informacje o fatalnych decyzjach w sprawie polskich kopalń i elektrowni. Bardzo Panią proszę o włączenie się w naszą akcję – tak jak to zrobiło już wiele tysięcy Polaków – i wysłanie tego apelu do premiera.
Być może zapyta Pani: czy w kraju takim jak Polska naprawdę może dojść do wielkiej awarii systemu dostarczania prądu?
Cóż, przed miesiącem w Hiszpanii doszło właśnie do takiego blackoutu. I prędko się z tego nie podnieśli! Oto zdjęcie satelitarne części Europy z tamtej nocy:
Ktoś napisał, że Hiszpania wyglądała tutaj jak komunistyczna Korea Północna.
To straszne: przez kilkanaście godzin miliony osób były pozbawione dostępu do prądu, transport publiczny został sparaliżowany, a dostęp do usług telekomunikacyjnych – zakłócony.
Jak do tego doszło? Mówiąc w dużym uproszczeniu – choć dużo więcej na ten temat napisali już nasi eksperci – brak inercji i tym samym możliwości szybkiego zareagowania na skoki zapotrzebowania energii spowodował posypanie się całego systemu elektroenergetycznego Hiszpanii niczym domku z kart.
Zbyt duży jest tam udział OZE w miksie energetycznym, na co nakładają się coraz częstsze awarie i remonty. Tak tworzy się rozchwianie systemu, którego w pewnym momencie nie można już uratować. I być może już Pani dostrzega, co w tym jest najgorsze…
NAJGORSZE JEST TO, ŻE POLSKA IDZIE TĄ SAMĄ DROGĄ!!!
Nie mając prądu z elektrowni atomowych jako państwo podcinamy jedyną gałąź, na której siedzimy – stabilne źródła energii, pozwalające na utrzymanie przez system tej niezbędnej inercji, tj. węgiel i gaz.
Proszę Panią o rzut oka na tę grafikę – to bilans polskiego miksu energetycznego w roku 2023:
No właśnie, niecałe 7% z fotowoltaiki i 14% z wiatru? Tak mało energii, pomimo tego, że w samych panelach słonecznych dostępnych wówczas w całej Polsce mieliśmy średnio 15 GW zainstalowanej mocy?! Proszę mi wierzyć, to potężna moc, która jednak, kiedy daje najwięcej do systemu, jest najmniej potrzebna (a więc trzeba ją odłączać, by zachować równowagę popytu i podaży energii), a kiedy jest na nią zapotrzebowanie (szczególnie pod wieczór) – wówczas daje bardzo mało.
Tak wygląda obecnie ta droga donikąd, którą wciska nam się pod hasłami walki ze zmianami klimatu…
Dlatego warto naciskać na polityków i pytać: gdzie inwestycje w remonty kopalń? Gdzie koncesje i otwarcia nowych złóż, których nie brakuje? Dlaczego wstrzymano modernizację najstarszych elektrowni węglowych oraz budowę nowych, czekając aż organy UE zakażą nam użytkowania istniejących?
A przecież demontaż polskich elektrowni węglowych już się zaczął. W Elektrowni Pątnów w grudniu 2024 roku wyłączono ostatni z sześciu najstarszych bloków opalanych węglem brunatnym. Teraz pracuje tam już tylko jeden blok węglowy – Pątnów II. Ta instalacja została oddana do użytku 16 lat temu…
Tak wyglądają decyzje polityczne, podejmowane przy zupełnie bierności obywateli, za to pod presją ideologów klimatyzmu, którzy żyją w urojeniach transformacji od paliw kopalnych do prądu płynącego z OZE.
To najwyższy czas i zarazem jeden z ostatnich sygnałów ostrzegawczych – już w 2028 roku wygasa bowiem niemożliwa do odnowienia zgoda unijnych decydentów na korzystanie ze wspomnianych 40 bloków elektrowni węglowych o mocy 200 MW każdy. Pokażmy zatem rządowi, że nie zgadzamy się na dryfowanie ku katastrofie w imię realizacji założeń utopijnego Zielonego Ładu:
Bardzo Panią proszę o ten jeden podpis i tym samym włączenie się w nasz ogólnopolski protest. Walczymy przecież o swój własny interes – by nie zabrakło prądu nam i naszym bliskim.
Jako polscy patrioci mamy prawo domagać się tego od rządu, którego premier zajmuje się plotkami i pomówieniami, zamiast pracować nad ratowaniem systemu energetycznego Polski. Proszę Panią – zróbmy to wspólnie, aby mocny oddolny głos społeczeństwa trafił do Donalda Tuska i jego posłów.
Sławomir Skiba Fundacja Wolność i Własność
PS. Mobilizujemy do masowego sprzeciwu tysiące Polaków, którzy nie chcą biernie czekać na nadchodzącą katastrofę. Dlatego zwracam się również do Pani, prosząc o pilny podpis pod petycją do Donalda Tuska i parlamentarnej większości, by odstąpili od planu likwidacji górnictwa i ocalili elektrownie węglowe, bez których po prostu zabraknie nam prądu.