Tzw. afera wizowa to „czubek góry lodowej” zaniedbań i braku procedur.

Krzysztof Bosak: tzw. afera wizowa to „czubek góry lodowej” zaniedbań i braku procedur.

tzw-afera-wizowa-to-czubek-gory-lodowej

Potrzebna jest transparentność działań i debata o polityce migracyjnej; tzw. afera wizowa to „czubek góry lodowej” zaniedbań i braku procedur – ocenił jeden z liderów Konfederacji, poseł Krzysztof Bosak.

Lider podlaskiej listy Konfederacji w wyborach do Sejmu, na konferencji prasowej zorganizowanej przed Podlaskim Urzędem Wojewódzkim w Białymstoku zaznaczył, że tzw. afera wizowa „to czubek góry lodowej różnego rodzaju zaniedbań w tym obszarze, zaniedbań i braku elementarnych procedur”. Ocenił, że Polska „uruchomiła masowy ruch migracyjny, nie mając żadnej administracji przygotowanej do obsługi tego ruchu”. Według posła, natychmiast należy wprowadzić limity, powstrzymać niekorzystne regulacje, a także zacząć dyskusję, kogo i w jakiej liczbie można do Polski przyjąć.

„W tej chwili ta afera ujrzała światło dzienne, to bardzo dobrze. To jest dla nas jako dla całego społeczeństwa, dla całego narodu okazja do tego, żeby przyjrzeć się jak jest prowadzona polityka migracyjna naszego państwa” – mówił poseł.

Zaznaczył, że członkowie Konfederacji nie są przeciwni żadnej narodowości czy migracji. Natomiast – jak podkreślił – „jesteśmy przeciwko niekontrolowanym i masowym migracjom, które prowadzą do utraty stabilności społecznej i wzrostu zagrożeń”. Wskazał, powołując się na udostępnione statystyki, że w Polsce mamy już do czynienia ze wzrostem przestępczości związanej z masowym napływem cudzoziemców, co szczególnie widać w dużych aglomeracjach.

Bosak skierował też interwencję poselską do Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego. Poinformował, że podobne interwencje mają przeprowadzać posłowie Konfederacji w całym kraju.

PAP / oprac.PR

Czy można strzelać do nachodźców? Bosak: Zatapiać łodzie, a ludzi wysadzać tam, gdzie wsiedli…

Czy można strzelać do nachodźców? Bosak: zatapiać łodzie, Czarzasty: skandaliczne!

Autor: CzarnaLimuzyna , 18 września 2023 czy-strzelac-do-nachodzcow-zatapiac-lodzie

Kolejny spektakl teatru telewizji w studiu telewizji Polsat News zawiera w swoim opisie, na stronie producenta, dość wybiórcze streszczenie. Ominięto dramatyczną kłótnię, którą postanowiłem przytoczyć w jej istotnym fragmencie.

Bosak: Służby graniczne konkretnych państw muszą zaczął stosować siłę. (…) Premier Włoch jest sparaliżowana układem (…) ponieważ ma kadrę lewicową.  … także kto ma utonąć, to po prostu utonie, a nie będzie się go karmić, pieścić i transportować na północ Europy…

Czarzasty: A wie pan do czego pan namawia… tzn. w imieniu prawicy jakiejś… nie wiem, konfederacyjnej…

Bosak: Do topienia łodzi przemytników …

Czarzasty: Otóż pan Bosak w tej chwili powiedział „do topienia łodzi przemytników”. Rozumiem, że pan namawia do tego, żeby tych ludzi zabić. To jest po prostu skandaliczne.

Bosak: Powiedziałem o łodziach, a nie przemycanych osobach…

Czarzasty: A co z tymi ludźmi… zastrzelić!

Bosak: Wysadzać na tym brzegu na którym do łodzi wsiedli. I to trzeba robić zdecydowanie. (…) i to mówił także jeden z filozofów odważnych, były marksista, prof. Wolniewicz

Czarzasty: Jak pan może coś takiego mówić…

Bosak: Ludzi brać i wysadzać na właściwym brzegu.

Czarzasty: Jestem przeciwko mordowaniu ludzi…!

* * *

Nie jest mi znany żaden fakt z kariery politycznej pana Czarzastego, związany z jego ewentualnym protestem przeciwko polityce terroru i mordowania ludzi – przeciwników politycznych formacji komunistycznej do której wstąpił już po dokonaniu przez nią wielu zbrodni, będąc członkiem tej zbrodniczej formacji w latach: 1983–1990. Tutaj, jak widzimy, jawi się jako obrońca praw “intruzów”, którzy po przybyciu “na siłę” do Europy stają się kolejnymi potencjalnymi zbrodniarzami tak jak ich poprzednicy, którzy zdążyli już okaleczyć i zabić tysiące białych Europejczyków.

W trakcie swoich wywodów Bosak wskazywał, że nie można dopuścić do tego, aby o polityce imigracyjnej decydowała „polityka unijna” ze względu na dominację lewicy w gremiach decyzyjnych. Powiedział też, żeby rozwiązać problem nielegalnej imigracji trzeba ”odrobiny niepoprawności politycznej”.

„Fala rabunków i przestępstw seksualnych w Warszawie”

Potrzeba odrobiny niepoprawności politycznej. Po to żołnierz i funkcjonariusz służby granicznej nosi broń, że jeżeli ktoś nie podporządkowuje się jego poleceniom, żeby jej użyć…

Niestety, poseł Bosak w jednym się myli. „Odrobina niepoprawności politycznej” nie wystarczy, ponieważ służy ledwie jako zaprawa do dobrych intencji, którymi brukuje się piekło. Jedynie konsekwentna realizacja rozdziału państwa od lewicy stworzy wstępne warunki poprawy sytuacji.

______________________________________________________________________

link do filmu

Dla polskiej racji stanu, o której mówią jedynie ludzie rozsądni, znający historię oraz uwarunkowania geopolityczne i cywilizacyjne tzn. naturę plemion turańskich, rzeczą najistotniejszą jest konieczność natychmiastowego przerwania proces przesiedlania Ukraińców do Polski. Jest to jeden z wielu tematów tabu w aktualnej kampanii wyborczej.

Tymczasem, na ulice Wrocławia wyruszą mieszane patrole z udziałem…amerykańskiej żandarmerii. Wrocław jest aktualnie największym skupiskiem mniejszości ukraińskiej w Polsce. W mieście od wielu lat prowadzą swoją działalność ośrodki niemieckie i żydowskie korzystając z silnej protekcji rządzącej tym miastem lewicy.

Tagi: Bosak: zatapiać łodzie, Czy można strzelać do nachodźców?

„Świat i Kościół w kryzysie”. Które z zagrożeń jest największe dla cywilizacji?

„Świat i Kościół w kryzysie”. Które z zagrożeń jest największe dla cywilizacji?

swiat-i-kosciol-w-kryzysie

Prezentujemy fragment książki „Świat i Kościół w kryzysie”, opublikowanej nakładem wydawnictwa ESPRIT. Jest to zapis rozmów Krystiana Kratiuka z Grzegorzem Górnym i Pawłem Lisickim – a więc tercetu znanego Państwu doskonale z programu „Ja, katolik. EXTRA”. Książka dostępna jest w sprzedaży od 15 września.  

Promotorzy nowych idei wyrastają bezsprzecznie z promotorów idei starszych, dzisiejsza rewolucja wynika z osiągnięć poprzednich rewolucji. A taka niedokończona jeszcze rewolucja trwająca od ponad pół wieku to oczywiście rewolucja seksualna. Jest to rewolucja wprost wymierzona w katolickie nauczanie, moralność, układy społeczne. Czy to dzisiaj jest dla Kościoła największe zagrożenie zewnętrzne?

PAWEŁ LISICKI: Największe zagrożenie dla Kościoła polega na tym, że Kościół przestaje głosić to, do czego został powołany. A rozwój rewolucji seksualnej jest rzeczywiście jednym z istotnych elementów czy czynników wpływających na zmianę podejścia Kościoła do własnej nauki. I w tym sensie byłoby to duże niebezpieczeństwo, ale równie dużym jest chociażby omawiana przez nas kwestia podejścia do innych religii. Jeśli w jednym punkcie Kościół odpuszcza, to moim zdaniem odpuszcza też w innym – na przykład na pierwszy rzut oka nie ma żadnego związku między zmianą podejścia Kościoła do judaizmu a zmianą podejścia do rewolucji seksualnej, ale w praktyce jeśli Kościół w jednym elemencie swojej doktryny dopuszcza się sprzeczności z tym, co było wcześniej, to łatwo sobie wyobrazić, że w podobny sposób będzie reagował na inne próby nacisku, na zmiany. Mogę się odwołać zresztą do tekstu Tomasza Kulikowskiego, który ukazał się w „Gazecie Wyborczej”, żeby nie było, że tak całkowicie abstrakcyjnie o tym mówię. Teza tekstu brzmiała, że tak jak Kościół po- radził sobie, według autora oczywiście, z antysemityzmem i zmienił swoją naukę, jeśli chodzi o judaizm, tak być może całkowicie zmieni swoje podejście do LGBT.

Wesprzyj nas już teraz!

25 zł

50 zł

100 zł

Rewolucja seksualna jest oczywiście wielką machiną naciskającą na Kościół, by zmienił swe nauczanie. Na czym polega niebezpieczeństwo rewolucji seksualnej w Kościele? W tej dyskusji dotyka mnie przede wszystkim szerzenie się tego, co można by nazwać ideologią genderową czy ideologią LGBT, bo jest to jej najbardziej radykalny przejaw. Oczywiście ktoś może powiedzieć, że rewolucja seksualna polega też na ogólnym upadku obyczajów, na tym, że dawne prawo moralne przestaje obowiązywać, że ludzie grzeszą częściej niż przedtem albo że grzeszą łatwiej. Sama taka zmiana obyczajów nie byłaby moim zdaniem tak bardzo niebezpieczna, zwłaszcza że już się pojawiała w dziejach Kościoła, gdyby nie dodatek, który się pojawił dzisiaj: mianowicie odrzucenie w ogóle kategorii grzechu. Różnica między współczesnością a na przykład epoką renesansu, o której mówi się, że niezwykle zepsuła moralnie ludzi Kościoła, jest taka, że jeśli papież miał trzy kochanki, a jakiś kardynał miał pięć, to nikt nie nazywał tych przypadków grzechu czymś właściwym, słusznym i czymś, czego należy wymagać od wszystkich innych.

Wręcz przeciwnie, raczej się z tym kryto.

PAWEŁ LISICKI: Otóż to, bo gdy wychodziło to na jaw, to wywoływało skandal. Dziś to samo nie jest już skandalem, a dąży się do tego, żeby to zaakceptować, zaaprobować jako normalny sposób funkcjonowania. Rewolucja seksualna prowadzi do zamiany podstawowej hierarchii wartości: to, co nadprzyrodzone i większe, zostaje zastąpione tym, co ziemskie i do- czesne – dla przyjemności doczesnych czy dla przyjemności cielesnych, czy zmysłowych uznaje się, że to, co powinno być na pierwszym miejscu, czyli troska o ducha, o zbawienie i o wieczność, schodzi na dalszy plan, w ogóle przestaje być czymś istotnym. Liczy się tylko człowiek, jego pragnienia i potrzeby, z których najsilniejszą albo jedną z najsilniejszych jest właśnie potrzeba seksualna. I w związku z tym wszystko ma zostać temu podporządkowane. To jest kolejny przewrót w Kościele w rozumieniu, kim jest osoba ludzka, jakie ma łaski. Już nie liczy się rozum, wola, uczucia, tylko popęd.

Najbardziej skrajną formą tej rewolucji seksualnej jest zatem negacja grzechu. To jakby definicja ideologii gender.

PAWEŁ LISICKI: Tak, bo okazuje się, że nie ma naturalnych i nienaturalnych form współżycia, bo współżycie dwóch mężczyzn, dwóch kobiet albo, nie wiem, pięciu mężczyzn i pięciu kobiet jest równie naturalne jak związek między mężczyzną a kobietą. Czyli to, co wynikało z prawa naturalnego, to, że relacje między mężczyzną a kobietą prowadziły do przekazania życia, co jest istotą prawa naturalnego i istotą ochrony udzielanej przez państwo i przez Kościół temu szczególne- mu związkowi, przestaje mieć znaczenie, ponieważ liczy się wyłącznie przyjemność. Nieważne, czy osób dwojga płci, czy jednej płci, dwóch osób czy szesnastu. Zamysł Boga widać w słowach Księgi Rodzaju: „Bóg uczynił człowieka na swoje podobieństwo, mężczyzną i kobietą ich Bóg uczynił”. Jako jedno z pierwszych przykazań Bóg daje ludziom słowa:

„Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, w ten sposób człowiek zasiedli ziemię”. A więc od samego początku w samej myśli Bożej życie płciowe podporządkowano przekazywaniu życia, i od samego początku człowiek istnieje jako mężczyzna albo jako kobieta. Cała nauka chrześcijańska jest na tym oparta. Jeśli powiemy, że najważniejsze w człowieku jest po prostu zaspokojenie jakkolwiek rozumianych pragnień i pożądań, to oczywiście nauka biblijna stanie się przeszkodą.

Otwieramy wrota do gigantycznej katastrofy ogólnie opisywanej jako ideologia genderowa czy ideologia LGBT, która w formie obecnej, współczesnej prowadzi do negacji czegoś takiego jak natura ludzka, negacji czegoś takiego jak płeć ludzka, negacji czegoś takiego jak wartość życia przekazywanego w naturalny sposób ze związku mężczyzny z kobietą. Jeśli ten tok myślenia wkroczy do doktryny Kościoła, to nie tylko rozbije dotychczasową naukę, chociażby Dekalog, ale zniszczy samą strukturę chrześcijańskiego objawienia.

Na przykład zniszczy prawdę, że Bóg jest ojcem.

PAWEŁ LISICKI: Właśnie, bo w ramach ideologii genderowej ojcostwo, macierzyństwo nie ma żadnej wartości, liczy się tylko zaspokojenie siebie. Nie jest już tak, że ktoś jest ojcem albo matką i ma z tego powodu pewne przywileje, niesie to ze sobą pewną szczególną wartość. Więc tak, Bóg już nie jest ojcem, Najświętsza Maryja Panna nie jest dziewicą, bo to tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Walka ze sobą czy walka ze złymi skłonnościami nie ma żadnego znaczenia. Myślenie, że rodzina jest jakąś wartością, traci jakiekolwiek znaczenie.

Idźmy dalej: jeśli w teologii katolickiej Chrystus jest synem, a Bóg jest ojcem, to odwołujemy się do pewnej struktury myślenia, którego doświadczamy na co dzień. Jeśli w naszym codziennym myśleniu ani synostwo, ani ojcostwo nie ma żadnego znaczenia, to też nie jesteśmy w stanie uznać jakkolwiek rozumianego myślenia teologicznego w tych kategoriach. A kategoria ascezy na przykład? Kategoria pokuty, brania na siebie ciężaru, dążenia do doskonałości, wyrze- kania się czegoś, ponieważ wyrzeczenie się przyjemności zmysłowej w tych kategoriach jest wyłącznie formą promocji jakiegoś zahamowania, jest jakąś formą masochizmu. Bo jeśli istotą człowieka jest spełnianie siebie i doświadcza- nie, to ktoś, kto próbuje sobie nałożyć pewne ograniczenia, w tych kategoriach powinien podlegać leczeniu. Do tego by to prowadziło.

I ostatni element: kapłaństwo. Ideologia gender niszczy także relacje między księdzem a wiernymi. Ustanowione są one bowiem w taki sposób, że kapłan występuje przecież jako reprezentant Boga Ojca w stosunku do wiernych. W konsekwencji genderyzm niszczy nie tylko doktrynę kościelną, nie tylko jakkolwiek rozumiany sens życia płciowego, ale jeszcze pociąga za sobą coraz dalsze niebezpieczeństwo ingerencji państwa, które będzie próbowało wyzwalać członków Kościoła, jeśli tak można powiedzieć, z tej tradycyjnej, przestarzałej zdaniem radykałów idei. Bo jeśli płeć jest płynna, a człowiek ma się zaspokajać, nie patrząc na nic i na nikogo, jedynym kryterium jest przyjemność i rozkosz, to w oczywisty sposób wszystkie nakazy przekazywane przez tradycję rodzinną, przez tradycję kościelną muszą ulec zmianie, ponieważ one nas ograniczają, one nas hamują, one nas tłamszą.

To rzeczywiście rewolucja totalna.

GRZEGORZ GÓRNY: Przypomina mi się film fabularny z 2008 roku o niemieckiej organizacji terrorystycznej RAF zwanej grupą Baader-Meinhof. Jej członkowie uciekli z RFN i odbywali ćwiczenia wojskowe w obozie szkoleniowym dla bojowników palestyńskich gdzieś na pustyni w Jordanii. Ten obóz wyglądał tak, że po jednej stronie zakwaterowani byli partyzanci palestyńscy, a po drugiej stronie niemieccy terroryści. Ci Palestyńczycy chodzili okutani w swoje długie stroje – osobno mężczyźni, osobno kobiety w burkach, a po drugiej stronie Niemcy założyli hippisowską komunę, kobiety łaziły sobie nago po dachach domów, pokazując Arabom swoje gołe ciała. W końcu Palestyńczycy nie wytrzymali, do Niemców przyszedł ich dowódca i zażądał, by się ubrali i jako goście przestrzegali miejscowych zwyczajów. W odpowiedzi Andreas Baader wykrzyknął, że nie ma mowy, dodając: „Dla nas pieprzenie to jest to samo co strzelanie”. I ta fraza stanowi najlepsze motto rewolucji seksualnej. Bo oto akt seksualny, który ze swojej natury powinien być czymś najbardziej intymnym między dwiema osobami, staje się – według tej definicji – aktem politycznym, co więcej aktem destrukcyjnym, niszczycielskim, jak strzelanie.

Za tymi mechanizmami opisanymi przez Pawła Lisickiego stoi więc pewna wola polityczna, program działania i determinacja w jego wcielaniu. Gdybyśmy początków tego zjawiska mieli szukać gdzieś w przeszłości, to można byłoby wskazać na książkę Fryderyka Engelsa z 1884 roku pod tytułem O pochodzeniu własności prywatnej, państwa i rodziny. Autor pisze w niej, że aby doprowadzić do emancypacji, do wyzwolenia człowieka, potrzebne jest zniszczenie opresyjnych, toksycznych struktur społecznych, które trzymają go w niewoli, takich jak własność prywatna, państwo narodowe, tradycyjna moralność, religia chrześcijańska, ale też właśnie małżeństwo i rodzina. Engels wiązał bowiem małżeństwo z wyzyskiem. Pisał wprost, że wyzysk człowieka przez człowieka rozpoczął się z chwilą pierwszego małżeństwa, a potem ta tyrania rozciągnęła się na dzieci.

To jest stały punkt programu rewolucjonistów, który co jakiś czas się powtarza. Przecież w pierwszym okresie panowania bolszewików, w latach 1917–1926, czyli przez pierwsze dziewięć lat istnienia Sowietów, rewolucja seksualna była częścią ówczesnej agendy społecznej ich państwa. Dla nich była to emancypacja spod wpływów „toksycznych struktur”. To się później pojawiło w środowiskach nowej lewicy na Zachodzie między innymi za sprawą neomarksistów w rodzaju Wilhelma Reicha czy Herberta Marcusego. Dziś obserwujemy kolejny etap tej emancypacji, gdy rewolucja seksualna przechodzi w rewolucję antropologiczną, ponieważ po wyzwoleniu się z okowów rodziny, małżeństwa i tradycyjnej moralności teraz mamy się wyzwalać z ograniczeń własnej płciowości, gdy możemy sami sobie wybierać jedną z szerokiego wachlarza różnych płci. Oczywiście jest to sprzeczne zarówno z prawem naturalnym, jak i antropologią biblijną. Zaprzecza temu cała wiedza nauk przyrodniczych. Dalszym etapem tej rewolucji antropologicznej jest natomiast transhumanizm, czyli wyzwolenie się człowieka ze swej gatunkowej istotowości oraz przekształcenie go dzięki inżynierii genetycznej i sztucznej inteligencji w coś w rodzaju hybrydy ludzko-cyfrowej, która osiągnie nieśmiertelność i doczesną szczęśliwość. Prorokiem tej rewolucji jest izraelski celebryta Yuval Noah Harari, którego trafnie nazwał ktoś „Danem Brownem Wielkiego Resetu”. Swoje poglądy przedstawił on w książce „Homo Deus”, w której człowiek zaczyna zajmować miejsce samego Boga jako pan natury oraz istota nieśmiertelna. Prawdę mówiąc, dziwię się, że ktoś może takie bzdury brać na poważnie, tymczasem książki Harariego są bestsellerami wydawanymi w gigantycznych nakładach, a on sam jest hołubiony przez Billa Gatesa, Klausa Schwaba, Marka Zuckerberga, Jacka Dorseya czy innych ideologów globalizmu. Niestety gnostycka pokusa, którą prezentuje, przenika dziś do wnętrza Kościoła. Są bowiem wysoko postawieni duchowni, którzy ulegają temu mirażowi i próbują aplikować program nieustannej emancypacji do nauki Kościoła.

W jaki sposób próbują to realizować? Nie ma przecież żadnych oficjalnych dokumentów Kościoła podważających to, że jesteśmy mężczyznami i kobietami.

GRZEGORZ GÓRNY: Jest to aplikowane dzisiaj dwiema drogami. Pierwsza to miękka droga aplikacji, czyli poprzez kulturę, poprzez rozpowszechnianie pewnych wzorców, które część Kościoła dzisiaj wspiera. Obiektem szczególnego ataku jest tutaj kobiecość. Od początku chrześcijaństwa wzorem osobowym dla kobiet w naszej cywilizacji była Maryja – po pierwsze jako dziewica, po drugie jako matka. Dziś widzimy zmasowany atak na dziewictwo, czyli na czystość i na niewinność, poprzez rewolucję seksualną, a także atak na macierzyństwo poprzez plagę aborcji. To się odbywa w dużej mierze poprzez kulturę. O tym mówił Jan Paweł ii w swej książce Przekroczyć próg nadziei, gdy wspominał, że toczy się dziś bój o duszę świata między siłami ewangelizacji i antyewangelizacji. I te siły anty- ewangelizacji – jak mówił papież – mają swoje środki, swoje programy i olbrzymią determinację do walki. Ta walka toczy się dziś na polu kultury. Dlatego właśnie mówimy o wojnie kulturowej. O przekształceniu kultury w pole walki z Kościołem mówił zresztą jako pierwszy współzałożyciel i główny ideolog Włoskiej Partii Komunistycznej Antonio Gramsci, który rzucił hasło „długiego marszu przez instytucje”, czyli przejmowania przez lewicę kolejnych redakcji, uniwersytetów, teatrów, rozgłośni radiowych, wytwórni filmowych po to, by nasycać kulturę pierwiastkami marksistowskimi i w rezultacie zmieniać światopogląd ludzi.

Przykładem takiego oddziaływania może być słynny manifest gejowski z 1987 roku napisany przez dwóch homoaktywistów: Marshalla Kirka i Erastesa Pilla. Zarysowali oni swoistą mapę drogową, czyli rozpisaną na punkty strategię działania: co trzeba robić, żeby homoseksualizm ze zjawiska marginalizowanego wszedł do mainstreamu i stał się normą społeczną, prawną i kulturową. Kiedy czytamy dziś po latach ten tekst, to widzimy, że wszystkie punkty tego programu zostały dokładnie zrealizowane.

Drugi sposób wcielania w życie wspomnianych postulatów to sięganie po narzędzia prawne, czyli karno-dyscyplinujące. To ogromne zagrożenie dla Kościoła, ponieważ uderza ono w podstawy wolności religijnej. Przykładowo prawo mówiące o zakazie tak zwanej mowy nienawiści czy homofobii może uderzać w nauczanie Kościoła, ponieważ zabrania mówienia publicznie tego, co głosi katolicka nauka moralna. Widać to na przykład we Francji, gdzie nie można mówić już otwarcie o negatywnych skutkach aborcji bez narażania się na sankcje karne ze strony państwa. Są episkopaty na świecie, które całkowicie skapitulowały w tej kwestii. Są też jednak takie, które bronią odważnie nauki Kościoła. W ostatnich latach ukazały się co najmniej trzy listy duszpasterskie episkopatów Ukrainy, Polski i Słowacji, które bardzo precyzyjnie punktowały zagrożenia ideologii gender, zarówno dla życia społecznego, jak i dla życia religijnego. Nie sposób wyobrazić sobie czegoś takiego w którymś z krajów zachodnich. Najlepiej byłoby, gdyby ta refleksja dotarła na szczyty Kościoła i znalazła swój wyraz na przykład w formie oficjalnego dokumentu Magisterium.

Czy to może nastąpić?

PAWEŁ LISICKI: W obecnym układzie trudno się tego spodziewać, bo Kościół nie działa w próżni. Dlaczego akurat episkopaty Polski, Słowacji i Ukrainy potrafiły się na taki dokument zdobyć? Otóż dlatego, że są to episkopaty państw, gdzie ideologia gender jeszcze nie zdominowała państwa. Ale już na przykład Kościół niemiecki albo holenderski, belgijski to zupełnie inne przypadki, dlatego że niestety parlamenty tych państw przyjęły oburzające, całkowicie antychrześcijańskie ustawy, które sprawiają, że nad Kościołem wisi bardzo poważny problem. Trzeba będzie bowiem powiedzieć – czego dzisiejsi hierarchowie nie mają odwagi zrobić – że to, co parlament przegłosował, jest radykalnie złe. A w dodatku stało się prawną podstawą współżycia, normą społeczną, która ma za sobą państwo. Jeżeli nazwiemy to jasno diabelstwem i szataństwem, to grozi nam wejście w bezpośredni konflikt z państwem.

Ale jeśli państwo akceptuje bezbożne i nieludzkie prawa, to jednak wiadomo, jak ma się zachować w tym przypadku Kościół, prawda?

PAWEŁ LISICKI: Ja oczywiście wiem, jak się powinien zachować. Pokazuję jednak, dlaczego takiej encykliki nie ma.

GRZEGORZ GÓRNY: Tutaj można podać przykład pewnego niemieckiego benedyktyna, który niedawno w czasie kazania – i to w takich dość łagodnych słowach – nazwał czyny homoseksualne grzesznymi. Spadła na niego za to fala krytyki w mediach. Odciął się od niego zarówno jego macierzysty zakon, jak i biskup Görlitz Wolfgang Ipolt, który – co ciekawe – uchodzi za konserwatystę w niemieckim episkopacie. Przeprosił on wiernych za homilię zakonnika, który w sumie przedstawił tylko oficjalnie obowiązującą naukę Kościoła. To pokazuje, jak głęboko rewolucja genderowa zapuściła korzenie w Kościele.

Grzegorz Górny, Krystian Kratiuk, Paweł Lisicki; Świat i Kościół w kryzysie, ESPRIT, s. 320

Kaczka się pieni: Ukraina zapowiada działania odwetowe skierowane przeciwko Polsce. Obsobaczyć “sługę” !

Kaczka się pieni: Ukraina zapowiada działania odwetowe skierowane przeciwko Polsce. Chodzi o embargo w sprawie zboża.

ukraina-dzialania-odwetowe-przeciwko-polsce

Kijów zapowiada, że pozwie Polskę, Węgry i Słowację w związku z odmową zniesienia embarga na ukraińskie produkty rolne – powiedział wiceminister gospodarki i rolnictwa Ukrainy Taras Kaczka w wywiadzie dla „Brussel Playbook” Politico.

Będziemy zmuszeni do działań odwetowych na dodatkowe produkty i zakażemy importu owoców i warzyw z Polski – zapowiedział Kaczka. Według niego odpowiednie kroki prawne zostaną podjęte już w poniedziałek 18 września. Pozew ma zostać wytoczony przed Światową Organizacją Handlu, tak, aby „cały świat zobaczył jak państwa członkowskie UE zachowują się wobec swoich partnerów handlowych”.

Przedstawiciel Ukrainy stwierdził również, że uzasadnienie decyzji Polski i Węgier ochroną interesu własnych rolników jest błędne. – Polski zakaz nie pomoże rolnikom, nie wpłynie na ceny, ponieważ ceny są globalne – to, co robią, opiera się na opinii publicznej – powiedział.

Do zapowiedzi ukraińskiego polityka odniósł się w Studio PAP poseł PiS Radosław Fogiel. – Ani jedna tona ukraińskiego zboża nie może pozostać na terytorium Polski. Rząd będzie bronił polskich interesów – zapewnił. – Decyzja o pozwaniu Polski to nie jest najrozsądniejsza decyzja ukraińskich polityków – ocenił szef sejmowej komisji spraw zagranicznych. – Decyzja Ukrainy odbije się niedobrym echem w Polsce i Ukraina musi mieć tego świadomość. Nasza decyzja nie jest wymierzona w Ukrainę, jest podyktowana ochroną polskiego rolnika i ochroną interesu Polski, bo to jest dla nas najważniejsze – wskazał.

Głos zabrała także Beata Szydło. Wiceminister gospodarki Ukrainy Taras Kaczka zachowuje się impertynencko, pouczając Polskę w sprawie zboża – oceniła była premier.  Jej zdaniem Kaczka powinien pomyśleć, jaki przykład daje Ukraina, gdy w taki sposób traktuje kraj, który uratował ją w dramatycznych chwilach.

„To, że Ukraina chce pozwać Polskę (oraz Słowację i Węgry) za przedłużenie zakazu importu ukraińskiego zboża – to jedno. Drugie – to zadziwiający styl wypowiedzi ukraińskiego wiceministra gospodarki Tarasa Kaczki, który zachowuje się po prostu impertynencko. W wywiadzie dla +Politico+ poucza Polskę, co jego zdaniem mogą, lub nie mogą robić kraje członkowskie Unii. Kaczka mówi wręcz, że pozwanie Polski ma być przykładem dla świata– napisała Beata Szydło.

„Ukraiński wiceminister zamiast pouczać Polskę, powinien pomyśleć, jaki +przykład dla świata+ daje Ukraina, gdy w taki sposób traktuje kraj, który uratował Ukrainę w najbardziej dramatycznych chwilach. A przede wszystkim zastanowić się, jak Polacy odbierają słowa i zachowanie ukraińskich władz” – podkreśliła była premier.

Po decyzji Komisji Europejskiej, która nie przedłużyła embarga na ukraińskie zboże dla pięciu krajów, Polska, Słowacja i Węgry przedłużyły zakaz importu produktów rolnych z Ukrainy. Rumunia z decyzjami w tej kwestii wstrzymuje się do 18 września, czekając na propozycje Kijowa w sprawie środków kontroli eksportu ukraińskiej produkcji rolnej.

Na stronach Rządowego Centrum Legislacji opublikowano projekt rozporządzenia Ministra Rozwoju i Technologii w sprawie zakazu przywozu z Ukrainy do Polski produktów rolnych, m.in. pszenicy, kukurydzy, nasion rzepaku, słonecznika. Rozporządzenie weszło w życie w sobotę 16 września.

Źródło: PAP/interia.pl luk

Ardanowski przejrzał: Coraz ciężej zrozumieć dziwną grę, w którą gra Ukraina

Ardanowski przejrzał: Coraz ciężej zrozumieć dziwną grę, w którą gra Ukraina

https://www.fronda.pl/a/Ardanowski-coraz-ciezej-zrozumiec-dziwna-gre-w-ktora-gra-Ukraina,220567.html


“To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie” – powiedział Jan Krzysztof Ardanowski na temat zniesienia embarga na ukraińskie płody rolne przez UE.

Komisja Europejska poinformowała, że obowiązujące do 15 września embargo na ukraińskie zboże i inne produkty rolne nie zostanie przedłużone. Przyczyna takiej decyzji to stabilizacja rynku płodów rolnych w UE, która zdaniem Komisji Europejskiej już nastąpiła.

Na taki obrót spraw nie zdecydowały się takie kraje, jak Polska, Węgry, Słowacja, Bułgaria i Rumunia. Premier Morawiecki poinformował, że embargo ze strony Polski nie zostanie zniesione. Podobne rozwiązanie wprowadziły także m.in. Węgry. Zgodnie z obowiązującym tam dekretem, węgierski rynek jest zamknięty dla ukraińskich produktów rolnych, poza ich tranzytem.

“Martwię się tym, że Komisja Europejska nie do końca rozumie, dlaczego my nie chcemy tego zboża ukraińskiego, czy szerzej, żywności z Ukrainy. Brnie dalej w uzależnienie bezpieczeństwa żywnościowego poprzez import z Ukrainy, a jestem o tym przekonany, tylko dobrze funkcjonujące rolnictwo w każdym z krajów unijnych, rolnictwo unijne, a my pro domo sua, tylko nasze dobre rolnictwo może zapewnić długofalowo bezpieczeństwo żywności, nie import” – powiedział Ardanowski w rozmowie z telewizją wpolsce.pl.

Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie. Ta żywność zawsze będzie konkurencyjna w stosunku do tego, co produkuje rolnictwo w Unii. (…) Musimy twardo bronić własnego rynku. Proeuropejskie tendencje Ukrainy wspieramy, ale musi być serdeczna, ale i twarda, rozmowa z Ukraińcami. Z ich strony musi być wyciągnięta ręka” – stwierdził.

“Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa, bo tylko ono w ostateczności zapewnia nam bezpieczeństwo” – skonkludował.

Ardanowski: Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa

https://wpolityce.pl/polityka/662860-tylko-u-nas-ardanowski-ukraina-gra-w-dziwna-gr

autor: wPolsce.pl

Dlaczego Polska chce embarga na zboże z Ukrainy? Jaka jest rola oligarchów z Ukrainy? Na czym polega problem z tzw. Fit for 55? Do tych kwestii odniósł się na antenie telewizji wPolsce.pl Jan Krzysztof Ardanowski.

Przewodniczący Rady ds. Rolnictwa i Obszarów Wiejskich przy Prezydencie RP był gościem telewizji wPolsce.pl podczas Krynica Forum 2023.

Były minister rolnictwa komentował sprawę polskiego sprzeciwu wobec zdjęcia unijnego embargo na ukraińskie zboże.

Martwię się tym, że Komisja Europejska nie do końca rozumie dlaczego my nie chcemy tego zboża ukraińskiego, czy szerzej, żywności z Ukrainy. Brnie dalej w uzależnienie bezpieczeństwa żywnościowego poprzez import z Ukrainy, a jestem o tym przekonany, tylko dobrze funkcjonujące rolnictwo w każdym z krajów unijnych, rolnictwo unijne, a my pro domo sua, tylko nasze dobre rolnictwo może zapewnić długofalowo bezpieczeństwo żywności nie import– mówi Ardanowski na antenie wPolsce.pl.

poster

Następnie zwraca uwagę na problem ukraińskich oligarchów.

Ukraina gra w dziwną grę, którą coraz trudniej zrozumieć. To są wielkie gospodarstwa, które są własnością czy też w jakimś użytkowaniu międzynarodowych koncernów. To jest kilkanaście milionów hektarów czarnoziemów – najlepszych gleb na świecie. Stosowane są technologie niedozwolone w UE, tania siła robocza, tania energia. Praktycznie te firmy, ze względu na powiązania z oligarchami, z politykami ukraińskimi, nie płacą żadnych podatków na Ukrainie. Ta żywność zawsze będzie konkurencyjna w stosunku do tego, co produkuje rolnictwo w Unii. (…) Musimy twardo bronić własnego rynku. Proeuropejskie tendencje Ukrainy wspieramy, ale musi być serdeczne, ale i twarda, rozmowa z Ukraińcami. Z ich strony musi być wyciągnięta ręka – twierdzi.

Mamy obowiązek bronić własnego rolnictwa, bo tylko ono w ostateczności zapewnia nam bezpieczeństwo – dodaje.

Zagrożenie dla rolnictwa

Jan Krzysztof Ardanowski odniósł się też do kwestii rzekomej walki o środowisko, które forsuje Komisja Europejska.

Ukuto tezę, że działalność gospodarcza człowieka, w tym również rolnictwo, szkodzi środowisku, klimatowi, przyrodzie. (…) Twierdzenie, że rolnictwo szkodzi klimatowi jest jakimś niezrozumieniem, a słyszę codziennie, że pola uprawne to nie przyroda, lasów nie powinniśmy zagospodarowywać, a hodowla zwierząt jest czymś zbrodniczym. Mówi się o tym, że nie powinno się jeść mięsa. (…) Z tej ochrony przyrody zrobiono nową religię. To ekoreligia i bałwochwalstwo wobec zwierząt, które stają się ważniejsze od ludzi. Ludzi się poniża. (…) Nikt nie kwestionuje potrzeby troski o przyrodę, a w najmniejszym stopniu rolnicy, którzy wśród tej przyrody żyją. Są kustoszami tej przyrody. Dbają o zwierzęta również dlatego, że mają w tym interes– mówi.

Jeżeli będziemy dalej brnęli w tę utopię, to zniszczymy produkcję żywności i przestanie ona być wystarczająca dla 500 milionów ludzi w Unii Europejskiej– dodaje.

ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ: https://youtu.be/EzS7mxwDmS8

Wszystko pod kontrolą

Wszystko pod kontrolą

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)    17 września 2023 michalkiewicz

Demokracja – demokracją – ale ktoś przecież musi tym kierować! – mówił partyjny buc w filmie Krzysztofa Zanussiego „Kontrakt”. I rzeczywiście – sytuacja przed wyborami skłania do podejrzeń, że wprawdzie panuje pełny spontan i odlot, niczym w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy pana Owsiaka, ale ktoś chyba tym wszystkim kieruje. Nawiasem mówiąc, Wielka Orkiestra też bardzo przypomina Winterhilfswerke, inicjatywę bardzo popularną w III Rzeszy – i nawet serduszka są podobne, jeśli nie takie same – ale rozumie się, że IV Rzesza zbytnio od Rzeszy III różnić się nie może. Wróćmy jednak do wyborów. Oto przed 6 września, kiedy upływał termin rejestracji list wyborczych, w Państwowej Komisji Wyborczej zarejestrowały się 94 komitety; niektóre jednoosobowe – do Senatu – inne kilkuosobowe do Senatu – ale było też sporo komitetów ambitnych, które postanowiły wystawić kandydatów i do Senatu i do Sejmu. Kiedy jednak po 6 września PKW zaczęła sprawdzać podpisy, okazało się, że 41 ambitnych komitetów nie zdołało zebrać wymaganej liczby podpisów i w rezultacie do wyborów sejmowych 15 października stanie tylko 6 komitetów: Zjednoczona Prawica, czyli PiS z kolaborantami, Koalicja Obywatelska, czyli Volksdeutsche Partei ze swoimi kolaboranty, Trzecia Droga Szymona Hołowni i PSL, Nowa Lewica, czyli pan Czarzasty i moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus, Bezpartyjni Samorządowcy oraz Konfederacja. Uszeregowałem te komitety w takiej kolejności, bo chociaż pierwsza piątka sprawia wrażenie, że się za chwilę nawzajem pozagryza, to wszystkie one ponad podziałami zgodnie ujadają na Konfederację. Jak widzimy, nasza scena polityczna od 30 lat jest stabilna i zmieniają się tylko nazwy partii, ale wszystko inne przebiega zgodnie ze scenariuszem, jaki pan generał Czesław Kiszczak, wykonując plan transformacji ustrojowej, uzgodniony przez Daniela Frieda z Departamentu Stanu i Władimira Kriuczkowa z KGB, przedstawił swoim gościom w Magdalence. Ciekaw jestem tedy, czy komisja do badania ruskich wpływów w naszej – pożal się Boże! – polityce, której Pani Kierowniczka Sejmu właśnie wręczyła nominacje, zwróci na to uwagę, czy też po staremu będzie szukać dziury w całym, to z znaczy – spierać się z Donaldem Tuskiem, który najwyraźniej jest na jej celowniku – o różnicę łajdactwa. Na mieście krążą fałszywe pogłoski, jakoby przewodnictwo komisji miał objąć pan dr Sławomir Cenckiewicz, zaś jego zastępcą ma zostać pan generał Andrzej Kowalski z bezpieki. Jak zatem widzimy, wszystko jest pod kontrolą, państwo jest przewidywalne, dzięki czemu ani ustrojowi, ani sojuszom nic nie zagraża i gdyby tylko nie ta Konfederacja, która w tym układzie jest potrzebna, jak psu piąta noga, to wszystko byłoby gites-tenteges. Dlatego niepotrzebnie się tak natęża pan Andrzej Seweryn, podstarzały aktor, który odgraża się, że „będzie krzyczał”, co myśli o tej władzy. Skutki takiego natężenia mogą być opłakane; kto wie, czy przypadkiem nie dojdzie do splamienia munduru, bo w tym wieku to i nawet bez krzyku nietrudno o taki wypadek. Po co tu zresztą jakieś krzyki, kiedy starsi i mądrzejsi już dawno o wszystkim pomyśleli i teraz tylko chodzi o to, żeby był pełny spontan i odlot?

Ale kampania wyborcza ma swoje prawa, toteż o ile pan Andrzej Seweryn tylko się odgraża, że będzie wrzeszczał, to pan premier Morawiecki już zaczyna wznosić tromtadrackie okrzyki i to przeciwko Ukrainie, chociaż jest rozkaz, że to właśnie ona ma być natchnieniem świata. Chodzi mu oczywiście o przedłużenie embarga na ukraińskie zboże, którego termin wyznaczony przez Komisję Europejską upływa 15 września. Chociaż ludowy komisarz do spraw rolnictwa w Brukseli, pan Wojciechowski twierdzi, że „robi wszystko”, to jednak Komisja do dnia dzisiejszego ani nie przedłużyła embarga, ani też nie potwierdziła jego wygaśnięcia 15 września. Być może dlatego, ze Ukraina grozi złożeniem na Unię Europejską, a na Polskę w szczególności skargi do Światowej Organizacji Handlu o naruszenie umowy z 2014 roku, a poza tym stojący na czele ukraińskiego grekokatolickiego kościoła narodowego JE abp Światosław Szewczuk właśnie prowadzi w Rzymie modły o zwycięstwo Ukrainy. Reakcja Nieba nie jest jeszcze znana, ale w sytuacji, gdy obowiązuje wspomniany rozkaz Pana Naszego z Waszyngtonu, nie jest wykluczone, że tym razem Niebo odstąpi od zasady, że jest po stronie silniejszych batalionów. W tej sytuacji, z powodu zatwardziałości pana premiera Morawieckiego również naszą biedną Ojczyznę mogłyby spotkać jakieś paroksyzmy.

Na razie jednak wszystko układa się nawet aż za dobrze, o czym świadczy deklaracja JE abpa Stanisława Gądeckiego z okazji beatyfikacji rodziny Państwa Ulmów, jaka odbyła się w Markowej w niedzielę 10 września. Ta wielodzietna rodzina została rozstrzelana w czasie okupacji przez Niemców za ukrywanie w swoim obejściu ośmiorga Żydów. JE abp Stanisław Gądecki powiedział, że jest ona przykładem dla wszystkich rodzin – oczywiście polskich – bo Żydzi, którzy się w ich obejściu schronili i nawet zachowywali się tam dość swobodnie, najwyraźniej nie przywiązywali wagi do tego, iż tę rodzinę narażają na pewną śmierć. Tedy z deklaracji Jego Ekscelencji wynika, ze polskie rodziny powinny być gotowe do najdalej idących poświęceń, zwłaszcza gdy oczekują tego od nich Żydzi. Pan Jasina z Ministerstwa Spraw Zagranicznych ujawnił tajemnicę państwową, że Polska jest „sługą narodu ukraińskiego”. Ekscelencja poinformował nas, że nie tylko ukraińskiego, ale również – żydowskiego. Czy będziemy w stanie spełnić te oczekiwania?

Stawiam to pytanie, bo pani reżyserowa Agnieszka Holland nakręciła właśnie kolejnego knota pod tytułem „Zielona Granica”, w którym, realizując zadanie na odcinku „pedagogiki wstydu”, chłoszcze nasz mniej wartościowy naród tubylczy za niedostatek empatii wobec migrantów, którym pewnego dnia przyszło do głowy, że powinni „godnie żyć” i w tym celu próbują forsować granicę białorusko-polską. Szczególne cięgi zebrała podobno Straż Graniczna, której funkcjonariusze zrzeszeni w związku zawodowym rzucili, a właściwie przypomnieli hasło, że „tylko świnie siedzą w kinie”. Z drugiej jednak strony pani reżyserowa jest obcmokiwana przez pana Seweryna Blumsztajna z Towarzystwa Dziennikarskiego, a niezależnie od tego Judenrat „Gazety Wyborczej” piórem pana red. Wojciecha Maziarskiego robi „no pasaran” „dyktaturze ciemniaków”, która w związku z tym wygrać nie może. To oczywiste, bo do kogo ma należeć świetlana przyszłość, jeśli nie do Jasnogrodu, w którym wspomniany Judenrat błyszczy, niczym karbunkuł w koronie Cesarza Indii?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

O nadzwyczajnych ulgach dla Ukraińców w polskich aptekach. Sięgające od 85 do 95%.

Witold Gadowski o nadzwyczajnych ulgach dla Ukraińców w polskich aptekach 

https://pch24.pl/witold-gadowski-o-nadzwyczajnych-ulgach-dla-ukraincow-w-polskich-aptekach/

Według informacji podanej przez Witolda Gadowskiego obywatele Ukrainy kupujący lekarstwa w aptekach na terenie Polski mogą liczyć na zniżki sięgające od 85 do 95 procent. 

W „Komentarzu Tygodnia na swym kanale You Tube publicysta podzielił się informacją uzyskaną od polskiego farmaceuty. – Przychodzą do apteki Ukraińcy i płacą od 5 do 15 procent ceny leku, ponieważ resztę mają refundowane – dzięki aplikacji Epruf. Zaintrygowało mnie to, bo mało o tym wiemy – powiedział Gadowski.

Według tych doniesień, wojenni imigranci uzyskują ogromne zniżki niedostępne dla Polaków.

– Przychodzi babcia i musi płacić za swoje leki grube pieniądze, na dzieci bierzemy leki i płacimy grube pieniądze, chociaż płacimy cały czas podatki. Przychodzą Ukraińcy i płacą góra 15 procent ceny leku, nawet bardzo drogiego – stwierdził autor komentarza.

Według felietonisty, polskie państwo wprowadziło system kodów, dzięki którym przybyli do Polski po rozpoczęciu rosyjskiej agresji obywatele Ukrainy mogą cieszyć się w naszym kraju takimi przywilejami.

Aplikacja Epruf współpracuje z fundacją charytatywną ze Stanów Zjednoczonych o nazwie Direct Relief. Direct Relief przygotował program „Health 4 Ukraine”. Przekazał na ten cel – według oficjalnych danych – 10 milionów dolarów. To (…) jest jakieś 41-42 miliony złotych. Wsparciem zostało objętych 100 tysięcy obywateli Ukrainy. Po to nadane im były numery PESEL. Mają refundację od 85 – do 100 procent ceny leku – opisywał Gadowski.

Według relacji, oprócz wspomnianego Direct Relief, partnerami programu są: Polski Czerwony Krzyż, Fundacja ING Dzieciom i Fundacja Deloitte. Jak wyliczył publicysta, skorzystanie przez 100 tysięcy osób ze zniżek wynoszących po 500 złotych daje kwotę 50 milionów, co już przekracza o 8 mln kwotę zadeklarowaną przez Direct Relief.

Chciałbym zobaczyć, czy Direct Relief przekazał te pieniądze, ile przekazał, a ile już kosztowała refundacja leków Ukraińcom. Bo to są pieniądze, których w ostatecznym rachunku brakuje w budżecie państwa i stąd następuje w tej chwili jakaś niesamowita kreacja długu publicznego – podkreśla autor.

Źródło: prokapitalizm.pl, You Tube RoM

Mafia wizowa

Mafia wizowa

Jan Piński mafia-wizowa

Tylko w 2022 r. rząd PiS wydał ok. 136 tys. wiz na pracę w Polsce osobom z krajów muzułmańskich; łącznie ok. 250 tys. wiz dla osób z krajów Azji i Afryki. Dużą część za łapówkę!

Wiceminister spraw zagranicznych Piotr Wawrzyk stracił stanowisko, po tym jak do MSZ wkroczyli funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Służby PiS nie zajęły się – z własnej woli – partyjnymi działaczami PiS. Sprawą gigantycznego handlu wizami do Polski zajmują się służby Niemiec i Szwecji, do których przyjeżdżają setki tysiące ludzi, którym urzędnicy PiS sprzedawali wizy za ok. 5 tys. USD za sztukę. Tylko w 2022 r. rząd PiS wydał ok. 135 tys. wiz na pracę w Polsce osobom z krajów muzułmańskich. W zestawieniu z protestami PiS przeciwko relokacji ok. 2 tys. osób z innych krajów Unii Europejskiej mamy do czynienia z gigantyczną hipokryzją.

„200 tys. imigrantów w 2022 roku razy 5 tys. USD za wizę = 1 miliard dolarów. Tyle wart był przekręt na imigrantach w MSZ. Teraz rozumiem sytuację na Białoruskiej granicy. Trzeba było zwalczać konkurencję Łukaszenki. Było „polityczne złoto” i miliard dolarów” – kpił na portalu X (dawniej Twitter) Jakub Bierzyński, publicysta i przedsiębiorca.

Co ciekawe, jedna z osób, która ma zarzuty w tej sprawie, wybrała sobie na obrońcę Macieja Zaborowskiego. To adwokat Daniela Obajtka i Zbigniewa Ziobro. Bardzo drogi. Moi informatorzy uważają, że urzędnik, który ma postawione zarzuty, ma czuć się bezpiecznie, aby nie mówić za dużo. Dokładnie tak samo jak było w 2018 r., gdy Marek Ch., szef Komisji Nadzoru Finansowego, został nagrany na domaganiu się 40 mln złotych od biznesmena Leszka Czarneckiego, w zamian zaś obiecywał mu, iż podległy mu urząd zablokuje plan odebrania (ukradzenia) banków Czarneckiemu. Ten złożył zawiadomienie o przestępstwie do prokuratury. Banki mu odebrano, a po 5 latach proces Marka Ch. nie rozpoczął się na dobre. „Szanowny Panie Redaktorze, bardzo dziękuje za pytania. Niestety nie będę komentował żadnych kwestii związanych z tym postępowaniem” – odpisał mi adwokat Maciej Zaborowski.

Czym się różni legalny emigrant od nielegalnego? Legalny płaci pisowcom łapówkę. Nielegalny płaci Łukaszence. Wojna hybrydowa to wojna gangów o wpływy z handlu ludźmi. Ci, którzy noszą mundur, muszą się czuć wykorzystani. Nikt się z nimi kasą nie podzielił” – szydzi Bierzyński. „U Łukaszenki 15 tys. zł i mordercza przeprawa przez bagna. Nasi załatwiają legalny wjazd czysto i bez ryzyka za jedynie 5 tys. USD od głowy. Łukaszenka im po prostu z nieba spadł. Mur i pushbaki zmieniły relacje korzyści do ceny. Tak się robi interesy!” – dodaje Bierzyński.

Biznes na wizach zaczęli szpiedzy

O tym, że za rządów PiS kwitnie nielegalny handel wizami za krocie, napisał jako pierwszy Grzegorz Jakubowski na łamach „Gazety Finansowej”. Kreśląc w lutym 2018 r. sylwetkę Piotra Krawczyka, szefa Agencji Wywiadu, napisał, że „CIA zwróciła uwagę, że na Bliskim Wschodzie dochodziło do procederu handlu polskimi wizami z udziałem oficerów AW. Amerykanie byli zbulwersowani, ponieważ na polskich papierach do krajów Unii Europejskiej mogli przeniknąć terroryści. Z kolei do MSZ trafił anonim, ujawniający skalę patologii w AW.

Afera wisiała w powietrzu, a wśród „ofiar” mogli znaleźć się koledzy („czyli oficerowie wywiadu” – red.) Krawczyka, który, pracując na placówce w Turcji, mógł posiąść wiedzę o procederze. Dość powiedzieć, że dopiero niedawno ujawniono, iż np. na oficjalnej stronie ambasady RP w Bagdadzie (Irak), w zakładce z instrukcją, jak uzyskać polską wizę, widniały podejrzane dane kontaktowe. Wśród nich adres e-mail na domenie Yahoo.com. Sprawę opisała blogerka Michalina Kupper, której znajomy z Kurdystanu, dzwoniąc na wskazany na stronie polskiej ambasady numer, dowiedział się, że wiza kosztuje 10 tys. dolarów. – Od razu pomyślałam, że to błąd. Napisałam mail. Odpowiedź nadeszła szybko: wiza 2-letnia, koszt tym razem 500 euro. „Przelej kasę (Bank of America), a my to wszystko załatwimy” – relacjonowała treść maila zwrotnego Kupper.

– Zadzwoniłam do MSZ. Roztargniony pan po drugiej stronie słuchawki wyjaśnił, że po wizy trzeba kierować się do Konsulatu w Erbilu, a co do podejrzanych danych, to przekaże te informacje dalej (przy mnie wchodząc na stronę i widząc te bzdury). Ambasada odpowiada, że podany mail jest nieautoryzowany przez polskie placówki – dodała. Sprawą zajęli się w styczniu dziennikarze, a MSZ nabrało wody w usta. Dane kontaktowe te były bowiem zamieszczone na oficjalnej stronie ambasady od kilku lat” – tyle Jakubowski.

Podobne afery korupcyjne miały miejsce w konsulatach i ambasadach na Białorusi i Ukrainie. Wygląda na to, że biznes rozpoczęty przez oficerów wywiadu podłapali politycy, tylko zwiększyli znacznie skalę procederu. Wraz ze wzrostem podaży wiz obniżono jej ceny – kosztowały one ok. 5 tys. USD za sztukę.

Samobójczy strzał Kaczyńskiego

Kaczyński i rząd PiS próbowali ogłosić walkę z imigrantami (uchodźcami) jako atut władzy PiS. Wystarczy wyjrzeć w dużym mieście za okno, aby wiedzieć, że coś jest nie tak. Tylko od 1 stycznia 2016 r. do 31 grudnia 2020 r. PiS legalnie wpuścił do Polski 3,16 mln imigrantów. Nie tylko z Ukrainy, ale też z Azji i krajów muzułmańskich.

Oprócz tego około miliona imigrantów weszło do Polski nielegalnie. Rząd PiS w ogóle nie zajmował się kwestią ochrony granic. Kolejne lata nie zmieniły tej polityki. Kaczyński kazał zbudować płot na granicy, co bardziej wygląda na ograniczenie nielegalnej konkurencji dla równie nielegalnego biznesu polityków PiS niż chęć zatrzymania nielegalnej imigracji.

To co robił PiS, wywołując wojnę w mediach o uchodźców, jest klasycznym przykładem post-polityki: nie liczą się działania i prawda, ale forma przekazu i narracja. Jest tak jak mówił Francis Underwood, bohater kultowego serialu „House of Cards” („Domek z kart”), który głosił, że starcia w polityce nie wygrywa ten, kto mówi prawdę, ale ten, który opowiada ciekawszą historię. Tutaj jednak nadział się na Donalda Tuska, który wbrew hasłom salonu, który reprezentuje, odpowiedział w stylu: że nie ma lepszego przyjaciela imigrantów niż Kaczyński. PiSowcy zawyli.

Otwarcie granic i masowe przyjęcie do Polski imigrantów przez rząd PiS było konieczne, aby utrzymać obecny poziom wydatków socjalnych. Kaczyński nie przejmuje się faktem, że składki, które obecnie obcokrajowcy płacą na polski ZUS, kiedyś trzeba będzie im oddać w postaci wypłaty emerytur. Otwierając granicę, pozyskał parę milionów nowych płatników. Nie tylko pracujących w Polsce, ale również wydających w Polsce pieniądze.

Dokonując największej zmiany w strukturze demograficznej Polski od czasów ostatniej wojny (1945 r.), Kaczyński z nikim się nie konsultował. Ponieważ zdecydowana większość imigrantów osiadła w Polsce w dużych miastach lub w jej zachodniej części, w miejscowościach uzdrowiskowych, to PiS nadal może kłamać swojemu elektoratowi ze wschodniej Polski, że broni Polskę przed zalewem „obcych”.

Cios w pracowników fizycznych

Pojawienie się Polsce kilku milionów obcokrajowców miało także wymierny wpływ na zahamowanie wzrostu płacy za najprostsze płace. To także jest na rękę PiS. Dzięki temu mogą bowiem występować dziś jako ci, którzy podnoszą płacę minimalną. Nikt z opozycji nie wytyka dziś Kaczyńskiemu, że to jego polityka imigracyjna doprowadziła do tego, że Polacy nie zarabiają więcej (większa podaż pracowników to niższe pensje). Mechanizm działania popytu i podaży w nieskomplikowanych pracach jest prosty jak przysłowiowa konstrukcja cepa. Polski kierowca zarabia kilka razy więcej niż jego odpowiednik np. z Indii, nie dlatego, że lepiej i produktywniej jeździ, ale dlatego, że świadczy pracę na regulowanym rynku (płaca minimalna!), do którego jest ograniczony dostęp. Podobnie jest ze sprzedawcami w sklepach. Otwierając granice, Kaczyński zwyczajnie spowodował podaż pracowników do prostych prac, hamując tym samym podnoszenie im płacy. Było to działanie jak najbardziej świadome.

Z jednej strony ogromna podaż pracowników do prostych prac. Z drugiej strony sabotaż zachodnich demokracji, które musiały wydawać kasę na socjal dla imigrantów, którzy z Polski często wiali do Niemiec. Ale kluczowe pytanie zadał cytowany już Jakub Bierzyński. „Ja w sprawie #SkorumpowanaMigracja mam 2 pytania: kto wymyślił przekręt za miliard dolarów i z kim dzielił się minister Wawrzyk?”

============================

mail:

Ministerstwo Spraw Zagranicznych przekazało, że w ciągu ostatnich 30 miesięcy wydało cudzoziemcom ponad 1 mln 950 tys. wiz pozwalających na pobyt w krajach Shengen i ponad 1 mln 782 tys. wiz krajowych (pozwalających na przebywanie jedynie w Polsce).

Obywatelom Białorusi wydano takich wiz odpowiednio ponad 586 tys. i ponad 534 tys., natomiast obywatele Ukrainy w tym czasie otrzymali ponad 990 tys. i ponad 988 tys. takich dokumentów.

Pozostałych niemal 375 tys. wiz Schengen i ponad 259 tys. wiz krajowych wydano obywatelom innych krajów.

https://www.polsatnews.pl/wiadomosc/2023-09-16/afera-wizowa-msz-podalo-dane-dotyczace-wydawania-wiz-cudzoziemcom/?ref=slider

Imigracja? Jakoś to będzie ?!?

Imigracja? Jakoś to będzie ?!?

Łukasz Warzecha imigracja-jakos-to-bedzie

Jeśli zagadnienie migracji pojawia się w obecnej kampanii wyborczej, to właściwie wyłącznie w karykaturalnej albo skrajnie powierzchownej postaci. Najnowsza odsłona tego dramatu czy może raczej farsy to afera wizowa.

Mamy tu trzy opowieści.

Pierwsza to opowieść obozu władzy. Zgodnie z nią były może jakieś nieprawidłowości, ale zostały szybko wykryte przez nasze dzielne służby, zaś za winowajców zabrała się już prokuratura. Nie ma wśród podejrzanych byłego wiceministra Piotra Wawrzyka, w sumie zaś może chodzić jedynie o kilkaset osób, które za sprawą układu korupcyjnego mogły się przedostać do Europy.  

Druga to opowieść największej partii opozycyjnej, zgodnie z którą mamy do czynienia z aferą tysiąclecia, a za sprawą układu w polskim MSZ na kontynent przedostały się setki tysięcy nielegalnych imigrantów, będących potencjalnymi terrorystami.

Trzecia opowieść to, jak się zdaje, dobrze udokumentowana historia, opisana przez Andrzeja Stankiewicza na portalu Onet, pokazująca wycinek działania korupcyjnego mechanizmu. Co ważne: poza jednym detalem – kwestią tego, czy Polska zaczęła działać sama na rzecz wykrycia patologii (jak twierdzi minister Stanisław Żaryn) czy dopiero pod wpływem informacji ze służb USA (jak twierdzi redaktor Stankiewicz) – wersja rządowa w niczym nie zaprzecza informacjom Onetu. A obraz, jaki się z nich wyłania, jest nawet nie tyle karykaturalny, co memiczny: były wiceminister, który wraz ze swoim 25-letnim asystentem, nachalnie przez niego zresztą promowanym, próbował wymuszać na konsulacie w Mumbaju wydanie wielokrotnych wiz Schengen dla indyjskich „filmowców”, którzy z filmem mieli tyle wspólnego, co ja z kolektywem „Stop Bzdurom” (tym od „Margota”).

To, co wokół tej sprawy się dzieje w obecnej kampanii wyborczej, jest symptomatyczne dla poziomu dyskusji o imigracji. Nawet antyrządowy portal OKO Press (mimo swojej jednoznacznej orientacji czasem publikujący rzetelne teksty) wskazuje, że twierdzenie, jakoby Polska sprowadziła setki tysięcy muzułmanów czy Hindusów, jest absurdalne i bezpodstawne. A tak właśnie zaczęli twierdzić politycy Platformy Obywatelskiej. Oczywiście, że tak nie było – zdecydowaną większość sprowadzanych co roku setek tysięcy obcokrajowców stanowili do ubiegłego roku obywatele Ukrainy i Białorusi. To się zaczęło z oczywistych przyczyn zmieniać po 24 lutego 2022 r., aczkolwiek wciąż nie radykalnie.

W dodatku w tej sprawie jasny ogląd sytuacji utrudnia pomieszanie ze sobą kilku kategorii danych, odnoszących się do liczby obcokrajowców (spoza UE), pracujących w Polsce. Jedną stanowią pozwolenia na pracę (ich wydanie jest warunkiem przyznania wiz pracowniczych), drugą – wizy pracownicze, trzecią – pierwsze zezwolenia na pobyt w Polsce cudzoziemców związany z pracą. To oczywiście wina rządzących, że nie prezentują danych w czytelnej dla obywateli, jasnej i klarownej formie.

Mimo to najważniejsze liczby są jednoznaczne. Pisałem już o tym w kilku miejscach: liczby pozwoleń na pracę dla obywateli krajów, mogących budzić wątpliwości, wzrosły znacząco w 2022 r. Spójrzmy na najbardziej problematyczną grupę imigrantów zarobkowych: Gruzinów. Policyjna statystyka (opublikowana niedawno przez „Rzeczpospolitą”) wskazuje, że choć liczbowo w przypadku cudzoziemców w statystykach przestępczości przodują Ukraińcy, to jednak relatywnie do liczby osób przebywających w Polsce najgorzej wypadają właśnie Gruzini. W dodatku w ich przypadku nie chodzi głównie o – jak u Ukraińców – jazdę po alkoholu, ale o przestępczość pospolitą: kradzieże, włamania, rozboje.

W 2018 r. pozwoleń na pobyt związany z pracą Gruzinom wydano 4733. Jeszcze w 2021 r. było ich 6651. Zaś w roku ubiegłym już 14748. Wiz pracowniczych obywatelom tego kraju wydano około połowy tej liczby: 8413 (pozwolenia na pobyt mają niejako opóźnienie w stosunku do osób wjeżdżających do Polski na podstawie wiz pracowniczych). Gruzini są w tej statystyce trzeci, po wciąż pierwszych Ukraińcach (214 tys.) oraz Białorusinach (130 tys.). W następnej kolejności są Hindusi (12126), Turcy (11774) i Mołdawia (8325).

Jeśli spojrzymy na liczbę pozwoleń na pracę (pierwszy krok do wydania wizy pracowniczej) Ukraina jest na pierwszym miejscu (ponad 85 tys. – co jest ogromny spadkiem w relacji do poprzednich lat), później są Indie (ponad 41,5 tys.), następnie Uzbekistan (ponad 33 tys.), później Filipiny (22,5 tys.), dalej Nepal (20 tys.), Białoruś (18 tys.) oraz Bangladesz (13,5 tys.), który jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych kierunków sprowadzania imigrantów do pracy.

Jednocześnie po stronie rządzących nie ma nawet próby zmierzenia się z problemem migracji na poważnie. Suflowana jest wciąż ta sama retoryka: że wyłącznie PiS jest nas w stanie ochronić przed losem takim, jaki spotkał zachodnie społeczeństwa, gdzie imigracja stała się olbrzymim problemem. Przedstawiciele obozu władzy zapominają, że kłopoty między innymi Niemiec wzięły się właśnie ze sprowadzania masowo imigrantów zarobkowych.

A to, jak się zdaje, jest właśnie droga, na którą Polska wkracza. Różnica polega na tym, że Niemcy sprowadzali imigrantów – w olbrzymiej części Turków – do pracy we własnych firmach. Dzisiaj według oficjalnej statystyki w Niemczech mieszka około 1,5 mln osób z tureckim obywatelstwem, zaś łącznie osób o tureckim pochodzeniu jest blisko 3 mln. Na to nałożyły się problemy wynikłe z kryzysu imigracyjnego lat 2014-15.

Do Polski natomiast imigranci, w tym z krajów muzułmańskich, są sprowadzani przecież nie na zapotrzebowanie i „zamówienie” małych oraz średnich polskich przedsiębiorców, ale wielkich korporacji, w przeważającej części zagranicznych. Korporacje zyskują w ten sposób tanich pracowników, natomiast koszty obecności obcokrajowców – nie tylko finansowe, ale też społeczne – obciążają nasz kraj.

Próżno szukać w programach dwóch największych ugrupowań poważnego odniesienia się do problemu imigracji. Wiarygodność wiecowego przekazu Zjednoczonej Prawicy i Koalicji Obywatelskiej w tej sprawie jest w zasadzie żadna. Platforma Obywatelska ustawiała się zawsze po stronie proimigracyjnej, choć trzeba też przyznać, że wbrew kolportowanemu przez obecną władzę stereotypowi w latach 2014-15 Donald Tusk, jako przewodniczący Rady Europejskiej, nie był entuzjastą niemieckiej Willkomenskultur i niejednokrotnie dawał temu publicznie wyraz. Prawo i Sprawiedliwość z kolei nigdy nie przedstawiło żadnej poważnej strategii migracyjnej, pozostając na poziomie najprostszego, żeby nie powiedzieć: prymitywnego przekazu.

Na czym w takim razie polega problem i dlaczego mamy prawo domagać się, żeby partie, które chcą być uważane za poważne, zaprezentowały rzetelne programy zmierzenia się z zagadnieniem imigracji?

Najpierw trzeba sobie zadać pytanie, czy jakakolwiek masowa imigracja do Polski jest konieczna. Niestety, realistyczna odpowiedź jest taka, że prawdopodobnie nie będziemy w stanie jej na jakimś poziomie uniknąć – chyba że nastąpi coś, co radykalnie napędzi naszą demografię. Na to się jednak nie zanosi.

Opublikowana niedawno prognoza demograficzna GUS na rok 2060 jest zatrważająca. Według niej w wariancie optymistycznym mielibyśmy mieć wówczas 34,8 mln ludności, w środkowym – 30,4 mln, zaś w pesymistycznym – jedynie 26,7 mln. Miejmy zarazem świadomość, że byłaby to ludność w ogromnej części w wieku poprodukcyjnym, co oznacza, że radykalnie wzrosłoby obciążenie każdej pracującej w naszym kraju osoby, która musiałaby utrzymywać znacznie więcej osób niepracujących niż dzisiaj. Skończyłoby się to nakładaniem kolejnych obciążeń, a te z kolei byłyby impulsem do emigracji. Mielibyśmy zatem błędne koło. Najlepszym wyjściem, jako się rzekło, jest radykalnie zwiększenie dzietności. Niestety, statystyka pokazuje, że sprawy zmierzają raczej w odwrotnym kierunku. Pozostaje nam w tej sytuacji jedynie umiejętnie i roztropnie zarządzana imigracja, choć oczywiście patrząca perspektywicznie władza powinna równolegle zdiagnozować przyczyny niechęci do posiadania dzieci i starać się im przeciwdziałać.

Druga kwestia to ta, że imigracja puszczona na żywioł musi się skończyć źle. Przykładów tego mamy wystarczająco dużo: Niemcy, Francja, Szwecja, Włochy. Rozsądna polityka imigracyjna musi być posadowiona na kilku parametrach. Po pierwsze – wpuszczamy jedynie tyle osób, ile jest absolutnie niezbędne. Po drugie – bardzo skrupulatnie wybieramy, skąd te osoby przyjeżdżają, biorąc pod uwagę wskaźniki przestępczości w danym kraju, doświadczenia innych państw, bliskość kulturową, wyznawaną religię. Bywa też tak, że brak bliskości kulturowej nie musi oznaczać problemów. Tak jest choćby w przypadku Wietnamczyków lub Filipińczyków.

Po trzecie – w przypadku doraźnych potrzeb przedsiębiorstw bierzemy pod uwagę przede wszystkim te polskie, a nie wielkie międzynarodowe korporacje.

Po czwarte wreszcie – i jest to punkt absolutnie najważniejszy – musimy dokładnie zaplanować politykę asymilacji tych imigrantów, których chcielibyśmy w Polsce zatrzymać. Trzeba tu podkreślić rozróżnienie między integracją a asymilacją właśnie. Integracja to poziom niżej, podczas gdy w przypadku tych, którzy mają trwale polepszyć nasze wskaźniki demograficzne, należałoby celować raczej w asymilację. Tu znów warto spojrzeć na mniejszość, która wydaje się znakomicie asymilować nie tylko w drugim pokoleniu: na Wietnamczyków. Szacunki dotyczące wielkości tej diaspory w Polsce mówią mało precyzyjnie o kilkudziesięciu tysiącach osób. Natomiast ważne jest, że Wietnamczycy urodzeni już w Polsce lub ci, którzy przyjechali tutaj jako dzieci czy w młodym wieku, asymilują się w zasadzie bezproblemowo. Mówią znakomicie po polsku, znają polską kulturę, mają polskich przyjaciół, dzieci chodzą do polskich szkół. (Jeśli chcą państwo zobaczyć, jak mogą w Polsce funkcjonować zasymilowani Wietnamczycy, polecam choćby kanał popularnonaukowy Emce Kwadrat, prowadzony od 2014 r. przez bardzo miłą Polkę wietnamskiego pochodzenia). I taka właśnie asymilacja powinna być naszym celem. Kierunki imigracji należy dobierać pod kątem podatności na działania asymilacyjne.

Oczywiście asymilacja nie nastąpi sama z siebie. Państwo musi mieć odpowiednią strategię. Polska jej nie ma. Nie ma zresztą również strategii integracji.

Trzeba wreszcie wspomnieć o wielkim ryzyku społecznym i politycznym, wynikającym z braku takiej strategii oraz z braku jakiegokolwiek imigracyjnego filtra.

Najlepiej dać tutaj za przykład ukraińskich uchodźców, przebywających obecnie w Polsce. Nie wiemy wprawdzie, jak duża ich część ostatecznie wyjedzie z Polski do innych krajów na Zachodzie albo wróci na Ukrainę. Można założyć, że całkiem spora – na to wskazywałyby opublikowane niedawno rezultaty badania zespołu pod kierownictwem dr. Roberta Staniszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego. Ukraińscy respondenci, przebywający w naszym kraju, w aż 47 proc. zadeklarowali chęć powrotu na Ukrainę po zakończeniu wojny, 3,3 proc. chce wyjechać do innego kraju, 16,5 proc. chce pozostać w Polsce przez jakiś czas po zakończeniu działań zbrojnych, zaś o osiedleniu się u nas mówi tylko 10,3 proc. Jeśli te deklaracje miałyby się spełnić, nie zrealizowałyby się nadzieje tej grupy komentatorów, którzy uważają, że ukraińscy uchodźcy będą ratować polską demografię.

Lecz nawet jeśli w Polsce pozostałoby w sumie niespełna 30 proc. spośród obecnie przebywających tu Ukraińców, wciąż byłaby to pokaźna grupa 200-300 tys. osób. Taka diaspora najpewniej nie uległaby asymilacji. Zresztą obecne relacje pomiędzy Polakami a goszczącymi u nas Ukraińcami, podobnie jak wcześniejsze doświadczenia z ukraińską imigracją zarobkową, wskazują, że Ukraińcy – być może paradoksalnie – nie tylko się nie asymilują, ale nawet słabo się integrują. Polacy i mieszkający dzisiaj w Polsce Ukraińcy to w zasadzie dwa światy, które się w dużej mierze nie przenikają. Ogólna socjologiczna prawidłowość jest taka, że im większa mniejszość, tym trudniej o jej integrację, o asymilacji nie mówiąc.

To zaś może z czasem doprowadzić do sytuacji, gdy ukraińska mniejszość zażąda przyznania jej pełnych praw obywatelskich i politycznych oraz zacznie na tej bazie tworzyć własną reprezentację polityczną. Byłby to naturalny proces i trudno byłoby o to mieć pretensję do Ukraińców. Natomiast jego konsekwencje społeczne mogą być dramatyczne. Wystarczy wyobrazić sobie sytuację, w której w jakimś 20-tysięcznym mieście Ukraińcy wygrywają wybory samorządowe i przejmują władzę. Tylko kompletny ignorant mógłby twierdzić, że nie stałoby się to źródłem olbrzymich napięć społecznych.

Strategia imigracyjna dla Polski powinna być jednym z głównych tematów publicznej debaty. Jeśli nie zamierzają jej podejmować partie polityczne, powinny się nim zająć organizacje pozarządowe, a przede wszystkim powinien tę dyskusję podjąć pan prezydent. Tak się jednak nie dzieje. Można odnieść wrażenie, że podobnie jak jest z wieloma innymi problemami, które w ciągu kilku lat zwalą się nam na głowę, tak i tutaj polityczna elita uważa, że jakoś to będzie.

17 września 1939 r. – atak sowiecki na Polskę

W cyklu “Przegląd historyczny RDI” będziemy przypominać wybrane wydarzenia, które ukształtowały historię Polski. Popularyzacja wiedzy historycznej jest dla Reduty ważnym celem, który poprzez przekaz zgodny z prawdą historyczną, utrwala wiedzę, jak i również zapobiega zniekształceniu historii naszego kraju.
17 września 1939 r. – atak sowiecki na Polskę
Szanowni Państwo,
II Rzeczpospolita była dla sowieckiego dyktatora – Józefa Stalina państwem przejściowym, tzw. „bękartem traktatu wersalskiego”, które powinno przestać istnieć w pierwszym, dogodnym do tego momencie. Z tego powodu stosunki obu krajów, czyli Polski oraz Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, były przez niemal całe dwudziestolecie międzywojenne, napięte i nieprzyjazne, pomimo zawartego przez oba państwa, paktu o nieagresji (1932 r.) W wyżej opisanym okresie Stalin robił wiele, aby zdestabilizować wewnętrzną sytuację Polski. Na przykład był niezwykle zadowolony z zamachu stanu, jaki w 1926 r. przeprowadził marsz. Józef Piłsudski. Bolszewicki przywódca liczył, że wydarzenie to doprowadzi do większych, aniżeli miały miejsce, wewnętrznych turbulencji w kraju nad Wisłą. Dodatkowo na terenie II RP ulokował trzy nielegalne, prowadzące działalność wywrotową partie komunistyczne: Komunistyczną Partię Polski, Komunistyczną Partię Zachodniej Białorusi oraz Komunistyczną Partię Zachodniej Ukrainy. Ponadto sowieccy dywersanci bardzo często przekraczali wschodnią granicę II RP, prowadząc różnego rodzaju nielegalne działania. Aby zablokować te akcje, już w 1924 r. utworzono Korpus Ochrony Pogranicza, który miał chronić granicę Polski i ZSRS.
Zniszczenie Polski stało się dla Stalina realne w chwili zbliżenia ZSRS z niemiecką III Rzeszą, które nastąpiło pod koniec lat 30. XX w. Było to możliwe dzięki skomplikowanym działaniom dyplomatycznym przedstawicieli obu państw. Szczyt dobrych stosunków pomiędzy Niemcami i sowiecką Rosją nastąpił w drugiej połowie 1939 r. Wówczas, dokładnie 23 sierpnia tr. podpisano tzw. pakt Ribbentrop-Mołotow. Dokument ten, w warstwie oficjalnej, był paktem o nieagresji.
Zawierał on jednak tajny protokół, w którym obie strony uzgodniły swoje strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej oraz wyraziły wolę kolejnego rozbioru Polski. Granica obu państw miała przebiegać na linii rzek: Narwi, Wisły oraz Sanu. Powyższy, w wielkim skrócie opisany pakt, był jednym z kluczowych dokumentów, który doprowadził do wybuchu II wojny światowej. Rozpoczęła się ona 1 września 1939 r. atakiem niemieckiego Wehrmachtu na II RP. Wojsko Polskie próbowało stawiać opór. Był on niekiedy bardzo zaciekły, czego przykładem było Westerplatte. Powstrzymanie niemieckiej machiny wojennej nie było jednak łatwe. Niemiecka przewaga militarna była spora, z czego zdawali sobie sprawę najważniejsi polscy urzędnicy oraz dowódcy.
Początkowo nikt nie przypuszczał, że wojna obronna będzie trwała niewiele ponad miesiąc. W pierwszych dniach września ogromne nadzieje, tak polskie społeczeństwo, jak i nasi decydenci pokładali w siłach zbrojnych Anglii i Francji, z którymi Polska miała podpisane odpowiednie umowy. Co więcej! 3 września 1939 r. oba kraje wypowiedziały Niemcom wojnę, doprowadzając Polaków do prawdziwej euforii. Niestety… Przywódcy obu państw nie zamierzali nawet wyprowadzać wojsk z garnizonów, pozostawiając II RP samą sobie. 
Działania niemieckie oraz angielsko-francuskie były poważnymi ciosami, które postawiły polską suwerenność w ogromnym niebezpieczeństwie. Decydujące uderzenie nadeszło jednak ze wschodu. Zapowiedzią tego co nastąpi za kilka godzin były wydarzenia, mające miejsce 17 września 1939 r., ok. godz. 3.00 nad ranem. Wówczas polski ambasador w Moskwie Wacław Grzybowski został wezwany do siedziby Ludowego Komisarza Spraw Zagranicznych ZSRS Wiaczesława Mołotowa. Tam dowiedział się, że Armia Czerwona przekroczy granicę II RP. Według Sowietów powodem takiego postępowania było m.in. „wewnętrzne bankructwo państwa polskiego” i „troska Rządu Sowieckiego o zamieszkującą terytorium Polski pobratymczą ludność ukraińską i białoruską”, a także rzekoma ucieczka polskich władz z kraju.
Wszystkie wyżej przedstawione argumenty były nieprawdziwe. Faktycznym powodem działań sowieckich sił zbrojnych były zobowiązania wynikające z paktu Ribbentrop-Mołotow. Kilkadziesiąt minut po wręczeniu noty ambasadorowi Grzybowskiemu Armia Czerwona uderzyła na Polskę. Tym samym wzięła bezpośredni udział w rozpoczęciu II wojny światowej, czyli najbardziej krwawym konflikcie w dziejach świata, który pochłonął miliony istnień ludzkich. Krasnojarmiejcy zaatakowali Polskę na całej, liczącej blisko półtora tysiąca km. linii granicznej.
Pomimo, że stan bolszewickich sił zbrojnych był lichy, pod każdym możliwym względem, to zaatakowana z dwóch flanek II RP nie miała szans na skuteczną obronę. Polacy musieli przecież walczyć przeciw wrogom, którzy posiadali miażdżącą militarną przewagę. Warto bowiem pamiętać, że na Polskę najechały dwa sowieckie fronty: Białoruski, liczący pięć armii oraz Ukraiński, w skład którego wchodziły cztery armie, aczkolwiek jedna z nich nie brała udziału w operacji. Ponadto za regularnymi oddziałami wojskowymi posuwały się jednostki Ludowego Komisariatu Spraw Wewnętrznych czyli osławionego NKWD oraz Razwiedupru – Zarządu Wywiadu Armii Czerwonej_ , które miały na celu unicestwienie całej polskiej administracji na zajmowanych terenach i ulokowanie tam swoich przedstawicieli. 
Od samego początku sowieckiej agresji Polacy stawili opór. Bohatersko walczono m.in. o Grodno i Wilno. Heroiczne boje stoczono np. pod Kodziowcami i Szackiem. Wiele krwi przelali żołnierze polskich jednostek takich, jak wspomniany wcześniej KOP oraz Samodzielna Grupa Operacyjna „Polesie”. Niestety przygniatająca przewaga Sowietów i Niemców doprowadziła do upadku Polski. Jedni i drudzy okupanci od samego początku agresji posługiwali się metodami bezwzględnego terroru. Badacze szacują, że bolszewicy, w samym tylko czasie agresji – czyli de facto w ciągu kilku dni, zamordowali ponad dwa tysiące Polaków, najczęściej żołnierzy, policjantów oraz członków administracji. Do historii przeszły mordy dokonane m.in. w Grodnie, Rohatynie, czy też niedaleko Sarn, gdzie zabito całą kompanię tamtejszego batalionu KOP. Ponadto Sowieci zamordowali bez żadnych skrupułów dowódcę Okręgu Korpusu nr III w Grodnie gen. Józefa Olszynę-Wilczyńskiego. 
Powyżej przytoczone przykłady stanowiły preludium horroru, jaki miał miejsce w tej części Polski, która została opanowana przez Sowietów w okresie II wojny światowej. Warto bowiem przypomnieć, że w walkach z Armią Czerwoną dostało się do niewoli kilkadziesiąt tysięcy polskich oficerów, z czego ponad dwadzieścia tysięcy zginęło w Zbrodni Katyńskiej. Dodatkowo Sowieci zorganizowali wielkie deportacje polskiej ludności cywilnej w głąb ZSRS. Ludzie ci przeszli gehennę na wschodzie, a wielu z nich już nigdy do Polski nie powróciło. [Było nas, w trzech rzutach, ok. 1 800 tysięcy Polaków. Te liczby są dalej ukrywane.. M. Dakowski]
Oprócz wyżej opisanych faktów Sowieci, podobnie jak Niemcy rozpętali w zajętej części II RP terror, który mógł dotknąć każdego polskiego obywatela, tylko dlatego, że był Polakiem… 
Z poważaniem,Zespół Reduty Dobrego Imienia
Nasza działalność opiera się na wolontariacie i darowiznach od osób fizycznych.Jeśli identyfikujesz się z celami Reduty wesprzyj nas darowizną.
Można także wesprzeć Redutę poprzez wpłatę na konto bankowe:29 1020 1042 0000 8202 0481 3491z dopiskiem “Darowizna na cele statutowe” w tytule przelewu, a także podaniem adresu mailowego.Serdecznie dziękujemy, że jesteś z nami. To wielka wartość dla Reduty Dobrego Imienia mieć Ciebie w gronie naszych darczyńców.

Szokujące kulisy PiSowskiej afery wizowej. „Ekipa filmowa”, naciski na konsulaty i amerykańskie służby wpadające na trop

Szokujące kulisy PiSowskiej afery wizowej. „Ekipa filmowa”, naciski na konsulaty i amerykańskie służby wpadające na trop

szokujace-kulisy-pisowskiej-afery-wizowej

PiS oficjalnie jest przeciwko napływowi imigrantów do Polski i chwali się uszczelnieniem granicy z Białorusią.

W praktyce granica, wyłączając tą z Białorusią, jest dziurawa jak nigdy. Na jaw wychodzą nowe wątki z afery wizowej.

Przed tygodniem wyszło na jaw, że za rządów PiS dosłownie każdy mógł sobie kupić na boku wizę i tym samym wjechać do Polski. Część z tych osób zostawała nad Wisłą, większa część jechała dalej – na Zachód, do Skandynawii lub Stanów Zjednoczonych.

Polskie służby nie miały o tym pojęcia – lub miały, ale ze względu na korzyści nie chciały niczego ujawniać – co jest kompromitujące dla PiS-u. Cały proceder wykryły obce służby i dopiero wtedy nasze zaczęły działać. Ludzie ministra koordynatora służb specjalnych Mariusza Kamińskiego, ze Stanisławem Żarynem na czele, tak łatwo tworzący w wielu kwestiach narrację przychylną rządowi, teraz milczą. Ze stołka poleciał jedynie wiceminister Piotr Wawrzyk. PiS uznaje, że to załatwia sprawę i próbuje aferę na wszelkie możliwe sposoby wyciszyć.

Nielegalny kanał przerzutu imigrantów z Azji i Afryki przez Polskę działał w najlepsze od wielu miesięcy – co najmniej od 2022 roku. Według ustaleń Onetu, to właśnie Wawrzyk i jego ludzie decydowali, kto ma dostawać wizy i nie wahał się używać swej władzy, by ręcznie sterować strumieniem wjeżdżających do Polski. Wawrzyk miał wysyłać polecenia konsulom w zagranicznych placówkach, by wskazane osoby przepuszczały poza kolejką.

Opierając się na dwóch niezależnych źródłach i poznając treść korespondencji dyplomatycznych Onet opisuje jedną z historii. W listopadzie 2022 roku wysłano listę Hindusów, którzy w tempie ekspresowym powinni dostać wizy.

Gdy dyplomatka pracująca w Indiach prosi o” kontakt do osoby odpowiedzialnej za tę grupę, by ich bezpośrednio skontaktować z właściwymi konsulami”, Wawrzyk odpowiada, że to ekipa filmowa i musi jak najszybciej wjechać do Polski.

Przekazuje kontakt do Edgara Kobosa, który nie jest pracownikiem MSZ. To jasny dowód, że wiceminister angażował się w prywatne przedsięwzięcie.

Zaskoczeniem nie będzie pewnie informacja, że „ekipa filmowa” była jedynie przykrywką. W tym przypadku chodziło o 49 osób, większość miało to samo nazwisko. Konsulaty w Indiach przyznały im wizę jednokrotnego użytku. Wtedy interweniował człowiek Wawrzyka, czyli Kobos, który domagał się wiz wielokrotnego użytku. I 36 takich wiz wydano. Jak sprawdzono potem, „filmowcy” nigdy do Indii nie wrócili.

Proceder się powtarzał. Kolejnym razem poproszono o wizy dla ponad 80 osób. Gdy tych ludzi sprawdzono, okazało się, że i oni żadnymi filmowcami nie są. Polscy dyplomaci odmawiają wtedy udzielenia wiz. Wówczas ponownie zaczyna się presja ze strony MSZ i Kobosa. Wysyłane są kontrole do konsulatów w Indiach, co dziś jest odczytywane tak, że szukano nieprawidłowości, by tych dyplomatów po prostu wymienić na takich, którzy nie będą robić problemów.

W międzyczasie cały proceder odkrywają Amerykanie. Ich agenci rozpracowali kanały nielegalnej migracji do USA i tak wpadli na „polski” trop. Kluczowe w całym procederze było wydawania wiz Schengen wielokrotnego użytku. Dzięki temu Hindusi mogli przekraczać w różnych częściach świata. Niekoniecznie w Polsce. Część leciała legalnie do Meksyku, a stamtąd utartym szlakiem przerzutu nielegalnych imigrantów do USA.

Historia z „filmowcami” to tylko jeden z przykładów. Onet pisze, że „ludzie Wawrzyka wciąż słali do innych ambasad i konsulatów w Azji i Afryce listy z osobami do sprowadzenia do Polski. Każdy e-mail to setki nazwisk”. Skala procederu nie jest na razie dokładnie znana. Wg Eurostatu w 2022 roku Polska, pod rządami PiS, wydała aż 700 tysięcy wiz cudzoziemcom ze 148 krajów.

Ile z tych osób dostało wizę „na lewo”, za odpowiednią opłatą, zapewne nie dowiemy się nigdy.

„Przybyliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył.” – 340. rocznica Bitwy pod Wiedniem

W cyklu “Przegląd historyczny RDI” będziemy przypominać wybrane wydarzenia, które ukształtowały historię Polski. Popularyzacja wiedzy historycznej jest dla Reduty ważnym celem, który poprzez przekaz zgodny z prawdą historyczną, utrwala wiedzę, jak i również zapobiega zniekształceniu historii naszego kraju.
„Przybyliśmy, zobaczyliśmy i Bóg zwyciężył.” – 340. rocznica Bitwy pod Wiedniem
 12 września 2023 roku obchodzimy 340. rocznicę zwycięstwa Polaków w bitwie pod Wiedniem. “Venimus, vidimus et Deus vicit.” (Przybyliśmy, zobaczyliśmy, i Bóg zwyciężył) – to zdanie pochodzi z listu, który król Jan III Sobieski wysłał, w tym właśnie dniu, w 1683 roku do papieża Innocentego XI, informując go o triumfie nad armią osmańską. 
Oprócz pisma papież otrzymał także zdobytą chorągiew turecką, którą dawniej błędnie uważano za tzw. świętą chorągiew Proroka, najważniejszy symbol armii tureckiej. 
Zwycięstwo Polaków pod Wiedniem, było kluczowym wydarzeniem w historii Europy, gdyż zapobiegło inwazji tureckiej na kontynent. Pamiętajmy, że w bitwie pod Wiedniem dowodzeni przez króla Jana III Sobieskiego polscy husarze, w połączeniu z wojskami sprzymierzonymi, pokonali znacznie liczniejszą armię osmańską, wykazując się niezrównanymi umiejętnościami bojowymi i odwagą. Król Jan III Sobieski stał się bohaterem narodowym, a jego triumf przyniósł Polsce zarówno sławę, jak i również wzmocnił pozycję Rzeczypospolitej w Europie, która uznała Polskę za obrońcę wartości chrześcijańskich na kontynencie. 
Gwoli przypomnienia: Imperium Osmańskie przez wieki umacniało swoją potęgę poprzez podboje, głównie na obszarze Azji. Jednak w XVII wieku Turcy rozpoczęli ekspansję w kierunku europejskim, docierając do Bałkanów, Węgier, księstw rumuńskich, Krety i Siedmiogrodu. W 1672 roku zajęli także Podole, które wcześniej należało do Polski. W październiku tego samego roku, w Buczaczu, zawarto traktat pokojowy między Imperium Osmańskim a Rzecząpospolitą, który nie został jednak zatwierdzony przez polski sejm. Traktat ten przewidywał oddanie przez Polskę wschodnich ziem Imperium Osmańskiemu oraz płacenie Turcji rocznego haraczu w wysokości 22 tysięcy talarów. W 1673 roku sejm Rzeczypospolitej odrzucił ten pokój, który powszechnie nazwano “haniebnym pokojem w Buczaczu”, ponieważ sprawił, że Polska stała się w pewnym sensie państwem zależnym od Imperium Osmańskiego. 
11 listopada 1673 pod Chocimiem, pomiędzy armią Rzeczypospolitej Obojga Narodów – dowodzoną przez hetmana Jana III Sobieskiego a Imperium Osmańskim, rozegrała się zwycięska dla Polski bitwa, zakończona rozejmem. Należy pamiętać, że zwycięstwo pod Chocimiem zapewniło hetmanowi Janowi III Sobieskiemu polską koronę. Pomimo zwycięstwa zagrożenie ze strony Turcji nie zostało zażegnane. Król Jan III Sobieski, zdając sobie sprawę, że kolejne starcia zbrojne z Imperium Osmańskim są nieuniknione, podjął działania mające na celu pozyskanie sojuszników. Planował m.in. utworzenie koalicji z Francją i Szwecją oraz zwrócił się do Habsburgów i Rosji (zarówno car, jak i cesarz nie reagowali przychylnie na polskie starania). Dopiero w obliczu realnego zagrożenie ze strony tureckiej oraz niepowodzenia działań z Osmanami – Leopold I Habsburg (król Węgier od 1655, król Czech od 1656, arcyksiążę Austrii od 1657, a także król Niemiec i cesarz rzymski od 1658 roku) dążył do zawarcia przymierza z Polską.
Ostatecznie 1 kwietnia 1683 roku został zawarty sojusz, który zobowiązywał do wzajemnej pomocy w razie ataku tureckiego. Gwarantem dotrzymania postanowień przymierza stał się papież Innocenty XI. Warto nadmienić, że armia polska miała otrzymać wsparcie finansowe ze strony cesarza i papieża. W tym samym czasie Imperium Osmańskie podjęło intensywne działania wojenne przeciwko sojusznikom. Organizując potężną armię, na której czele stanął wielki wezyr Kara Mustafa, planowano atak, jednak do ostatniej chwili nie było pewności, czy uderzą na Polskę, czy na Austrię. W momencie gdy do armii tureckiej dołączyli Tatarzy wielki wezyr, chcąc zaskoczyć sojuszników (co w części się powiodło), wyznaczył kierunek natarcia, ruszając w głąb Austrii. Pod naporem wojsk osmańskich cesarz Leopold I zwrócił się o pomoc do sojuszników. Ekspansja turecka z potężną siłą zmierzała w kierunku stolicy cesarstwa – Wiednia, 14 lipca 1683 roku armia osmańska zbliżyła się do miasta, a 16 lipca 1683 roku otoczyła Wiedeń, wypierając, oddziały austriackie. Wiedeń był dobrze przygotowaną do obrony twierdzą, broniącą się za pomocą 11-tysięcznej załogi, 5-tysięcznej straży miejskiej oraz artylerii. Niestety, w ciągu dwóch miesięcy oblężenia, Turcy dzięki ciągłym atakom i działaniom podziemnym zdołali zdobyć pierwsze fortyfikacje miasta, co stanowiło poważne zagrożenie dla samej twierdzy, której obrońcy zostali w wyniku tych starć zdziesiątkowani. 
Polskie działania sojusznicze Polska, wypełniając zobowiązania sojusznika podjęła szereg działań, by ruszyć z odsieczą do Wiednia. Sejm Rzeczypospolitej przegłosował zgodę na działania wojenne poza granicami Polski oraz uchwalił nadzwyczajny podatek na utworzenie blisko 50 tysięcznej armii. Atak armii Imperium Osmańskiego spowodował, że król Jan III Sobieski zarządził mobilizację pod Krakowem, gdzie przybyło 27 tys. wojsk koronnych. Nie czekając na spóźniających się Litwinów, ruszył na pomoc Wiedniowi. 3 września 1683 roku, po przeprawie przez Śląsk, Morawy i Czechy, wojska polskie połączyły się nad Dunajem (40 km od Wiednia) z oddziałami austriackimi i niemieckimi. Wodzem naczelnym powstałej blisko 70 tysięcznej armii był Król Polski, który był zarówno twórcą planu uderzenia na pozycje tureckie, jak i również architektem zwycięstwa nad armią wielkiego wezyra Kara Mustafy. Bitwa pod Wiedniem Król Jan III Sobieski wydał rozkazy, by oddziały austriackie i niemieckie zaatakowały wojska tureckie wzdłuż prawego brzegu Dunaju, natomiast armia polska miała przedrzeć się do Wiednia okrężną drogą. 
Rano 12 września 1683 roku rozpoczęła się bitwa. Armia turecka pewna swojej przewagi militarnej, (jednakże słabo umocniona fortyfikacjami), została zmuszona do odpierania ataków sił austriacko-niemieckich wzdłuż Dunaju, co spowodowało, że polskie oddziały miały zapewnioną wolną przestrzeń od strony Lasu Wiedeńskiego (armia turecka nie posiadała tam znaczących sił, gdyż z tej strony nie spodziewała się ataku), skąd w godzinach popołudniowych został wyprowadzony atak. Na skraju Lasu Wiedeńskiego rozciągała się dolina rzeczki, opadająca łagodnie w kierunku Wiednia. Nieco bliżej znajdowało się wielkie obozowisko tureckie, a w winnicach okalających stoki ukrywały się oddziały janczarów. Król Jan III Sobieski postanowił oczyścić ten teren i wydał rozkaz generałowi Marcinowi Kazimierzowi Kątskiemu, aby wysunął do przodu piechotę i artylerię. Po kilku godzinach walki, polscy piechurzy wyparli wojska tureckie i otworzyli drogę dla kawalerii. 
Kolejny element strategii obranej przez Jana III Sobieskiego wiązał się z wysłaniem jednej chorągwi husarii (pod dowództwem porucznika Zbierzchowskiego) na rozpoznanie terenu. Manewr ten miał przynieść informację, czy na wskazanym obszarze występują rowy, wilcze doły czy rowy oblężnicze itp. Chorągiew polska przebiegła cwałem przez pozycje tureckie, wprowadzając chaos, a wycofując się pociągnęła za sobą większość tureckiej kawalerii, która dostała się pod ostrzał polskiej artylerii. Akcja polskiej jazdy potwierdziła dane wywiadowcze, że atak z tej strony jest możliwy, niestety w jej wyniku zostały poniesione duże straty osobowe. 
Około godziny 18:00 król Polski dał znak do przeprowadzenia głównego ataku. Do szarży na wojska tureckie ruszyła husaria dowodzona przez hetmanów Stanisława Jabłonowskiego oraz Mikołaja Sieniawskiego, a także pułki dowodzone bezpośrednio przez Jana III Sobieskiego. Armia osmańska nie wytrzymała siły polskiego natarcia, w pierwszej kolejności zostali rozbici Tatarzy, potem spahisi, następnie piechota janczarska, dotąd oblegająca Wiedeń. Pod napływem zdecydowanej przewagi polskich wojsk z pola bitwy uciekł wielki wezyr – Kara Mustafa wraz ze świtą. Polacy triumfowali!
Według historyków odsiecz wiedeńska trwała ok. 12 godzin, z czego 11 i pół godziny trwał ostrzał artyleryjski, którego celem było przygotowanie ataku polskiej husarii. Szarża armii Jana III Sobieskiego miała zakończyć się w ciągu pół godziny. 
W liście z pola bitwy Jan III Sobieski napisał do swej Marysieńki: „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały.” Triumf wiedeński dał początek serii sukcesów armii chrześcijańskich: zwycięstwa pod Parkanami z udziałem Sobieskiego w październiku 1683 roku, zdobycia Budy w 1686 roku i wygranej pod Zentą w 1697 roku. 26 stycznia 1699 roku Święta Liga podpisała w Karłowicach traktat pokojowy z Imperium Osmańskim. W wyniku, którego Turcja utraciła na rzecz Habsburgów Węgry z Siedmiogrodem, Peloponez i Dalmację na rzecz Wenecji. Podole powróciło do Rzeczypospolitej.

Covidowe finansowe eldorado. Zmarnowanie nawet 16 miliardów zł. Miażdżący raport NIK. Zawiadomienie do prokuratury na Jacka Sasina.

Covidowe finansowe eldorado. Zmarnowanie nawet 16 miliardów zł. Miażdżący raport NIK. Zawiadomienie do prokuratury na Jacka Sasina.

covidowe-finansowe-eldorado-miazdzacy-raport

Zmarnowane miliardy złotych pod pretekstem walki z koronawirusem i bezprawne działania. Najwyższa Izba Kontroli złożyła dziewięć zawiadomień do prokuratury. W tym na Jacka Sasina.

Zmarnowanie nawet 16 miliardów złotych podczas covidowego szaleństwa – taki główny zarzut wobec PiS-u wysunął NIK.

Instytucja podczas konferencji prasowej zaprezentowała ustalenia z trzech kontroli: dotyczącej przygotowania i działań organów państwa w czasie ogłoszonej pandemii, funkcjonowania szpitali tymczasowych i wypłaty dodatków w związku ze zwalczaniem covida. NIK zaznacza, że to nie wszystkie kontrole, ale podczas wtorkowej konferencji skupiono się na tych obszarach.

Następstwem wprowadzenia tzw. specustawy covidowej był jeden wielki chaos, a podejmowane decyzje były niezgodne z prawem. Tym samym NIK wystąpiła do TK z wnioskiem o stwierdzenie niezgodności przepisów specustawy covidowej z Konstytucją.

Dalej NIK podważa sens wydawania miliardów złotych na walkę z wirusem, która nie przyniosła efektów.

Aż 9 mld zł przeznaczono na dodatki covidowe, a 7 mld zł na samą gotowość do udzielania świadczeń pacjentom ze zdiagnozowanym covidem. Dodatki z tytułu walki z covidem dostawali nawet hydraulicy, archiwiści, magazynierzy czy kapelani.

Kontrola wskazała też na bezsens stawiania tylu tymczasowych szpitali covidowych. Polska miała ich więcej niż cała Europa razem wzięta. NIK wskazuje, że szpitale tymczasowe były tworzone ad hoc, bez żadnej analizy, która wykazywałaby potrzebę ich budowy. W sumie powołano 33 takie placówki, z czego 32 ruszyły.

Na szpitale tymczasowe poszło niemal miliard złotych, a w większości stały one puste bądź przyjmowały garstkę pacjentów. Sowicie opłacany personel czekał w gotowości w placówkach, a w tym czasie pacjenci z innymi dolegliwościami nie doczekali pomocy.

Lekarz ze Szpitala Narodowego ujawnia całą prawdę. „Wystąpiłem w jakimś propagandowym kabarecie i jestem wściekły, bo mnie oszukano”

Z tego tytułu NIK zdecydowała o złożeniu dwóch zawiadomień do prokuratury dotyczących ministra aktywów państwowych Jacka Sasina. To dlatego, że umowę na utworzenie 10 szpitali podpisano z resortem Sasina. Inne zawiadomienia do prokuratury dotyczą m.in. wojewody dolnośląskiego czy dyrektora szpitala MSWiA w Katowicach (w tym ostatnim przypadku chodzi o nieprawidłowości przy umowach z firmą sprzątającą).

Wobec resortu Sasina pojawia się jeszcze inny zarzut. MAP zawarł umowę z PKO BP na prowadzenie szpitala tymczasowego i późniejszego punktu szczepień w tarnowskiej Hali Jaskółka. W styczniu 2021 r. MAP zawarł z PKO BP umowę zakładającą, że punkt szczepień w Hali Jaskółka przestanie działać w lipcu 2021 r. i w ciągu dwóch miesięcy nastąpi zwrot obiektu w ręce właściciela, czyli miasta. Nastąpił jednak miesięczny poślizg, a PKO BP, występując do MAP o zwrot kosztów, uwzględnił także październik 2021 r., a więc miesiąc, którego umowa już nie obejmowała. Co zrobił MAP? W marcu 2022 r. aneksował umowę z mocą wsteczną, w którym wydłużał termin zwrotu obiektu z 62 do 92 dni. W ten sposób usankcjonowano dokonany w grudniu 2021 r. przez MAP zwrot na rzecz PKO BP SA kosztów w kwocie 347,9 tys. zł, poniesionych za czynsz i opłaty eksploatacyjne.

NIK przypomniał też o stworzonym systemie, w którym lekarze covidowi za kilkadziesiąt minut pracy inkasowali nawet 15 tysięcy złotych. To wyniki kontroli sprzed kilkunastu miesięcy, o których pisaliśmy w artykułach

15 tys. zł dodatku covidowego za PÓŁ GODZINY pracy. Szokujące wnioski z kontroli NIK-u

oraz Gigantyczne covidowe złodziejstwo! Pieniądze podatników płynęły strumieniami. Niedzielski MUSI za to odpowiedzieć.

Mamy też zarzuty pod kątem niechęci dokumentacji działań władzy. „Podobnie jak Minister Zdrowia, także inne organy administracji (GIS, wojewodowie) nie dokumentowały w sposób rzetelny niektórych działań podejmowanych w celu zwalczania epidemii COVID-19, w efekcie czego nie jest możliwe zidentyfikowanie, jakie były podstawy do przyjmowania przez nie poszczególnych rozstrzygnięć co do środków i sposobów przeciwdziałania kryzysowi, w tym decyzji kluczowych dla całych dziedzin gospodarki i aktywności społecznej” – piszą kontrolerzy.

Do tego zakupy trefnych respiratorów i masek, kupienie o dziesiątki milionów za dużo covidowych szczepionek, które zalegają w magazynach. Jedno wielkie covidowe bagno. PiS tak jednak działał, bo mógł. Do spółki z tzw. totalną opozycją i mainsteramowymi mediami wytworzono atmosferę potężnego strachu i domagano się więcej obostrzeń, więcej szpitali, więcej szczepionek, więcej wszystkiego.

Cała konferencja do obejrzenia w oryginale. MD.

Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Sługa gotowy do bezgranicznych poświęceń

Stanisław Michalkiewicz   12 września 2023 michalkiewicz

Ludzie to straszni egoiści – użalał się pewien mizantrop. – Każdy myśli tylko o sobie. O mnie myślę tylko ja jeden na całym świecie!

Jakże kompatybilne jest to stwierdzenie z dwoma wydarzeniami, które łączy pewien wspólny mianownik! Oto „pani reżyserowa” Agnieszka Holland, w ramach „pedagogiki wstydu”, którą Żydowie w porozumieniu z Niemcami na tym etapie aplikują mniej wartościowemu narodowi polskiemu, nakręciła film „Zielona granica”, który podobno święci na świecie triumfy. Film opowiada o niewinnych nachodźcach, którzy najpierw przylatują samolotami do Mińska na Białorusi, albo do Rosji, a potem, prowadzeni są przez białoruskie służby pod polską granicę, żeby ją sobie przekraczały i w ten sposób dostawały sie na terytorium Unii Europejskiej, gdzie czeka na nich socjal i w ogóle – życie, jak w Madrycie. Nad tymi niewinnymi nachodźcami pastwią się polscy okrutnicy głównie ze Straży Granicznej, którzy również przepędzają przyszłych „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, którzy pragną nachodźcom przychylić nieba, byle tylko zrobić na złość znienawidzonemu reżymowi Jarosława Kaczyńskiego. Jak donoszą niezależne media, film skłania wielu ludzi dobrej woli do potępiania polskiego faszystowskiego reżymu, co może być pomocne w przyszłości, kiedy Żydowie przystąpią do egzekwowania wobec Polski „roszczeń majątkowych” w ramach amerykańskiej ustawy 447. Ciekaw jestem, czy „pani reżyserowa” wprowadziła do swego filmu tak zwane „momenty” – jak to zrobił w „Malowanym ptaku” Jerzy Kosiński, przypisując polskim pejzanom takie wyrafinowanie w seksualnych zboczeniach, o których próżno by marzyli członkowie nowojorskiej awangardy obyczajowej – ale nie to jest najważniejsze, tylko przesłanie. A przesłanie brzmi następująco: ci nachodźcy, to współczesne wcielenie Żydów, dla których przedstawiciele narodów mniej wartościowych powinni się bezwarunkowo poświęcać. Dzięki temu – jak przewiduje „pani reżyserowa” – ci, którzy nachodźcom przychylają nieba, będą już za 20 lat uznani przez Sanhedryn za „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”, podczas gdy funkcjonariusze zbrodniczej Straży Granicznej w służbie mniej wartościowego państwa polskiego poniosą zasłużoną karę – być może nawet w postaci zagazowania w jakimś, chwilowo nieczynnym obozie, nadal dysponującym sprawną infrastrukturą.

Drugim wydarzeniem, z którym łączy z dziełem „pani reżyserowej” wspólny mianownik, jest zbliżająca się beatyfikacja rodziny państwa Ulmów. Została ona w czasie okupacji zamordowana przez Niemców za udzielenie schronienia w swoim obejściu bodajże ośmiorgu Żydom. Z tej okazji JE abp Stanisław Gądecki wygłosił zdumiewającą deklarację, że państwo Ulmowie „są przykładem dla każdej rodziny”. Oczywiście polskiej, to się rozumie samo przez się. Cóż zatem każda taka polska rodzina powinna zrobić, żeby zasłużyć na beatyfikację? Ano, to samo, co państwo Ulmowie; narazić nie tylko siebie, ale i własne dzieci na utratę życia, byle tylko spełnić oczekiwania Żydów szukających schronienia przed prześladowaniem, albo nawet śmiercią.

Najwyraźniej JE abp Stanisław Gądecki zgadza się z poglądem wygłoszonym w swoim czasie przez panią Barbarę Engelking, czyli Królową Anielską, zwaną mniej ceremonialnie „ciocią Ruchlą”, że dla głupiego goja, dajmy na to – Polaka, śmierć to sprawa „czysto biologiczna”, podczas gdy w przypadku Żyda to „tragedia, dramatyczne doświadczenie, metafizyka”. Nietrudno znaleźć źródło tego rozumowania. Jest nim żydowski Talmud, według którego „goje”, a już chrześcijanie w szczególności, to tylko rodzaj człekokształtnych zwierząt, podczas gdy prawdziwymi człowiekami – wszystko jedno – sowieckimi, czy nie – są tylko Żydowie.

W tej sytuacji jest rzeczą oczywistą, że na Żydach nie ciążą żadne obowiązki, na przykład choćby w postaci refleksji, czy gwoli ratowania własnego życia wolno im narażać na śmierć całą wielodzietną rodzinę? Najwyraźniej żaden z Żydów ukrywanych przez państwa Ulmów nie miał wątpliwości, że wyświadczenie im przez nich takiej przysługi jest ich obowiązkiem, natomiast oni mają prawo żądania od nich bezgranicznego poświęcenia.

Ciekawa rzecz, że z podobnym stanowiskiem spotykamy się w innym obrazie „pani reżyserowej”: „Europa, Europa”, w której główny bohater, żydowski chłopiec, gwoli przetrwania, najpierw jest komsomolcem, czy może pionierem i jako taki robi różne świństwa na rzecz Sowietów kosztem polskich przygodnych znajomych, bo oczywiście „musi”, a potem, kiedy front niemiecki przysuwa się do przodu, wstępuje do Hitlerjugend, gdzie też dokazuje, bo „musi”, ale ma tylko jeden problem – żeby żaden z kolegów nie odkrył, iż jest on obrzezany. Morał z tego taki, że gwoli własnego przetrwania można zrobić wszystko, dopuścić się każdego łajdactwa, zwłaszcza wobec przedstawicieli narodów mniej wartościowych.

Najwyraźniej tak też musi uważać JE abp Stanisław Gądecki, co tłumaczę zbyt długim i intensywnym kontaktem a Żydami, w ramach tak zwanego „dialogu z judaizmem”, którego jest w Polsce animatorem i krzewicielem. Z kim przestajesz, takim się stajesz, a w przypadku Jego Ekscelencji jest to szczególnie groteskowe, jako że jest on stuprocentowym gojem – jeśli w ogóle w takich sprawach można mieć pewność.

Ale poza aspektem, że tak powiem, metafizycznym sprawy beatyfikacji rodziny państwa Ulmów, jest jeszcze aspekt praktyczny, czysto polityczny – jeśli tego rodzaju polityce przypisywać czystość. Otóż Ekscelencja twierdzi, że beatyfikacja ta „działa na rzecz pogłębienia relacji katolicko-żydowskich, a także na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim”. Mniejsza już o „relacje katolicko-żydowskie”, chociaż warto zauważyć, iż pogląd, jakoby bez „judaizmu” nie można było w ogóle zrozumieć chrześcijaństwa, wydaje się dziwaczny, jeśli w ogóle nie heretycki – ale w dzisiejszych czasach przyzwyczailiśmy się do jeszcze bardziej osobliwych opinii. To może trochę niedobrze, bo na widok tylu osobliwości ludzie przestają przywiązywać wagę do wypowiedzi eklezjastycznych dostojników, którzy są do tego stopnia mało spostrzegawczy, że nie zauważają, iż w ramach „dialogu” podcinają gałąź, na której sami siedzą.

Mam na myśli watykański dokument, że „w przeszłości” zdarzały się „niewłaściwe interpretacje Ewangelii” to znaczy – niekorzystne dla Żydów. Ponieważ interpretowanie Ewangelii jest najważniejszym zadaniem Urzędu Nauczycielskiego Kościoła, to skoro „w przeszłości” zdarzały się interpretacje „niewłaściwe”, to któż może nam zaręczyć, że te obecne na pewno są już „właściwe”? Ale ważniejsza i groźniejsza wydaje mi się intencja by ta beatyfikacja działała na rzecz umocnienia więzi Polaków z narodem żydowskim. Nietrudno się domyślić, jaki w takim razie ta więź powinna mieć charakter. Nie ulega wątpliwości, że w świetle zacytowanych wypowiedzi JE abpa Stanisława Gądeckiego, Polacy powinni być sługami Żydów i to gotowymi do bezgranicznych poświęceń na ich rzecz. Jak wiadomo, Polska została już „sługą narodu ukraińskiego”, no a teraz słyszymy, że również żydowskiego. Czy to nie za dużo szczęścia na raz?

Stanisław Michalkiewicz

Blackrock udziałowcem Orlenu

Blackrock udziałowcem Orlenu

Andrzej Kumor goniec

Orlen jest jednym z największych producentów ropy naftowej w Polsce i Europie. Spółka ta działa w branży paliwowej, petrochemicznej oraz energetycznej. Obecnie akcje spółki są notowane na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie (GPW) oraz London Stock Exchange (LSE).

Według danych z kwietnia 2021 roku, PKN Orlen ma ponad 109 tysięcy akcjonariuszy indywidualnych i instytucjonalnych. Najwięcej – aż około 30% – posiada Skarb Państwa.

Drugim co do wielkości udziałowcem jest fundusz inwestycyjny BlackRock Inc., który posiada blisko 5% wszystkich akcji spółki. Trzeci pod względem ilości posiadanych papierów wartościowych to Nordea Funds AB ze Szwecji, którego udziały wynoszą około trzech procent całej puli akcji PKN Orlen SA. Mimo że Skarb Państwa jest największym udziałowcem Orlenu, to jego wpływ na zarządzanie firmą nie jest aż tak duży. Władza wykonawcza nad spółką zależy od Rady Nadzorczej i Zarządu.

BlackRock nowojorska firma, która posiada biura w 30 krajach  stała się też czwartym co do wielkości pakietu akcji udziałowcem Pekao, drugiego największego banku w Polsce.

Według dorocznego raportu doradcy inwestycyjnego Willis Towers Watson, BlackRock – który zarządza aktywami o wartości 6,84 biliona dolarów – jest największą firmą inwestycyjną na świecie. Amerykańska firma dzierży ten tytuł nieprzerwanie od 2009 roku.

Połączone fundusze BlackRock są warte więcej niż gospodarka Japonii, trzecia co do wielkości na świecie.

Samo Pekao poinformowało, że zwiększenie zaangażowania przez BlackRock traktują jako pozytywną ocenę potencjału banku.

====================

mail:

=============================

mail:

No to siedzimy w gównie po uszy!!! 

Król Julian na prezydenta

Król Julian na prezydenta

Izabela Brodacka

W trakcie wyborów prezydenckich w 2005 roku byłam z ramienia PiS mężem zaufania w jednej z mokotowskich komisji wyborczych. Ku mojemu  zdumieniu na bardzo wielu kartach wyborczych widniał dopisek: „ król Julian na prezydenta”. Nie rozumiałam o co chodzi dowcipnisiom, szczególnie, że głosy z różnymi, nawet wulgarnymi dopiskami okazały się ważne, dopóki zgorszone moją ignorancją wnuki nie namówiły mnie do obejrzenia ich ulubionego serialu:  „Pingwiny z Madagaskaru”. 

Kilka dni temu z prawdziwą przyjemnością obejrzałam odcinek „Pingwinów” poświęcony pandemii, która wybuchła w ZOO. Objawem choroby było nieznośne swędzenie. Dla bezpieczeństwa ZOO król Julian, narcystyczny lemur, zarządził kwarantannę chorych w akwarium, do którego wepchnięto ich jak worki z kartoflami, jednego na drugim. Warto posłuchać wypowiedzi króla Juliana na temat jego odpowiedzialności za losy całego ZOO. Jakbym słyszała naszych propagandzistów od szczepionek, maseczek i zamykania ludzi w domach. Król Julian jest poza tym esencją – jeżeli można tak powiedzieć- przezydenckości.  Esencją polityka, którego jedyną rolą jest pilnowanie żyrandola, lecz który swoimi chaotycznymi i megalomańskimi posunięciami przynosi społeczności ZOO wiele szkody. Po wielu latach zrozumiałam wreszcie o co chodziło dowcipnisiom z 2005 roku i bardzo się wstydzę, że nie widziałam tego wcześniej.

Wzorcem władcy absolutnego,  zawsze  słuchanego przez swoich poddanych jest również król z którym spotyka się Mały Książe, bohater słynnej powieści dla dzieci od roku do stu lat, którą napisał Antoine de Saint-Exupéry. 

Król podczas rozmowy przekazuje Małemu Księciu filozofię swojej władzy.  Otóż jeżeli władca chce być dokładnie wysłuchiwany przez swoich poddanych musi im wydawać wyłącznie rozsądne rozkazy.

„Si j’ordonnais à un général de voler une fleur à l’autre à la façon d’un papillon, ou d’écrire une tragédie, ou de se changer en oiseau de mer, et si le général n’exécutait pas l’ordre reçu, qui, de lui ou de moi, serait dans son tort?” Co znaczy:

„Gdybym nakazał generałowi latać jak motylek z kwiatka na kwiatek, albo napisać tragedię, albo zmienić się w morskiego ptaka i jeżeli generał nie wykonałby otrzymanego rozkazu to kto popełniłby błąd, on czy ja?” 

Mały Książę dobrze zrozumiał króla. Poza tym poczuł się trochę znudzony jego wywodami więc powiedział:

Si votre majesté désirait être obéie ponctuellement, elle pourrait me donner un ordre raisonnable. Elle pourrait m’ordonner, par exemple, de partir avant une minute”. Co znaczy:

Jeżeli Wasza Wysokość pragnie być dokładnie wysłuchany może mi wydać jakiś rozsądny rozkaz. Może mi na przykład rozkazać abym odszedł stąd przed upływem minuty”.

Ne mogłam się oprzeć przed zacytowaniem tych tekstów w oryginale bo podczas szkolnego międzynarodowego obozu językowego w Giżycku odgrywałam właśnie rolę króla i swoją rolę pamiętam do dziś. Małego Księcia brawurowo odegrała koleżanka Basia Sokół. Na marginesie. W szkolnych przedstawieniach zawsze grałam króla, mędrca albo smoka. Nigdy nie zagrałam królewny, księżniczki a nawet choćby tylko nieszczęsnej topielicy czyli Ofelii – a tak o tym marzyłam. Taki już jest mój podły los.

Kiedy Mały Książę poprosił króla żeby rozkazał słońcu zajść ten odparł, że czeka na sprzyjające okoliczności. Na planetoidzie numer 325 oprócz króla mieszkał – o ile dobrze pamiętam – tylko stary szczur. Król zaproponował księciu aby jako minister sprawiedliwości regularnie skazywał tego szczura na śmierć a potem go ułaskawiał. A Małego Księcia opuszczającego planetoidę zgodnie z wydanym rozsądnym rozkazem król mianował swoim ambasadorem.

Revenons à nos moutons – wracając do naszych baranów czyli do naszego tematu.

Wydaje mi się, że filozofia władzy jaką prezentuje król z planety Małego Księcia jest dokładnie filozofią władzy naszego obecnego prezydenta. On też usiłuje zawsze być rozsądny i wydawać wyłącznie rozsądne rozkazy. Nie chce rozumieć, że nie da się wszystkich zadowolić i trzeba czasami zdecydowanie opowiedzieć  się po jednej ze stron. Nie da się służyć Ukrainie ( takie sformułowanie padło w oficjalnej rządowej narracji)  oraz  przyjaźnić z jej dość operetkowym prezydentem i wytłumaczyć potomkom ofiar rzezi wołyńskiej, dlaczego bezskutecznie się walczy o prawo do godnego pochówku ich krewnych. Jeżeli Ukraińcy chcą budować swą tożsamość narodową w oparciu o kult Bandery nie mamy prawa w tym uczestniczyć. Doszukiwanie się zasług Bandery oraz symetrii wzajemnych krzywd jest dla nas po prostu niedopuszczalne. To tak jakby trawestując znane powiedzenie zapalić Panu Bogu tylko ogarek a diabłu całą świecę. Nie można cieszyć się, że wilk jest syty jeżeli owca została pożarta.  

W innych działaniach prezydenta też widać zdumiewającą niekonsekwencję.  Bez sensu jest inicjować reformę systemu prawnego i natychmiast tę reformę blokować. Albo wnosić poprawki do już przegłosowanej  i skierowanej tylko do podpisania  ustawy. Pragnienie żeby zadowolić wszystkich to syndrom Zeliga, któremu w Chinach robią się skośne oczy.  Trzeba wreszcie zrozumieć, że tak jak niemożliwa jest synkretyczna religia, niemożliwe jest stworzenie synkretycznej wersji historii. Interesy ludzkie są sprzeczne, podobnie sprzeczne są interesy narodowe. Sprawa sądowa, z której obydwie strony wychodzą usatysfakcjonowane wyrokiem jest jedną ze szlachetnych utopii. Podobną utopią okazał się koniec historii, który głosił Francis Fukuyama. Natomiast niefrasobliwe pisanie historii pod cudze dyktando grozi, że staniemy się w oczach świata winnymi wszystkich jego nieszczęść i wszelkich zbrodni. Forsowanie podyktowanej doraźnymi względami politycznymi wersji historii grozi również utratą narodowej tożsamości . Szczególnie niebezpieczne jest gdy doraźnie przyjęty paradygmat polityczny jest traktowany jak dogmat, a sprzeciwiający się jego wyznawaniu traktowani jak schizmatycy. Tak został potraktowany ksiądz Isakowicz Zaleski upominający się o pamięć o wołyńskim ludobójstwie nazywanym dla rozmycia odpowiedzialności tragedią.

========================

mail:

Dla ignorantów:

Ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego bez czytania. Za coś takiego powinna być natychmiastowa dymisja.

Ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego bez czytania. Za coś takiego to w porządnym państwie powinna być natychmiastowa dymisja

Stanisław Michalkiewicz

w-porzadnym-panstwie-powinna-byc-natychmiastowa-dymisja

W serii pytań i odpowiedzi na swoim kanale na YouTube Stanisław Michalkiewicz wskazywał m.in. na podobieństwa między PiS-em a Koalicją Obywatelską.

Przypomniał wspólne głosowania partii Kaczyńskiego i Tuska w sprawach dla Polski niezwykle istotnych.

„Często w swoich wypowiedziach powtarza Pan, że PiS i KO, dawniej PO, w sprawach istotnych głosują jednomyślnie. Czy mógłby Pan podać kilka takich najistotniejszych głosowań? Czego dotyczyły?” – pytał jeden z internautów.

– Mógłbym, oczywiście. I to w sprawach naprawdę przesądzających o losie państwa na dziesięciolecia, jeśli nie na stulecie – wskazał Michalkiewicz.

Przypomniał, że w roku 2003 przed referendum akcesyjnym „i Prawo i Sprawiedliwość i Platforma Obywatelska, ręka w rękę, zgodnie agitowały (…), stręczyły Polakom Unię Europejską”.

Jako drugi przykład Michalkiewicz podał „głosowanie w Sejmie 1 kwietnia 2008 roku nad ustawą upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego do ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego”. – I Platforma Obywatelska i PiS, co prawda część posłów (…) się zbuntowała i nie głosowała za tym, ale reszta głosowała. „Naczelnik państwa” głosował „za”, podobnie jak Platforma Obywatelska – wskazał.

Michalkiewicz zaznaczył też, że „ratyfikacja Traktatu Lizbońskiego, nawiasem mówiąc 13 grudnia 2007 roku Donald Tusk, razem z «księciem małżonkiem», czyli ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim podpisali Traktat w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, jak się okazało bez czytania, do czego Donald Tusk się przyznał”.

– No to jak Donald Tusk go nie czytał, to „książę małżonek” tym bardziej go nie czytał. Za coś takiego to w porządnym państwie, na dobry początek, powinna być natychmiastowa dymisja, na szpicach butów powinien taki premier wylecieć – ocenił Michalkiewicz.

– No ale Polska jest państwem pozostałym, także przeszło to bez echa, w ogóle nikt nie zwrócił na to uwagi, mimo że Donald Tusk bez bicia się przyznał – wskazał.

Michalkiewicz zaznaczył, że „dopiero teraz się dowiadujemy jak ogromny kawał suwerenności ten traktat Polsce amputował”, ale „do końca tego nie wiemy”.

Prawdopodobnie nikt tego nie czytał, również ci posłowie, którzy głosowali za ustawą upoważniającą prezydenta Kaczyńskiego do ratyfikacji tego Traktatu i obawiam się, że prezydent Kaczyński też go nie czytał i podpisał, ratyfikował ten Traktat 10 października 2009 roku i teraz czkawką nam się to odbija – stwierdził Michalkiewicz.

– Całkiem niedawny przykład. Tu akurat Koalicja Obywatelska nie w całości współpracowała z „naczelnikiem państwa”, ale na przykład klub parlamentarny Lewicy jak najbardziej. Dzięki niemu właśnie „naczelnik państwa” przeforsował ratyfikację ustawy o zasobach własnych Unii Europejskiej wyliczał dalej Michalkiewicz.

– Ta ustawa przewidywała wyposażenie Komisji Europejskiej w dwa nowe uprawnienia, których ona przedtem nie miała. Uprawnienie do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii i uprawnienie do nakładania bezpośrednich, unijnych podatków wyjaśnił.

Michalkiewicz podkreślił, że „tu nawet znaczna część PiS-u się zbuntowała”, więc „nie było innej rady, żeby tę ratyfikację przepchnąć, to «naczelnik państwa» odwołał się do swoich takich wrogów zaprzysięgłych, mianowicie klubu Lewicy i tymi głosami to przeforsował”.

– W sprawach rzeczywiście istotnych, które decydują o losie państwa, te formacje działają ręka w rękę – skwitował publicysta.

ŹRÓDŁO YouTube/Stanisław Michalkiewicz

Halina i Jasiek. Legenda sandomierska – Cz. III

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska – Cz. III

Halina i Jasiek

Wiosna tego roku przyszła wcześniej niż zwykle. Już pod koniec lutego nie uświadczyłbyś szczypty śniegu, nawet po jarach i rozpadlinach, gdzie słońce rzadko zagląda. Na gałęziach krzów i drzew nabrzmiewały pąki, opite sokami wyssanymi z ziemi-rodzicielki.

Z początkiem marca zaś, na tle czerni i szarzyzn, widniały całe plamy młodej zieleni. Okwitły leszczyny i olsze, a podbiały całymi łanami porastały miejsca niżej położone, o wilgotniejszej glebie, tak iż zdawało się, że to nie gąszcz kwiatów, ale kałuże żółtej farby, którą rozlał jakiś nieuważny malarz. 

Oto minęło już osiem lat od onej pamiętnej, a tragicznej dla Haliny zimy, podczas której Tatarzy pozbawili ją ojca, a i sama omal nie straciła życia. 

Pierwsze tygodnie i pierwsze miesiące, kiedy wróciła do Krępy po uciążliwej wędrówce, podczas której wraz z piastunką przymierały głodem, kąsane przez mróz, dla dwunastoletniej wówczas dziewczynki były straszne. 

Chociaż za dnia starała się zachowywać zupełnie spokojnie, maskując lęk i boleść, które nie opuszczały jej ani na chwilę, nocą, wtuliwszy głowę w poduszkę, płakała cichutko. Tęskniła za ojcem, który przecież odszedł z jej życia na zawsze, i tęskniła za rodzinnym Sandomierzem. 

Gdy Tatarzy, przeszedłszy przez kraj niczym huragan, wycofali się do swych pieleszy, poza ruską ziemią leżących, a ludzie odzyskali nieco spokoju, opłakali zmarłych i uprowadzonych oraz odżałowali już utracony dobytek, krewniacy – Nałęcze przypomnieli sobie o sierocie. 

Dziewczynka rodzinę miała liczną, zamożną i wpływową, więc nie musiała się lękać o swoją przyszłość. Jedna z ciotek zresztą rychło wzięła ją do siebie na wychowanie.

Ale gdy księżna Kinga dowiedziała się, iż córka Piotra Krępy żyje, nakazała, by sprowadziła się na dwór książęcy i odtąd sama miała nad nią pieczę. 

Mijały lata. Halina z dziecka przeistoczyła się w piękną pannę i nie jeden chłopak strzelał za nią oczyma, ale ona jakoś na żadnego nie zwracała uwagi. Zresztą księżna Kinga swoje dwórki żelazną trzymała ręką i nawet marzyć nie mogły o jakichś znajomościach, o których by ona sama nie zadecydowała. 

Życie płynęło Halinie monotonnie, chociaż nie w lenistwie, bo przez cały dzień miała jakieś zajęcie. Trochę przemieszkiwała w Krakowie, trochę w Sandomierzu, w zależności od tego, w której z owych dwu stolic akurat przebywał dwór. Ostatnio wszakże najczęściej w Sączu, stanowiącym własność księżny, która najchętniej nie ruszałaby się stamtąd wcale. 

Wyjazdy do Sandomierza sprawiały Halinie niewymowną radość. Oto każdy kamień, każdy krzak były jej tu bliskie. Chociaż czasem budziły się w dziewczynie smutne wspomnienia, to przecież jednak, wędrując malowniczymi lessowymi wąwozami, czy spacerując brzegiem Wisły, wracała oczyma wyobraźni do tych dni szczęśliwych, gdy trzymając ojca za rękę, dreptała obok niego po tych samych dróżkach. 

Księżna Kinga nie pozwalała swoim dwórkom włóczyć się po mieście, ale Halina rozmaite stosując wybiegi, wymykała się, ilekroć to tylko było możliwe.

Tym razem dwór zjechał do Sandomierza, by spędzić tu święta wielkanocne. Bito wieprze i cielęta, pieczono słodkie ciasta i kołacze. Woń kiełbas, czosnku, wędzonych mięs, zamorskich korzeni, piwa i miodu wypełniała ogromną zamkową kuchnię. Spodziewano się licznych i wysoko postawionych gości, bo oboje księstwo nigdy by dla siebie i swego tylko dworu nie kazali nagotować takiej obfitości jadła. Wstrzemięźliwi byli oboje nad miarę i jadali skromnie, co jak można się domyślać, wcale nie cieszyło dworzan. 

Poza tym – jak to przed świętami – panowała atmosfera ożywienia, podniecenia nawet. Dziewczęta z otoczenia księżny, na ogół zdyscyplinowane i ciche, teraz zmieniły się nie do poznania. Po wszystkich korytarzach niósł się ich śmiech, a co odważniejsze wpadały do kuchni, by porwać jakiś smakołyk, a później z piskiem uciec przed rozdrażnionym kucharzem, dwojącym się i trojącym wokół palenisk i saganów, co przypominało jakiś cudaczny taniec. 

Halina ryzykując, iż księżna może się na nią pogniewać, wymykała się teraz z zamku już co dnia i włóczyła poza miastem. Śnieg stopniał dość dawno, nie padały deszcze, a za to przyświecało słonko, więc ziemia obeschła dobrze i bez narażenia się na ubłocenie mogła odwiedzać swe ulubione zakątki: brzeg wiślany i głęboki, mroczny wąwóz przerzynający, aż do jego serca prawie, całe Wzgórze Świętopawelskie. 

Spacerując po okolicy, z przyjemnością spoglądała dookoła. Przyroda budziła się już na dobre z zimowego snu. Zioła wychylały się z ziemi. Coraz częściej można było – nie licząc podbiałów, stokrotek i przebiśniegów – zoczyć kwiat jaki, a trawa poczęła nabierać swej naturalnej zieleni. Tej zieleni, która zda się zachęcać, aby pożywszy się na niej na wznak, wsłuchując się w szmery i odgłosy stworzeń wiodących swoje ciche żywoty śród źdźbeł, wystawiwszy twarz ku promieniom słonecznym, śledzić białe obłoki niesione po firmamencie łagodnym podmuchem wietrzyku. 

Halina, znalazłszy się nad Wisłą, przysiadła na ogromnym dębowym pniu, poczerniałym od wody i starości, który wyrzucił tutaj nurt. Patrzyła w zamyśleniu na szarą taflę rzeki, która niebieszczała dopiero gdzieś hen, w oddali, odbijając niczym zwierciadło błękit wiosennego nieba. Pachniało mułem i wierzbowymi baziami.

Gdzieś blisko dał się słyszeć plusk. 

„Ryby się rzucają” – pomyślała dziewczyna. 

Przymknąwszy oczy i odrzuciwszy głowę do tyłu, oddała się rojeniom.

Oto znów była małą dziewczynką. Ojciec niósł ją na rękach, a ona śmiejąc się, chwytała go za włosy. Musiało to być wspomnienie z bardzo wczesnego dzieciństwa. 

Potem znów przypomniała sobie jakieś letnie popołudnie. Żar lejący się z nieba, brzęczenie pszczół zbierających słodki nektar z lipowego kwiecia. Słodkawy, cudowny jego zapach sycił powietrze. Ostrożnie, by nie płoszyć owadów, zrywała gałązkę po gałązce, a później wkładała je do przepaścistej wiklinowej kobiałki. Miał to być zapas na całą zimę, kiedy to z lipowego suszu parzy się woniejący słodkawo, o miodowym odcieniu, napój. W kubku pozłocistego płynu zaklęte było lato, i słońce, i kumkanie żab, i dzwonienie koników polnych, i spokój jeszcze jednego beztrosko przeżytego dnia… 

Wspominała swoje najszczęśliwsze lata. 

Naraz z owych rojeń wyrwał ją niski, spokojny, męski głos: 

– Nie boisz się, dziewczyno, siedzieć sama na tym odludziu? 

Wystraszona zerwała się na równe nogi i spojrzała w stronę, z której ów głos ją dobiegł. 

Na pochyłości łagodnego w tym miejscu, wiślanego brzegu stał młody mężczyzna. Stał z gołą głową i wiatr rozwiewał mu jasne, niczym żytnia słoma, włosy. 

Odziany był w bogaty kaftan z grubego niemieckiego sukna. Jedną ręką podparł się pod bok, w drugiej dzierżył giętką wiklinową witkę, którą od czasu do czasu uderzał się po bucie. 

Halina spłoniła się, jakby złapana na gorącym uczynku czynienia czegoś niedozwolonego, a później jąkając się z przejęcia, rzekła: 

– Nie… nie… lękam się. 

A po chwili odzyskawszy panowanie nad głosem, dorzuciła:

– Niby czego miałabym się lękać? Czyż nie jestem bezpieczna w Sandomierzu? Książę z dworem tu stoi, straży pełno, któż by się odważył napastować dwórkę księżny? 

– A choćby ja! – zawołał z przekorą w głosie nieznajomy. 

– Nie żartujcie, panie. Lepiej pozwólcie mi przejść. 

Halina skierowała się w stronę miasta. 

Ale mężczyzna zastąpił jej drogę. 

– Wpierw mi musisz rzec jak ci na imię, dziewczyno. Nie widziałem piękniejszej od ciebie. 

Ostatnie słowa wyrzekł z taką mocą w głosie i z takim przekonaniem, iż Halina zrozumiała, że wyrzekł je szczerze.

Zatrzymała się więc. Śmiało spojrzała mu w oczy, a potem powiedziała: 

– Na imię mi Halina, skoroś taki ciekawy. A jak tobie? 

– Jasiek.

– Tedy mnie przepuść, Jaśku, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z pana wojewody sandomierskiego strażą. Sprawiedliwy to pan, jak słyszałam, i o krzywdę sieroty upomnieć się potrafi. Zawszeć to lepiej po wolności chodzić, tym bardziej że coraz piękniej na świecie, niż w zamkowym lochu gnić, albo i też katu głowę dać.

Słuchał Jasiek owej perory z niejakim zdziwieniem, zaskoczony tak wielką pewnością siebie i odwagą panny. Ale wysłuchawszy jej do końca, zaniósł się gromkim śmiechem, jakby istotnie coś zabawnego, a nie pogróżki usłyszał. 

A ona nie czekając, aż natręt przestanie się śmiać, pchnęła go z całej siły w piersi, tak iż zachwiał się z lekka, nie będąc przygotowany na cios. Halina, utorowawszy sobie w ten sposób drogę, ile sił w nogach pobiegła do zamku. 

Umykając, posłyszała jeszcze głos Jaśka: 

– A strzeż się, bo rychło cię dopadnę! Nie umkniesz mi, dziewczyno, nie umkniesz! 

Skoro Halina znalazła się już pośród grodowych obwałowań, uprzytomniła sobie, iż owa przygoda mogła się była skończyć zgoła inaczej. Chwalić Boga, nie był to widać żaden łotr, lecz jakowyś żartowniś tylko. Postanowiła wszelako, iż od tej pory nie będzie sama jedna włóczyć się po odludnych miejscach, niezbyt to bowiem bezpieczne. 

Chociaż była odważna, to jeszcze na wspomnienie owego zdarzenia czuła drżenie w łydkach i mrowienie w krzyżu. Wzięła się jednak w garść, przygładziła rozwiane w czasie ucieczki włosy i spokojnym krokiem podążyła do komnaty, w której zwykle księżna pani przebywała z dwórkami.

* * *

W komnacie owej panowało dziwne jakieś podniecenie. Księżny Kingi nie było, nie było też dwu czy trzech dziewcząt, które zabrała ze sobą dla towarzystwa. Pozostałe dwórki zaś rozprawiały o czymś tak zawzięcie, iż nie zauważyły wejścia Haliny. 

Dopiero gdy spytała – a pytanie powtarzać musiała kilkakroć, aby zostało wreszcie usłyszane – co też się dzieje, dziewczęta ją otoczyły i jęły podniesionymi głosami, z przejęciem wielkim, jedna przez drugą wołać: 

– Gdzieś była? 

– Księżna cię szukała! 

– Ma przyjechać dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski! 

– Z rycerską drużyną! 

– Może sobie jakiegoś rycerza upatrzę? – marzyła w głos jedna z dziewcząt. 

– A któryż cię zechce? – pokpiwała z niej druga. 

– A dlaczegoż by miał mnie nie zechcieć? Brakuje mi czego? – oburzyła się pierwsza. 

Inna znów wtrąciła się do rozmowy: 

– A mnie może i sam wojewoda wybierze? 

– Patrzcie, patrzcie! Cóż to się jej roi?! – kpiła jej przyjaciółka. 

– Dlaczego nie? Przecie to jeszcze kawaler! 

Halina machnęła ręką i poszła w kąt, gdzie wziąwszy płat jedwabnej tkaniny, poczęła haftować na nim rozpoczętą wcześniej kiść gron winnych. Chciała opowiedzieć dziewczętom o swojej przygodzie, ale uznała, że żadnej to nie zainteresuje, że teraz myślą tylko o jednym, aby jak najlepiej wyglądać i przypodobać się nowo przybyłym wraz z wojewodą rycerzom. 

Siedziała tedy w kącie zajęta swoją robotą, a harmider, miast maleć, narastał jeszcze. Aż oto ustał nagle jakby nożem ucięty. Otworzyły się bowiem drzwi i w progu stanęła księżna. 

– Moje panny – rzekła. – Przybył do zamku dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski i jeszcze kilku godnych mężów, o czym zresztą, jak widzę, już wiecie. Mój książęcy małżonek będzie z nimi wieczerzał. Przyodziejcie się tedy, jak możecie najpiękniej, aby mnie, książęciu i całemu dworowi wstydu nie przynieść. A teraz dość już owego harmidru, co go to pewnie aż na mieście słychać. Niechaj każda weźmie się za swoją robotę. Bierzcie przykład z Haliny. Spójrzcie, jak pilnie wyszywa!

Skończywszy tę przemowę, pani Kinga sama jęła haftować przepiękną tuwalnię dla kościoła Świętego Jana przeznaczoną. Jej zręczne palce malowały nicią pozłociste pszeniczne kłosy, podbarwiały je z lekka czerwienią, tak iż wyglądały, jak największy skarb tej ziemi – czerwonokłosa pszenica-sandomierka. 

Dalsze godziny upływały monotonnie. Jedyne urozmaicenie stanowił skromny południowy posiłek, który tym razem spożyły, nie opuszczając komnaty.

Gdy jednak na dworze jęło się z lekka zmierzchać, księżna powiedziała:

– Dość już na dzisiaj, moje panny. Niechaj teraz każda przyodzieje się w to, co ma najlepszego, najpiękniejszego, a potem razem ze mną uda się na wieczerzę. Pamiętajcie tylko o skromności – największym i najcenniejszym skarbie, jaki posiada dziewczyna. 

Usłyszawszy te słowa, dwórki z piskiem rozbiegły się do swoich izdebek. Halina tylko ociągała się z wyjściem, chcąc skończyć haft jednej jeszcze jagódki w winnej kiści. 

– Nie męcz już oczu, dziecko. Wystarczy na dziś – dobrotliwie ozwała się księżna. – Zawsześ smutna jakaś, zamyślona. Idź, przyodziej się godnie, jak na Krępiankę przystało. Zobaczymy nowe twarze, może usłyszymy ciekawe jakie opowieści. Rozerwiemy się nieco.

Odłożyła tedy Halina igłę i posłuszna poszła wykonać polecenie księżny Kingi. 

Ubierając się i czesząc swoje pyszne, pozłociste włosy, rozmyślała o dzisiejszej przygodzie, jaka ją spotkała na wiślanym brzegu. I o dziwo, im dłużej myślała, tym przyjaźniejsze uczucia zaczynała żywić względem owego młodzieńca. 

W końcu złapała się na tym, iż wabi jego obraz pod przymknięte powieki, a myśl kieruje ku jego osobie. 

„Przecie to nie żaden zbrodzień” – kotłowało jej w głowie. 

„Wyglądał raczej na syna jakowegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio…” 

„Gdyby chciał mnie ukrzywdzić, cóż mu niby stało na przeszkodzie?” 

„Niewinnie posądziłam człeka o złe zamiary”. „Ach, jakiż on urodziwy, jaki urodziwy. Jeszcze żaden mi się taki nie wydawał”.

„Czy go spotkam kiedykolwiek?” 

Skończyła toaletę i dołączyła do dwórek, które całą gromadą udawały się do komnat księżny. Pani Kinga też już była wyszła na korytarz i na czele dziewcząt udała się do sali jadalnej.

Książę siedział u szczytu stołu. Na widok małżonki wstał z uszanowaniem i wskazał jej miejsce po swej prawej stronie. Idąc za jego przykładem, powstali również obecni tam rycerze i urzędnicy dworscy.

Dziewczęta rozlokowały się, każda na przeznaczonym jej miejscu i bacznie rozglądały się dookoła, wypatrując nowych twarzy. 

Halina dostąpiła nie lada zaszczytu, bo posadzono ją po lewej ręce księcia Bolka, Wstydliwym przez lud nazwanego, od którego dzieliło ją tylko jedno puste miejsce. Widno przeznaczone dla pana wojewody sandomierskiego, który miał być dzisiaj najważniejszym gościem, a podczas wieczerzy opowiedzieć o swych ostatnich zmaganiach z Tatarami w okolicach Lublina, jednego z najważniejszych grodów Sandomierskiej Ziemi. 

Ale mimo iż wieczerza już się miała rozpocząć i obcych twarzy rycerskich z drużyny pana sandomierskiego sporo już widać było między zebranymi, miejsce wojewody pozostawało puste. 

Książę począł się niecierpliwić. A wiadomym było powszechnie, iż nie znosi niepunktualności. Wszelako zniecierpliwienie jego okazało się przedwczesne, bo oto w drzwiach ukazała się męska postać, a na sali dał się słyszeć czyjś głos: 

– A oto i Jan Pilawa, pan wojewoda sandomierski!

Na co chudy podkanclerzy dodał po łacinie: 

– Comes Joannes palatinus sandomiriensis. 

Oczy zebranych obróciły się ku wejściu. Spojrzała w tę stronę i Halina, wiedziona ciekawością i w tejże samej chwili zamarła, zaskoczona widokiem, którego nie spodziewała się ujrzeć. Do sali wchodził jej nieznajomy znad Wisły!

Wspomniawszy wszystko, co doń mówiła, a szczególnie owo straszenie go wojewodzińską strażą, zawstydziła się tak bardzo, iż najchętniej zapadłaby się popod ziemię. Zgarbiła się tedy, jak najbardziej mogła, i pochyliła twarz nad stołem, nie podnosząc wzroku.

Tymczasem wojewoda podszedł do wskazanego mu przez księcia siedziska i oddawszy wprzód uszanowanie władcy i jego małżonce, rozparł się wygodnie i jął z zainteresowaniem rozglądać się śród obecnych.

Okazało się, iż miał pośród nich wielu znajomych i krewniaków, toteż kłaniał się na prawo i lewo, słał lub odwzajemniał uśmiechy. 

Halina drżała na myśl o tym, co będzie, gdy w końcu i na nią zwróci uwagę i, co nie daj Bóg, rozpozna.

Uczyniła tedy rzecz najgłupszą, jaką mogła uczynić. Wyjęła z rękawa chusteczkę, przytknęła ją do policzka, chcąc w ten sposób ukryć twarz. 

Księżna Kinga zauważyła to natychmiast i w głos zapytała: 

– Cóż ci się stało, Halino? Czyżby zęby jęły ci dokuczać? 

Na głos księżnej, a pewnie również na dźwięk wypowiedzianego przez nią imienia, spojrzał wojewoda na siedzącą obok dziewczynę i, jak można się było tego spodziewać, natychmiast ją rozpoznał.

Uśmiechnął się szeroko, bo zrozumiał, iż to nie ból zębów, miała ta chusteczka koić, ale nie dając nic poznać po sobie, ozwał się w te słowa: 

– Jakaż szkoda, że akurat teraz poczęłaś odczuwać cierpienie, kiedy stół zastawiony suto. A może mógłbym ci pomóc? Znam się nieco na zębach. Wraz przygotuję lekarstwo. 

Rzekłszy to, pochylił się do ucha Haliny i wyrzekł jeszcze ściszonym głosem: 

– A nie mówiłem, Halino, że mi nie uciekniesz? 

Dziewczyna zapłoniła się niczym polny mak i odpowiedziała szeptem:

– Nie wiedziałam, że to w zwyczaju wojewodów zachowywać się wobec niewiast po pogańsku. 

Księżna bacznie obserwowała oboje, bo zdało się jej, iż mają oni jakowąś wspólną tajemnicę. Ale nie chciała indagować ich o to przy całym dworze. W duchu jednak pomyślała, iż doskonalszej od Pilawy partii nie mogłaby dla Haliny wyszukać. A chciała ją przecie wydać za mąż jak najlepiej, bacząc na zasługi ojca i zobowiązania, jakie byli księstwo wobec tego rodu zaciągnęli.

Nie przypuszczała jednakże, iż młodzi mogą się mieć ku sobie, bo i skąd, jeśli nie znali się wcześniej. Niemniej coś kazało jej sądzić, iż jednak nie są sobie zupełnie obcy. Rozpaliło to ciekawość księżny, postanowiła zatem, iż zaraz po wieczerzy rozmówi się z obydwojgiem. 

Wieczerza, chociaż postna, była dość wyszukana. Kucharz przeszedł samego siebie i nagotował tak smakowitych i tak wymyślnych potraw z ryb i raków, jakich dostarczyła Wisła i książęce stawy, że nikt nie czuł się niesyt. 

Wesoło było i gwarno. Pilawa i jego rycerze rozprawiali o starciach na granicy księstwa z Rusią, pomiędzy nimi a tatarskimi zagonami. 

Cieszono się z przewag swojaków, winszowano zwycięstw. Książę, słuchając tego wszystkiego, radował się w duchu, że tak słusznego dokonał wyboru, czyniąc młodziutkiego Jaśka wojewodą. Chociaż, znający życie doradcy, ganili go za to, uważając, iż brak Pilawie doświadczenia w dowodzeniu rycerstwem, książę czuł, że nikogo odpowiedniejszego nie mógłby owym stanowiskiem zaszczycić. I oto okazało się, iż jego rachuby były trafne.

Gdy wszyscy się już posilili, a i powoli jęło brakować tematów do rozmów, księżna i książę podnieśli się zza stołu i oddzielnie udali się do swych komnat.

Księżna Kinga odchodząc, rzekła do Pilawy:

– A przyjdźże zaraz do mnie, wojewodo. Mam z tobą do pomówienia.

– Nie omieszkam, miłościwa pani. Dobrze się składa, iż chcesz ze mną mówić, bowiem i ja mam sprawę do ciebie. Ważną dla mnie niczym samo życie.

Rzekłszy to, rzucił ogniste spojrzenie na Halinę, a ta zaczerwieniła się po samo czoło. Księżna nie miała już żadnych wątpliwości. Nie mogła tylko jednego pojąć. Jakże można tak szybko obdarzyć uczuciem nieznajomą osobę. 

– A zatem czekam – dodała na odchodnym. – Halino, pójdź ze mną. 

* * *

Znalazłszy się w swej komnacie, księżna Kinga usiadła na dębowym, rzezanym w jakoweś zamorskie liście i owoce zydlu. Stał on w pobliżu wnęki okiennej. Drewniane ramy obciągnięte były cienką pergaminową skórką albo błonami ze świńskich pęcherzy, które prawie wcale nie przepuszczały światła, chociaż na dworze widno było prawie jak w dzień, bowiem księżyc stał w pełni.

Oliwny kaganek dawał lichy poblask. Od migotliwego płomienia kładły się na ścianach chybotliwe cienie, długie jakieś i zniekształcone. W kominie pogwizdywał wiatr. Po rozgwarze i radości sali biesiadnej tutaj panował dziwny smutek. 

Halina stała wpodle kominka, w którym tlił się żar, i czekała, co też ma jej do powiedzenia księżna. Ale Kinga milczała dłuższy czas. Miała opuszczoną głowę i wpatrywała się w swoje wychudłe dłonie, splecione na brzuchu. Rozmyślała widać nad czymś niewesołym. Może nad losem sierocym, a może nad tym, iż nie tak winna była ułożyć sobie życie, jak ułożyła. Później zaś westchnęła ciężko i podniósłszy głowę, spojrzała Halinie prosto w oczy: 

– Skąd się znacie z wojewodą?

Dziewczyna tak była zaskoczona owym niespodzianym pytaniem, którego przewidzieć w żaden sposób nie mogła, iż nie próbowała nawet żadnych wykrętów i z całą prostotą odrzekła: 

– Poznaliśmy się dzisiaj przypadkiem nad Wisłą. 

– Gdzie?! – nieomal krzyknęła księżna. – A cóżeś tam robiła bez mojej wiedzy i zgody? 

– Daruj, miłościwa pani. Daruj. Wiem, że źle uczyniłam, ale ilekroć dwór zjedzie do Sandomierza, nie mogę się oprzeć pokusie, aby odwiedzić wszystkie zakątki, kędyśmy ongiś z panem ojcem chadzali. Przeciem tu się rodziła. Kocham to miasto. Daruj, miłościwa pani. Więcej tak już nie uczynię. 

– Nie dam ci po temu okazji. Będę bardziej na ciebie baczyła. Wiesz, żem nie tylko twoją panią, ale i matką. I czuję się w sumieniu odpowiedzialna za ciebie.

Halina poczęła szlochać i upadłszy do nóg księżny, przepraszała ją z całego serca. 

– No już dobrze, dobrze. Wiem, że z lekkomyślności nie byłaś mi posłuszna, ale też cię rozumiem. Ach, jakże ja tęsknię nieraz za swoją rodzinną ziemią. Tęsknię tak, iżbym, gdyby nie wstyd, w głos płakała. Ale powiedz mi, córuchno, długoście nad tą Wisłą ze sobą rozmawiali? 

– Nie, miłościwa pani. Ledwie chwil kilka, bo jak mnie Jasiek – tu spłoniła się i poprawiła zaraz – wybaczcie, wojewoda, zaczepił, zarazem go pchnęła z całej mocy i uciekła do grodu. 

Rozbawiło księżnę to wyznanie i poczęła śmiać się w głos. 

– Swoją drogą nie brak ci odwagi – rzekła. – A gdybyż to był zbój jaki, na twoje życie dybiący?

– Ale – chwalić Boga – nie był. 

– I jakże ci się widzi ów wojewoda? Młodzik to jeszcze, ale już najwyższych zaszczytów dostąpił. 

Halina spłoniła się znowu, co nie uszło bacznym oczom księżny. 

– Cóż, miłościwa pani. Urodziwy jest, a jak się okazało z opowieści o bitwach z poganami, waleczny także.

– To i dobrze, że ci się widzi. To i dobrze. A teraz idź do swojej komnaty – dorzuciła. – Zostaw mnie samą, bo, jak wiesz, czekam tutaj na Pilawę.

Ledwo za Haliną zamknęły się drzwi, a jej kroki ścichły za zakrętem korytarza, załomotał ktoś ostro we framugę. 

– Wejdźcie, wojewodo, wejdźcie – ozwała się księżna. 

Dźwierza rozwarły się ze skrzypieniem nieoliwionych wrzeciądzy i do komnaty wszedł krokiem pewnym, chociaż na licu malowało mu się jakieś dziwne pomieszanie, Jasiek Pilawa. 

– Miłościwa pani… – tu skłonił się dwornie. 

– Darujcie sobie, wojewodo, te ceremonie. Nie lubię ich, jeśli mam być szczera. Usiądźcie lepiej na tamtym oto zydlu wpodle ognia, bo chociaż już prawie wiosna, to jednak noce ostre niczym w zimie. Chciałam z wami pomówić, ale jeśli i wy macie do mnie jakowyś interes, tedy najpierw was wysłucham.

Ale Pilawa jakoś nie kwapił się do rozmowy. Widać było, iż coś mu bardzo ciąży na sercu, a tu bądź nie śmie, bądź wstyd mu o tym czymś rozprawiać. Księżna widząc jego niezdecydowanie, ofuknęła go: 

– At, dzielny mąż! Taki co to woje wodzi, a zachowuje się niczym panna. Mówcież, panie Janie, co wam na sercu leży, bo widzę po minie, iż to coś okrutnie wam doskwiera. 

Wojewoda poczerwieniał mocniej, przejechał rozcapierzonymi palcami po gęstej czuprynie i widomie mocując się ze sobą, w końcu podniósł się z zydla, a potem runął przed Kingą na oba kolana i zawołał:

– Miłościwa pani, księżno moja! Ulituj się nade mną biednym! Daj mi twoją dwórkę, oną Halinę za żonę! Nie żyć mi bez niej! Nijak nie żyć! 

Uśmiechnęła się księżna, ale tak nieznacznie, żeby rycerz tego nie dostrzegł i udając oburzenie, zawołała: 

– Wstańcie natychmiast, panie. Za stateczniejszego męża was miałam. A wyście płochy, jak widzę. Poznał dziewczynę przed południem, nie wie, kto ona, a chciałby się żenić. Wstyd! 

– Ale, miłościwa pani! – zaprotestował Pilawa. – Skorom tylko ją ujrzał, od razu zrozumiałem, że albo ta, albo żadna. 

Zamilkł i na powrót usiadł na wskazanym mu pierwej przez księżnę miejscu. Pani Kinga czas jakiś nic nie mówiła, tylko bacznie przyglądała się młodzieńcowi. W końcu zaś ozwała się w te słowa: 

– Widzisz, wojewodo. Owa Halina to nie byle kto i z równego twemu, o ile nawet nie szlachetniejszego jeszcze rodu pochodzi. 

– A któż ona? – z zaciekawieniem spytał Jasiek. 

– Krępianka – odparła księżna. 

– Córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, który poległ był, broniąc miasta przed Tatarami? 

– Ta sama. 

– To tym goręcej jej pragnę! Szlachetną krew ze szlachetną krwią łączyć się godzi! 

– Cóż, wojewodo. Jeśli mam być szczera – powiedziała księżna – to i ja rada bym widziała wasz związek. Boję się tylko jednego, że to tylko chwilowe jakieś zadurzenie. Że minie parę niedziel, a zapomnisz o niej. Te wyznania, którem dzisiaj tutaj usłyszała, wydadzą ci się śmieszne, a serce przylgnie do innej dziewczyny. 

– Nigdy! – gwałtownie zaprzeczył Pilawa. 

– Cóż ty wiesz, młodziku, cóż wiesz? Nie takiem namiętności oglądała w swym życiu, które nie tylko w obojętność, ale i w nienawiść się przeradzały. 

– Miłościwa pani! – zawołał wojewoda i znów upadł przed księżną na kolana. – Miłościwa pani, miej litość nade mną, nie odmawiaj! 

– Ależ ja nie odmawiam! Wiem o tobie, żeś zacny i duszę masz szczerą. Wiem, żeś bogaty i że ród twój szlachetny. Ale na niepewne dziewki nie dam. Jej ojciec życie stracił dla ojczyzny. Jam jej teraz matką i opiekunką. Muszę dbać o przyszły los dziewczyny, aby był szczęśliwy! Myślę, iż najlepiej będzie – ciągnęła dalej księżna – jeśli poprosisz mnie o rękę Haliny po roku. Jeśli przez ten czas zyskasz jej przychylność, a sam nie odmienisz uczucia, sprawimy zrękowiny. I cóż ty na to? 

Wojewoda westchnął ciężko i rzekł: 

– Ano cóż? Niczego innego mi do wyboru nie dano. Uczynię, jak chcecie, pani. Ale uschnę bez niej. Tęsknota mnie zagryzie! 

– Nie plećcie byle czego, wojewodo. Przecie będziecie się widywać. Nie odeślę jej nigdzie, zostanie przy dworze, jak dotychczas było. A i wy przecież przy księciu musicie przebywać – powiedziała pani Kinga.

Po chwili milczenia dorzuciła: 

– A teraz zostawcie mnie już samą. Dobranoc. 

– Dobranoc – odrzekł wojewoda, lecz położywszy rękę na klamce, stał dalej niezdecydowany. 

– Czego jeszcze chcecie, panie? – zapytała księżna.

– Ja? Niczego. Ale przecież to wy, miłościwa księżno, wzywaliście mnie tutaj w jakiejś sprawie. 

– Cóż – roześmiała się księżna – chciałam cię wybadać, jakie masz wobec Haliny zamysły. Ślepa nie jestem i podczas wieczerzy dobrze widziałam, jakeś ją oczami jadł. No, ale idź już wreszcie. Późno się zrobiło bardzo. 

Pilawa pokłonił się nisko swej pani i wyszedł z komnaty. Jeszcze przez chwilę rozlegał się na korytarzu odgłos jego energicznych kroków, ale rychło zamilkł.

* * *

Na święta wielkanocne najechało się gości co niemiara. Możni panowie, tak świeccy, jako i duchowni wraz z orszakami. Wniosło to trochę ożywienia do monotonnie mijających dni na dworze Bolesława i Kingi. 

Dziewczęta z otoczenia księżnej znalazły nareszcie okazję, aby stroić się, w co miały najlepszego. Dla niektórych zaś z nich były to już ostatnie święta w Sandomierzu, bowiem za zgodą panujących powychodziły za mąż i porozjeżdżały się do mężowskich dworzyszcz. 

Święta minęły szybko. To tylko same przygotowania do nich trwały długo. Później znów powiało nudą z mrocznych korytarzy sandomierskiego zamczyska. 

Książę Bolesław i księżna Kinga nieradzi widzieli bowiem światowe rozrywki. Wiodąc na poły mniszy żywot, pragnęli aby spokoju i ciszy, tak potrzebnych do kontemplacji i modlitwy. 

Halina od owej pamiętnej rozmowy z księżną, podczas której opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Pilawą na wiślanym brzegu, korzystać mogła z większej niż dotąd swobody. 

Pani Kinga rozumiejąc sentyment dziewczęcia, pozwalała jej odtąd na codzienne spacery po Sandomierzu i najbliższej okolicy. Pod warunkiem jednak, iż za każdym razem opowie dokładnie, dokąd idzie, i weźmie sobie jedną lub dwie przyjaciółki do towarzystwa.

Radość Haliny z owej swobody była ogromna. I nie trzeba dodawać, iż ilekroć tylko mogła, korzystała z przywileju. A i dziewczęta, które zabierała ze sobą, cieszyły się z tego, bo przecież zawsze to lepiej wędrować po Bożym świecie, tym bardziej iż wiosna uczyniła go tak pięknym, niż siedzieć w ciszy mrocznej i zatęchłej izby. 

Zaraz na pierwszy spacer, wziąwszy jeszcze dwie panny ze sobą, chciała pójść daleko od miasta, aż do Gór Pieprzowych, kędy ją gnała niewypowiedziana jakaś tęsknota. Ale dziwna to była tęsknota, bo przecież z górami onymi wiązało się najprzykrzejsze z dziecięcych wspomnień Haliny. 

Wszelako chciała odszukać to miejsce, gdzie razem z piastunką wyszły po wędrówce przez lochy na swobodę i gdzie kryła się krypta grobowa pięknej i nieszczęśliwej Judyty. 

Ślicznie było na dworze. Słonko przygrzewało mocno. Ptaki świergotały śród gałęzi okrytych delikatną pianą młodziutkich listków, a łagodny wietrzyk niósł w nozdrza zapach świeżo zaoranej ziemi, która rychło przyjąć miała w siebie ziarno, z którego wyrasta chleb.

Na łagodnym skłonie wzgórza zakonnik dominikański w białej sukni i czarnym płaszczu, który mu wiatr rozdymał, tak iż przypominało to jakby skrzydła ogromnego ptaka, oglądał z zaciekawieniem i uwagą młode drzewka rosnące w klasztornym sadzie.

Dziewczęta mijając go, pozdrowiły pięknie, a on pomachał do nich dłonią i zawołał: 

– A przyjdźcie tutaj do mnie, to wam coś pokażę! 

Skręciły posłuszne, a podszedłszy bliżej, jedna z nich zapytała: 

– Czegóż to chcesz od nas, ojcze? 

– Patrzcie, dziewczęta – szerokim gestem ręki objął sad. Widać było, iż owe drzewka, które oglądał, to cały jego świat, całe jego życie i ukochanie, że bez nich byłby bardzo nieszczęśliwy. Widać też było, że ich widok cieszy go tak bardzo, iż radością swoją chciałby się z kimś podzielić. 

– Patrzcie, dziewczęta. Powiadali, że się nie uda, a oto się udało! 

– Ale co, ojcze? Co takiego? 

– No jakże? Mówili mi, że nie urośnie na tej ziemi morela. Cudowne drzewo, które krzyżowcy z Armenii do Italii przywieźli, a które wydaje najwyborniejsze owoce spośród wszystkich, jakich kosztowałem w życiu. 

– A cóż to za owoce, ojcze? – zaciekawiła się Halina. 

– Zobaczysz, jak dojrzeją. Bo w tym roku będzie już pierwszy zbiór. Ale powiem ci też nieco o nich. 

– Mają one barwę złocistą, czasem czerwonawy rumieniec na skórce, smak słodki, z kwaskowym odcieniem, a zapach tak cudny, że go opisać nie sposób.

Pochylił się, nabrał garść żółtawej ziemi i przesiewając ją między palcami, ciągnął w zamyśleniu, jakby mówił sam do siebie: 

– Błogosławionaż to ziemia, sandomierska ziemia. I pszenicę urodzi, i żyto, i jęczmień, ale i plon gron winnych wyda, i orzechy włoskie wykarmi, i oną morelę… Moją morelę… Przyjdźcie, dziewczęta, tutaj w pełni lata, a i potem też, gdy jesień wybarwi późniejsze owoce. Dam wam skosztować i moreli, i winogron, i onych orzechów, które to święty Jacek z rodu Odrowążów z italskiej ziemi przywiózł. Wiedział ów mąż Boży, że najprędzej je sandomierska ziemia przyjmie, najprędzej wykarmi, że tu tylko plon wydać mogą stokrotny. I nie omylił się!

– Dzięki ci, ojcze, nie omieszkamy przyjść, skosztować takowych specjałów! – odparły dwórki. – Ale pora nam udać się w swoją stronę. Tedy bywajcie!

– Bywajcie – odrzekł i uśmiechnąwszy się przyjaźnie, powrócił do swego około drzew zajęcia. 

Dziewczęta skręciły na mocno wydeptany, bo też i często uczęszczany, szlak idący wzdłuż biegu Wisły, w dół jej leniwego nurtu. Nie bały się oddalać od grodu, toteż podążały gościńcem wiodącym ku odległemu o kęs drogi brodowi prowadzącemu na drugą stronę rzeki, naprzeciw którego leżała wieś Gorzyce, a dalej wił się trakt ku Przemyślowi wiodący i ku ruskim grodom. 

Minąwszy Rybitwy, gdzie na opłotkach widać było rozciągnięte rybackie sieci i inny sprzęt do chwytania wodnych stworzeń sposobny, poszły ku wsi Kamień. Między brzegiem wiślanym, a gościńcem, ziemia gęsto zakryta była krzewami jeżyn, których ostre i kolące witki stanowiły gąszcz trudny do przebycia. Prócz jeżyn rosły tam potężne drzewa wierzbowe, a gdzieniegdzie olszyna i czarny bez.

Halina, wróciwszy wspomnieniami ku tamtym strasznym dniom zimowym, kiedy dzicz tatarska wyła pod wałami grodu, kiedy wdarła się do jego wnętrza, a ona wraz z piastunką błądziła w ciemnościach podziemnych korytarzy, błagając boskiego zmiłowania, stała się smutna. 

Zapragnęła naraz podzielić się z przyjaciółkami tym wszystkim, co kamieniem, mimo upływu lat, ciągle leżało jej na sercu. Poczęła tedy opowiadać. O mordach, pożodze, o lęku i głodzie, i zimnie, o wilkach, które wyły na pobojowisku… 

Dziewczęta słuchały przejęte, bo chociaż opowieści takowe nie były dla nich czymś nowym, a dzieje Haliny znały dobrze, to jednak po raz pierwszy posłyszały wszystko, co ją bolało. 

Droga minęła im szybko. Nie wiedzieć kiedy, zasłuchane, stanęły u podnóża Gór Pieprzowych. Opadały one ku dopływowi Wisły – przez miejscowych Wisełką zwanemu – bądź łagodnymi stokami lessowymi, bądź osypiskami kruszącego się na tysiączne drobiny czekoladowej barwy łupku. 

Skoro znalazły się już na miejscu, ciekawość połączona ze zniecierpliwieniem gnała je, aby jak najprędzej dotrzeć do owego podziemnego lochu, w którym – jak mówiła Halina – Żydówka Judyta znalazła wieczny odpoczynek. 

Ale gdy podeszły do kępy krzewów tarniny, poza którą znajdować się miało owo małe okienko krypty, przystanęły, bojąc się iść dalej, bojąc się niemiłego widoku ludzkich kości. 

Wszakże próżny był ich lęk, bo skoro jednak przełamały obawy i weszły w gąszcz, rozczarowane zobaczyły niezbyt stary obryw ziemi, który pogrzebał w swym wnętrzu i loch, i wejście do niego, i tajemniczą mogiłę. To pewnie Wisła, gdy wezbrała wiosennymi roztopami, podmyła lessową ścianę, a ta osunąwszy się, zatarła wszelki ślad, jaki tutaj ongiś pozostawiła ręka człowiecza. 

Postały tedy dziewczęta jeszcze czas jakiś u podnóża góry, podumały nad opowieścią zasłyszaną z ust Haliny, obejrzały złoty pierścień – pamiątkę i zarazem ostatni ślad po nieszczęsnej Judycie – a potem wróciły do miasta.

* * *

Jasiek Pilawa nerwowo przechadzał się po dziedzińcu zamkowym, pełen niepokoju, że przegapi wyjście Haliny na codzienną przechadzkę. Od kilku dni już niepostrzeżenie wymykała się, tak że nawet nie mógł pokłonić się jej choćby z daleka.

Pamiętał, co ongiś rzekła mu księżna, że musi sobie zaskarbić przychylność dziewczyny i dopiero wówczas wolno mu będzie myśleć o ożenku z nią. Tymczasem dni płynęły jeden za drugim. W Sandomierzu bywał z rzadka, bowiem rycerskie obowiązki co rusz pędziły go w pole, walczyć z Tatarami, Litwinami, Jadźwingami czy Rusią, bezustannie nękającymi granice Sandomierskiej Ziemi.

Bał się, że rok minie, a on nie tylko nie zmówi sobie dziewczyny, ale jej nawet lepiej nie pozna. Toteż gdy teraz był w mieście, nie chciał stracić okazji porozmawiania z nią. 

W tym samym czasie, gdy Jasiek z niepokojem spoglądał dookoła, wypatrując Haliny, ona zerkała przez ledwo uchylone okno i obserwowała go. W jej spojrzeniu widać było czułość i tęsknotę, ale czy to nieśmiałość, czy może raczej panieński wstyd kazały jej unikać spotkań z wojewodą. 

Gdy ujrzała, iż Pilawa, opuściwszy ze smutkiem głowę, oddala się w stronę bramy wiodącej z grodu do miasta, odeszła od okna i przemknąwszy mrocznymi zamkowymi korytarzami, wybiegła na dwór. 

Tym razem jednak los nie był dla niej łaskawy (a może odwrotnie, może właśnie był łaskawszy niż zwykle?) i próba, by wymknąć się na przechadzkę i nie zostać przez Jaśka zauważoną, spełzła na niczym.

Nieomal zderzyli się w bramie, bo wojewoda właśnie nawrócił do grodu. 

– Ach, to wy, panie Janie?! – zawołała Halina, nie bardzo wiedząc, co ma rzec, i zaczerwieniła się przy tym po samo czoło. 

– Witaj, Halino – odparł Pilawa. – Mówże mi jak wtedy, nad Wisłą, po imieniu. 

Dziewczyna zawstydzona opuściła oczy i rzekła: 

– Niech będzie. Witaj, Jaśku. 

A po chwili dodała: 

– Ale ty się spieszysz i ja się spieszę. Pójdę już w swoją stronę. 

– Mnie nie spieszno – odezwał się młodzieniec. – A po prawdzie to na ciebie czekałem. 

– Na mnie? – zdziwiła się dziewczyna. – A po co?

– Cóż… widzisz… Bo to wszystko, com ci ongiś, tam nad Wisłą mówił, to szczera prawda. Ale przecie nie stójmy tu, w bramie. Wiem, że idziesz na przechadzkę. Jeśli pozwolisz, pójdę z tobą. 

– Ale czy to wypada? – zaniepokoiła się Halina, lecz dostrzegłszy niemą prośbę w oczach wojewody, dodała: 

– No dobrze, chodźmy. Tylko niezbyt daleko.

Szli powoli w stronę wzgórza leżącego naprzeciw zamku, w głębi za Wzgórzem Kolegiackim, wznoszącego się stromymi obrywami skarp zarosłych na łagodniejszych skłonach sztywną srebrzystozieloną trawą i gąszczem krzewów czarnego bzu, szakłaku, trzmieliny i dzikiej róży. Na caliznach gołego lessu zieleniały uczepione cienkimi, acz mocnymi korzeniami duże kępy dzikich wisienek stepowych.

Na płaskim szczycie wzniesienia wrzała praca. Murarze i cieśle budowali rzędy domów, wyznaczających rynki i nowe ulice tam, kędy do tej pory złociły się tylko pszeniczne łany lub srebrzyły zagony żyta. 

Wzgórza Świętojakubskie i Świętopawelskie, gdzie przed paru jeszcze laty wąskie, kręte uliczki pełne miejskiego gwaru, tętniły życiem i radością, teraz były puste, ciche, wymarłe. 

Przeszło osiem lat od owej przerażającej rzezi, jaką Tatarzy urządzili sandomierzanom, a pamięć o nieszczęściu ciągle jeszcze była żywa. Lęk przed ponownym doświadczeniem podobnego koszmaru, a i przed ciągłymi wspomnieniami minionego, sprawił, iż ludzie nie chcieli wracać tam, gdzie ongiś stały ich domostwa. 

Nazbyt wiele krwi i łez wsiąkło w ową ziemię. Woleli tedy wznosić nowe domy, na nowym miejscu, a świeżo przybyli osadnicy poszli w ich ślady i rychło stary Sandomierz wyludnił się do cna i poza kilkorgiem chałup lada jakich i trzema kościołami, nic nie świadczyło o tym, iż kiedykolwiek było tam miasto.

Jasiek z Haliną mijali poszczególne budowy, skąd dochodził zapach wilgotnej gliny, świeżo zlasowanego wapna i miła woń żywicy sącząca się z belek i desek, których stosy całe przygotowane były do zbijania pował, dachów i facjat.

– Ależ to pilnie pracują! Jeszcze kilka lat i stanie tu większe i piękniejsze miasto niż ono stare, które spalili Tatarzy – powiedział Pilawa. 

– Może i większe, może i piękniejsze, ale przecież ja zawsze czuć się będę u siebie tylko na Starym Sandomierzu – odrzekła Halina. 

– Wybacz – ozwał się Jasiek. – Wiem, ciebie to boli, jeszcze się rany na sercu nie całkiem zagoiły. 

– I nigdy się nie zabliźnią. Och! Jaśku, mnie się tamto wciąż śni po nocach. Budzę się z krzykiem, spocona i przerażona, mając pod powiekami obrazy owych zdarzeń.

Halina, jak przed nikim dotąd, otworzyła swe serce przed Jaśkiem. Przez tę bolesność wspomnień poczęła drżeć na całym ciele i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu. 

Pilawa odruchowo ujął ją za rękę, a wolną dłonią począł gładzić włosy dziewczyny. Nie broniła się przed pieszczotą. Stała milcząca i płakała. 

– Już dobrze, dobrze. Nie myśl o tym, co przeszło, przeminęło i nie wróci. Już nie musisz być sama na tym okrutnym świecie. Nie musisz. Rzeknij tylko jedno słowo, a w ogień dla ciebie skoczę, wpław przebędę morze. Boś ty dla mnie wszystkim – i dniem, i nocą, i snem, i jawą. Jedynym sensem wędrówki przez życie. 

Nie wiedzieć kiedy wyszli poza obręb nowo wznoszonego miasta i znaleźli się na krawędzi wąwozu, którego dnem prowadził gościniec ku Lublinowi. Zatrzymali się tedy, nie mogąc iść dalej. 

– Nie mów tak, Jaśku – odezwała się Halina. – Po co te wielkie słowa, których mógłbyś później żałować. 

– Ale przecie to wszystko prawda! Od owej pory, gdy cię zoczyłem siedzącą na zwalonym pniu na wiślanym brzegu, pomyślałem – śmiertelniczka to, czy rusałka-wodna boginka? I wraz serce żywiej zabiło mi w piersiach, bom zrozumiał, że albo ty, albo żadna inna, że bez ciebie mi nie żyć na tym świecie. 

– Proszę cię, Jaśku. Nie mów tak. Nie wypowiadaj słów, których mógłbyś potem żałować. Lepiej usiądźmy tutaj. Patrz, jak pięknie! 

Istotnie, pięknie tam było. W dole wąwóz opadał łagodnie do stóp wzgórza. Jego bokiem płynął wąski strumyczek kryształowo czystej wody, szemrząc cichutko. Strome ściany parowu odcinały się delikatną żółcią lessowej glinki od sinosrebrnych traw przetykanych liliowymi dzwonkami i sztywnymi łodygami żółto kwitnącego dziurawca. Gdzieniegdzie widniały rozłożyste kępy dzikich goździków o pąsowych główkach, krzaki liliowej driakwi lub żółciły się gąszcze złocieni. Karłowate wisienki stepowe czepiały się długimi korzeniami największych stromizn skarp. Na tle ciemnozielonych, błyszczących, skórzastych listków czerwieniały miniaturowe owocki.

Wokoło było słychać brzęczenie pszczół i trzmieli. Gdzieś kłóciły się wróble, a z oddali dobiegało pianie kogutów. 

Od soczystej murawy smużył się niepowtarzalny, cudny zapach lipcowego przedpołudnia, gdy słońce wypije już rosę, ale jeszcze nie nęka upałem. 

Jasiek i Halina usiedli na trawie, zapatrzeni w najdalszą dal nieba, po którym – mącąc nieco spokój czystego błękitu – sunęły wolno białe, kłębiaste obłoczki. 

Nie mówili nic, zasłuchani w szelest liści trącanych leciutkim podmuchem wietrzyku, w odgłosy życia dobiegające spośród gałęzi drzew, źdźbeł traw i kęp ziół rosnących wokoło.

Nie mówili nic, ale ich ręce, bezwiednie, zbliżały się do siebie, by wreszcie się spleść w uścisku znaczącym więcej niż słowa. 

Upłynął spory szmat czasu i słońce zbliżyło się już do zenitu, gdy wreszcie Jasiek przemógł sam siebie, swoje zażenowanie, lęk i zapytał: 

– Chcesz mnie za męża, Halino? 

A ona odpowiedziała: 

– Chcę, Jaśku. 

I były to ostatnie już słowa, jakie tego dnia wyrzekli do siebie. Od tej chwili byli już pewni, że nigdy, przenigdy się nie rozstaną, że od tej pory ich los spłynie w jedno łożysko, którym podąży ku kresowi żywota, dając im przez wszystkie wspólne lata tak wiele szczęścia, jak nikomu jeszcze nie dał. 

* * *

Pilawa zaraz następnego dnia, nie czekając, aż minie wyznaczony mu przez księżnę roczny okres wyczekiwania, poszedł – teraz już pewien swego – prosić księżnę Kingę o rękę Haliny. 

– Cóż, skoro ci ona przychylna, niech tak będzie, jak chcesz. Sprawimy zrękowiny, a na Boże Narodzenie ślub – odezwała się, wysłuchawszy wojewody księżna Kinga. 

– A wiecie, panie Janie? – dorzuciła po chwili. – To nawet dobrze, żeście się tak rychło uwinęli, bo przynajmniej nie będziecie się już lękać o przyszłość.

– Czemuż to? – zapytał zdziwiony Pilawa. 

– Bo za dwie niedziele jadę z dwórkami do mojego umiłowanego Sącza, gdzie byś, panie, raczej nie miał okazji do spotkań z Haliną. Nie mówiąc już o tym, iż nie byłoby ci po drodze w tamtą stronę – roześmiała się księżna. 

Pilawa zaniepokoił się, słysząc te słowa: 

– A kiedyż na nowo, miłościwa pani, zawitasz do Sandomierza albo do Krakowa? 

Księżna westchnęła głęboko: 

– Ach, gdybyż to tylko ode mnie zależało, to ani tu, ani tu bym się więcej nie zjawiła. Najlepiej mi w Sączu. Lecz cóż, nie zawsze władamy swym losem, nawet my, panujący. Pytasz, kiedy ściągnę do Sandomierza? Nie wcześniej jak na wasze weselisko. Zatem do tej pory musisz się zadowolić marzeniami. A teraz już idź.

Odprawiła go skinieniem ręki.

Wojewoda, schyliwszy się głęboko przed Kingą, wycofał się ku drzwiom, a potem wyszedł na korytarz. Słowa, które usłyszał na odchodne, zmartwiły go niezmiernie. Nie wiedział, jak doczeka grudniowych świąt, do których ponad pięć miesięcy zostało. Jak ich doczeka, tęskniąc za Haliną. 

Wyszedł z zamku i jął krążyć po wewnętrznym dziedzińcu, czekając dziewczyny, która jak co dnia miała wyjść mu na spotkanie. Pragnął co prędzej podzielić się z nią ową wieścią, ale i nacieszyć, póki jeszcze można, jej widokiem. 

* * *

Czas do Bożego Narodzenia minął o wiele szybciej, niż się to Pilawie wydawało owego lipcowego dnia, kiedy księżna powiedziała mu o wyjeździe do Sącza.

Sprawy publiczne i wojaczka wypełniały wojewodzie czas tak dokładnie, iż brakowało mu go na to, aby oddawać się smutkowi. Tęsknił, to prawda, i to bardzo tęsknił za Haliną, ale przecież jakoś owo wytrzymywał. Pracowicie spędzane dnie mijały mu nad wyraz szybko, nie zostawiając wiele czasu na rozpamiętywania, a zmęczenie sprawiało, iż nocami spał snem kamiennym, bez marzeń i majaków.

Gorzej było z Haliną. Jej godziny, dnie i tygodnie upływały wolno, bo wypełnione nudnymi, monotonnymi obowiązkami – tkaniem, haftowaniem, szyciem… Rzadkie przechadzki dostarczały niewiele radości. A poza tym do tęsknoty za Pilawą dołączyła się tęsknota za rodzinnym Sandomierzem. 

Toteż gdy wreszcie jesień przebarwiła liście na drzewach, krasząc je złotem, czerwienią, żółcią i rozmaitymi odcieniami brązu, gdy potem przymrozki jęły ścinać kałuże, a wreszcie śnieg ubielił cały świat, jej serce przepełniło się radością. Oto zbliżał się czas upragniony, czas wyjazdu z Sącza i czas ślubu z Jaśkiem. Z jej Jaśkiem, dzielnym, pięknym, mądrym, poza którym nie widziała świata. 

Księżna Kinga dotrzymała słowa i gdy wraz z dwórkami stanęła z początkiem grudnia w sandomierskim zamku, natychmiast nakazała czynić przygotowania do ślubu i do weselnej uczty. 

Bito wieprze, cielęta i owce. Woń kiełbas, wędzonego mięsiwa i ryb, czosnku i zamorskich korzeni przesyciła powietrze w całym wielkim gmachu. Księżna pragnęła, aby ślub Krępianki wypadł jak najokazalej i by w ten sposób spłacić choćby cząstkę długu, jaki księstwo zaciągnęło u jej ojca. O ile dług krwi można spłacić czymkolwiek. 

A poza tym Kinga rzeczywiście traktowała Halinę jak córkę rodzoną. Może dlatego, iż nie miała dzieci, a może dlatego, że przypominała trochę ją samą? Jedna i druga, księżna i dwórka, chowały się samotne na tym świecie, bez rodziców. Obie jednakowo spragnione były ciepła matczynych rąk i ojcowskiej czułości. 

Ta między nimi była tylko różnica, że Halinie zabrała rodziców śmierć, a księżna musiała ich zostawić dla dobra ojczyzny. Odesłano ją bowiem, jako ośmioletnią dziewczynkę, ze stolicy Węgier do Sandomierza – drugiej ze stolic Małopolski – przeznaczając na żonę dla innego dziecka – księcia Bolka. Owo małżeństwo miało dla Węgrów istotne znaczenie, ponieważ zyskiwali przez nie pewnych sojuszników do walki z Tatarami, którzy wciąż, niby chmura gradowa, wisieli nad granicami łacińskiej Europy. 

Nikt i nigdy nie pytał Kingi o zgodę, nikogo nie interesowało, iż tam, daleko, za masywnym łańcuchem gór, w cudzej ziemi, będzie płakać z żalu i tęsknoty. 

Gdy dowiedziała się o smutnym losie Haliny, zrozumiała, iż jest to bliska jej istota, bliska przez swoją niedolę. Tak samo samotna i pokrzywdzona przez życie. I od tamtej pory postanowiła, iż o ile to tylko będzie w jej mocy, zastąpi dziewczynie matkę. 

Dlatego teraz, skoro nadszedł czas ślubu Haliny, chciała, aby wypadł on jak najokazalej, aby godny był książęcej wychowanicy i jednego z najpierwszych w Polsce panów. Wszelkie przygotowania doń prowadzone tedy były z rozmachem. 

Gdy książę przybył z Krakowa w otoczeniu licznych dworzan i panów, właściwie wszystko było już gotowe. Księżna zadbała, aby stoły były pełne jadła i napitków rozmaitych, przez wiele dni. Gotowa też już była suknia Haliny. Wyglądała pysznie. Szyta z białej jedwabnej materii, zdobiona srebrnym haftem i aplikacjami z pereł, budzić mogła zazdrość nie tylko dwórek – przyjaciółek Haliny, ale i najbogatszych niewiast w kraju. Ba! Samych księżnych nawet!

Skoro nadszedł ten dzień, dzień długo wyczekiwany, rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Barwny orszak weselników sunął z zamku ku kościołowi Świętego Jakuba, gdzie Halina przez pamięć przeora Sadoka i pomordowanych dominikanów pragnęła oddać swą rękę Jaśkowi. 

Po obu stronach ulicy stały nieprzebrane tłumy mieszczan, chłopstwa, które ściągnęło na tę uroczystość z okolicznych wsi, i czerni zamieszkującej liczne przedmieścia Sandomierza. 

Tu i ówdzie dały się słyszeć z tłumu okrzyki wznoszone na cześć młodych, a głównie Haliny, którą miejscowi kochali przez wzgląd na ojca i stryja, a i przez wzgląd na to, co sama wycierpiała także.

Gdy Jasiek i Halina weszli do świątyni, już ich tam oczekiwał, stojąc przed ołtarzem sam biskup krakowski. Ubrany był we wspaniałą kapę z białego adamaszku, szytą złotem i srebrną nicią w krzyże, winne grona i pszeniczne kłosy, a przyozdobioną suto półszlachetnymi kamieniami. W równie pięknie haftowanej infule na głowie, z pastorałem w ręku, złotym krzyżem napierśnym i wielkim pierścieniem z ogromnym rubinem na wskazującym palcu, wyglądał bardzo dostojnie. 

Skoro młodzi zbliżyli się do niego i przyklęknęli na stopniach ołtarza, oddał pastorał jednemu z asystujących mu diakonów i rozpoczął ceremoniał ślubny.

Halina i Jasiek, zapatrzeni w siebie, przysięgali miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz to, iż jedno drugiego nie opuści, aż ich śmierć rozłączy. Powtarzali w głos słowa roty za biskupem. A gdy ów, związał im dłonie stułą, poczuli się tak szczęśliwi, jak jeszcze nigdy dotąd. Halina zaś, prócz tego, poczuła się spokojna i ufna. Tak spokojna i tak ufna, jak wiele lat temu, kiedy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi, gdy w kominku płonął ogień, na ścianach chybotały roztańczone cienie, a za oknami szalała wichura, miotąc zimne strugi dżdżu. 

Ale oto uroczystość się skończyła, biskup odchodził od ołtarza, mnisi o gładko wygolonych tonsurach jęli śpiewać jakąś pieśń łacińską. Otworzyła Halina wpół przymknięte powieki i podtrzymywana przez Jaśka podniosła się z klęczek. Spojrzała mu w oczy i nie mogąc się opanować, przywarła doń całym ciałem.

– Teraz-eś mój, mój, na zawsze – wyszeptała. 

– Jako ty moja – odrzekł. – I nigdy się już nie rozstaniemy. Nigdy.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa