11 maja światowe media obiegła informacja o zatrzymaniu przez chińskie służby 90-letniego kard. Josepha Zena. Datę rozprawy purpurata władze wyznaczyły na 24 maja br. Trudno uznać ją za przypadkową. Tego dnia wypada bowiem Dzień Modlitw za Kościół w Chinach.
Emerytowany ordynariusz Hongkongu to już co najmniej 11 duchowny aresztowany (czy raczej uprowadzony) w tym roku przez chińskie władze. Szczególna czystka dotknęła środowisko katolików w mieście Baoding, położonym na południowy zachód od Pekinu. Miasto to uznawane jest za matecznik tzw. „podziemnego Kościoła” – fenomenu, którego skala nie znajduje swojego odpowiednika w żadnej innej antychrześcijańskiej dyktaturze świata.
Z racji specyfiki zjawiska i nieustannych prześladowań niemożliwa do oszacowania pozostaje dokładna liczba wyznawców Chrystusa obrządku rzymskiego w Państwie Środka. W prorządowym Patriotycznym Stowarzyszeniu Katolików Chińskich zrzeszonych jest ok. 5-6 mln członków. W podziemiu pozostawać może kolejne od 3 do nawet 8 mln wiernych. Liczby te jednak zmieniają się dynamicznie – według niektórych szacunków chrzest w jednej ze wspólnot przyjmować może nawet 2 mln Chińczyków rocznie.
Rozróżnienie pomiędzy wspomnianymi środowiskami nie jest przy tym całkowicie ostre. Według nieoficjalnych doniesień niektórzy „akredytowani” przy komunistach duchowni świadczą bowiem posługę również we wspólnotach podziemnych. Co ciekawe, stosunkowo silna jest w Chinach także licząca ok. 60 mln członków społeczność protestantów.
Narodziny dualizmu
Za moment narodzin współczesnego chińskiego Kościoła podziemnego uznać można umownie rok 1949 lub 1957. Pierwsza z tych dat odnosi się do zakończenia wygranej przez komunistów wojny domowej. Druga to rok ustanowienia wspomnianego już Patriotycznego Stowarzyszenia Katolików Chińskich.
Powołana przy państwowym Biurze ds. Religijnych organizacja miała być od tej pory jedynym dopuszczonym do funkcjonowania środowiskiem rzymskich katolików w Chinach. Wierni tego obrządku stanowili wówczas w Państwie Środka niespełna 1% z blisko 600-milionowej populacji kraju, ich liczba jednak dynamicznie rosła.
Odrzucenie przez PSKCh zwierzchności Rzymu (zakończone nałożoną przez Piusa XII ekskomuniką jego biskupów) i podporządkowanie Stowarzyszenia maoistowskiej władzy zaowocowały przejściem części duchownych i wiernych do działalności podziemnej. Wzorem pierwszych chrześcijan zaczęli się oni spotykać w domach, z dala od wścibskich oczu funkcjonariuszy nowego reżimu.
Jan Paweł II i „tajny” kardynał
Jeszcze jednak przed powołaniem PSKCh, chińscy komuniści podjęli starania o „oczyszczenie” miejscowego Kościoła katolickiego z „elementów wrogich” nowemu ustrojowi. Do historii przeszedł 8 września 1955 r., gdy w szeroko zakrojonej akcji policyjnej aresztowanych zostało przeszło 200 duchownych oraz grupa świeckich katolików z Szanghaju. Większość z nich skazano potem na więzienie za „działalność kontrrewolucyjną”, ewentualnie, w przypadku zagranicznych misjonarzy, za szpiegostwo.
Symbolicznym bohaterem tamtych wydarzeń stał się ordynariusz Szanghaju bp Ignatius Kung Pin-mei. Skazany na dożywocie pod zarzutem zdrady stanu, konsekwentnie odmawiał on autoryzowania swoim nazwiskiem działalności PSKCh. Więzienie opuścił dopiero w 1985 r. po trzydziestu latach od osadzenia. W 1979 r. Jan Paweł II mianował go kardynałemin pectore(„w sercu”).
W pamięci chińskich wiernych zapisała się również postawa innego nieugiętego szanghajskiego duchownego, o. Bedy Changa SJ. 11 listopada 1951 r. zmarł on w więzieniu po dwóch miesiącach okrutnych tortur, a władze, dla uniknięcia wystąpień, ustawiły przy jego grobie straże. Wśród „podziemnych” chińskich katolików o. Beda Chang cieszy się dziś opinią świętości, istnieją również doniesienia o wyproszonych za jego wstawiennictwem cudach i łaskach.
Dwóch niezłomnych
Jak wspomnieliśmy już na początku, bastionem chińskich „podziemnych” katolików pozostaje miasto Baoding i otaczająca je prowincja Hebei. Według szacunków w regionie tym żyje ok. miliona wyznawców Chrystusa obrządku rzymskiego. Dla kondycji miejscowego Kościoła duże znaczenie ma postawa dwóch jego niezłomnych duszpasterzy.
Pierwszym z nich jest nieuznawany przez władze ordynariusz Baodingu, bp James Su Zimin. Duchowny, co do którego nie ma nawet pewności czy żyje, spędził w chińskich więzieniach łącznie przeszło 50 lat. Przetrzymywany przez komunistyczne władze od 1997 r., ostatni raz widziany był publicznie w 2003 r. Jeśli żyje, w lipcu br. ukończy 90 lat.
Poprzednikiem Zimina na tronie biskupim Baodingu był bp Peter Joseph Fan Xueyan. Jego więzienny „staż” jest zaledwie nieco krótszy niż następcy i sięga 46 lat w celi i obozach „reedukacyjnych” (de facto obozach pracy przymusowej). W listopadzie 1990 r. bp Xueyan „zaginął” po raz kolejny. 13 kwietnia 1992 r. jego ciało w plastikowym worku podrzucone zostało pod drzwi jego rodzinnego domu. Według oficjalnych komunikatów duchowny zmarł z powodu zapalenia płuc, jego szczątki nosiły jednak ślady tortur, w tym łamania kości. Wierni podziemnego Kościoła z Baodingu wysuwać mają wobec Watykanu postulat jego kanonizacji.
Po pierwsze złamać, zabijać w ostateczności
Tego rodzaju drastyczne działania uznać można jednak za pewnego rodzaju ostateczność, jeśli idzie o arsenał środków wykorzystywanych przez chińskie służby. Priorytetem dla nich jest „złamanie” duchownych i wiernych podziemnego Kościoła, i zmuszenie ich do przystąpienia do PSKCh (a tym samym do uznania prymatu władz i ideologii komunistycznej nad zwierzchnictwem Watykanu i doktryną wiary).
Dowodem pewnej skuteczności takiej strategii może być oficjalny następca bp. Zimina na stanowisku ordynariusza Baodingu, bp Francis An Shuxin. Aresztowany w 1996 r., jeszcze jako biskup pomocniczy, duchowny przystał po 10 latach osadzenia na współpracę z komunistami. W 2010 r., bez zgody Watykanu, mianowany został biskupem niepokornej diecezji.
Podobny los staje się prawdopodobnie udziałem 10 uprowadzonych w tym roku kapłanów z Baodingu. Wedle nieoficjalnych informacji poddawani są oni tzw. „guanzhi” – swoistemu aresztowi domowemu połączonemu z intensywną „reedukacją” polityczną. Jeśli wielogodzinne prokomunistyczne pogadanki nie przekonają ich do przystąpienia do PSKCh, grozi im przeniesienie do tradycyjnego zakładu karnego.
Zdrada czy pragnienie ochrony?
Sytuacja podziemnego Kościoła katolickiego w Państwie Środka kłopotliwa jest o tyle, że w pewnym dualiźmie tkwi również sama Stolica Apostolska. Dążąc do normalizacji stosunków dyplomatycznych na linii Watykan-Chiny, Państwo Kościelne porozumiało się z władzami co do większości (ok. 80%) nominacji biskupich.
Szczególne kontrowersje w tym względzie wywołała tymczasowa umowa z 22 września 2018 r., na mocy której rola Watykanu ograniczać się ma do opiniowania i ewentualnego wetowania kandydatów na hierarchów zaproponowanych przez PSKCh. Sądzony dziś kard. Zen nazwał ją nawet „zdradą wobec chińskich katolików„. Zwolennicy porozumienia wskazują z kolei, że jest ona jedynym narzędziem, dzięki któremu papież ma jakikolwiek wpływ na sytuację wyznawców Chrystusa w Państwie Środka.
Równocześnie jednak Stolica Apostolska utrzymuje nieoficjalne stosunki dyplomatyczne z chińskim Kościołem podziemnym. Ten zaś jeszcze w 1989 r. ustanowił własną, niezależną od władz, konferencję episkopatu. Prowadzi również sieć tajnych, niestacjonarnych seminariów duchownych, które przyrównać by można do naszego Uniwersytetu Latającego z czasów carskiego zaboru. Według szacunków do chińskiego Kościoła podziemnego przynależy w tym momencie ponad 40 biskupów, ok. 1200 kapłanów oraz ok. 1200-1300 sióstr zakonnych.
Teraz w rankingu 10 największych korporacji produkujących turbiny wiatrowe siedem miejsc zajmują koncerny z Chin. / Shutterstock
Wprowadzanie zasad Zielonego Ładu w Europie przybrało “nieoczekiwany” obrót. Okazało się, że na ekologicznych technologiach najbardziej zarabiają chińskie firmy, doprowadzając unijny przemysł do bankructwa.
Jak informuje “Dziennik Gazeta Prawna”,Christian Bruch, prezes Siemens Energy AG zaprotestował przeciwko sprowadzaniu do Europy taniego chińskiego sprzętu do produkcji energii wiatrowej. Wezwał Komisję Europejską podjęcia kroków, które mogłyby ograniczyć podbój unijnego rynku przez Chiny i promować europejskie firmy. Według niego, przyniosłoby to skutek, gdyby UE wprowadziła wymogi dotyczące jakości.
Teraz w rankingu 10 największych korporacji produkujących turbiny wiatrowe siedem miejsc zajmują koncerny z Chin. W efekcie spółki takie jak Siemens Energy AG są na granicy bankructwa i przed całkowitym upadkiem ratują je tylko rządowe fundusze.
Zielony Ład. Plany były inne
Plany i oczekiwania co do Zielonego Ładu były inne. Jeszcze dekadę temu kraje Unii były liderami w technologiach oraz produkcji urządzeń niezbędnych do planowanej wielkiej transformacji energetycznej.
To europejskie firmy miały bogacić się na turbinach wiatrowych, panelach fotowoltaicznych, bateriach litowo-jonowych, a w następnym, kolejnym etapie – na samochodach elektrycznych w powszechnym użytku.
Do wykorzystania są olbrzymie fundusze: z raportu firmy McKinsey & Company wynika, że osiągnięcie neutralności klimatycznej do połowy stulecia wymaga zainwestowania w transformację aż 28 bln euro. Problem w tym, że największy kawałek tego tortu mogą dostać Chiny. J
uż teraz na rynku europejskich dominują panele fotowoltaiczne, turbiny wiatrowe i pompy ciepła, made in China. Czy azjatycki gigant zniszczy całkowicie tę część europejskiego rynku?
Pekin doświadczył najdłuższej fali zimna od początku prowadzenia zapisów w 1951 roku, zmagając się z ponad 300 godzinami temperatur poniżej zera od 11 grudnia. Ta arktyczna fala zimna przyniosła silne ochłodzenie w północnych i północno-wschodnich częściach Chin, gdzie w niektórych obszarach północno-wschodnich temperatury spadły do -40 °C i poniżej.
Szczególnie dotkliwie zimno było w Pekinie, gdzie stacja meteorologiczna Nanjiao odnotowała pierwszy wzrost temperatury powyżej 0 °C (32 °F) w niedzielne popołudnie 24 grudnia, kończąc okres mrozów trwających od 11 grudnia. Było to ponad 300 godzin temperatur poniżej zera, najdłuższy taki okres w grudniu od początku prowadzenia pomiarów w 1951 roku. Miasto wytrzymało dziewięć kolejnych dni z temperaturami poniżej -10 °C.
Nagłe spadki temperatur spowodowały zakłócenia w funkcjonowaniu metra w Pekinie, doprowadzając do zderzenia dwóch pociągów w śnieżnych warunkach. W wyniku tego zdarzenia setki pasażerów szukały pomocy medycznej, wielu z nich doznało złamań kości.
Ekstremalnie niskie temperatury utrudniły również działania ratunkowe po śmiertelnym trzęsieniu ziemi, które miało miejsce wcześniej w tym miesiącu w północno-zachodniej prowincji Gansu.
Intensywna fala zimna doprowadziła do przeciążenia systemów ogrzewania w kilku północnych miastach. W centralnej prowincji Henan zgłoszono wiele awarii systemów z powodu ogromnego zapotrzebowania na ogrzewanie. Jiaozuo, miasto w prowincji Henan, doświadczyło częściowego przerwania usług ogrzewania z powodu awarii w elektrowni Wanfang.
Inne miasta w prowincji, w tym Puyang i Pingdingshan, musiały ograniczyć ogrzewanie w budynkach rządowych i przedsiębiorstwach państwowych, aby priorytetowo zapewnić podstawowe usługi budynkom takim jak szpitale, szkoły i budynki mieszkalne.
Pekin odnotował również swój najgorętszy czerwiec w 2023 roku, z temperaturami przekraczającymi 40 °C.
Muzeum w Hong Kongu. Zdjęcie z protestów 4 czerwca Źródło: PAP / ALEX HOFFORD
Masakra na placu Tian’anmen, kiedy, jak przyznano później, „czołgi rozjeżdżały ludzi na ciasto”, to wydarzenia, do jakich doszło na Placu Niebiańskiego Spokoju w Pekinie 4 czerwca 1989 roku. W chińskiej historiografii tragedię tę określa się jako „incydent” lub „zawirowania polityczne”. To, co działo się na Placu Tian’anmen pozostaje w Chinach cały czas tematem tabu.
Po śmierci Mao Zedonga Chiny odrzuciły bezsensowną rewolucje kulturalną i zdecydowały się pójść w stronę reform. Jednak pomimo tego, że państwo rozwijało się gospodarczo, był to wciąż kraj komunistyczny, gdzie panowały niezwykle surowe prawa, a ludziom nie wolno było samodzielnie myśleć i wychylać się przed szereg. Każdy, kto okazywał zbyt dużo odwagi albo, co gorsza, domagał się wolności, był surowo karany.
Protesty
17 kwietnia 1989 roku na Placu Niebiańskiego Spokoju (Tian’anmen) w Pekinie odbyła się manifestacja ku pamięci Hu Yaobanga, sekretarza generalnego Komunistycznej Partii Chin, który zmarł dwa dni wcześniej. Yaobang uznawany był za człowieka skłonnego do głębszych reform państwa. Jego śmierć przekreślała nadzieję na demokratyzację państwa.
Protesty zostały zorganizowane przez studentów, do których wkrótce dołączyli robotnicy. W ciągu kolejnych tygodni na Placu Tian’anmen gromadziły się mniejsze lub większe manifestacje. Ludzie domagali się reform oraz ukrócenia korupcji w szeregach KPCh.
Czołgi na ulicach Pekinu. Zdjęcie wykonane przez amerykańskiego dyplomatę w lipcu 1989 roku / Źródło: Wikimedia Commons
13 maja rozpoczął się strajk głodowy, w którym wzięło udział kilka tysięcy osób. Manifestacje coraz liczniej gromadziły się na Placu, okupowały go. Strajki rozlały się ponadto na wiele chińskich miast.
W tym czasie do Pekinu przybyć miał przywódca ZSRS Michaił Gorbaczow. Jego powitanie miało odbyć się na Placu Tian’anmen, jednak z powodu zablokowania go przez protestujących, pierwsza oficjalna część wizyty odbyła się na lotnisku. Choć podczas wizyty Gorbaczowa nie doszło do żadnych incydentów, dla władz chińskich był to dogodny pretekst, aby wprowadzić wówczas do stolicy 250 tysięcy wojska. To jeszcze bardziej zmobilizowało Chińczyków. Do końca maja na Placu Tian’anmen gromadziło się każdego dnia około milion osób.
Sekretarz generalny KPCh Zhao Ziyang, który przejął władzę po zmarłym Hu Yaobangu wydawał się skłonny do ustępstw i chciał porozumienia ze strajkującymi. Ziyang miał poparcie niektórych członków KPCh, lecz ostatecznie przeważyło stronnictwo, które jedyne rozwiązanie widziało w stłumieniu protestów. Obóz „jastrzębi” poparł ponadto sam przywódca ChRL Deng Xiaoping, który 19 maja spotkał się z protestującymi – odmówili oni jednak zakończenia protestu.
Masakra na placu Tian’anmen
20 maja w Pekinie wprowadzony został stan wyjątkowy. Do pierwszych starć pomiędzy wiecującymi cywilami a wojskiem doszło w nocy z 3 na 4 czerwca. Obyło się bez ofiar. Zgromadzeni na Placu Niebiańskiego Spokoju ludzie nie zamierzali się jednak poddawać i nie opuszczali miejsca zgromadzenia.
Władze Chin postanowiły rozwiązać problem w najbardziej brutalny z możliwych sposobów. 4 czerwca na Plac Tian’anmen wjechały czołgi i wkroczyło więcej wojska. Żołnierze otrzymali rozkaz otwarcia ognia do protestujących ludzi. Doszło do walk. Protestujący próbowali się bronić, lecz nie mieli szans z ostrą amunicją. Kiedy żołnierze zaczęli strzelać do ludzi z broni maszynowej, wiele osób próbowało uciec.
Wtedy na Plac Tian’anmen wjechały czołgi i zaczęły rozjeżdżać uciekających demonstrantów. Pacyfikacja zgromadzeń trwała wiele godzin i zakończyła się dopiero kolejnego dnia.
Hongkong – czuwanie w intencji ofiar masakry na placu Tiananmen
Dokładny przebieg wydarzeń oraz liczba ofiar nie są znane z powodu cenzury, jaką władze Chin wprowadziły. Jednak według dokumentu odtajnionego w 2017 roku przez National Archives w Londynie, w czasie masakry na Placu Tian’anmen zginęło aż 10 tysięcy ludzi. Jest to dużo większa liczba, niż wcześniej przypuszczano. Chińskie władze od początku twierdziły natomiast, że w czasie walk zginęło zaledwie 241 osób, w tym żołnierze.
Odtajniony dokument, w którym przytoczono podobno słowa jednego z członków chińskiej Rady Państwa, mówił, że czołgi zostały użyte przez władze Chin umyślnie. Ponadto żołnierze mieli rozkaz wielokrotnego przejeżdżania po ciałach, aby „zrobić z nich ciasto”. Po masakrze szczątki zabitych były zbierane z Placu przez buldożery, a następnie palone.
Jednym z najbardziej przejmujących obrazów masakry na Placu Tian’anmen jest fotografia wykonana przez Jeffa Widenera z Associated Press, na której widoczny jest mężczyzna (jego tożsamość do dziś pozostaje nieznana), który samotnie próbuje zagrodzić drogę kolumnie czołgów.
Wiele osób po protestach na Placu Tian’anmen zostało aresztowanych. Niektórzy siedzą w więzieniach do tej pory. W 2019 roku, w 30. rocznicę, pomimo zakazu władz, liczni mieszkańcy Pekinu zgromadzili się na Placu Tian’anmen dla upamiętnienie ofiar masakry z 1989 roku.
O raporcie „Rozwój systemu oceny wiarygodności społecznej w ChRL”, obozach reedukacyjnych i geopolityce opowiada Alicja Bachulska z Ośrodka Badań Azji Centrum Badań nad Bezpieczeństwem Akademii Sztuki Wojennej.
Alicja Bachulska
Pracuje jako analityczka ds. polityki Chin w Ośrodku Badań Azji Akademii Sztuki Wojennej w Warszawie. Jest również doktorantką w Instytucie Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk oraz koordynatorką na Polskę międzynarodowego projektu ChinfluenCE (https://www.chinfluence.eu) badającego chińskie wpływy w Europie Środkowo-Wschodniej. Studiowała w Wielkiej Brytanii (School of Oriental and African Studies, Uniwersytet Londyński) i w Chinach (Beijing Normal University i Uniwersytet Fudan).
===========================================
Gdyby Alfred Hitchcock chciał nakręcić film na podstawie Pani raportu to od czego powinien zacząć?
Od sceny z panem Wangiem (takim chińskim Kowalskim), który jest przeciętnym obywatelem wykonującym przez całe życie zadania, których był nauczony zarówno przez rodziców, jak i w szkole.
I ten pan Wang pewnego dnia popełnia zwykły, ludzki błąd, który warunkuje jego przyszłość. Przykładowo wychodzi z domu w piżamie (takie chińskie przyzwyczajenie, ostatnio coraz częściej piętnowane przez władze) i przechodzi przez ulicę na czerwonym świetle, bo uświadamia sobie, że może warto jednak byłoby wrócić i się przebrać. Pod wpływem emocji podejmuje błędną decyzję, która jest natychmiastowo wyłapana przez system (kamery rozpoznające twarze połączone z bazami danych uaktualnianymi w czasie rzeczywistym), co skutkuje obniżoną oceną pana Wanga. Ocena ta warunkuje jego kolejne wybory życiowe, w tym wypadku ogranicza je w związku z wykrytym niepożądanym zachowaniem.
Warto tutaj podkreślić, że film Alfreda Hitchcocka o systemie oceny wiarygodności społecznej w Chinach nie byłby dokumentem – byłby filmem odwołującym się do skrajnych emocji, głównie strachu. A więc ta scena nie odzwierciedla obecnej sytuacji w Chinach, lecz jest jej wyolbrzymieniem. Taki wszechogarniający system oceniający każdego pana Wanga przechodzącego w piżamie przez ulicę na czerwonym świetle jeszcze nie istnieje, ale chińskie władze są na dobrej drodze, żeby tę wizję urzeczywistnić.
Czym więc jest system oceny wiarygodności społecznej w Chinach?
Ten system jest formą innowacji, która ma usprawnić zarządzanie społeczne w Chinach w duchu zgodnym z interesami głównej grupy rządzącej, czyli Komunistycznej Partii Chin (KPCh).
Samo pojęcie innowacji jest nacechowane normatywnie, a cele innowacji technologicznych i przyświecające im wartości są definiowane w zależności od kontekstu kulturowego, ustroju politycznego czy od dominującego systemu gospodarczego. Powstający w Chinach system jest częściowo pokłosiem reform zapoczątkowanych po śmierci Mao, kiedy rządy przejął Deng Xiaoping. Kraj otworzył się gospodarczo, doszło do decentralizacji administracyjnej i fiskalnej, jednak próby reform politycznych i liberalizacji pozostały ograniczone. W perspektywie czterech dekad doprowadziło to do powstania złożonego środowiska społeczno-gospodarczego. Zarządzanie tą złożonością stanowi coraz większe wyzwanie dla KPCh, dla której utrzymanie stabilności społecznej jest jednym z gwarantów zachowania władzy. Chińskie władze zdały sobie sprawę, że potrzebują nowych narzędzi do kontrolowania coraz bardziej zróżnicowanego społeczeństwa. Rozwój technologiczny dał KPCh te narzędzia, nad których użyciem obecnie eksperymentuje się w Chinach, m.in. pod postacią systemów oceny wiarygodności społecznej. Należy podkreślić, że obecnie nie istnieje jeden, scentralizowany system tego rodzaju, ale wiele lokalnych programów pilotażowych skupiających się na różnych obszarach: sferze gospodarczej, normatywnej i społecznej oraz politycznej.
Normatywna to jaka?
Normatywna, czyli związana z wartościami promowanymi przez KPCh wśród chińskiego społeczeństwa. Wartości te są arbitralnie definiowane przez władze. Odnoszą się do przymiotów „idealnych obywateli”, czyli takich, którzy działają zgodnie z interesem rządzących. Ten element powstających systemów ma związek z tzw. „edukacją moralną”, czyli promocją określonych ideałów i wartości w kampaniach politycznych na masową skalę. Kampanie tego rodzaju są stałym elementem chińskiej rzeczywistości społeczno-politycznej, a ich korzenie sięgają końca dynastii Qing, czyli początku XX wieku.
W Chinach mamy do czynienia z trzema typami systemów.
Pierwszy to systemy oceniające zachowania rynkowe i konsumenckie ludzi. Tworzone są przez prywatne podmioty, które uzyskały na to zgodę rządu centralnego i działają w dużym uproszczeniu jak programy lojalnościowe. Drugi typ to systemy rozwijane przez organy partyjno-rządowe na poziomie lokalnym, czyli w poszczególnych prowincjach, miastach czy wsiach. Trzeci typ to systemy na poziomie centralnym oceniające przedsiębiorstwa.
Motywem przewodnim łączącym te wszystkie typy systemów jest pojęcie wiarygodności. W anglojęzycznej i polskojęzycznej publicystyce systemy te są często błędnie przedstawiane jako „systemy kredytu”. Ma to związek z podwójnym znaczeniem chińskiego pojęcia „xinyong”, używanego do ich opisu w języku mandaryńskim. Słowo to po angielsku można przetłumaczyć jako „credit”, czyli kredyt w sensie finansowym. Po chińsku jednak pojęcie to odnosi się w dużej mierze do zaufania, jak w polskim wyrażeniu „kredyt zaufania”. Nieprecyzyjne tłumaczenie doprowadziło np. do błędnej percepcji, że wszystkie rozwijane obecnie w Chinach systemy oceniają jednostki i podmioty na rynku w sposób numeryczny, jak w przypadku wielu zachodnich systemów oceny wiarygodności kredytowej, np. amerykańskiego FICO – najpopularniejszego systemu tego rodzaju w USA.
A więc jakie powinno być prawidłowe tłumaczenie?
System oceny wiarygodności społecznej, bo element zaufania do ludzi i instytucji jest tutaj kluczowy.
Czy ten system jest pomysłem władz na niski kapitał społeczny, niskie zaufanie obywateli do siebie nawzajem?
Ten problem to zdecydowanie jedna z bolączek chińskiego społeczeństwa i władz. Chodzi nie tylko o niskie zaufanie obywateli do siebie nawzajem, ale również do instytucji, przedsiębiorstw czy administracji publicznej. W tym kontekście systemy oceny są oczywiście próbą inżynierii społecznej, opartą na założeniu, że zaufanie społeczne można zbudować odgórnie, a zachowania i przekonania ludzi można kształtować w scentralizowany sposób. Pomysły tego rodzaju nie są nowością w Chinach, gdzie inżynieria społeczna była narzędziem władz nie tylko pod rządami KPCh.
Duża część historii modernizacji kraju to opowieść o rywalizacji sił politycznych, które chciały kształtować chiński naród w duchu darwinizmu społecznego. Przed powstaniem ChRL w 1949 r. zarówno chińscy nacjonaliści, jak i komuniści wdrażali na masową skalę kampanie służące powstaniu „nowego człowieka” i nowych Chin – oczywiście pod odmiennymi sztandarami, ale wiara części elit w moc inżynierii społecznej jako „nowoczesnego”, pozytywistycznego narzędzia była w Chinach obecna przynajmniej od stulecia. Warto tu zaznaczyć, że zbiorowy lęk przed chaosem jest jednym z motywów przewodnich obecnych w chińskiej debacie publicznej od okresu późnej dynastii Qing (XIX wiek) aż do współczesności. Niezależnie od tego, która siła polityczna w danym momencie dominowała w Chinach, jednym z motywów przewodnich w debacie publicznej było przeciwdziałanie chaosowi, przedstawianemu jako źródło chińskich niepowodzeń i słabości w przestrzeni międzynarodowej.
Również teraz motyw zagrożenia związanego z chaosem jest obecny w chińskiej debacie publicznej.
Propaganda KPCh zwykle utożsamia jego widmo z demokracją, której potencjalne wprowadzenie w Chinach rzekomo doprowadziłoby do rozkładu państwa. W ten sposób władze usprawiedliwiają również wprowadzanie rozwiązań, np. technologicznych, ograniczających wolność osobistą i jednocześnie konsolidujących jednowładztwo elit rządzących.
Badania wskazują, że zaufanie społeczne do rządu centralnego jest w Chinach wyższe niż zaufanie do rządu lokalnego. Stoi to w opozycji do spostrzeżeń badaczy państw demokratycznych, gdzie społeczeństwo deklaruje większą ufność wobec rządów lokalnych. Możemy oczywiście zadać sobie pytanie, skąd się to bierze i czy ma związek ze znieczulicą społeczną, o której w ChRL dużo się mówi. Przykładowo w ostatnich latach w chińskich miastach miała miejsce plaga pozorowanych wypadków drogowych z udziałem przypadkowych osób, od których oszuści starali się wyłudzić wysokie odszkodowania. Istnieją nawet specjalne ubezpieczenia od takich zdarzeń.
Odzwierciedla to w dużej mierze dysfunkcyjność instytucjonalną całego chińskiego systemu, w którym nie istnieje np. ogólnodostępna opieka zdrowotna, a ludzie bez pieniędzy są często pozostawieni sami sobie w sytuacjach kryzysowych. Brak przejrzystości procedur i słabe egzekwowanie prawa przez wiele lat doprowadziło również do powstania środowiska podatnego na skandale, np. związane z produkcją i dystrybucją skażonej żywności czy piramidami finansowymi. Wszystko to dzieje się w szarej strefie na styku biznesu, polityki i zwykłych relacji międzyludzkich. Nagłaśniane przez media skandale, w szczególności w dobie internetu i mediów społecznościowych, potęgują wśród ludzi poczucie zagrożenia i niepewności. W takim właśnie środowisku KPCh podjęła się karkołomnego zadania odgórnej budowy zaufania społecznego. Odpowiedź na pytanie, czy jest to w ogóle wykonalne, pozostaje otwarta.
A czego w tym systemie się oczekuje od obywateli?
W pewnym sensie sprowadza się to wszystko do posłuszeństwa. Jeśli założymy, że głównym celem systemów oceny jest lepsze egzekwowanie prawa, to cała idea nagle wydaje się mniej kontrowersyjna. Jednakże w Chinach mamy do czynienia z tzw. „rządami prawem”, a nie „rządami prawa”. Oznacza to, że interes partii rządzącej jest zawsze stawiany ponad literą prawa, które samo w sobie jest również pisane w celu konsolidacji całego systemu politycznego stworzonego przez KPCh. Tym samym ciężko uwierzyć, że systemy oceny wiarygodności społecznej będą obiektywnym narzędziem egzekwowania prawa.
Czy ten system może być użyty na potrzeby polityczne?
Obecnie w tym względzie pozostajemy w sferze domysłów. Chiny pod rządami Xi Jinpinga charakteryzuje recentralizacja władzy. Stopniowa eliminacja oponentów politycznych i likwidacja wcześniejszych mechanizmów kolektywnego zarządzania pozwoliła Xi na konsolidację władzy na niespotykaną w ciągu ostatnich czterech dekad skalę. Ruchy te były podejmowane pod hasłem walki z korupcją i frakcyjnością. Według oficjalnej retoryki powstające systemy oceny wiarygodności społecznej mają również pełnić funkcję antykorupcyjną. Można tutaj oczywiście dopatrywać się motywacji stricte politycznych, np. pod postacią chęci świadomego nadużywania systemów oceny w celu karania niepokornych jednostek czy rywali wewnątrzpartyjnych.
Jaki jest najgorszy z możliwych scenariuszy?
Przeniesienie pewnych rozwiązań rozwijanych lokalnie na poziom ogólnokrajowy, czy wręcz ich eksport poza granice ChRL. Chodzi tu m.in. o technologie używane do celów bezpośredniej inwigilacji czy dyskryminacji, które rozwijane są na masową skalę w pewnych regionach Chin, np. w Xinjiangu.
Wdrażanie takich technologii na masową skalę w Chinach stanowi symboliczny koniec zachodnich marzeń o liberalizacji kraju wraz z jego rozwojem gospodarczym. Ostatnie dekady pokazały, że otwarcie na świat niekoniecznie skutkuje demokratyzacją, a wzrost gospodarczy nie prowadzi automatycznie do zwiększenia swobód osobistych.
Obecnie mamy raczej do czynienia z rosnącą potęgą posiadającą narzędzia i wiedzę niezbędną do masowej kontroli ludności na niespotykaną dotychczas skalę. I chociaż systemy oceny wiarygodności społecznej obecnie nie są jeszcze „orwellowskim koszmarem”, mają ku temu potencjał.
Pozwoli to chyba też wygrać z drugim hegemonem. Czy ten drugi hegemon nie robi już tego dzisiaj, wykorzystując zbiory danych, które zbierają Google, Amazon, Facebook i Apple?
W pewny sensie tak, ale w systemach demokratycznych w dalszym ciągu mamy narzędzia pozwalające nagłaśniać nadużycia związane z nieuprawnionym korzystaniem z danych osobowych. Prawdopodobnie o wielu takich nadużyciach nie wiemy, ale możemy o wykrytych przypadkach otwarcie debatować i zastanawiać się, jak im przeciwdziałać. Natomiast w Chinach i innych państwach autorytarnych taka debata nie będzie w ogóle miała miejsca, a nowe technologie pozwolą na jeszcze sprawniejszą cenzurę, niedługo być może w czasie rzeczywistym. Tym samym wszelkie dyskusje na kontrowersyjne tematy będą tłumione w zarodku. Jednocześnie warto podkreślić, że zarówno w państwach demokratycznych, jak i autorytarnych ludzie w wielu obszarach dobrowolnie lub nieświadomie zrzekają się części prywatności na rzecz wygody. Technologie ułatwiają nam życie i rzadko myślimy o tym, że korzystanie z nich może stanowić dla nas potencjalne zagrożenie. Kiedy wszystko dostępne jest za jednym kliknięciem, kwestie nadużyć są wypierane i traktowane jako mało prawdopodobny scenariusz, który przydarza się innym, ale nie nam. Do protestowania też mamy mniej zapału, bo żyje nam się wygodnie.
Z jednej strony dziś możemy w Polsce protestować, ale z drugiej strony treści niepoprawne politycznie są cenzurowane. Przykładem może być chociażby Facebook, który obcina zasięgi, albo wręcz odmawia przyjęcia reklamy, która popularyzuje ważny społecznie temat. W ubiegłym roku Instytut Spraw Obywatelskich chciał zapłacić FB za reklamę petycji #STOPsmog5G, ale korporacja nie przyjęła tego zlecenia…
Definicja cenzury jest płynna, jednakże jak wcześniej wspomniałam, w Polsce możemy o tym otwarcie dyskutować. Ograniczania wolności wypowiedzi podlegają otwartej debacie publicznej, co sprawia, że ewentualna cenzura nie jest całkowicie arbitralna. Mamy świadomość kontrowersyjności pewnych tematów i możemy wysłuchać wielu głosów czy opinii. Natomiast w Chinach arbitralne decyzje na poziomie centralnym skutkują całkowitym usunięciem pewnych kwestii z debaty publicznej. Jednocześnie cenzurowane tematy podlegają nieustannej ewolucji wraz ze zmieniającą się sytuacją społeczno-polityczną w państwie. Przykładowo jednego dnia Kubuś Puchatek (czyli karykatura przewodniczącego Xi) jest na cenzurowanym, innego dnia już nie. Chińscy internauci są bardzo kreatywni, jeśli chodzi o obchodzenie mechanizmów cenzury, lecz wola Pekinu w kwestii kontrolowania dyskusji jest niezachwiana, a nowe technologie usprawniają odgórne mechanizmy prewencji i kontroli.
W Pani raporcie pojawia się wątek czarnych i czerwonych list. Co to za listy?
Czarne listy wyszczególniają osoby, które popełniły pewne wykroczenia i są w ten sposób publicznie piętnowane. Czerwone przedstawiają osoby o „nienagannej postawie moralnej”, czyli np. nowoczesnych „przodowników pracy”. Przymioty tych modelowych obywateli nagradzanych na czerwonych listach są definiowane przez KPCh.
Czarne listy mają bezpośredni związek z wyrokami sądowymi i osobami, które nie honorują tych wyroków. Umieszczenie nazwiska na czarnej liście nie jest efektem niskiej oceny w danym systemie, jak niekiedy przedstawiają to media, ale złamania prawa. Przykładem jest słynny nagłówek o 23 mln Chińczyków, którzy w 2018 roku nie mogli kupić biletów na samoloty i koleje szybkich prędkości. Osoby te dopuściły się np. bójek w środkach lokomocji i zostały ukarane ograniczeniem dostępu do transportu uznawanego w Chinach za luksusowy. Oczywiście rozwiązania takie są niesamowicie dyskryminujące i stygmatyzujące, podkreślają również różnice społeczne oraz postrzeganie konsumpcji towarów i usług uznawanych za luksusowe w kategorii przywileju, który państwo jednostce może w każdej chwili odebrać.
Ile osób jest na czarnej liście?
Nie ma jednej czarnej listy, są one sektorowe i liczba osób na nich ujętych nieustannie się zmienia. Jeśli dana jednostka ureguluje swoją sytuację prawną, może zostać z takiej listy usunięta. Obecnie na różnego rodzaju czarnych listach figurują dziesiątki milionów Chińczyków, a ich nazwiska są publicznie dostępne w internecie.
A na czerwonych?
Tego nie wiemy, czerwone listy nie są scentralizowane i upubliczniane. Są to raczej lokalne rozwiązania wpisujące się w tradycję nagradzania tzw. „modelowych obywateli”, zapoczątkowaną pod rządami Mao. Modelowi rewolucjoniści zmienili się w modelowych „kapitalistów z chińską charakterystyką”, czyli pracowite jednostki oddane „służbie ojczyźnie”. Wracamy tu znowu do motywu posłuszeństwa i egzekwowania „rządów prawem”. Czerwone listy są najbardziej symboliczne z tych wszystkich rozwiązań. Dużo większy nacisk kładzie się na kary niż na nagrody.
Zwraca Pani uwagę w tytule swojego raportu, że system wdrażany dziś w Chinach to rzeczywistość między „orwellowskim koszmarem” a „technokratyczną utopią”. Dlaczego?
Jak wskazują badania, część chińskiej klasy średniej, a w szczególności mężczyźni z dużych miast, postrzega ten system w kategorii „technokratycznej utopii”. Respondenci w sondażach deklarują wiarę, że system oceny usprawni ich codziennie funkcjonowanie, poprawi egzekwowanie prawa i ulepszy ogólną jakoś życia. Chińska klasa średnia to główny beneficjent rozwoju gospodarczego kraju. Przedsiębiorcy, komercyjna branża kreatywna czy twórcy start-upów z wielkich miast liczą na stworzenie przez państwo stabilniejszego środowiska prawnego, leży to w ich interesie. Z perspektywy rządu w Pekinie jednym z warunków sukcesu systemu oceny wiarygodności społecznej jest jego akceptacja wśród ogółu społeczeństwa. Dotychczas wydaje się ona relatywnie wysoka. Uprzywilejowane grupy wydają się postrzegać powstający system jako narzędzie rozszerzające ich swobody osobiste, głównie w obszarze konsumpcji. Najbardziej sceptyczną wobec systemu grupą społeczną są kobiety z obszarów wiejskich. Zwraca się uwagę, że to właśnie one mogą być pierwszymi ofiarami tego systemu: marginalizacja cyfrowa dotyka je najbardziej i sprawia, że tracą i tak niskie poczucie kontroli nad własnym życiem.
A „orwellowski koszmar”?
On dotyczy dziś głównie ludności mieszkającej w regionach, gdzie władze eksperymentują z wprowadzaniem masowych technik inwigilacyjnych i prewencyjnych. Chodzi tu np. o traktowanie muzułmańskiej mniejszości ujgurskiej w prowincji Xinjiang. W związku z systemową dyskryminacją Ujgurów, np. na stanowiskach publicznych i z masowym napływem dominującej w Chinach grupy etnicznej Han, napięcia w regionie zaczęły rosnąć. Poskutkowało to m.in. zamieszkami i atakami terrorystycznymi, które chińskie władze wykorzystały jako pretekst do wprowadzenia polityki represji wobec całej mniejszości ujgurskiej. Obecnie według różnych źródeł w tzw. „ośrodkach reedukacji” przebywa od jednego do trzech milionów Ujgurów, którzy poddawani są przymusowej indoktrynacji w zamkniętych ośrodkach.
Od kiedy działają te obozy? I co się w nich dzieje?
Około 2017 roku obserwatorzy zaczęli zauważać znikanie Ujgurów – zarówno przeciętnych mieszkańców Xinjiangu, jak i rozpoznawalnych ujgurskich naukowców czy artystów. W tym samym okresie na zdjęciach satelitarnych z regionu zauważono powstawanie nowego typu infrastruktury przypominającej obozy internowania. Początkowo rząd w Pekinie zaprzeczał istnieniu obozów. Wraz z coraz szerszą dokumentacją i świadectwami ze strony osób bliskich internowanym, dotyczącymi nadużyć w obozach, chiński rząd zmienił taktykę i zaczął przedstawiać cały proceder jako „program reedukacji” w celu wykorzeniania separatyzmu i ekstremizmu religijnego.
Obecnie wiemy, że w Xinjiangu chińskie władze eksperymentują m.in. z technologiami rozpoznawania twarzy wyspecjalizowanymi w profilowaniu członków określonych grup etnicznych, czy zbieraniem DNA i skanowaniem tęczówek oczu w celu stworzenia bazy danych o wszystkich mieszkańcach regionu. Potencjalne spektrum zastosowania tego typu danych przez władze pozostaje właściwie nieograniczone.
Kontrola ludności w Xinjiangu przyjęła dużo bardziej drastyczną formę w porównaniu z resztą kraju. Można domniemywać, że w sytuacji kryzysowej rząd w Pekinie byłby w stanie wdrażać podobne metody również w innych częściach Chin. Xinjiang jest więc swoistym laboratorium nowych, potencjalnie represyjnych technologii.
A czy Chińczycy nie robili tego wcześniej w Tybecie?
Można zauważyć wiele podobieństw między tym, co wcześniej działo się w Tybecie, a teraz w Xinjiangu. Co ciekawe, Chen Quanguo, czyli obecny sekretarz KPCh w Xinjiangu wcześniej przez pięć lat piastował to samo stanowisko w Tybecie. Pod jego rządami m.in. drastycznie zwiększono tam liczbę posterunków policji oraz zaczęto na masową skalę korzystać z monitoringu w miejscach publicznych w celach prewencyjnych. O sytuacji w Tybecie właściwie nikt już nie mówi. Z perspektywy Pekinu jest to sukces wizerunkowy, którego część prawdopodobnie przypisano rządom Chen Quango. Jego nazwisko notabene znajduje się w amerykańskim projekcie sankcji związanych z łamaniem praw człowieka w Xinjiangu.
W swoim raporcie podkreśla Pani, że głównym celem wdrażania systemów oceny wiarygodności społecznej jest zwielokrotnienie zysków. Dotyczy to zarówno firm na Zachodzie, jak i w Chinach.
Ta teza odnosi się do systemów oceny wiarygodności społecznej rozwijanych przez prywatne podmioty, jak np. grupa Alibaba czy Tencent. W 2015 r. osiem chińskich przedsiębiorstw otrzymało zgodę na prace nad pilotażowymi systemami oceny wiarygodności kredytowej Chińczyków. Warto podkreślić, że przez cały okres reform gospodarczych w ChRL nie udało się stworzyć scentralizowanego systemu oceny wiarygodności kredytowej obejmującego wszystkich obywateli. Żaden z programów pilotażowych zatwierdzonych w 2015 roku nie został zaakceptowany do wdrożenia na poziomie centralnym, ale poszczególne systemy stworzone na tym etapie funkcjonują w Chinach. Najczęściej opisywany jest Sesame Credit należący do Ant Financial, spółki wchodzącej w skład Grupy Alibaba. Sesame Credit analizuje zachowania rynkowe użytkowników AliPay, jednej z najpopularniejszych aplikacji obsługujących płatności mobilne na chińskim rynku. Nieupublicznione algorytmy oceniają użytkowników i przyznają im oceny. Wysoka ocena wiąże się z pewnymi udogodnieniami, jak np. bezdepozytowe wypożyczanie rowerów, czy szybsza rejestracja w hotelach współpracujących z grupą Alibaba, czy do niej należących. Niska ocena nie wiąże się z żadnymi karami, a uczestnictwo w całym systemie jest dobrowolne. Wydaje się, że główną motywacją producentów było zwielokrotnienie zysków grupy Alibaba przez stworzenie systemu zachęt do częstszego korzystania z usług firm z nią powiązanych. Systemy tego rodzaju są rozwijane na całym świecie, np. aplikacje do przewozów Uber czy Bolt prowadzą systemy oceny użytkowników, tak samo platformy takie jak Allegro, Amazon czy Ebay.
A co to znaczy, że cenzura w Chinach opiera się na partnerstwie publiczno-prywatnym?
Nie cenzura, tylko niektóre systemy oceny wiarygodności społecznej. Aparat partyjno-rządowy nie jest w stanie poradzić sobie sam ze wszystkimi wspomnianymi wcześniej problemami związanymi z zarządzaniem społecznym, dlatego też oddelegowuje część zadań prywatnym podmiotom. Przedsiębiorstwa te mają zwykle większą wiedzę, doświadczenie i moce przerobowe, aby te rozwiązania wdrożyć. Te najbardziej udane z punktu widzenia władz mają szanse na implementację również na poziomie ogólnokrajowym.
A jaką rolę mają chińskie organizacje pozarządowe?
Rządy lokalne również oddelegowują pewne zadania związane z zarządzaniem społecznym organizacjom pozarządowym. Oczywiście organizacje pozarządowe w Chinach nie są nigdy do końca pozarządowe w zachodnim rozumieniu, a przynajmniej nie te oficjalnie zarejestrowane, które oficjalnie znane są jako GONGOs – „government-organised NGOs”, czyli w wolnym tłumaczeniu organizacje pozarządowe kontrolowane przez rząd. Zalicza się do nich organizacje specjalizujące się w niekontrowersyjnych obszarach działań, jak np. opieka nad osobami starszymi czy niepełnosprawnymi. Zważywszy na ich ekspertyzę, rządy lokalnie nierzadko zlecają im zadania, których same nie są w stanie zrealizować, jak np. przeciwdziałanie epidemii HIV/AIDS czy zapewnianie edukacji dla dzieci migrantów wewnętrznych w dużych miastach. Jednocześnie istnieją również niezarejestrowane organizacje pozarządowe, które funkcjonują niejako w szarej strefie i zajmują się bardziej kontrowersyjnymi z punktu widzenia rządzących tematami, jak np. prawa osób LGBT czy prawa kobiet. W ostatnich lata władze utrudniają jednak coraz częściej działalność tego typu organizacji.
A czego może nas, Polaków, nauczyć w kontekście geopolitycznym to, o czym dziś rozmawiamy?
Zarówno w Europie Zachodniej, jak i w Stanach Zjednoczonych mamy obecnie do czynienia ze zwrotem w postrzeganiu roli ChRL w przestrzeni międzynarodowej. W ostatnich latach doszło do pewnego przewartościowania – polityka Pekinu pod rządami Xi Jinpinga jest coraz bardziej asertywna, a państwa zachodnie zrozumiały, że nadzieje na liberalizację polityczną w ChRL są bezpodstawne. Jest to widoczne również w Polsce, która powoli odchodzi od niczym niezachwianego entuzjazmu we współpracy z Chinami i wydaje się redefiniować swoje stanowisko wobec Pekinu. Przez wiele lat współpraca ze stroną chińską była niejako „przezroczysta” – korzyści płynące z kooperacji gospodarczej były przedstawiane jako neutralne obietnice bez szerszych implikacji natury politycznej. Kwestie takie jak uwarunkowania funkcjonowania polskich firm na chińskim rynku, m.in. związane z charakterem ustroju politycznego ChRL nie były przedmiotem społecznego zainteresowania. Narracja o współpracy polsko-chińskiej opierała się głównie na promocji obopólnych korzyści, a mało kto zastanawiał się nad ewentualnymi konsekwencjami podejmowanych decyzji. Chodzi tu m.in. o kwestie zależności od jednego producenta – temat ten jest obecny w Polsce m.in. w kontekście debaty o 5G i udziale chińskiego giganta Huawei w tym procesie.
Pozycja średniej wielkości państwa, jakim jest Polska, w negocjacjach ze stroną chińską jest siłą rzeczy słaba. Jednakże nasza przynależność w Unii Eueopejskiej daje Polsce narzędzia, które długofalowo mogłyby pomóc w niwelowaniu tych dysproporcji. Biorąc pod uwagę skalę problemów, przed którymi stoi obecne cała UE, ciężko uwierzyć, że w najbliższym czasie uda się wypracować wspólne stanowisko wobec chińskiej ekspansji. W tym kontekście zaproponowana niedawno przez Niemcy formuła 27+1, czyli 27 państw UE i Pekin, może być różnorako interpretowana: albo jako próba „wchłonięcia” formatu 16/17+1, postrzeganego przez Europę Zachodnią jako koń trojański UE, albo jako gest solidarności i zaproszenie do kolejnych kroków w celu stworzenia unijnej strategii wobec ChRL. Czas pokaże, która z tych opcji okaże się bardziej realistyczna.
O czym powinniśmy rozmawiać i pamiętać w polskiej debacie o 5G?
Rozumiem, że w domyśle chodzi o firmę Huawei i jej obecność na polskim rynku. Analiza potencjalnych implikacji natury bezpieczeństwa związanych z udziałem Huawei w budowie sieci 5G w Polsce bazuje na tzw. „znanych niewiadomych”, czyli braku zaufania wobec firmy wywodzącej się z autorytarnego państwa, w którym granica między podmiotami prywatnymi a państwowymi jest nierzadko płynna. Pomimo braku jednoznacznych dowodów, że dalsza ekspansja Huawei na polskim rynku może stanowić bezpośrednie zagrożenie bezpieczeństwa, należy pamiętać o szerszym kontekście, również międzynarodowym. Mówiąc ogólnikowo, dywersyfikacja partnerów wydaje się rozsądnym rozwiązaniem w wielu obszarach, również w kwestii 5G. Polska, tak jak każde inne państwo, musi równoważyć własne interesy z interesami partnerów. Ja patrzę na te kwestie przez pryzmat implikacji politycznych, być może eksperci w dziedzinie nowych technologii oceniliby je odmiennie. Warto byłoby wyjść z baniek informacyjnych i skonfrontować perspektywę polityczną z perspektywą technologiczną bez zbędnych emocji.
A co Pani powie o „grze na wielu fortepianach”, w tym „fortepianie chińskim”? A nie przykuwaniu się do jednego fortepianu, amerykańskiego.
Tak jak powiedziałam wcześniej, Polska musi równoważyć własne interesy z interesami partnerów. Ważne jest stworzenie przejrzystych mechanizmów współpracy, które pozwoliłyby na budowanie partnerskich relacji zarówno z poszczególnymi państwami UE, jak i Stanami Zjednoczonymi czy Chinami. Osobiście wydaje mi się, że jest nam dużo bliżej do UE, i USA, niż do Chin. Nie oznacza to, że nie powinniśmy kontynuować współpracy z Pekinem. Tak jak wspomniałam, polska pozycja negocjacyjna jest na każdym polu o wiele słabsza w porównaniu do chińskiej. Dlatego nie powinniśmy działać wyłącznie na własną rękę i bez brania pod uwagę szerszego europejskiego kontekstu i naszych rzeczywistych możliwości.
Czy nasza żywność, jeszcze stosunkowo mało skażona chemią, to jest nasza mocna karta?
Zapewne tak, ale ciężko budować przewagę konkurencyjną w oparciu o produkty rolne.
Polska jest w Chinach mało rozpoznawalna. Chińczycy z klasy średniej kojarzą zapewne Chopina i Marię Skłodowską-Curie, ale polskie produkty nie są znane. Nasz kraj nie ma w Chinach żadnej rozpoznawalnej marki narodowej.
Być może eksport coraz bardziej popularnych na chińskim rynku produktów ekologicznych mógłby być dobrym pomysłem, w szczególności zważywszy na coraz bardziej samoświadomą klasę średnią, która zdaje sobie sprawę ze stopnia skażenia chińskiego środowiska i nie ufa rodzimym produktom. Jednakże promowanie marki narodowej opartej na ekologii musiałoby być wieloletnim wysiłkiem wspieranym przez państwo.
Chyba jest potrzebna po naszej stronie wola polityczna?
Wola polityczna po naszej stronie była widoczna mniej więcej w latach 2011-2017. Mieliśmy do czynienia z „miesiącem miodowym” relacji polsko-chińskich, które jednak nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Ciężko sobie obecnie wyobrazić powrót tego rodzaju nastrojów. Jeśli wtedy się nie udało, to teraz tym bardziej. W kontekście otwartej rywalizacji strategicznej między ChRL i USA – Polska jest pomniejszym państwem trzecim, co nie znaczy, że nie odczuwa efektów rosnących napięć.
Trochę jakbym słyszał profesora Góralczyka, który mówi, że drzwi już się zamknęły. A czy system wiarygodności społecznej, przy długim marszu z czego słyną Chińczycy, będzie kartą atutową w sytuacji, kiedy dojdzie do konfliktu między Chinami a USA?
Nie wiem czy system wiarygodności społecznej jest koniec końców kluczowym elementem tej większej układanki. Wydaje się, że w najbliższym czasie nie dojdzie do żadnego konfliktu konwencjonalnego między ChRL a USA. Strona chińska ma inne narzędzia, które może wykorzystywać na własną korzyść w sytuacjach kryzysowych. Taką kartą jest np. nacjonalizm, od lat 90. odgórnie budowany w ramach tzw. „edukacji patriotycznej” mającej na celu ukształtowanie nowego pokolenia przekonanego o tym, że to KPCh jest gwarantem zachowania godności chińskiego narodu w przestrzeni międzynarodowej. Rząd w Pekinie umiejętnie podgrzewa nastroje nacjonalistyczne w kryzysowych sytuacjach, jak np. wojna handlowa z USA czy obecnie walka z epidemią koronawirusa. W tego typu sytuacjach odpowiedzialność za chińskie niepowodzenia i bolączki jest przenoszona na zewnętrznego wroga – zwalnia to rządzących z odpowiedzialności i kanalizuje społeczny gniew poza granice kraju. Dotychczas KPCh udawało się kontrolować nacjonalizm, ale należy pamiętać, że jest to miecz obosieczny.
[W oryginale – dla mających czas, a ciekawskich – piękne filmiki md]
Ostatnia historyczna burza śnieżna, która uderzyła w Półwysep Shandong w Chinach, była wyjątkowa z kilku powodów. Region doświadczył siedmiu dni opadów śniegu na dziesięć, co spowodowało rekordową głębokość śniegu. Yantai i Wendeng były szczególnie dotknięte, z głębokościami śniegu osiągającymi odpowiednio 52 cm i 55 cm . Zostało to oznaczone jako najbardziej znacząca burza śnieżna w historii zarejestrowana wzdłuż wybrzeża Chin.
Dodatkowo, Narodowe Centrum Meteorologiczne w Chinach odnowiło niebieskie ostrzeżenia, najniższy z czteropoziomowej skali, dla fal zimna na terenie całego kraju. Regiony takie jak prowincje Shanxi, Shaanxi i Henan spodziewały się burz śnieżnych, przy czym niektóre obszary już odnotowały ponad 10 centymetrów nowego pokrywy śnieżnej.
Ten ekstremalny epizod pogodowy przyniósł znaczny spadek temperatur w wielu regionach, w tym w północno-zachodnich i południowo-zachodnich Chinach oraz w częściach południowych Chin, z obniżkami temperatury w niektórych obszarach przekraczającymi 14 stopni Celsjusza.
Północno-wschodnie Chiny również zostały poważnie dotknięte. Szerokie obszary regionu doświadczyły intensywnych opadów śniegu, prowadząc do zamknięcia głównych autostrad, odwołania lotów i zamknięcia szkół. Miasto Harbin, stolica prowincji Heilongjiang, było jednym z najbardziej dotkniętych obszarów. Częściowa zawaliła się sala gimnastyczna w Heilongjiang, uwięziono w niej trzy osoby.
Narodowe Centrum Meteorologiczne przewidywało, że opady śniegu mogą pobić historyczne rekordy dla tego okresu, z ciągłymi silnymi burzami śnieżnymi w częściach Mongolii Wewnętrznej, Heilongjiangu, Jilin i Liaoning, a głębokość śniegu osiągającą w niektórych miejscach 20 centymetrów. W odpowiedzi na te ekstremalne warunki, chińskie władze meteorologiczne wydały pomarańczowy alert, drugi najwyższy w czteropoziomowej skali.
USA, Chiny i nowa wojna opiumowa. Komu zależy, aby Amerykanie zaćpali się na śmierć?
Problem chiński to dla USA przede wszystkim problem negatywnego bilansu w handlu z Pekinem; to pośrednie zaangażowanie się Chin w wojnę na Ukrainie; to są przede wszystkim rosnące imperialne ambicje Chin na Pacyfiku, przede wszystkim w okolicy Tajwanu. Kwestia narkotyków na pewno nie jest dla Waszyngtonu tak istotna jak wymienione przeze mnie kwestie. Narkomania to problem dla przeciętnego Amerykanina, który nawet nie wie, kto to jest Xi Jinping. Dla niego tego rodzaju sprawy – sprawy narkotykowe – mogą się wydawać istotne, ale dla administracji Bidena już nie – mówi w rozmowie z PCh24.pl prof. Jakub Polit.
Ostatnie spotkanie na szczycie dwóch najpotężniejszych ludzi na świecie, czyli prezydenta USA Joe Bidena i przewodniczącego Komunistycznej Partii Chin Xi Jinpinga, według relacji medialnych, zdominował temat fentanylu – syntetycznego opioidu do stu razy silniejszego od morfiny, pięćdziesiąt razy od heroiny. Czy problem narkomanii jest aż tak poważny, że stał się tematem numer jeden rozmów Waszyngtonu z Pekinem?
Wesprzyj nas już teraz!
25 zł
50 zł
100 zł
Zapewne zdaje Pan sobie sprawę, że to mimo wszystko temat zastępczy. Może to, co powiem, będzie niepopularne, ale ważniejsze jest, przynajmniej dla strony amerykańskiej, że w ogóle doszło do tego spotkania, niż to, o co w tym spotkaniu chodziło.
Jak wiadomo, prezydent Biden kończy swoją kadencję i zaczyna już coraz intensywniej myśleć o kampanii wyborczej. A w takim razie jego zadaniem jest pochwalić się jakimiś sukcesami międzynarodowymi. Wiadomo też, że opozycja będzie mu zarzucała zaangażowanie w sprawy europejskie, głównie w wojnę ukraińsko-rosyjską, i lekceważenie spraw Chin. Biden chce więc pokazać, że tak nie jest, i że wykonuje jakieś istotne ruchy.
Tutaj trzeba podkreślić, że żyjemy w epoce coraz bardziej informatycznej. Dawniej przywódcy spotykali się po to, żeby rozwiązać jakieś ważne sprawy. Obecnie jest odwrotnie: ważne sprawy rozwiązuje się zakulisowo po to, żeby się mogli spotkać przywódcy.
Wydaje się jednak, że problem fentanylu w USA jest poważny. Póki co, w skali roku narkotyk ten zabija około 100 tysięcy Amerykanów. Kolejne setki tysięcy co roku go albo próbują, albo się od niego uzależniają. Wydaje się więc, że dla Chin to złoty interes. Nic, tylko sprzedawać fentanyl…
W jakiejś mierze ma Pan rację, ale z drugiej strony, nie przesadzajmy.
Nie przesadzajmy dlatego, że na pewno funkcjonowanie Chińskiej Republiki Ludowej nie jest uzależnione od narkotyków, tak samo jak funkcjonowanie Imperium Brytyjskiego w wieku XIX, nawet w dobie ważnych i osławionych wojen opiumowych, nie było uzależnione od przepływu opium. Jest inaczej.
W polityce wewnętrznej Stanów Zjednoczonych wskazuje się, że rząd niewystarczająco walczy z groźbą narkomanii i dlatego „trzeba coś zrobić”. W przeszłości wskazywano na „ślad panamski” aż w końcu doszło do inwazji na Panamę w 1989 roku.
Innym razem wskazywano na „ślad kolumbijski”. Wtedy dokonywało się rozmaitych nacisków na rząd tego kraju. Niekoniecznie były one istotne, ale sprzedawano je opinii publicznej jako jakieś przełomowe ruchy w walce z narkotykami.
Ponieważ zaś dzisiaj twierdzi się, że narkomania w USA inspirowana jest z Chin, to aby pokazać jak sprawa ta jest niesłychanie ważna, dokonuje się rozmów na ten temat z przywódcą ChRL.
Problem chiński to dla USA przede wszystkim problem negatywnego bilansu w handlu z Pekinem; to pośrednie zaangażowanie się Chin w wojnę na Ukrainie; to są przede wszystkim rosnące imperialne ambicje Chin na Pacyfiku, przede wszystkim w okolicy Tajwanu. Kwestia narkotyków na pewno nie jest dla Waszyngtonu tak istotna jak wymienione przeze mnie. Narkomania to problem dla przeciętnego Amerykanina, który nawet nie wie, kto to jest Xi Jinping. Dla niego tego rodzaju sprawy – sprawy narkotykowe – mogą się wydawać istotne, ale dla administracji Bidena już nie.
Czy Xi Jinping podczas listopadowego spotkania z Joe Bidenem w pewien sposób upokorzył prezydenta USA? Mam tu na myśli zdjęcie przez Stany Zjednoczone sankcji nałożonych na chiński Instytut Medycyny Sądowej Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego za prześladowanie Ujgurów. Jakiś czas temu Amerykanie upominali się o Ujgurów, zapowiadali że są z nimi duchem i myślami, a Pekin zachowuje się w sposób niedopuszczalny, no i co? Ujgurzy już się nie liczą dla Waszyngtonu?
Ujgurzy nigdy nie liczyli się dla Waszyngtonu. Mogła się liczyć ich sprawa podnoszona okazjonalnie, żeby polepszyć wizerunek prezydenta USA.
Spójrzmy na to w inny sposób. Niestety Chińczycy mają przywilej polegający na tym, że jak już wspomniałem, prezydent Biden ma problemy z reelekcją. W USA będą wybory i Biden będzie się musiał ubiegać o stanowisko. Gdyby nie musiał, bo na przykład dopadnie go jakaś choroba, albo media zdemaskują jego rzekomą czy prawdziwą demencję, albo interesy jego syna Huntera, albo coś jeszcze, to problem przejdzie z Bidena na innego reprezentanta Partii Demokratycznej. Tymczasem Xi Jinping problemu z reelekcją nie ma. Jeżeli przed końcem kadencji odejdzie ze swojego stanowiska, być może na tamten świat, to na pewno nie będzie miało to nic wspólnego z niepowodzeniami wyborczymi. Innymi słowy, już przed pierwszym uściskiem dłoni przywódca Chin miał mocniejszą pozycję niż Amerykanin.
Ponieważ zaś to Amerykanom bardziej zależało na tym spotkaniu, to musiało dojść do jakichś ustępstw. Przypuszczam, że jedną z tych kwestii była właśnie sprawa ujgurska. Tutaj jeszcze jedno wyjaśnienie. Od kilku tygodni mamy do czynienia z wojną na Bliskim Wschodzie, a w każdym razie z quasi-wojną. Hamas nie jest instytucją popularną w USA. W związku z tym sprawy muzułmanów, którymi bez wątpienia są Ujgurzy, można odłożyć na boczny tor.
A co do samych muzułmanów to należy stwierdzić, że chociaż uważani są oni za reagujących spontanicznie i irracjonalnie, to jednak świat islamski jest światem rozumnym. Proszę tylko zobaczyć: w pierwszym lepszym starciu w chińskim Turkiestanie, czyli w Ujgurii, a konkretnie w Sinciangu, może być zastrzelonych w jednym starciu więcej osób niż w XXI wieku w całej wojnie izraelsko-palestyńskiej do 7 października. I co? I nic. Liga Państw Arabskich nic z tym nie robi. Co prawda Ujgurzy nie są Arabami, ale są jednak wyznawcami islamu. Organizacja Współpracy Islamskiej nic nie robi. Nikt do dżihadu przeciwko Chinom nie nawołuje, nawet tak przejmujący się Hamasem rząd w Ankarze. I to pomimo faktu, że Ujgurzy są ludem tureckim. Jest to niewątpliwie wielce roztropne.
Dlaczego więc o Ujgurów miałyby się troszczyć Stany Zjednoczone? To jest tak jak ze sprawą polską pod koniec XIX wieku. Interesowała ona wyłącznie samych Polaków. Jeśli w tej kwestii coś się działo na arenie międzynarodowej, to wyglądało tak, jak na przykład w latach 70. XIX wieku, kiedy Rosjanie przygotowywali wojnę z Turkami pod pretekstem gnębionej mniejszości prawosławnej w Turcji, konkretnie w Bułgarii. Wtedy to prasa brytyjska gotowa była wyciągnąć spod sukna kilka sensacyjnych informacji o prześladowaniu przez Rosjan unitów w Polsce. Kiedy kryzys międzynarodowy mijał, to i prześladowania się kończyły, oczywiście tylko na łamach „Timesa”.
Jestem świeżo po lekturze książki prof. Michała Lubiny „Chiński obwarzanek”. Autor zwraca uwagę, że sprawa Turkiestanu Wschodniego jest dla Pekinu niezwykle istotna podobnie jak sprawa Tajwanu, Hongkongu, Makau etc…
Jest Pan krok przede mną, bo w chwili gdy rozmawiamy, ja jeszcze książki prof. Michała Lubiny nie czytałem. Znam jednak jego inne publikacje i sposób myślenia. Oczywiście tutaj – punktowo – prof. Lubina ma absolutną rację…
Bo ja ogólnie zgadzam się z Panem profesorem, że Amerykanie jak prawie zawsze zachowali się w sposób cyniczny i wykorzystali cierpienie Ujgurów do swoich własnych rozgrywek. Odnoszę jednak wrażenie, właśnie po lekturze „Chińskiego obwarzanka”, że dla Pekinu jest to sprawa niezwykle ważna, i że odnieśli tutaj wielkie zwycięstwo propagandowe nad USA…
Oczywiście, że tak, ale tylko na forum wewnętrznym. Chińczycy rzeczywiście mają obsesję, że świat niechiński chce ich okraść ze zdobytego przez nich imperium. Musimy również pamiętać, że chociaż Chiny mają imponującą metrykę historyczną, to jednak ich imperium w Azji Środkowej nie jest znacząco starsze niż Imperium Rosyjskie. Jeszcze za czasów Piotra Wielkiego, który objął władzę w przedostatniej dekadzie XVII wieku, ani do Rosji, ani do Chin Azja Środkowa nie należała.
Wiek XVIII i początek XIX to jest rozbiór Azji Środkowej między Rosję i Chiny. Pojawił się wtedy rosyjski Turkiestan Zachodni, czyli dzisiejsze Kazachstan, Kirgistan, Uzbekistan, Tadżykistan i chiński Turkiestan Wschodni, czyli właśnie Sinciang.
Rosja straciła formalnie, gospodarczo i politycznie swój Turkiestan Zachodni. Wszystkie kraje leżące na jego obszarze są dziś niezależne i coraz bardziej grawitują w stronę czy to Turcji, czy to Chin. Nic więc dziwnego, że Chińczycy obawiają się o losy swojego, wschodniego Turkiestanu zwłaszcza, że sąsiednie kraje, chociażby rząd w Kazachstanie mają tutaj coś do powiedzenia. Stąd również obawa, że mocarstwa, które zabierają głos w sprawie Tajwanu czy Tybetu, mogą się odezwać głośniej w kwestii ujgurskiej. Przy czym Xi Jinping jest tutaj w pewnym sensie cyniczny, bowiem prowadzi działania utwierdzające w przekonaniu część jego partyjnych kolegów, czy też rozgrzanych nacjonalistycznie mieszkańców Chińskiej Republiki Ludowej, że Amerykanie dybią na Ujgurię. I co? I teraz czytamy, że dzięki geniuszowi przewodniczącego Xi zdecydowanie się wycofali.
Natomiast dla Bidena na pewno sprawa Ujgurów sama w sobie w ogóle nie była ważna. Ona być może jest ważna o tyle, o ile ktoś tak (jak my w naszej rozmowie) zakonkluduje: „Patrzcie, prezydent Biden poniósł porażkę”. Biden poniósł porażkę tylko w tym sensie, jeśli jego elektorat uzna, że tak się stało.
Pozwolę sobie wrócić jeszcze na moment do kwestii fentanylu. Niektórzy sugerują, że mamy do czynienia z nową wojną opiumową z tą różnicą, że to nie Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Chinom, tylko Chiny wypowiedziały wojnę Anglosasom. Zgadzałoby się to z jedną z zasad prowadzenia wojny mistrza Sun Zi, który twierdził, że przed klasyczną bitwą – walką żołnierzy – trzeba zdezintegrować przeciwnika wewnętrznie. Czym lepiej zdezintegrować przeciwnika, jeśli nie narkotykami?
Chińczycy mają bez wątpienia ułatwione zadanie, ponieważ Stany Zjednoczone są społeczeństwem demokratycznym zajmującym się przede wszystkim własnymi problemami. Prezydent Biden nawet gdyby chciał skupić uwagę rodaków na sprawach zewnętrznych, na przykład na wojnie prowadzonej dziś przez Rosję, na Ukrainie, to nie wszyscy zechcą się tym zająć. Chińczycy z kolei nie mają tego problemu. U nich o sprawach wewnętrznych – tych naprawdę istotnych – rozmawiać nie wolno i nie warto. Można skierować całą złość i energię gdzieś na zewnątrz, na przykład na USA.
Natomiast porównanie do wojen opiumowych, które Pan przywołał, na pewno jest efektowne, ale w pewnym sensie mylące. Po pierwsze, dla Wielkiej Brytanii sprawa mącenia kijem w chińskim stawie w XIX wieku była trzecio-, a nawet czwartorzędna. W Wielkiej Brytanii w latach 40. XIX wieku martwiono się ekspansją Rosji w kierunku cieśnin czarnomorskich; zastanawiano się nad tym, co knuje francuski rząd Ludwika Filipa; trochę się przejmowano, czy Stany Zjednoczone będą atakować Meksyk, czy jednak będą chciały rewizji granicy z brytyjską Kanadą. Sprawy Dalekiego Wschodu nie były zbyt ważne. Były one istotne dla Chin, które nagle zdały sobie sprawę, że nie są supermocarstwem i że kilka pułków indyjskich sipajów potrafi dać im w skórę.
Owszem, podobieństwo polega na tym, że już wtedy istnieli wpływowi dziennikarze i oba kraje – to znaczy Stany Zjednoczone w XXI wieku i Imperium Brytyjskie w wieku XIX – były państwami parlamentarnymi i sterowanymi przez media. Więc oczywiście można było napisać kilka artykułów, że w Państwie Środka rozwija się flagę brytyjską w celu ochrony haniebnego handlu. Wskazywano, że społeczeństwo chińskie jest narkotyzowane, chociaż było to wielce przesadzone. Odsetek Chińczyków uzależnionych w XIX w. od opium był z grubsza podobny do liczby narkomanów w obecnej Wielkiej Brytanii – w obu wypadkach mniej niż 1% populacji. Wszak nie wszyscy zażywający opium (a była to jednak mniejszość poddanych Wielkiego Cesarstwa Qing) uzależnili się od tego narkotyku, tak jak nie wszyscy Polacy, którzy „strzelają sobie kielicha” są nałogowymi alkoholikami. Ponieważ tego rodzaju figury retoryczne łatwo się sprzedają, to w takim razie można wytoczyć pewną paralelę: tak jak Brytyjczycy w osobie cnotliwego lorda Palmerstona chcieli w podły sposób znarkotyzować chiński naród i zmiękczyć go, ażeby stanął on otworem przed brytyjską inwazją, tak dziś prawdopodobnie Xi Jinping i jego Chińczycy zamierzają podrzucać narkotyki mieszkańcom USA.
Nie mam najmniejszego powodu występować tutaj jako adwokat rządu w Pekinie, który oczywiście robi pewne interesy na fentanylu. Niemniej wydaje mi się, że lokalne mafie – Kolumbijczycy, Meksykanie, Kubańczycy – robią interesy porównywalne, mimo że nie mogą się aż tak bardzo tym chwalić. Wizja upokorzonych Amerykanów, którzy „biorą prochy”, a ich prezydent musi w związku z tym dokonywać strategicznych odwrotów, na pewno dobrze się sprzedaje w mediach chińskich.
A może po prostu chodzi o zwykłą, ludzką zemstę, na którą Chińczycy czekali prawie 200 lat. Zacytuję fragment książki prof. Michała Lubiny:
„Od początku siłą napędową rozwoju Hongkongu był handel opium, dający niemal połowę oficjalnych wpływów do budżetu i tworzący fortuny kupieckie tajpanów, wielkich przedsiębiorców, dalekowschodnich burżujów. Najsłynniejszy z nich, William Jardine, sportretowany w powieści Clavella, jako Dirk Struan, zbił majątek na znarkotyzowaniu milionów ludzi, czym się szczególnie nie przejmował: z prawdziwie anglosaską hipokryzją głosił, że opium jest dla Chińczyków pocieszycielem. Wtórował mu John Stuart Mill, znany liberalny filozof, dowodzący, że Chińczykom należy się wolność do nabywania narkotyku”.
Profesor Michał Lubina – i to jest komplement z mojej strony – ma ten sam talent, jakim obdarzony jest skądinąd bardzo od niego różny Norman Davies. Jest to talent do efektownych bon motów i paradoksów, które czasami są trochę przesadne.
Jestem przekonany, że te cytaty są prawdziwe. Tylko w takim razie należy się zastanowić, jacy to imperialiści sprzedawali luminal i morfinę mieszkańcom Anglii, Szkocji i Walii. Specyfiki te były wówczas nie tylko całkowicie legalne, ale uchodziły za znakomite lekarstwo na wszelkiego rodzaju problemy. A kiedy się okazało, że morfina jest niezbyt w porządku, to znaleziono „o wiele lepszy” od niej środek, a mianowicie heroinę, która miała być absolutnie bezpieczna i nie powodująca uzależnień.
Imperium Brytyjskie było liberalne, przez znaczny okres, na zmianę z torysami, rządzili tam liberałowie. Rzeczywiście twierdzili oni, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Wobec tego, jeśli się w aptekach sprzedaje morfinę, tak samo jak się sprzedaje opium w Chinach, to właściwie, jaki w tym problem? Argumentowano tak, jak dziś odpowiadają liberałowie przeciwnikom aborcji: jesteś przeciw, to nie rób tego, ale nie zabraniaj innym.
To jednak było prawie 200 lat temu i dziś sposób myślenia ówczesnych dżentelmenów może się nam wydawać szokujący. Bynajmniej nie staję w jego obronie. Ale tak rozumowali panowie William Jardine i James Matheson, sprzedający narkotyki w Chinach i na Wyspach Brytyjskich.
Prezydent Syrii Assad udał się do Pekinu na spotkanie z Xi POJECHAŁ I WRÓCIŁ CHIŃSKIM SAMOLOTEM ESKORTOWANYM PRZEZ CHIŃSKIE MYŚLIWCE Chiny nie chciały, aby CIA lub Izrael zainscenizowały “wypadek”.
Assad il presidente della Siria è andato a Pechino da Xi E’ ANDATO E TORNATO SU UN AEREO CINESE SCORTATO DA CACCIA CINESI La Cina nonn voleva che la CIA o Israele inscenassero un “incidente”
Kathleen Tyson @Kathleen_Tyson_ 29 wrz
·
4 relays of fighter jets protected the Assad family flight home. West Asia doesn’t want another of its leaders casually and unaccountably assassinated like so many before. This is a signal that the next assassination will trigger a collective regional response. twitter.com/oopsguess/stat…
1 984 Wyświetlenia
Wczoraj syryjski prezydent i jego rodzina powrócili bezpiecznie na pokładzie specjalnego samolotu B6131 linii Air China. Następnie małżeństwo Assadów odwiedziło prowincję Tartus, gdzie miejscowa ludność pogratulowała im udanej wizyty w Chinach.
Według doniesień zagranicznych mediów, myśliwce z czterech krajów przeprowadziły misję eskortową za pośrednictwem sztafety powietrznej.
Najpierw samolot specjalny Air China B6131 wkroczył w przestrzeń powietrzną Pakistanu, a pakistańskie myśliwce J-10 natychmiast wystartowały i eskortowały go do południowego miasta portowego Karaczi. Po opuszczeniu pakistańskiej przestrzeni powietrznej, specjalny samolot Assada wleciał nad Morze Arabskie. Iran wysłał myśliwce, które wystartowały i towarzyszyły lotowi w kierunku Zatoki Perskiej. Jako trzeci uczestnik, myśliwce Arabii Saudyjskiej eskortowały specjalny samolot Assada do granicy z Jordanią. Po wejściu w syryjską przestrzeń powietrzną, rosyjskie myśliwce eskortowały samolot specjalny do momentu bezpiecznego lądowania na lotnisku w Damaszku.
Stany Zjednoczone jako centrum międzynarodowej surogacji komercyjnej. Chińskie zagrożenie dla amerykańskiego bezpieczeństwa narodowego.
Ośrodki surogacji, zwłaszcza w Kalifornii, przeżywają dziś prawdziwe oblężenie przez chińskich klientów.
Zazwyczaj, kiedy słyszymy o międzynarodowym rynku surogacji oraz turystyce porodowej, myślimy o przedstawicielach bogatego Zachodu, którzy wynajmują kobiety do rodzenia dzieci w biednych krajach Trzeciego Świata. Niektórym staje wówczas przed oczami obraz dziecięcych łóżeczek z noworodkami w klinice prowadzonej przez agencję macierzyństwa zastępczego BioTexCom z Kijowa, do której zgłaszają się klienci z zagranicy.
Amerykański sen chińskiego Smoka
A jednak ten obraz nie do końca odpowiada prawdzie. Coraz częstszym zjawiskiem jest bowiem to, że pary z krajów biedniejszych zamawiają dzieci w państwach bogatszych. Dzisiaj, wbrew pozorom, centrum międzynarodowej surogacji komercyjnej nie stanowi wcale uboga Ukraina, lecz bogate Stany Zjednoczone, jak wynika z badań Emmy Waters, pracownik naukowej think tanku Heritage Foundation w Waszyngtonie. Decydującym czynnikiem nie jest stopień zamożności, lecz stan regulacji prawnych.
Dla porównania: w Chinach macierzyństwo zastępcze jest surowo zabronione, natomiast w niektórych stanach USA legalne (najbardziej liberalne prawo pod tym względem panuje w Kalifornii). Bezdzietne pary chińskie nie mogą korzystać z usług surogatek w swoim kraju, jednak mogą w Stanach Zjednoczonych. Ponieważ Państwo Środka staje się coraz bogatsze, coraz większa liczba bezpłodnych Chińczyków może sobie pozwolić na taki wydatek.
Dodatkowa korzyść polega na tym, że zamówione dziecko w momencie urodzenia zyskuje obywatelstwo amerykańskie, możliwość ubezpieczenia społecznego i dostęp do edukacji w USA, zaś ich biologicznym rodzicom (czyli dawcom nasienia, komórek jajowych lub zarodków) przysługuje zielona karta, gdy dziecko ukończy 21 lat. Nie trzeba dodawać, że owym chińskim rodzicom łatwiej będzie później uzyskać obywatelstwo Stanów Zjednoczonych.
Amerykańskie kliniki leczenia niepłodności, reklamując swoje usługi Chińczykom, podkreślają, że kupno dziecka z surogacji jest znacznie tańsze niż uzyskanie wizy EB-5, będącej najszybszą i najpewniejszą drogą otrzymania zielonej karty, lecz kosztującą aż 900 tysięcy dolarów. [??? Tak: Wiza EB-5, czyli emigracja do USA dzięki inwestycji md]
Nic więc dziwnego, że wspomniane ośrodki surogacji, zwłaszcza w Kalifornii, przeżywają dziś prawdziwe oblężenie przez chińskich klientów. Nie ma oficjalnych danych na ten temat, ale szacunki mówią o skali rzędu dziesiątek tysięcy urodzin rocznie. Tyle właśnie chińskich par ma każdego roku pozyskiwać dzieci z USA. Korzyść dla nich jest podwójna: po pierwsze – posiadanie potomstwa, po drugie – obywatelstwo amerykańskie dla dziecka oraz związane z tym profity dla biologicznych rodziców.
Odejście od zasad moralnych a bezpieczeństwo kraju
Na dłuższą metę, wraz z zaostrzaniem się globalnej rywalizacji chińsko-amerykańskiej, powyższe zjawisko może stać się – jak alarmuje wspomniana Emma Waters – poważnym problemem dla bezpieczeństwa narodowego USA. Mamy bowiem do czynienia z całą rzeszą obywateli Stanów Zjednoczonych, liczoną w dziesiątkach tysięcy osób, które od dziecka wychowywane będą w komunistycznych Chinach, zachowując zarazem prawo do życia i pracy w USA. Mogą więc w przyszłości zostać zatrudnione w strategicznych sektorach administracji, gospodarki lub sił zbrojnych. Służby USA nie mają z kolei możliwości, by monitorować życie tych ludzi na terenie Chin, aby sprawdzić ich ewentualną lojalność wobec państwa amerykańskiego.
Znając naturę reżimu w Pekinie dziwne byłoby, gdyby nie wykorzystał on takiej okazji do penetracji struktur kluczowych dla bezpieczeństwa w kraju wroga.
Powyższa historia pokazuje jak w soczewce rezultat odchodzenia w życiu publicznym od moralności oraz kierowania się jedynie względami komercyjnymi. Zarówno prawodawcy (politycy), jak i przedsiębiorcy (właściciele klinik) akceptują haniebny proceder handlu ludźmi, hołdując logice zysku. Niszczący efekt będzie odłożony w czasie i nastąpi w zupełnie innym miejscu, ale może mieć tragiczne skutki dla całego kraju.
Ze wstępnych danych Chińskiego Centrum Badań nad Ludnością i Rozwojem wynika, że wskaźnik dzietności w 2022 r. osiągnął rekordowo niski poziom 1,09 – podał we wtorek chiński dziennik ekonomiczny „Meiri Jingji Xinwen”. Artykuł, który wywołał falę dyskusji w mediach społecznościowych, został usunięty, podobnie jak komentarze w mediach społecznościowych.
Cytowany w artykule chiński demograf Liang Jianzhang wśród przyczyn niskiego wskaźnika urodzeń wymienił malejącą populację młodych ludzi, mniejszą liczbę małżeństw, które i tak zawierane są później niż w poprzednich pokoleniach, wysokie koszty opieki nad dziećmi i zmiany w postawach społecznych.
Ekspert wskazał, że „możemy uczyć się na doświadczeniach” państw, które wprowadziły programy prorodzinne. Zasugerował, że w ramach takiego programu rodzinom z 2 dzieci powinno przysługiwać świadczenie w wysokości 1000 juanów (560 PLN), a w przypadku rodzin wielodzietnych rząd wypłacałby 2000 juanów na każde dziecko do ukończenia 20. roku życia.
Ponadto chiński rząd powinien zwolnić rodziny z trójką dzieci z podatku dochodowego i składek na ubezpieczenie społeczne.
Według szacunków eksperta gdyby te środki zostały wdrożone, byłyby w stanie zwiększyć współczynnik dzietności o około 20 proc.
Publikacja natychmiast wzbudziła zainteresowanie internautów. Temat oznaczony hashtagiem „Ogólny współczynnik dzietności w Chinach spadł do 1,09” szybko stał się najpopularniejszym na Weibo, chińskim odpowiedniku Twittera.
Internauci zwracali uwagę, że same dopłaty nie sprawią, że ludzie zaczną decydować się na większą liczbę dzieci. „Kluczem jest to, że koszty opieki medycznej i edukacji są zbyt wysokie, i cierpią na tym dzieci” – napisał jeden z nich.
Dyskusja została wyciszona we wtorek późnym popołudniem zarówno na Weibo, jak i w całym Internecie.
Z portalu internetowego szanghajskiego dziennika zdjęto tekst, a próby wyszukania podobnych publikacji prowadziły do stron z komunikatem „nie znaleziono szukanej strony”. Na Weibo wpisy oznaczone hashtagiem o dzietności nie pojawiały się.
Komentujący ruch cenzury internauci z ironią nawiązywali do oświadczenia biura statystycznego, które również we wtorek poinformowało o zawieszeniu publikacji danych dotyczących bezrobocia wśród młodzieży.
„Żadnych wskaźników bezrobocia, żadnych wskaźników dzietności, po prostu dobra sytuacja i wygrana” – pisze z ironią internauta o pseudonimie „t20130217”.
Agencja Reutera przypomina, że w maju przewodniczący Xi Jinping przewodniczył spotkaniu w celu omówienia problemu. Rząd oświadczył, że skupi się na edukacji, nauce i technologii, aby poprawić jakość populacji, i będzie dążył do utrzymania „umiarkowanego poziomu płodności” w celu wsparcia wzrostu gospodarczego w przyszłości.
[Wstrząsające filmy. Jeden dałem na końcu, po tekście.MD]
6 sierpnia 2023,
Niemal milion osób z prowincji Hebei zostało przesiedlonych po rekordowych opadach, które zmusiły chińskie władze do przekierowania wody z wezbranych rzek do zaludnionych obszarów. Reuters opisuje, że wywołało to gniew mieszkańców, którzy zwracają uwagę na poświecenie ich domów w celu ratowania Pekinu.
Na przełomie lipca i sierpnia w Pekinie spadło blisko 745 mm deszczu w ciągu pięciu dni. Jak informowało Biuro Meteorologiczne Pekinu, były to największe opady w stolicy Chin od 140 lat. Z końcem lipca przez południowe Chiny przetoczył się tajfun Doksuri. Ucierpiało wówczas ponad 724 tysiące osób, a 124 tysięcy ewakuowano.
Opady podniosły poziom rzeki Hai He, której rozległe dorzecze obejmuje obszar prowincji Hebei, w tym miast Pekin i Tianjin, który jest porównywalny do Polski. W ciągu tygodnia, od końca lipca, region liczący 110 milionów mieszkańców doświadczył najpoważniejszej powodzi od sześciu dekad. Najbardziej dotknięta została właśnie prowincja Hebei, a zwłaszcza prefektura Baoding.
Reuters opisuje, że zgodnie z przepisami dotyczącymi ochrony przeciwpowodziowej, gdy powódź w całym dorzeczu spowoduje, że zbiorniki na pierwszej linii obrony przekroczą swoje limity, woda może być tymczasowo kierowana do tak zwanych “obszarów magazynowania powodziowego”, w tym nisko położonych terenów zaludnionych.
31 lipca prowincja Hebei otworzyła 7 z 13 takich obszarów przeciwpowodziowych, w tym dwa w mieście Zhuozhou na południe od Pekinu i na północ od Xiongan, gdzie prezydent Xi Jinping chce utworzyć strefę ekonomiczną, mającą scalić Tianjin, Pekin i prowincję Hebei.
Według lokalnych mediów państwowych, 1 sierpnia Ni Yuefeng, sekretarz Komunistycznej Partii Chin w Hebei, nazwał Xiongan “najwyższym priorytetem” w zapobieganiu powodziom w prowincji.
W trakcie swojej wizyty na obszarach, gdzie skierowano wodę, w tym w prefekturze Baoding, do której należy Zhuozhou, Ni przekazał, że nakazał “aktywację obszarów przeciwpowodziowych i obszarów przekierowania” w taki sposób, by zmniejszyć presję na system kontroli przeciwpowodziowej w Pekinie. Przyznał też, że konieczne jest utworzenie “fosy” dla chińskiej stolicy.
Decyzje te nie podobają się mieszkańcom z prowincji wokół stolic. “Pekin powinien zapłacić rachunek” – napisał jeden z internautów na popularnej chińskiej platformie Weibo.
“New York Times” podaje że wobec decyzji władz, zmuszonych do ewakuacji w prowincji Hebei i sąsiednich wioskach na obrzeżach Pekinu zostało niemal milion osób. “Na niektórych obszarach powódź zakłóciła dostawy prądu, a także połączenia internetowe i mobilne.” – podano.
“Brązowe, błotniste jezioro” wnoszące się na kilka metrów. “Nikt nas nie poinformował”
Ochrona Pekinu spowodowała potężne zalania między innymi w mieście Zhuozhou. “Ulice i dzielnice zamieniły się tam w brązowe, błotniste jezioro, którego poziom sięgał siedmiu metrów głębokości, co zniszczyło domy i firmy” – opisuje amerykański dziennik. “Chcą chronić Pekin, nikogo nie obchodzi, czy Hebei zostanie zatopione” – skarżył się – chcący zachować anonimowość w obawie przed działaniami rząd – mieszkaniec wioski na obrzeżach Zhuozhou.
Inny mieszkaniec miasta przekazał, że położył swoje najcenniejsze rzeczy na krzesłach, które następnie ustawił na łóżku, po czym uciekł z domu. Woda w tym czasie się podniosła, a jej poziom osiągnął niemal dwa metry, przez co dobytek mężczyzny został zniszczony.
“Nikt nigdy nie poinformował nas o ewentualnej powodzi, nikt nie kazał nam przygotować się do ewakuacji, gdybyśmy widzieli o tym, nie zostawilibyśmy tak wielu rzeczy’ – zaznaczył kolejny mieszkaniec.
“NYT” wymienia, że powódź w różnych częściach Zhuozhou spowodowała u jednego z wydawców książek zniszczenie zbiorów wartych 3,5 miliona dolarów w ciągu doby. Odnotowano także zalania części schronisk dla zwierząt.
We wpisach komentujących tamtejszą sytuację internauci wskazali, że mieszkańcy nie byli świadomi, że mieszkają na obszarze przeznaczonym do skierowania tam wody. “Chciałbym wiedzieć, ilu spośród wszystkich osób tam mieszkających w całym kraju wie, że mieszka na takich obszarach?” – zapytał jeden z internautów.
Szczególną uwagę internautów przykuły słowa Ni o “fosie”, na bazie którego powstał nawet hashtag. Osiągnął on w sieci ponad 60 milionów wyświetleń, zanim został ocenzurowany.
Masoni amerykańscy (ale również europejscy, również rytu francuskiego) od rewolucji październikowej wspierali „rękami i nogami” Rosję. Bez ich pomocy ta rewolucja by się nie udała. Bez ich pomocy Rosja sowiecka (ZSRR) nie przetrwałaby pierwszych 20 lat swojego istnienia. Bez ich pomocy Rosja nie wyszłaby obronną ręką z II wojny światowej, ZSRR nie przetrwałoby tylu lat po wojnie, rozpadłoby się o wiele lat wcześniej. To wspieranie Rosji przymykanie oka na to, co się w niej działo, tolerowanie (w istocie) tego, co wyczyniała w całym świecie było czymś co masoneria praktykowała po 1989 roku.
Gdy Obama został prezydentem lewica masońska przeszła tu sama siebie. Rosja stała się” „świętą krową” i najbliższym przyjacielem. Prawica masońska w USA uznała, że tak dalej być nie może, że to błąd i narażanie USA i interesów masonerii w sposób bardzo daleko niebezpieczny. Tak Rosja (Putin) jak i rosyjska masoneria zaczęły snuć plany o niepodzielnych rządach nad Europą, nawet nad całym światem. Prawica masońska zdawała sobie sprawę, że z nim można współpracować tylko na „zasadzie siły” i zastraszenia.
Podobnie sytuacja miała się z Chinami. To masoneria amerykańska je stworzyła (pisałem dużo o tym w swoich książkach o masonerii), doprowadziła do tego, że z upadającego gospodarczo i politycznie państwa komunistycznego funkcjonującego gdzieś na marginesie świata Chiny stały się potęgą i to nie tylko w dziedzinie gospodarczej. Chiny (w których masonerii rytu francuskiego posiadała znaczne wpływy) miały spełnić ważną rolę w planach masonerii.
Chiny (jak i Rosja) z masońskiego, już liczącego ponad 100 lat, założenia miały być częścią państwa „pośredniego” – Eurazji, które z kilkoma istniejącymi w tym momencie superpaństwami miało połączyć się w jedno światowe, masońskie państwo.
Chiny miały również być przeciwwagą w stosunku do Rosji, straszakiem dla niej (interesy Chin i Rosji są w wielu płaszczyznach sprzeczne; Chiny patrzą łakomym wzrokiem na rosyjskie, niezaludnione ziemie graniczące z nimi).
Chiny wreszcie to miało być narzędzie użyte do proletaryzacji społeczeństw USA i Europy, likwidacji w tych krajach klasy średniej (która w normalnym państwie jest decydującym czynnikiem gospodarczym, opiniotwórczym i politycznym), likwidacji małych, średnich i dużych przedsiębiorstw (tak, żeby na polu gospodarczym, i nie tylko, pozostały tylko masońskie koncerny).
To się w znacznej (i to bardzo) mierze udało, ale, szczególnie w okresie rządów Obamy, poszło i dalej pozbawiając USA i Europę gospodarczej suwerenności, powodując, że te państwa stały się zakładnikami gospodarczymi (i nie tylko) Chin. To dla prawicy masońskiej było nie do przyjęcia.
Trump był tu jakimś gwarantem okiełznania Rosji i Chin, postawienia ich „do pionu”.
Co parę miesięcy podrabiana żywność z Chin staje się negatywnym bohaterem doniesień agencji prasowych i organizacji zajmujących się ekologią. Także na polski rynek dociera wiele produktów, których lepiej unikać.
Winne pestycydy Na chińskich plantacjach używa się kilka razy więcej środków chemicznych niż w Europie. Jak obliczono, na rynku jest tam ok. 28 tysięcy rodzajów pestycydów.
Według danych zebranych przez ekspertów organizacji Foodwatch, zajmującej się dokumentowaniem przypadków stosowania niedozwolonych metod produkcji żywności, praktycznie cała wyhodowana w Chinach żywność jest nafaszerowana chemikaliami. Na chińskich plantacjach arbuzów zdarzały się przypadki wybuchów owoców. Jak stwierdzono, rolnicy podlewali je zbyt dużą ilością forchlorfenuranu – hormonu wzrostu. W pochodzącym z Chin czosnku znaleziono pestycydy – forat i paration. W cytrusach – spore ilości triazofosu, w gruszkach owadobójczego heksachloracykloheksanu. Niebezpieczne mogą być też grzyby sprowadzane z Chin – zawierają nikotynę, jeden ze składników pestycydów zabronionych w Europie.
Według Greenpeace do najbardziej skażonych produktów na świecie należy chińska herbata, w której znaleziono metale ciężkie, miedź i azotox – środek owadobójczy. W 2012 roku w Niemczech 11 tysięcy ludzi zaraziło się norawirusem, który pochodził z mrożonych chińskich truskawek, a w 2013 w mrożonkach zidentyfikowano wirus żółtaczki zakaźnej typu A.
Polska importuje z Chin przed wszystkim ryby, owoce morza, warzywa oraz przetwory warzywne, ale także wiele innych produktów i półproduktów spożywczych. Importem żywności zajmują się na masową skalę wielkie firmy zaopatrujące sieci sklepów. Organizacja Foodwatch od lat walczy, by wszystko co chińskie miało stosowne oznaczenia, ale często nie jest to przestrzegane. Także na opakowaniach kupowanych u nas importowanych przypraw znajdziemy markę dystrybutora, ale już przeważnie nie dowiemy się, skąd sprowadził dany towar. Informacji takich próżno też szukać na stronach internetowych.
Produkty, których lepiej unikać:
Ryby – Chiny są potentatem w hodowli tilapii i pangi. Obydwa gatunki żerują na dnie zbiorników i żywią się odpadami. Amerykańskie badania ujawniły obecność w ich mięsie całej tablicy Mendelejewa. Masowa produkcja w złych warunkach sanitarnych i z użyciem niedozwolonych środków chemicznych, ma wpływ na korzystną cenę tej ryby. Dlatego jest łatwo dostępna także w polskich sklepach.
Soki – aż połowa soków jabłkowych produkowanych z koncentratów w Stanach Zjednoczonych pochodzi z Chin i zawiera niedozwolone pestycydy. W Polsce, mając obfitość własnych jabłek, mamy mniejsze szanse na sok z chińskiego koncentratu, ale wiele zagranicznych sklepów sieciowych i tak go sprowadza, bo chiński koncentrat jest zdecydowanie tańszy. Jak zbadano w USA, aż połowa rynku zdominowana jest w tym kraju przez soki chińskie.
Chiński czosnek biały, często pryskany chlorem dla uzyskania takiego koloru, jest najpowszechniej sprowadzanym do Polski produktem. Zupełnie niepotrzebnie, bo mamy dość własnego, zdrowego czosnku. Ten z Chin jest bardzo lekki i tym różni się od polskiego. Bulwy są gładkie i jasne. Aż 1/3 czosnku sprzedawanego na świecie pochodzi z Chin. Jest w nim tak dużo chemii, że ma nieprzyjemny, chemiczny smak.
Czarny pieprz – ponieważ do uprawy tej najstarszej przyprawy świata konieczny jest tropikalny klimat, jesteśmy skazani na kupowanie ziaren z importu. Największe zbiory pieprzu osiągają Wietnamczycy, masowo uprawia się go także w Indiach i Indonezji. W partiach sprowadzanych z Chin zdarza się, że oszuści zastępują ziarenka czarnego pieprzu błotem, a grudki mąki imitują pieprz biały. Polscy dystrybutorzy przypraw nie opisują na opakowaniach, skąd pochodzą konkretne ziarna. Niezbyt chętnie dzielą się tą wiedzą także na swoich stronach internetowych.
Zielony groszek – wytworzony z białego grochu, soi i pirosiarczanu sodu, uzupełniony zielonym barwnikiem, był w masowej produkcji w Chinach w 2005 roku. Być może produkowany i eksportowany w świat jest nadal. Poznamy się na nim podczas gotowania – woda będzie zielonkawa, a on sam twardy.
Imbir – warto wiedzieć, od kogo kupujemy to kłącze słynące ze zdrowotnych właściwości, bo jest to jedna z najważniejszych przypraw chińskiej kuchni. Odkryto, że na plantacjach w Chinach pryskany bywa niebezpiecznym, rakotwórczym pestycydem.
Cynamon Cassia z Chin – zdecydowanie tańszy, ale też gorszy jakościowo. Zawiera znacznie więcej szkodliwej dla zdrowia kumaryny, substancji, która może doprowadzić do uszkodzenia wątroby. Zdecydowanie zdrowszy jest cynamon z Cejlonu i to jego uważa się za prawdziwy. By odróżnić prawdziwy cynamon od chińskiego nie wystarczy tylko informacja na opakowaniu, bo często takiej nie znajdziemy. Wysuszona kora cynamonowca cejlońskiego wygląda jak cygaro, składa się z wielu cienkich zwiniętych warstw, jest krucha i łatwa do zmielenia. Laski chińskiego cynamonu są twarde i puste w środku. Cynamon z Chin jest bardziej ostry.
Jagody goi – te popularne i okrzyknięte nadprzyrodzonymi wręcz właściwościami owoce można kupić za bezcen w każdym chińskim sklepie. Krzew, na którym dojrzewają, to kolcowój pospolity – jeden z popularniejszych w tym kraju krzewów. Jeśli będziemy prowadzili własne śledztwo na temat pochodzenia zachwalanych nam ziaren w sklepie eko, możemy usłyszeć, że to jagody tybetańskie. Kłopot w tym, że w ogóle tam nie rosną. Na jeszcze jedną niejasność zwraca uwagę Fundacja Pro-Test – badania nad jagodami goji w większości pochodzą z Chin a innych wiarygodnych ustaleń dotyczących ich mocy antyoksydacyjnej i uodparniającej nie ma. Może bezpieczniej jeść naszą żurawinę?
Centrum Sztuki Współczesnej w warszawskim Zamku Ujazdowskim, po tym, jak instytucja ta została odzyskana dla Polski i Polaków przez nową przyjazną Polsce i Polakom dyrekcje, zorganizowało kolejną niezwykle wartościową wystawę. Do 15 października, w czwartki za darmo, można w salach CSW zapoznać się na wystawie „Badiucao — Chiny. Opowieść prawdziwa” z antykomunistyczną, krytyczną wobec covidowego faszyzmu, Facebooka czy Google, twórczością chińskiego artysty i działacza wolnościowego Badiucao.
Do wystawy w Warszawie i wystaw artysty w innych miastach na świecie, usiłowały nie dopuścić władze komunistycznych Chin. Badiucao na emigracji tworzy sztukę krytyczną i wyśmiewającą chińskich komunistów.
Zbrodnie komunistów chińskich
Artysta w swoich pracach ukazał, jak przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping wykorzystał covid (przez niego „wykarmiony” i z nim „ożeniony”) do realizacji swojej totalitarnej polityki kontroli nad społeczeństwem, jak chińscy komuniści wykorzystują covid jako pałkę i broń przeciwko Chińczykom walczącym o wolność, jak fałszywa pandemia staje się instrumentem zniewalania. Takie podejście do rzekomej pandemii zapewne nie podoba się nie tylko chińskim komunistom, ale i ich sojusznikom — globalistom, globalnym koncernom farmaceutycznym, WHO, i ich pachołkom z UE, USA czy polskim zwolennikom sanitaryzmu (takim jak Niedzielski i jego przełożeni).
Współpraca globalnych korporacji z komunistycznymi zbrodniarzami
Z sympatią zachodnich globalnych korporacji nie spotka się też to, że artysta krytykuje współpracę globalnych korporacji z zachodu (Apple, Nike, Coca Cola, Google, Facebook, Twitter) z chińskimi komunistami. Artysta w swych pracach wytyka zachodnim globalnym korporacjom, że razem z chińskimi komunistami korzystają z niewolniczej pracy Ujgurów (muzułmańskich rdzennych tubylców, którzy są etnicznie wyniszczani przez Chińczyków okupujących ich ziemie). Badiucao zwraca też uwagę, że globalne zachodnie korporacje wspierają cenzurę narzuconą przez chińskich komunistów Chińczykom.
Badiucao w swoich pracach naśmiewa się z patologicznego kultu jednostki, jakim na polecenie komunistów jest w Chinach darzony przewodniczący Chińskiej Republiki Ludowej Xi Jinping. W ramach tego kultu zakazane są wizerunki Kubusia Puchatka, który ma być podobny do komunistycznego cesarza. Xi Jinping jest przez Badiucao wyśmiewany też za „wskrzeszanie” Mao.
Chińskie wsparcie dla rosyjskiego imperializmu
W pracach chińskiego artysty widać też krytykę wsparcia chińskich komunistów dla rosyjskiego imperializmu — Xi Jinping razem z Putinem ze smakiem pożerają ludzkie szczątki, a Putin eksponuje jak ekshibicjonista swoją broń jądrową.
Badiucao to pseudonim artysty, pod którym twórca publicznie występuje. Artysta pochodzi z chińskiej inteligencji prześladowanej przez komunistyczną dyktaturę. Z Chin wyemigrował w 2009 roku. Swoją sztuką walczy z komunistycznym zniewoleniem swoich rodaków.
Badiucao. Chiny. Opowieść prawdziwa. Antykomunistyczna, i antyglobalistyczna wystawa w CSW
https://www.facebook.com/plugins/video.php?height=314&href=https%3A%2F%2Fwww.facebook.com%2Ftvmedianarodowe%2Fvideos%2F1439201590170252%2F&show_text=true&width=560&t=0 Wystawa zakazana przez chińskich komunistów w CSW https://www.youtube.com/embed/PJUytglN_1Y?start=77
Chińczycy, jak przystało na komunistów, mając w głębokim poważaniu szacunek dla człowieka i refleksję nad etycznymi aspektami bioinżynierii, nie mają hamulców w tworzeniu hybryd zwierzęco-ludzkich.
South China Morning Post informuje, że grupie chińskich naukowców wojskowych udało się połączyć geny niesporczaka z ludzkimi komórkami macierzystymi. Powstały w ten sposób twór rzekomo przejął niektóre z cech tych „niezniszczalnych” organizmów, wykazując się m.in. zwiększoną odpornością na promieniowanie X.
Niesporczaki należą do jednych z najodporniejszych stworzeń na Ziemi. Mniejsze niż milimetr bezkręgowce potrafią przetrwać ekstremalne temperatury (od minus 270 do plus 150 st. C), promieniowanie, ciśnienie kilku tysięcy atmosfer, a nawet obecność w przestrzeni kosmicznej.
Jak donoszą chińskie media, póki co nie odnotowano żadnych niepożądanych mutacji. Zachęcające wyniki badań oznaczają natomiast, że eksperyment będzie kontynuowany i „wejdzie w kolejną fazę”. Choć nie wiadomo, co to do końca oznacza, cytowani naukowcy chcą w przekształcić embrionalne komórki macierzyste zmodyfikowane genem niesporczaka np. w komórki krwiotwórcze.
W eksperymencie użyto metody „genetycznych nożyczek” CRISPR-Cas9, za wynalezienie której Jennifer Doudna otrzymała w 2020 r. Nagrodę Nobla.
Wielkim zwolennikiem narzędzia jest Bill Gates, który upatruje w niej nadziei na stworzenie odpornych na zmiany klimatu roślin i zwierząt. Natomiast głównym celem prac nad usprawnieniem technologii jest modyfikacja genetyczna człowieka, najlepiej już na etapie prenatalnym.
„Inżynieria genetyczna ma jeden cel — modyfikowanie ludzkich genów. Najpierw będą nam mówić, że robią to w celach walki z chorobami, ale potem do gry wejdzie też rząd i może się okazać, że cała ta zabawa będzie miało bardzo nieszczęśliwe zakończenie” – przekonuje chiński naukowiec, cytowany przez komputerswiat.pl
Źródło: komputerswiat.pl / własne PCh24.pl
===========================
viki: Niezwykła odporność
Niesporczaki uznawane są za najbardziej odporne na warunki zewnętrzne ze znanych organizmów. W stanie anabiozy mogą przetrwać w temperaturach od prawie zera absolutnego do ponad 150°C, znoszą 1000 razy silniejsze promieniowanie jonizujące niż jakiekolwiek inne zwierzę ciśnienie 6000 atmosfer, potrafią również przetrwać ponad 100 lat bez wody, a nawet w przestrzeni kosmicznej (ich ostatnia podróż w kosmos odbyła się 3 czerwca 2021 r – SpaceX wystrzelił 5000 niesporczaków na Międzynarodową Stację Kosmiczną). Organizmy te są również w stanie znieść niezwykłe stężenia soli. Zmierzono prędkość uderzenia i ciśnienie uderzeniowe, przy których są w stanie przeżyć. Przy prędkości uderzenia 2621 km/h przeżyło 100% niesporczaków, podczas gdy około 60% przetrwało uderzenia do 2970 km/h.
To co opisane w tej książce materializuje sie na naszych oczach, hybrydyzacja człowieka to cel tych, którzy zza kulis rządzą światem – a nimi rządzi Szatan!
Prawa człowieka są w Chinach łamane, o tym dziś chyba już nie trzeba nikogo przekonywać. Na straży człowieczeństwa bezkompromisowo stoi wiara chrześcijańska. Dlatego prześladowanie chrześcijan w Chinach jest na porządku dziennym. Zamykane są świątynie. Symbole wiary – takie jak krzyże, egzemplarze Biblii, zabierane są chrześcijanom i niszczone. Osoby wierzące poddawane są szykanom, prześladowaniu, karze im się podpisywać deklaracje wyrzeczenia się wiary… [Według znawców (np. Michael D. O’Brien, Kanadyjczyk) ok. 10% Chińczyków to chrześcijanie, głównie w Kościele podziemnym. MD]
Na temat tej dramatycznej sytuacjach chrześcijan w Chinach informują różne organizacje, zajmujące się monitorowaniem wolności religijnej na świecie oraz duchowni, m.in. księża którzy tam pracują. Kampania chińskiego rządu ma na celu wymuszenie całkowitej lojalności wobec ateistycznej partii komunistycznej.
Względną wolnością cieszą się więc kościoły posłuszne i kontrolowane przez władze, jednak wspólnoty, parafie próbujące wymknąć się komunistycznej kontroli, są mocno prześladowane. Tropieniem chrześcijan zajmują się głównie funkcjonariusze tajnej policji Wydziału Zjednoczonego Frontu Ludowego. Katolicy i protestanci, którzy nie chcą podporządkować się władzy, wtrącani są do więzień lub zamykani w tzw. obozach pracy. A są to właściwie obozy koncentracyjne.
Oprócz chrześcijan, największą liczbę ich więźniów stanowią Ujgurzy, turecka mniejszość narodowa w Chinach. Ujgurka Rushan Abbas, która z mężem, od kilku lat przebywa na imigracji w USA (prowadzą tam fundację „Kampania na rzecz Ujgurów”), twierdzi, że w chińskich obozach wiezionych może być obecnie około 5 milionów Ujgurów. Również cała rodzina Rushan Abbas i jej męża Abdulhakima Idrisa, która pozostała w Chinach trafiła do któregoś z takich, obozów. Od kilku lat nie ma z nimi żadnego kontaktu. Nie widomo czy żyją…
Świadkowie, którzy byli pracownikami lub więźniami w tych obozach, przekazują relacje o strasznych rzeczach, które tam się dzieją. Na porządku dziennym są gwałty kobiet przez strażników, bicie, egzekucje. Władze Chin obozy te traktują jako dochodowe fabryki. – Ponad 100 globalnych marek, większość firm odzieżowych, nawet producenci samochodów, przemysł związany z wytwarzaniem bawełny, przetwórstwem spożywczym, eksploatacją surowców naturalnych, oni wszyscy wykorzystują przymuswą pracę Ujgurów i innych więźniów obozów, w swoich łańcuchach dostaw – mówiła Rushan Abbas, podczas konferencji prasowej podczas tegorocznej wizyty w Polsce.
Jeszcze większe dochody komunistyczne władze Chin czerpią z bestialskiego handlu narządami, pobieranymi często z żyjących więźniów. Ethan Gutmann jest autorem, bardzo poczytnej w USA, książki pt. „Rzeź”, która opisuje handel narządami ludzkimi w Chinach. Gutmann ocenia w swojej książce, że z każdej swojej ofiary, przetrzymywanej w obozie, Chiny mogą pozyskiwać od dwóch do trzech narządów, co równa się setki tysięcy organów ludzkich rocznie na handel. Nie wszystkie ofiary, w celu pobrania narządów, są mordowane. Niektórych pozostawia się przy życiu, aby w późniejszym czasie pobrać od nich kolejne narządy. Organy ludzkie są potajemnie wystawiane na sprzedaż.
Innym przejawem pogardy komunistycznych władz Chin dla ludzkiego życia jest zabijanie dzieci nienarodzonych. Prawdziwą rzezią niewiniątek był tzw. program jednego dziecka, stosowany w Chinach w latach 1980 – 2015. Masowe aborcje, kosztowały życie milionów chińskich dzieci. Dopiero w roku 2015 rząd przyznał, że ten nieludzki program doprowadził Chiny do zapaści demograficznej. W roku 2016 ustawowo pozwolono rodzinom posiadać dwoje dzieci, a w roku 2021 – troje. To jednak nie zatrzymało spadku demograficznego. Nie spowodowało też zmiany tzw. mentalności aborcyjnej wśród Chinek. Rocznie nadal mordowanych jest tam około 12 milionów dzieci nienarodzonych. [por.: W Chinach rodzi się ekstremalnie mało dzieci. Katastrofa demograficzna.
Jaka jest odpowiedź Chin na spadek urodzeń – niestety daleka od rozumu i szacunku dla dzieła Stwórcy. Jak donoszą media, naukowcy z Chin stworzyli system robotów AI, który ma dbać o ludzkie embriony, ale – co ciekawe – nie w ciele matki. Te mają rosnąć, czy raczej być „hodowane”, w sztucznych łonach. Co gorsza, roboty mają zabijać ludzkie embriony, czyli dzieci poczęte, które ich zdaniem posiadają wrodzone wady. To przerażająca wizja bezbożnego, strasznego świata jutra. Oby takie jutro, nigdy nie przyszło…
Coraz więcej jest dowodów na to, że Covid powstał w chińskich laboratoriach. Pod koniec lutego br. Departament Energii USA ustalił, że pandemia koronawirusa najprawdopodobniej była spowodowana nieszczelnością w chińskim laboratorium. Tak wynika z tajnego raportu wywiadowczego dostarczonego niedawno do Białego Domu i kluczowych członków Kongresu. Igranie z ludzkim życiem to cecha wszystkich ideologów spod znaku komunistycznej gwiazdy.
Dlatego władzom Chin, czyli rządzącej tam Komunistycznej Partii Chin, bardzo blisko do władz Rosji. „Chiny nie tylko wspierają Rosję ekonomicznie, finansowo i dyplomatycznie, ratują jej sektor energetyczny, zbrojeniowy, ta współpraca odbywa się też w sferze informacyjnej; oba kraje są tu po tej samej stronie”. – powiedział podczas konferencji prasowej w Warszawie Abdulhakim Idris, znawca polityki komunistycznych Chin. Zaznaczył też, że ideologia rządzącej w Pekinie Komunistycznej Partii Chin (KPCh) staje się coraz bardziej „rasistowska i wymierzona we wszystkie religie, w myśl komunistycznej zasady, że religia jest opium dla ludu”.
Bardzo niebezpieczne jest uzależnianie się gospodarek wielu krajów świata od gospodarki Chin. Państwo Środka odpowiada za 30 procent globalnej produkcji przemysłowej. Obecnie jest na drugim miejscu, po USA, w rankingu światowej produkcji. To co dzieje się w gospodarce Chin ma ogromny wpływ na inne gospodarki światowe. Chiny dominują w dostarczaniu dla państw UE tzw. pierwiastków ziem rzadkich. Surowce te są niezbędne do produkcji m.in. telefonów komórkowych. Ponad 90 procent tych metali pochodzi z Chin. Dziś nawet leki, które kupujemy w naszych aptekach, produkowane są na chińskich komponentach. Ocenia się, że około 80 procent aktywnych składników antybiotyków w UE pochodzi z tego kraju.
Państwo Środka, w razie swojej potrzeby, z pewnością nie zawaha się użyć tego uzależnienia światowych gospodarek jako broni. Gdyby, hipotetycznie, Chiny zaatakowały Taiwan, tym uzależnieniem skutecznie „wiązałyby ręce” państwom, które by chciały Taiwan wesprzeć.
To uzależnianie innych państw świata przez Chiny swoimi produktami i surowcami jest bardzo niebezpieczne. Jeszcze bardziej, w Państwie Smoka, niebezpieczne są wszystkie przejawy braku szacunku dla ludzkiego życia, łącznie z uzurpowaniem sobie, należnego tylko Bogu, prawa decydowania o życiu i śmierci. To wszystko stwarza bardzo realne niebezpieczeństwo, wybuchu wzbierającej „bomby zła” – w postaci wojny światowej.
Tak przecież było w przypadku nazistowskich Niemiec i komunistycznej Rosji. Najpierw zło kumulowało się w samych tych państwach – represje, łącznie z mordowaniem, osób, które sprzeciwiały się totalitaryzmom, mordowanie nienarodzonych – po raz pierwszy zalegalizowane w sowieckiej Rosji, prześladowanie chrześcijan i Żydów. Spuszczenie z łańcuchów tych demonów w Rosji i Niemczech, przy biernej postawie wielu państw, później doprowadziło do przyjścia kolejnego demona – wojny, który niósł zniszczenie na kolejne kraje.
O „wojnotwórczych” działaniach Chin mówiła podczas wizyty w Polsce odważna Ujgurka, Rushan Abbas, która wraz z mężem, odwiedza kraje Europy, aby świadczyć o cierpieniach swojego narodu. „Chiński system opresji, który dąży też do zmiany ładu międzynarodowego jest zagrożeniem nie tylko dla Ujgurów i innych społeczności zamieszkujących ten kraj, ale dla całego wolnego świata” – powiedziała w Warszawie. Wszyscy powinniśmy to sobie wziąć dobrze do serca.
Papież Franciszek często krytykuje prozelityzm. Zrobił to także ostatnio w kilku wywiadach. Pytanie jednak, co powiedziałby wobec świadectwa nawracania Chińczyków w XVII stuleciu; praktyka pokazuje bowiem, że zwłaszcza dzięki licznym nawróceniom kobiet zaczęła rozwijać się w Chinach pomoc ubogim. Pisze o tym na swoim blogu watykanista Sandro Magister.
W wywiadach udzielanych przy okazji 10. rocznicy pontyfikatu, Franciszek wrócił do swojej standardowej krytyki „prozelityzmu”. Franciszek powołuje się zawsze na Benedykta XVI i Pawła VI, by uzasadnić swoją koncepcję ewangelizacjo jako cichego dawania świadectwa.
Sandro Magister: Jednak także poprzedni papieże wskazywali, że samo świadectwo nie wystarcza. Przykładowo Paweł VI zwracał uwagę na konieczność jego wyjaśniania.
Powstaje zatem pytanie, co myślał sobie Franciszek czytając niedawno artykuł autorstwa o. Federico Lombardiego SJ opublikowany na łamach „La Civiltà Cattolica”, w którym opisano wysiłki jezuickich misjonarzy na rzecz rozprzestrzeniania chrześcijaństwa w Chinach w XVII wieku. W 1627 było w Chinach 13 000 katolików, w 1636 roku już 40 000, w 1640 – 60 000, a w roku 1651 – 150 000.
[Wg wiarygodnych informacji [ Michel O’Brian] na początku III tysiąclecia w Chnach chrześcijanami było 10% ludzi – . MD]
O. Lombardi skupił swój opis na ewangelizacji chińskich kobiet, które w tamtejszej kulturze starano się szczególnie zamykać przed światem zewnętrznym. W 1589 roku kilka szanownych chińskich matron został ochrzczonych przez o. Matteo Ricciego w Zhaoqing na południu kraju. Rokiem przełomowym był 1601, kiedy do Shaozhou przyjechał o. Nicolò Longobardo; miał chińskiego ucznia, który chrzcił kobiety z wyższych sfer; one z kolei niosły chrześcijaństwo innym kobietom, nawet o niższym statusie społecznym, co było wówczas nieledwie cudem.
Szczególnie egzotyczna była dla Chinek praktyka spowiedzi, zwłaszcza w związku z faktem wyznawania po cichu grzechów mężczyźnie, w dodatku cudzoziemcowi. Ze względu na wymogi kulturowe, jezuici siadali w pokoju przedzielonym na pół zasłoną, poprzez którą rozmawiali z Chinką, nie widząc jej; w tym samym pomieszczeniu była zawsze obecna jeszcze inna osoba, na tyle jednak daleko, by nie słyszeć samej spowiedzi.
Jezuici starali się trafić również do pałacu cesarskiego – i do samego cesarza. Protagonistą tych wysiłków był o. Adam Schall von Bell z Niemiec, który przyjechał do Pekinu w 1623 roku. Chińscy urzędnicy poprosili go o pomoc w opracowaniu reformy kalendarza. W 1635 o. Schall nawrócił wpływowego eunucha, który rozprzestrzenił następnie Ewangelię pomiędzy kobietami w pałacu. Ojciec Schall ochrzcił wiele z nich. W 1644 upadła dynasta Ming; część gałęzi rodziny musiała uciekać z Pekinu na południe. Pretendent do tronu cesarskiego, Yunli, dał swojemu nowonarodzonemu synowi imię Konstantyna, by w ten sposób wskazać na jego przyszłą rolę jako chrześcijańskiego cesarza Chin.
O. Lombardi opisał następnie historię Kandydy, prawnuczki Xu Guanggi, członka dynastii Ming, konwertyty, jednego z przyjaciół o. Matteo Ricciego. Kandyda miała ósemkę dzieci, owdowiała w wieku 30 lat, co dało jej relatywnie dużą swobodę działania. Zarządzała przedsiębiorstwem związanym z wyrobem jedwabiu, dzięki czemu dysponowała dużymi środkami finansowymi – i wykorzystywała je dla wsparcia misjonarzy oraz biednych, do budowy kościołów i kaplic etc.
Kandyda oddała się szczególnie ewangelizacji kobiet, dbając o to, by otrzymywały pobożne lektury w języku chińskim. Udało jej się też stworzyć kościoły tylko dla kobiet, tak, że Chinki mogły uczestniczyć w Mszy świętej bez obecności jakichkolwiek mężczyzn, poza kapłanem i ministrantem. Kandyda zajmowała się też sierotami, niewidomymi, organizując dla nich specjalne przybytki z pomocą. Gdy do Europy powracał jej mistrz duchowy o. Philippe Couplet, Kandyda powierzyła mu 300 chrześcijańskich książek napisanych po chińsku przez misjonarzy. Znajdują się dziś w Bibliotece Watykańskiej. Książki miały przekonać Rzym, że Kościół w Chinach jest żywotny i gotów na to, by posiadać własne duchowieństwo i celebrować liturgię w języku chińskim.
Kandyda była postrzegana jako święta; podobnie należy na nią patrzeć również i dzisiaj, podkreślił w swoim artykule o. Federico Lombardi. „Święta, która była w stanie przysporzyć wierze chrześcijańskiej wielu prozelitów – tak, jak nakazuje to Ewangelia” – podkreślił Sandro Magister.
Do 162 euro „premii” będzie mógł otrzymać każdy donosiciel, który zgłosi władzom „nielegalną” działalność religijną – postanowiła lokalna Administracja Spraw Religijnych w mieście Zhumadian we wschodnich Chinach. Potencjalni donosiciele są proszeni o dostarczenie „materiałów audiowizualnych, które mogą potwierdzić zgłaszane fakty”.
W prowincji Henan mieszka dziesięć procent chińskich katolików, a wspólnota nie uznawana przez władze jest silna – twierdzi agencja Asianews.
Nowe postanowienia wprowadzające „premię” dla donosicieli są częścią polityki Xi Jinpinga, polegającej na „sinicyzacji” religii – dodają dziennikarze.
Nie jest to pierwszy przypadek, kiedy lokalne władze zachęcają do tłumienia wspólnot religijnych uznanych za niezgodne z dyktatem Komunistycznej Partii Chin, a więc postrzeganych jako zagrożenie dla stabilności społecznej. Zachęca się do „udziału społeczeństwa” w zwalczaniu nielegalnych działań religijnych. Ostatnio władze prowincji wprowadziły obowiązek rejestracji przez wiernych „wszystkich wyznań”[co za zakłamanie!! Tam są katolicy tradycji !! MD], aby móc uczestniczyć w nabożeństwach.
Przypomnijmy, że od prawie dwóch lat miejscowa policja bezprawnie przetrzymuje (bez wyroku i postawienia zarzutów) biskupa Josepha Zhang Weizhu z Xinxiang. Podpisanie w 2018 r. i odnowienie w październiku 2020 i 2022 r. chińsko-watykańskiego porozumienia o mianowaniu biskupów nie powstrzymało prześladowań katolików, zwłaszcza gromadzących się nieoficjalnie. W ostatnim okresie reżim w Pekinie wydał szereg zarządzeń ograniczających jeszcze bardziej wolność religijną – podaje agencja Asianews.
Źródło: KAI
=============================
MD: „Chińsko-watykańskie porozumienie o mianowaniu biskupów” było zgodą Watykanu na prześladowania silnego w Chinach „kościoła podziemnego”, czyli nie-komunistycznego. Kardynałowie i biskupi protestujący napotkali na wrogie milczenie Watykanu, a prześladowania w Chinach.
Sojusz rosyjsko-chińsko jest porozumieniem z gruntu pro-europejskim.
==============================
Żegnając się z Władimirem Putinem, Xi Jinping powiedział: „Zachodzą dziś zmiany, jakich nie widziano od stu lat”. Wiele już napisano (niestety, przeważnie nie w Polsce) o globalnych konsekwencjach sojuszu Moskwy i Pekinu, ale najważniejszym pozostaje pytanie co układ ten może oznaczać dla Europy, w tym zwłaszcza dla Polski i Ukrainy.
W istocie rozstrzygnięcie owego dylematu zależy od tego czy Polska, Ukraina, a przede wszystkim Europa Zachodnia odnajdą swoje naturalne miejsca wśród sił reorganizujących porządek światowy, czy też wbrew własnym interesie będą próbowały spowalniać i utrudniać nieuniknioną transformację. Inicjatywa Pasa i Drogi, która Anglosasi starają się zablokować wywołując kolejne wojny, jest przecież klasycznym przykładem strategii win-win, korzystnej obustronnie dla wszystkich partnerów: Chin, jako zaplecza przemysłowego i kapitałowego, Rosji z jej potencjałem energetycznym, Europy, której model konsumpcyjny zbliża się obecnie do kresu, ale która jednak nadal pozostaje atrakcyjnym wielkim rynkiem, o znaczących możliwościach również kapitałowych.
Sojusz rosyjsko-chińsko jest zatem porozumieniem z gruntu pro-europejskim, szczególnie jednak korzystnym dla podmiotów najbardziej pokrzywdzonych w ramach obecnego globalnego układu sił, czyli także Europy Środkowo-Wschodniej.
Kto straci na kapitalistycznym Transformismo
Na naszych oczach realizowana jest wizja zamrożenia kapitalizmu, jego przejścia w formę stazy, z zerowym wzrostem gospodarczym, przy ponownym ograniczeniem konsumpcji dla ogółu i przy wręcz jej wzroście dla klas wyższych. Realizacja tego scenariusza jest wymuszana ograniczeniem możliwości dalszego rozwijania akumulacji kapitalistycznej.
Dzięki strategii Transformismo (wg terminologii Gramsciego), czyli formalnej adaptacji treści i metod zmiany, utrwalającej zastany porządek rzeczy – interesy dotychczasowych beneficjentów świata jednobiegunowego, globalizmu, neoliberalnego ładu światowego będą zabezpieczone. Oczywiście ma to być cios w gospodarki i społeczeństwa skutecznie odbudowujące się i aspirujące dzięki własnym kluczowym niszom Systemu-Świata, chodzi bowiem o odprawienie Rosji z jej surowcami i Chin z ich produkcją.
Oba te organizmy półperyferyjne są jednak w stanie przetrwać nawet wbrew całemu Zachodowi, tak stopniowo odtwarzając własne rynki wewnętrzne, jak i operując poza 13 procentami ludzkości, do których ogranicza się rdzeń anglosaskiej hegemonii.
Znacznie gorsze perspektywy mają jednak średnie i małe narody wyspecjalizowane dotąd jako dostarczyciele taniej siły roboczej i wykonawcy półproduktów dla gospodarki kapitalistycznej. Pomijając już, że wizja „doścignięcia Zachodu” jest od początku do końca propagandową fikcją, kółkiem, w którym biegają chomiki i marchewką wieszaną przed oczami osłów – mamy do czynienia ze zdjęciem dekoracji.
Nie, będąc peryferiami anglosaskiego systemu ani Polska, ani Ukraina, ani żadne inne społeczeństwo aspirujące nigdy nikogo nie dogoni, pozostaniemy na zawsze w pułapce średniego wzrostu, a z czasem nasza sytuacja będzie się pogarszać, bo przestaniemy być potrzebni już nawet jako rolnicy, sprzątaczki czy robotnicy.
Wybór więc wydaje się oczywisty. Nieodmiennie, Europa może być albo zaatlantycką kolonią USA, albo organiczną częścią Eurazji, ze wszystkimi jej składowymi, tj. Rosją. Chinami, Indiami, Pakistanem, Iranem. Niestety, równie oczywiste jest to dla ludzi postawionych u władzy w naszych państwach właśnie po to, byśmy korzystnych dla Polaków czy Ukraińców wyborów nie dokonywali.
Nowy Jedwabny Szlak szansą dla Polski
Z polskiego punktu widzenia warto zauważyć, że nasz kraj pozostaje jednym z ważnych elementów Nowego Jedwabnego Szlaku, to właśnie przez granicę polsko-białoruską przechodzi większość tranzytu kolejowego z Chin do Europy. Pytanie o zagrożenia dla tego ruchu jest więc dla nas kwestią naszego umiejscowienia w nowym ładzie transkontynentalnym.
Niestety też oczywistym jest, że prędzej czy później tranzyt ten MUSI zostać zablokowany. Czy to w drodze jednostronnych decyzji politycznych, czy też poprzez wyłączenie Białorusi, w drodze kolorowej rewolucji, zamachu stanu albo wojny. Tak jak do wojny z Rosją Zachód musiał się przygotować wychładzając gospodarkę w czasie COVIDa, szykując infrastrukturę do przyjmowania częściowej substytucji energetycznej ze strefy amerykańskiej, ograniczając potrzeby konsumpcyjne, w tym zwłaszcza paliwowe – tak potrzebny jest pewien okres przejściowy dla odcięcia się od Azji. Nie można jednak mieć wątpliwości, że taka próba zostanie podjęta, rzecz jasna ze szkodą przede wszystkim dla Polski i całej Europy.
Warto przy okazji zastanowić się jednak kto na tym może skorzystać. Samonarzucająca wydaje się kandydatura Turcji, która już przecież zadeklarowała gotowość przejęcia roli pełnowymiarowego hubu gazowego dla południowej Europy. Ponieważ ze względu na dotychczasowe próby destabilizowania Ankary i Stambułu, w tym właśnie kontekście należy rozumieć powtarzające się próby eskalacji na Zakaukaziu, w Gruzji i na pograniczu ormiańsko-azerskim, a także uparte dążenie już to do kolorowej rewolucji w Iranie, już do izraelsko-amerykańskiej bezpośredniej agresji na to państwo.
Analizując złożoność globalnej szachownicy musimy też jednak być świadomi fundamentalnego spostrzeżenia, które niegdyś za Antonio Gramscim rozwinął prof. Robert W. Cox: jeśli dla obrony hegemonicznego ładu światowego hegemonia coraz częściej odwołuje się do siły militarnej, wówczas słabnie globalne posłuszeństwo wobec hegemonii, a świat staje się tym samym coraz mniej hegemoniczny. I to, mimo wszystko, pozostaje naszą szansą.
“Xi must be in a panic. His primary form of diplomacy is to intimidate others. If you’re going to have the world’s largest economy, if you’re going to be the most populous society, yeah, you can intimidate others.
But if your country is rapidly shrinking, and that’s what’s going to happen to China, then no one’s going to be particularly scared.”
A Gathering Storm
These are the words of China scholar, lawyer, and journalist Gordon Chang. Mr. Chang is the author of The Coming Collapse of China (2001) and The Great U.S.-China Tech War (2020).
Every aspiring author knows that making hyperbolic statements is an effective way to sell books. Still, a surprising variety of publications have swung around to Mr. Chang’s point of view, including at least one unlikely coupling, Fox News and CNN. Recently, the New York Times and the Washington Post have done lengthy articles describing China’s imminent peril.
They all agree that the cause of China’s coming economic disaster can be summed up in one word – population.
A Myth and a Reality
Many modern Americans may be surprised at China’s precarious state. After all, for the last four decades, the popular analysis has been that China is a growing economic powerhouse with ever-lengthening tentacles in nations worldwide, including the United States. Within the last few weeks, American news watchers saw news of a massive Chinese “spy balloon” taking its leisurely course over U.S. missile installations in the Great Plains. Some coverage mentioned that the Chinese had purchased extensive farmland holdings near those installations.
Yet, the population figures are compelling. Fox reports, “A United Nations forecast shows China’s population decreasing 100 million by 2050 and 600 million by 2100.”
They are well on their way. In 2022, China’s population fell by 850,000. That same year, Chinese women gave birth to about half the number of babies that they did in 2016 – 9.6 million vs. 17.9 million. If the 2022 tally is accurate (and figures coming out of China are always doubtful), the birth rate was half the replacement rate.
What can explain this demographic disaster?
Bureaucratic Errors and Pessimism
First, the disastrous “one-child policy” that dominated the nation from the eighties until roughly 2015. The myth that China’s population was too large to be fed goes back at least to 1900. Therefore, China’s Communist leaders deliberately tried to shrink the population by limiting each set of parents to one child. However, this policy had one massive unintended consequence. Since Chinese parents depend on their sons to provide for them as they age, most want their one child to be a boy. Girls were selectively aborted, adopted by couples in other countries, or abandoned to starvation.
Second, many conditions indicate that much of China’s current population is deeply pessimistic about the future. They suffer from the emptiness of materialism that teaches there is nothing beyond material things. The spiritual appetites are thus neglected. Among China’s young adults, this has resulted in three phrases that make their way around social media— laying flat, let it rot, and the last generation. All three indicate that young Chinese see little, if anything, to work for because the future, in their estimations, is incredibly bleak. Insider quoted a young man in Shanghai, Dylann Wang.
“There are many things that make me think my generation is likely to be China’s last, or its last ‘good’ one. None of my friends want to have children. And I, for one, don’t want to bring a new life into a world like this, and for them to grow up to be lonely, aimless, and another useless statistic in the country’s birth rate.”
A Marriage Crisis
Third, marriage in China is, in the words of the Washington Post, “in freefall.” China’s “first marriages” rate has fallen by half since 2013. There are at least three reasons for this precipitous drop.
First, marriage has always been an expression of optimism, tending to increase in prosperous times and decrease when economic prospects are dim. Second, as noted above, the one-child policy has sharply diminished the number of marriageable women in China.
CNN relates a third reason, which will sound familiar to Western feminists. “These issues are exacerbated by entrenched gender roles that often place the bulk of housework and child care on women—who, more educated and financially independent than ever, are increasingly unwilling to bear this unequal burden. Women have also reported facing discrimination at work based on their marital or parental status, with employers often reluctant to pay maternity leave.”
Population Growth and National Power
Those who study history know that increased national power is accompanied by population growth. So how can it be that China is growing stronger while its population is in freefall? There are only two possible explanations. First, the descriptions of China’s growing strength are overblown—lies designed to scare citizens and policymakers in nations that China sees as its enemies.
The second explanation is that China’s growing power is only temporary—a house of cards that will soon fall. Xi Jinping radiates optimism about China’s growing influence. Still, many fear that his knowledge of just how fragile China’s future is may drive him to irresponsible acts. This is especially critical in the economic realm, the basis of much of China’s increasing power since the seventies. An aging population creates financial strains that are difficult for any bureaucracy—even a totalitarian one—to handle.
Xi has, in the words of CNN, “pledged to ‘improve the population development strategy’ and ease economic pressure on families.” However, his difficulties will be immense. He faces massive headwinds, represented by the social, economic and demographic factors described above.
“We are the Last Generation”
As an example, consider an anecdote from the Washington Post. It describes how despair among young adults threatens China’s future.
“[The] faceless hazmat-clad health police try to bully a young man out of his apartment and off to a quarantine camp. He refuses to leave.
“Don’t you understand,” they warn, “if you don’t comply, bad things can happen to your family for three generations?”
“Sorry,” he replies mildly. “We are the last generation.” In other words, save your threats for someone who cares.