Próba mnicha. Ten przeklęty Gaufridi. – Nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (24)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (24)

Próba mnicha. Ten przeklęty Gaufridi. Nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”

Ojciec Jean-Baptiste Gaufridi1, mnich benedyktyński z opactwa Saint-Victor w Marsylii, a zarazem proboszcz w marsylskiej dzielnicy Accoules, żarłocznie wpatrywał się w czternaście lat liczącą Madeleine de Demandolx de la Palud2, którą nie tak dawno przygotował do przyjęcia pierwszej Komunii świętej i sam jej zresztą udzielił. Jej niewinna, uduchowiona twarzyczka bardzo go podniecała. I ta kibić, gibka i wcięta…

Dziewczynka, jak na swój wiek, wyglądała dość poważnie i śmiało można ją było wziąć za nieco starszą, ale to, ile lat sobie liczyła, było akurat dla ojca Luisa sprawą nawet nie drugo – ale wręcz trzeciorzędną….

* * *

Louis Jean-Baptiste Gaufridi, prostak, ale bystry, syn pasterza, lecz także i szczęściarz, bo miał wuja księdza, a ten, dostrzegłszy w chłopaku potencjał, postanowił nim pokierować, mógł dziękować losowi, iż ów – czy to wuj, czy to los – wyrwał go z krzaczastych wygonów, na których pasał kozy. I gdyby nie ów wuj, to pasałby je tam aż do śmierci.

Wuj zainstalował go u siebie na plebanii, poduczył czytać, pisać, łaciny, kręcić się koło ołtarza, co by się lepiej zapoznał, przyglądając się im z bliska, kościelnym nabożeństwom i inszym obrzędom. Dał mu też dostęp do swojej skromnej, bo skromnej, niemniej liczącej nieco woluminów, biblioteki…

I tu Gaufridi dokonał odkrycia, które zmieniło całe jego życie. Znalazł bowiem pomiędzy innymi księgami przekłady z hebrajskiego na łacinę autorstwa niejakiego Guillaume’a Postela3, Zohar, Sefer Yetzirah i Sefer ha-Bahir, fundamentalnych dzieł żydowskiej kabały i zaczął się w nich rozczytywać. Skąd się tam wzięły? Ano stąd, że nastała wówczas moda na „kabałę chrześcijańską”, ta jednak z powietrza wziąć się nie mogła, dlatego trzeba było wyjść od żydowskiej. Ot, i cała tajemnica.

Kiedy w roku 1590 Gaufridi podjął studia teologiczne w Arles, przygotowując się do święceń kapłańskich, nie oddawał się wyłącznie nauce i modlitwom, ale wręcz pochłaniał z wypiekami na twarzy pozostałe dzieła Postela i innych kabalistów, do których – mimo iż były potępiane przez władze kościelne – to jednak, z trudem, bo z trudem, jednakowoż zyskał dostęp. A tym bardziej je chłonął i żył nimi, bo były zakazane, a to, co zakazane, wzbudza przecie dreszczyk emocji. Przy okazji otarł się też o starodawną gnozę i czysty okultyzm.

Zresztą o Postelu głośno było w Europie, a szczególnie o głoszonych przez niego naukach, które rozpowszechniał po spotkaniu słynnej mniszki padewskiej, z którą się poznał w Wenecji, gdy tam zawiadywała zaopatrzeniem kuchni szpitala San Giovanni e Paolo, zwanej matką Johanną, ale bardziej znanej pod przydomkiem Zuana, słynącej z dobroczynności i zakładającej hospicja dla najuboższych, co bez wątpienia było nader chwalebne.

Ale… Zuana uważała się też za mistyczkę, doświadczającą niebiańskich wizji, a i Postel za takąż ją uznał. I od owej pory, jeśli tylko Postel nie udawał się w którąś ze swych licznych podróży, byli już razem. On – jako kierownik duchowy natchnionej niewiasty, ona – jako dar dla ludzkości zesłany przez Boga, ba! jako wcielenie samego Bóstwa… a przynajmniej tak się Guillaume’owi wydawało. Cel, jaki przyświecał ich wspólnemu działaniu, cel, który ukazano jej w owych nieziemskich wizjach, był taki, iżby doprowadzić do zjednoczenia wszystkich religii, jakie tylko są na świecie w jedną, którą każda istota ludzka mogłaby i chciałaby przyjąć za własną.

Mistrz Postel, zauroczony ową, niemłodą przecie kobietą, poświęcił jej nawet dwa dzieła: Les Très Merveilleuses Victoire des Femmes du Nouveau Monde, czyli Najwspanialsze zwycięstwo niewiasty Nowego Świata i La Vergine Venetiana, czyli Dziewica wenecka. I bynajmniej nie o Nowy Świat, nie o Nową Hiszpanię, odkrytą przez Kolumba za Oceanem chodziło, ale o Nowy Świat w znaczeniu Novus Ordo Mundi – Nowy Porządek Świata, a może nawet Novus Ordo Seclorum – Nowy Porządek Wieków…

W końcu, jako badacz i wyznawca kabały, dla niepoznaki nazwanej chrześcijańską, uznał Zuanę za nową Ewę, za pramatkę owego, mającego rychło nadejść, Nowego Porządku Świata, co wcale nie kolidowało z naukami Zoharu, z którego można było wykoncypować, że prócz męskiego, ma zaistnieć też coś na kształt Mesjasza Niewieściego, Bóstwo bowiem raz jeszcze winno się wcielić, lecz tym razem w kobietę.

Ów zaś pogląd, jakby ideowo pokrewny kabalistyce Izaaka Lurii, przez Postela został doprecyzowany i w duchu chrześcijańskim przemieniony. Ogłosił on bowiem, iż grzech Ewy nie został odkupiony przez Chrystusa, i że może on być odkupiony dopiero przez wcielenie się Bóstwa w Mesjasza-Kobietę, która stanie się Sophią-Mądrością i Anima Mundi-Duszą Świata, a może wręcz, jak byśmy mogli się domyślać, wcielonym Duchem Świętym? No i dopiero wówczas skalany świat miałby szansę nareszcie powrócić do stanu idealnego.

Nie będzie trudno zgadnąć, kogo za tę Sophię i Duszę Świata nasz chrześcijański kabalista uznał. Oczywiście! Zuanę!

Gdzieś chyba wszakże popełnił pomyłkę, bo i on umarł i Zuana umarła, a na starym świecie wszystko trwało tak, jak trwało, a może wręcz było coraz gorzej…

Dało to do myślenia Gaufridiemu. Z całą ową ideą oczywiście się zgadzał, bo, roztrząsnąwszy ją na wszystkie strony i sposoby, nabrał pewności, iż na świecie musi się pojawić także i Żeński Mesjasz

Przyszło mu też do głowy, że Postel bynajmniej nie był pierwszym, który głosił to, co głosił. Byli i inni mędrcy, którzy krzewili te same idee… A może… może jednak każdy z nich miał odrobinę racji? Może była jakaś jedna niewiasta, która musiała przejść cały cykl inkarnacji, wcielając się po śmierci w coraz nowe ciała, aż dojdzie do doskonałości i wtenczas dopiero będzie mogła – na końcu owego łańcucha awatarów – osiągnąć zdolność, by stać się Duszą Świata i przywrócić pierwotny i doskonały ład na Ziemi?

Louis zamyślił się… Sięgnął pamięcią do tego, czego się nauczył, starając sobie przypomnieć, kto też głosił po śmierci Jezusa podobne myśli. Plasnął się w czoło. Ależ tak, no przecież, nikt inny, tylko sam wielki Szymon zwany Magiem4!

Poznawszy pewną młodziuchną i piękną dziewczynę, noszącą imię Helena, Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie jeszcze większej wiedzy i mocy niż ta, którą dysponował wcześniej.

A czego uczył? Ano tego, iż to on sam jest Najwyższą Mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze.

Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości bytów, jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem Ennoia, co oznacza Pierwszą Myśl bóstwa.

Według Szymona od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i moce kosmiczne. Lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który, jako niedoskonały z samej swej natury, podlega bezwzględnemu prawu śmierci.

Widząc, co się stało z kochanką, Szymon, jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, rychło zstąpił tutaj za nią, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.

Wybrańcami zaś boskich Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny.

A jak mieli to robić? Ano, przez dążenie do zrównania stanów, do równości i sprawiedliwości społecznej. Największą z zasług zaś było niszczenie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście, co ich miało wyzwolić i uwolnić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych.

Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się dawnych praw moralnych nakazanych Dekalogiem, a potwierdzonych i wzbogaconych przez Jezusa z Nazaretu, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.

Przyszedł jednak czas, iż umarł Szymon i umarła jego kochanka Helena. Czy odradzali się potem w nowych ciałach? Gaufridi uznał, że tak, że bez wątpienia. Na pewno Postel i Zuana znaleźli się w tym długim szeregu inkarnowanych, w nieustającym – obejmującym nawet tysiąc pokoleń – procesie zwanym przez żydów guilgoul – ponownego zagnieżdżania się dusz w nowych, kolejnych ciałach, co na płaszczyźnie fizycznej przebiegałorównolegle z ciążą.

Lecz kto przyszedł na ich miejsce? Musiała to być para – mężczyzna, dojrzały i mądry oraz młoda piękna dziewczyna…

Tylko tego był pewny i niczego więcej.

I wtedy to właśnie spojrzał na swoją córkę duchową… na Madeleine de Demandolx de la Palud… I wtedy to właśnie jasna niczym błyskawica i paląca niczym grom myśl przemknęła mu przez głowę: To oni byli kolejnymi w owym łańcuchu inkarnacji…

* * *

– Nie lękaj się Madeleine, wszak jestem z tobą – Gaufridi mocno ściskał drobną, delikatną dłoń dziewczynki. – Jeszcze trochę, jeszcze kawałek. Musimy dotrzeć do tamtego wzniesienia, do tych białożółtawych nagich obłych skał.

– Których, ojcze?

– Do tego wzgórka, na którego szczycie samotnie rośnie ten potężny, stareńki jałowiec fenicki5, wiekiem pochylony, ale wciąż jeszcze dość krzepki, by przetrwać burze i nawałnice. Widzisz?

– Tak, widzę.

Przedzierali się dalej wąziuchną ścieżką przez wydychające upojne wonie gęste i niskie zarośla, zwane przez miejscowych garrigue.

Nierówne, zwietrzałe, postrzępione przez czas, wiatry i niepogodę wapienne skałki podłoża, poprzecinane tajemniczymi, skrytymi w cieniu parowami, porośnięte były odurzająco pachnącymi tymiankami, macierzankami, licznymi gatunkami mięty, rozmarynem, szałwią… Gdzieniegdzie strzelał wyżej nich krzak jałowca, żółto kwitnącego jaśminu, dzikiej oliwki, czy skalnego dębu oplecionego ciasno giętkimi pędami sarsaparilli6, z której witek zwieszały się dojrzewające już, zebrane w kiście ciemnowiśniowe, podługowate i ostrokończyste owoce.

– Ojcze…

– Cóż tam, moja córko?

– Opadam z sił, nogi mnie bolą – Madeleine wygięła buzię w podkówkę i widać było, że zbiera się jej na płacz.

– Dobrze, odpocznijmy zatem. Pamiętaj jednak, że w samo południe musimy znaleźć się u stóp tamtego samotnego jałowca.

Dziewczynka skinęła głową na znak zgody.

– Masz, pij – Gaufridi odpiął skórzaną butlę od pasa i podał ją swojej podopiecznej.

Upiła łyk i skrzywiła się.

– Co to takiego?

– Woda z odrobiną armaniaku, żebyś się wzmocniła. Poza tym lepiej gasi pragnienie.

Upiła jeszcze kilka łyków, a potem usiadłszy w cieniu starego wawrzynu, przymknęła oczy i odpoczywała.

Po kwadransie Gaufridi kazał jej jednak wstawać i znów ruszyli w kierunku obłej skały wyrastającej wysoko ponad okoliczne zarośla.

– Madeleine, czy pamiętasz, czego cię uczyłem, zanim przystąpiłaś do pierwszej Komunii?

– Pamiętam ojcze.

– Zatem wiedz, że to wszystko to były bajki dla profanów.

– Bajki? Dlaczego tak mówisz, ojcze?

– Właśnie, bajki… ale dziś ci powierzę wiedzę tajemną, skrytą, wiedzę, której nikomu niewtajemniczonemu nie wolno ujawniać i zdradzę ci prawdę o świecie i Bogu… wtajemniczę cię w prawdę o świecie i Bogu…

– To ten, w którego kazaliście mi wierzyć, nie jest prawdziwy?

– Poniekąd… jest…

– A zatem nie jest jedyny? Wszak tak mnie, do tej pory, nauczaliście. To wszystko było kłamstwem?

– I tak i nie. Aby to zrozumieć, posłuchaj teraz tego, co jest utajone przed profanami.

– Zatem mówcie, ojcze. Słucham.

– Bóg Świetlisty Ojciec, Bóg Pierwotny, Odwieczny i Starodawny zrodził dwóch synów – pierworodnego Satanaela i młodszego Logosa…

I popłynęła opowieść o Świetlistym Ojcu i jego dwóch synach, o światłości i ciemności, o dobru i złu, o walce pomiędzy nimi i o ludzkiej w tym starciu roli…

I wyszło na to, że ów dobry bóg jest złem, a ów zły bóg jest dobrem… tyle z tego zrozumiała dziewczynka. A skoro tak, to należy grzeszyć, bo grzech jest zasługą, a zasługa grzechem. Aż zakręciło się jej od tego w głowie, ale poczuła się wyróżniona. I była dumna z tego… bo posiadła wiedzę.

A więc całe nasze postępowanie trzeba podporządkować temu, co przybliża zwycięstwo dobrego/złego boga. I to jest ta wiedza ukryta. Ale sposoby na przyśpieszenie powrotu Porządku Pierwotnego są bardzo różne… niektóre mogą wprawić w zdumienie… niektóre w grozę i przerażenie… liczy się jednak ostateczny efekt. Zapamiętaj jeszcze – dopowiadał Gaufridi – że Dobro należy wspierać, całkowicie mu się oddać i prowadzić określony tryb życia… nie dziwując się niczemu… niczemu – podkreślił.

– Jaki, ojcze?

– Tego dowiesz się później.

– Dziś tylko chcę, abyś dobrowolnie ofiarowała się Dobru. Temu dobru, które przyniosło ludzkości światło wiedzy. Temu, który, to światło wciąż dzierży i udziela tylko swoim najwierniejszym sługom.

– Czy jesteś gotowa oddać mu się cała i na zawsze?

– Cóż to znaczy, ojcze?

– To, że zawsze i bez względu na jakiekolwiek okoliczności będziesz bez szemrania spełniać jego wolę.

– Czy ten Bóg to… Jezus?

– Nie, Madeleine.

– Zatem kto?

– Wszak ci mówiłem, Bóg Pierwotny, Świetlisty…

– Kim on jest?

– Olśniewającym światłem setek świec i oślepiającym światłem Słońca, łagodnym światłem lampki oliwnej, rozedrganym światłem płomieni ogniska, kropelką czerwonawo skrzącego się żaru dogorywających węgli i światłem tak ciemnym niczym noc najczarniejsza, którego ludzkie oko nie dostrzeże, światłem-ciemnością, najdoskonalszym światłem, które dostrzega się tylko oczyma duszy…

– Czy ma on jakieś imię?

– Ma…

– Jakie?

– Znasz je, lecz będę je mógł wypowiedzieć wówczas dopiero, gdy tam, na skale, oddasz mu się cała – do końca i bez reszty. Tam na skale, na której ja mu cię ofiaruję… Jako jego kapłan…

– Przerażasz mnie, ojcze, gdybyś nie był moim mistrzem i nauczycielem, mogłabym mniemać, że chcesz mi wyrządzić jakąś straszną krzywdę… może nawet zabić?…

– Nie. Ja nie chce cię zabijać. Ja chcę cię wskrzesić do życia. Do pełni życia, bo teraz martwa jesteś…

– Jakże? Wszak jem, piję, oddycham…

– To zbyt mało…

Umilkli, bo wreszcie dotarli do podnóża obłego wzniesienia uformowanego z wapienia białożółtawej barwy, które wiatr, deszcz, mgły niesione od Oceanu i drobny piach gnany tu od Maghrebu i Sahary, wypolerowały tak, iż trudno było wspinać się po śliskich ścianach ku niewielkiej płaszczyźnie szczytu, na której samotnie rósł prastary, okazały, pokaleczony przez czas, ale ciągle żywy, potężny jałowiec fenicki, o pochylonym pniu i pokrzywionych konarach, z których niejeden grom pozdzierał kawały kory…

* * *

Madeleine leżała naga na gładkiej kamiennej powierzchni. Słońce prażyło niemiłosiernie. Madeleine miała zamknięte oczy. Gaufridi klęczał przy niej, również nagi, i rozłożywszy szeroko ręce, wznosząc twarz ku słońcu, szeptał coś niezrozumiale. Nie wiadomo, modlitwy?… Ewokacje?…

* * *

Zmierzchało, gdy Gaufridi i Madeleine nieludzko zmęczeni na powrót stanęli na progu domu jej rodziców.

* * *

– Droga pani – Gaufridi z najwyższym szacunkiem skłonił głowę przed matką swej duchowej córki i pupilki zarazem, Madeleine. – Droga pani. Sądzę, że na tyle udało mi się poznać to słodkie, niewinne dziewczę, iż z czystym sumieniem będę mógł służyć radą w sprawie jej przyszłości.

– I jakaż to rada? – zapytała pani de Demandolx de la Palud.

– Odkrywszy, iż Madeleine ma powołanie, iżby służyć Bogu, pomyślałem, żeby przekonać was, abyście ją oddali do klasztoru.

– To fakt. Nie jest trudno zauważyć, że dziewczyna jest raczej marzycielką, jakby nawet nieco zaburzoną emocjonalnie, niż osobą twardo stąpającą po ziemi. Może więc, wielebny ojcze, istotnie macie rację? Może właśnie tam jest jej miejsce, a nie w świecie, gdzie musiałby być żoną i matką… Kto wie?…

– Jestem przekonany o tym… przemodliłem to… odbyłem wiele rozmów z dziewczęciem… wszak rychło skończy ona czternasty rok życia, więc… albo trzeba by się rozejrzeć dla niej za narzeczonym, albo… oddać ją na wieczność najdoskonalszemu Oblubieńcowi…

– A czy jakiś konkretny klasztor macie, ojcze na myśli?

– I owszem.

– Zatem któryż?

– Urszulanek. To niedaleko…

– Czy to zaleta?

– Ba!

– I czemuż?

– Stęsknicie się za tą słodką ptaszyną, to będziecie mogli ją odwiedzić.

– A ty, Madeleine, co ty o tym sądzisz?

Dziewczyna skromnie opuściła oczy, zarumieniła się aż po samo czoło i dopiero po dłuższym milczeniu, ledwo słyszalnym szeptem powiedziała:

– Niechże będzie tak, jak ojciec wielebny rzekł.

– Czyli chcesz do klasztoru? – upewniała się matka.

– Tak… chcę… tak… niech będzie… do klasztoru…

– Ale chyba nie zaraz?

– A na cóż tu czekać? – mnich wtrącił się do rozmowy. – Jak już rzekłem wkrótce mieć będzie lat piętnaście. Najwyższa zatem to pora. Byłbym zdania, iżby jak najrychlej rozpoczęła nowicjat. No, ale rodzina może mieć inną opinię na ten temat…

– Trzeba cię zatem spakować, Madeleine. Pomyśleć o jakimś wianie… – powiedziała matka.

* * *

Ojciec Louis Jean-Baptiste Gaufridi osobiście odwiózł Madeleine do urszulanek i przy owych urszulankach… już pozostał. Przełożona nawet się ucieszyła, że doświadczony i pobożny kapłan, za miskę zupy i Komunię świętą, podjął się niełatwej przecież pracy formowania dusz młodych nowicjuszek, a było ich podówczas nieco.

Miał w tym nowicjacie swoją grupę duchowych córek, których był spowiednikiem i kierownikiem duchowym, z którymi prowadził budujące rozmowy, chociaż… może nie zawsze budujące… a przynajmniej nie ze wszystkimi… aczkolwiek na ogół rozmowy owe obracały się wokół spraw nadprzyrodzonych, to niektóre dla postronnego słuchacza mogłyby się zdać bezwstydne, a nawet gorszące…

* * *

Nadszedł rok 1609, kiedy to nieco niezrównoważona emocjonalnie nowicjuszka skończyła właśnie siedemnasty rok życia, a jej probacja dobiegała końca… Właśnie… dobiegała… ale…

– Ojcze…

– Cóż takiego, moja córko?

– Ojcze… – Madeleine patrzyła ze smutkiem w oczy Gaufridiego. – Lęk mnie jakiś ogarnia. Pożerający. Straszliwy. Umysł mi się mąci. Nie ma już we mnie żadnej radości. Skoro tylko niebo szarzeje, nim zacznie świtać, kiedy nawet ptaki śpią jeszcze, ja szeroko otwartymi oczami wpatruję się w ciemność, a ta ciemność jest zarazem i pustką… czy wiesz, co to jest pustka? Taka bezdenna. Czy wiesz, co się czuje, gdy w tę pustkę się zapada, gdy leci niczym rozpędzony kamień wrzucony do studni, ale wie się, że będzie się tak lecieć w nieskończoność i nigdy nie usłyszy plusku toni, że nigdy nie dotrze się do głębi i że ten plusk z czeluści studni nie powróci echem…

– Madeleine!

– Tak, ojcze…

– Masz mnie…

– A cóż ty możesz?

– Być twoim wsparciem… twoją nadzieją… twoim obrońcą… na zawsze…

– Ty?! Ty moim wsparciem?! Moją nadzieją?! Nadzieją na co? Że i dzisiejszej nocy zakradniesz się chyłkiem, wśliźniesz przez okno, wpełzniesz do mojego łóżka?…

– Madeleine!

– Tak, ojcze?

– Zamilcz, bo jeszcze ktoś usłyszy…

– I cóż z tego? Niech słucha… czego się obawiasz? Wszak zawsze twierdziłeś, że masz potężnego nadludzkiego protektora! Czyżby to było łgarstwo? Czyś mi opowiadał takie bajki, żeby się dobrać do mnie, żeby wejść we mnie, gdym była jeszcze dzieckiem? – oczy uciekły jej w głąb czaszki i widać było tylko ich białka, a z ust dziewczyny wydobył się chrapliwy nieludzko brzmiący, ewidentnie męski głos – żeby ją zerżnąć, plugawy klecho?

* * *

– Wielebna matko – Gaufridi umykał wzrokiem przed spojrzeniem przełożonej marsylskich urszulanek.

– Cóż takiego, ojcze?

– Wielebna matko, zdaje mi się, iż mojej protegowanej nowicjuszce, Madeleine, zdałoby się odrobinę oddechu…

– A cóż takiego masz na myśli?

– Może krótki pobyt przy rodzinie?

– Nie jesteś pewny jej powołania?

– Nie, to nie to…. Ale wyraźnie przechodzi teraz pewien kryzys…

– Kryzys wiary?

– Nie, nie wiary, ale jakiś… duchowy bez wątpienia, a może tylko nerwowy? Nerwy ma bowiem delikatne…

– Zatem?

– Jeszcze przecie nie złożyła ślubów. Jakiś czas spędzony w domu rodzinnym może ją wyleczyć.

– Cóż. To ty jesteś jej kierownikiem duchowym. Jej spowiednikiem. Niechże tak i będzie.

* * *

Madeleine z ulgą spoglądała na zatrzaskującą się za nią klasztorną furtę. Nogi same ją niosły po wyboistym bruku w stronę rodzinnych pieleszy.

Gdy stanęła w progu obszernej sieni, z lubością wciągnęła w nozdrza od dzieciństwa znane jej zapachy. Objęła matkę i zaniosła się łkaniem.

– Już dobrze, dobrze córeczko, już dobrze – matka gładziła jej włosy. – Już teraz wszystko będzie dobrze. Jeśli nie zechcesz, nie wrócisz za klasztorne kraty. Nikt cię do niczego nie będzie przymuszał.

Madeleine bez słowa skinęła głową i wytarła łzy rąbkiem rękawa matczynej sukni, tak samo, jak to robiła, gdy miała trzy-cztery latka.

* * *

Pierwsza noc w rodzinnym domu to była ulga i wytchnienie. Spała głębokim spokojnym snem, bez żadnych majaków. Obudziła się późno, gdy słońce już wtoczyło się na niebo wysoko, prawie do połowy firmamentu.

Przeciągnęła się rozkosznie w miękkiej puchowej pościeli, ale około południa głód przymusił ją, aby wstała. Wcześniej nikt jej ani nie budził, ani nie zaglądał do sypialni. Cierpliwie czekano, aż sama się przecknie.

Obiad zjadła ze smakiem. Nawet poprosiła o dokładkę pieczonego jagnięcego udźca. Od lat nie czuła się tak wolna, spokojna i szczęśliwa. Spokojna…

* * *

Zaczynało zmierzchać. Wieczorny chłód orosił trawy rosnące w niewielkim ogrodzie za domem. Cichły ostatnie ptasie szczebioty, krwawiące słońce skryło się za horyzontem, zostawiając tylko jarzące się czerwienią plamy posoki na gładkiej, bez jednej chmurki, powierzchni nieboskłonu.

Madeleine na nowo ogarnął smutek. Dopadł ją nagle. Straszny, zagnieżdżający się nie tylko w sercu, ale w każdym włókienku jej ciała. I ogarnęła ją tęsknota, taka, że aż chciało się jej wyć.

Pomyślała, że bez Gaufridiego zaraz skona… Och, ojcze Luisie! Jakże pragnęła mocnego uścisku jego ramion, tych ognistych pocałunków i tej słodkobolesnej rozkoszy…

* * *

Madeleine wróciła do klasztoru…

Madeleine na powrót odesłano do rodziny…

Madeleine znowu była w klasztorze…

Gaufridi… ciągle obok… nigdy bez niego… te spowiedzi trwające godzinami w jej skromnej celi zamkniętej na głucho… Te jęki jakby od smagnięć zadawanych pokutnym biczem, ale bynajmniej nie bolesne, a jakby przesycone niezdrową zmysłową rozkoszą…

* * *

Przełożona urszulanek, przerażona tym, co się działo z nowicjuszką, sama mająca znikomą wiedzę, a może nawet i żadnej, na temat ludzkiej duszy, zawezwała na pomoc specjalistów w owej dziedzinie – egzorcystów.

Kiedy przybyli, przyjrzeli się Madeleine i przepytali ją. Zbadali dokładnie. I zdało się im, iż poza tym, że przejawia pewną nerwowość i marzycielstwo, czasami przybierające formę kryzysów lękowych, nie mogli przecież ponad wszelką wątpliwość stwierdzić diabelskiego possessio.

– Matko wielebna – jeden z egzorcystów zwrócił się do przeoryszy. Zdaje nam się, że dziewczyna po prostu zadurzyła się w swoim kierowniku duchowym i wymyśla niestworzone historie, żeby zwrócić na siebie uwagę. Zdarza się to, w takiej formie jak u niej może niezbyt często, niemniej się zdarza.

– Co zatem, ojcowie zalecacie?

Egzorcyści, po naradzie, zdecydowali, iżby natychmiast przerwać wszelki kontakt pomiędzy ojcem Gaufridim a Madeleine i odizolować ją w ścisłej klauzurze bezpośrednio pod czujnym okiem Matki de Gaumer.

Niewiele to jednak dało, objawy szaleństwa nie ustępowały. Postanowiono tedy przenieść nowicjuszkę naznaczoną ową przedziwną chorobą do innego klasztoru.

Co też i uczyniono.

Madeleine zamieszkała w oddalonym o nieco ponad trzydzieści kilometrów od Marsylii klasztorze urszulanek w Aix-en-Provence.

Jednakowoż i to lekarstwo zawiodło….

* * *

Któregoś późnowiosennego dnia, gdy podczas południowego posiłku siostry, ze skromnie opuszczonymi oczyma, powoli, nie łapczywie, posilały się niewyszukanym obiadem, słuchając jednocześnie żywotów tych świętych Pańskich, których pamiątka na ów dzień przypadała i jedynie owo monotonne czytanie zakłócało panującą w klasztorze martwą, nieomal grobową ciszę, a poza tym trwała jakaś zamglona powszedniość upływającego czasu, chwil nijakich, godzin, które odchodziły bezbarwne, nużące, szare i nudne… i nic nie wskazywało, iż ów dzień czymkolwiek będzie się różnił od innych podobnych mu dni, wydarzyło się coś nieoczekiwanego.

Oto bowiem naraz siostra Madeleine, gwałtownie odsunąwszy od siebie talerz, na melodię jednej z popularnych gminnych piosenek, zaśpiewała:

Urszulanka ci ja, bardzo pragnę kija!

I księżowskiej pyty, by i on był syty!

W refektarzu zapadło milczenie… Mniszki zdumione popatrywały spod oka jedna na drugą, a lektorka, zaniechawszy czytania, z otwartymi ze zdumienia ustami, okrągłymi oczami wpatrywała się w Madeleine.

Ta ostatnia zaś odrzuciwszy głowę, zaczęła chrumkać niczym świnia, potem zaszczekała, zawyła, by na koniec błyskawicznie wysuwając i wciągając język zasyczeć raz, drugi, trzeci niczym rozdrażniony wąż.

Zakonnice jedna po drugiej z trwogą w oczach żegnały się i nie zważając na regułę posłuszeństwa, jedna po drugiej, nie czekając na pozwolenie, odchodziły od stołu, uciekając do kaplicy…

* * *

Wielebna Matka Catherine de Gaumer, przełożona marsylskich urszulanek, która specjalnie przybyła do Aix-en-Provence przeprowadzić badanie, siedziała tak blisko siostry Madeleine, że bliżej się już nie dało, dotykając kolanami jej kolan i z całych sił trzymając ją za nadgarstki, tak, ażeby uniemożliwić jej ewentualną próbę ucieczki.

– Mów! – rozkazała przeorysza.

– Co mam mówić, matko?

– Wszystko, od początku do końca.

– Lecz o czym?

– Ty wiesz!

Madeleine spojrzała rozmarzonymi oczyma w szeroko otwarte okno, na drżące gałązki i połyskujące liście korkowego dębu, które delikatnie poruszały się w łagodnym tchnieniu wietrzyku, budząc rozdygotane zielonkawe cienie, przez które przenikały słoneczne złociste cętki, pstrząc trawę u podnóża pnia.

– Pamiętam tamto słońce… i niemiłosierny upał… odurzający zapach szałwi, tymianku, macierzanek, wawrzynu i rozmarynów… jego słowa… niczym najpiękniejsza muzyka… jego słowa… przelewały się z jego umysłu wprost do mojej głowy… stareńki pień o spękanej i łuszczącej się korze jałowcowego drzewa… powietrze rozedrgane nad rozgrzaną skałą… ból… straszny i rozkoszny… i te cienie, które wraz z nim wniknęły we mnie i wespół z jego tłocznią wibrowały… i pociekły niby świeży sok winny te rubinowe krople mojej krwi, które zrosiły niepokalaną biel skalnego podłoża… w końcu on wyszedł ze mnie, lecz cienie pozostały…

Przełożonej ciarki przeszły po skórze.

– O kim mówisz, córko?

– O moim ojcu i kochanku…

– O ojcu?!

– Tak, o ojcu Gaufridim…

– A owe cienie? Co to za cienie, które w ciebie wniknęły? Co to za cienie?

Madeleine przymrużyła powieki i zimnym, stalowym wzrokiem przewiercała na wylot twarz przeoryszy, aż ta poczuła nieomal fizyczny ból.

– A cóż ci do tego stara macioro? Ty zgęstku smarków, ty śmieciu, ty zapleśniałe łajno…

Przeorysza, choć przerażona, nie straciła jednak przytomności umysłu. Błyskawicznie zakryła dłonią usta młodej mniszki i jęła w głos odmawiać modlitwę do świętego Michała Archanioła, pogromcy Złego.

Nic to jednak nie dało. Madeleine ugryzła ją do krwi i zaniosła się szalonym, niepohamowanym śmiechem.

– Rozdziewiczył mnie, gdy miałam czternaście lat, a gdym doszła do siedemnastu, rżnie mnie regularnie, gdy tylko sposobność się nadarzy! I nocą i za dnia! A coś myślała, parchata suko? Już wiesz i pewnie mi zazdrościsz! Pewnie byś sama przed nim nogi rozłożyła!

Zamilkła. Ukryła twarz w dłoniach i na długą, bardzo długą chwilę zastygła w bezruchu. Bardziej przypominała kamienny posąg niż żywą istotę. A potem spomiędzy palców zaczęły się jej przesączać łzy…

– Matko… matko… pomóż mi… to katusze, męki straszne, których opisać się nie da… skrzywdził mnie straszliwie… wprowadził we mnie demony…

– Ojciec Gaufridi?

– Tak, on sam… I zmuszał mnie do niewyrażalnych bezeceństw…

– Kopulował z tobą?

– Och, stale to robi… znieprawił mnie… do bezwstydu pociągnął, do wszeteczeństwa, rozpasania, wyuzdanych sprośności, o których wstydzę się nawet myśleć, a czynić muszę…

– I czemuż to?

– Bo ma władzę nade mną przez demony, które we mnie za jego przyczyną zamieszkały.

– To jest ich wielu?

Madeleine potwierdziła, skinąwszy głową.

– Ilu?

Madeleine jednak zamilkła i nie odpowiedziała już na to pytanie.

Przeorysza przeżegnała się kilkakroć, raz za razem i tyłem wyszła celi dziewczyny, zamykając drzwi na klucz. Goniły ją słowa ohydne, wulgarne, pełne nienawiści i szaleństwa, a zaraz po nich skomlenie żałosne i prośby o pomoc… o ratunek…

* * *

W nowym miejscu cierpienia Madeleine stały się wręcz nie do zniesienia. Co gorsza, przybrały formę rzeczywistego opętania demonicznego. Czy to za dnia, czy nocą, doznawała wizji przerażających, kryzysów duchowych i diabelskich ataków, a najczęściej działo się tak podczas wspólnych modlitw.

Tego nie można już było traktować lekko…

* * *

Kiedy przybyli egzorcyści, atmosfera w klasztorze zgęstniała tak, że aż dusiła. Wyczuwało się straszliwe napięcie i oczekiwanie na coś, co się musi wydarzyć, ale nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co.

I zaczęło się na dobre. Ciało Madeleine wiło się i skręcało. Miewała tak straszliwe napady wściekłości, iż trudno ją było poskromić. Dopuszczała się bluźnierstw i profanacji. Potrzaskała krucyfiks, łamiąc go i ciskając szczątki na posadzkę. Czego więcej było trzeba? To, to się działo z dziewczyną, było oczywiste…

Przez rok bezskutecznie egzorcyzmował ją dominikanin Jean-Baptiste Bomillon, ale nie tylko, że nie podołał zadaniu, to z przerażeniem spostrzegł, iż zaraza zdemonizowania rozszerza się na inne mniszki. Najpierw złe duchy weszły w trzy, a potem w następne – w sumie ofiarą Szatana padło osiem urszulanek.

Za najsilniej opętaną uznano siostrę Louise Capeau, którą posiadło trzy demony: Verin, Sonilon i Gresil, kiedy Madeleine tylko dwa – Belzebub i Astaroth.

Ojcu Bomillonowi przyszedł w sukurs sam Wielki Inkwizytor7 i inni egzorcyści. Efektów, pozytywnych efektów, zaklinania złych duchów wszelako nadal nie było.

Demony zniewalające mniszki zgodnie oskarżały ojca Gaufridiego, iż to on sprowadził na nie to nieszczęście, że jest sługą Szatana, że je Szatanowi ofiarował, że kopulował z Madeleine. Demon Verin obsiedlający ciało siostry Louise oświadczył egzorcystom wprost, iż Gaufridi jest czarownikiem!

Do tej pory uważano benedyktyna za zwyczajnego, rozwiązłego mnicha, jakich było, jest i będzie wielu, ale teraz sam demon oskarżył go o czary. A to już była poważna sprawa! To nie było jakieś tam pospolite uwiedzenie młodej i ładniutkiej zakonnej nowicjuszki.

Duch nieczysty Verin ustami siostry Louise Capeau w zasadzie wydał wyrok na Gaufridiego, kiedy nie dość, że potwierdził, iż w Madeleine siedzi sześćset sześćdziesiąt sześć diabłów, co odkrył jeden z egzorcystów, ks. Domptius, to na dodatek oświadczył, iż Gaufridi jest czarownikiem. Ba! Ludożercą nawet!

Co prawda były nieścisłości i sprzeczności w zeznaniach, bowiem Verin twierdził, w przeciwieństwie do tego, co zeznała Madeleine, iż ojciec Gaufridi uwiódł i rozdziewiczył ją w pewnej pieczarze, czemu asystowały przyjazne mu demony, a potem nakłonił dziewczynę do podpisania cyrografu krwią pochodzącą z defloracji, a owo sprawiło, że stawszy się przez to Królową Sabatów, nie miała już najmniejszych nawet szans, by wyrwać się ze szponów złych mocy.

A potem były orgie na zlotach czarownic, sabaty odbywane pośród pustkowi, skał i zarośli, podczas których zabijano niemowlęta, aby je Złemu ofiarować, a Madeleine parzyła się z samym Szatanem…

Gdyby nie to, iż benedyktyn postanowił oczyścić się z owych zarzutów i oskarżeń, zamiast machnąć na nie ręką, może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale on nie chciał żadnych plam na swoim życiorysie. I to był błąd…

Zaczęło się tak, jak chciał, lecz skończyło bynajmniej nie tak, jak by sobie tego życzył…

Gdy rewelacje Verina wykpił oskarżany przez niego mnich, śmiejąc się, że gdyby rzeczywiście był czarownikiem, to nie zadowoliłaby go liczba sześciuset sześćdziesięciu sześciu demonów, ale posłałby ich co najmniej tysiąc, sędziowie uznali to za przyznanie się do winy.

I tym, wedle jego mniemania, niewinnym żarcikiem, przypieczętował swój los…

Bo potem już poszło gładko…

Proces… przesłuchania… zeznania…

Przegrał… uznano go za winnego uprawiania czarnej magii, połamania ślubów zakonnych, rozpusty…

A gdy na dodatek na jego ciele znaleziono signum diaboli,8nie było już dlań ratunku.

Wyrok… wiadomo, jaki…

30 kwietnia 1611 roku, przez pięć godzin przed zawleczeniem go na stos, w asystencji straży oprowadzano go po mieście. Nim jednak podłożono ogień pod wiązki suchego chrustu i drew, okazując wyjątkową łaskę, Gaufridiego uduszono…

Lecz gdy kat zakładał mu garotę, zza jego pleców wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:

– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym rozpustnym klechą, który oddał mi tyle dusz niewinnych dziewcząt… tyle dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś je opętywał płciowo, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i, rozpłynąwszy, zniknął.

I w tej samej chwili siostra Madeleine oślepła i ogłuchła. Popadła w tak straszną rozpacz, iż nie była w stanie przełknąć nawet kęsa strawy. Zdaje się, iż ona naprawdę kochała Gaufridiego…

A potem ją i Louise Capeau przepędzono z klasztoru…

Nie był to jednak kres całej sprawy, gdy bowiem prochy spalonego na stosie ciała ojca Louisa Jeana-Baptiste Gaufridiego rozsypano na wietrze, a ów wiatr rozniósł je po okolicy, to jakby wraz z nimi rozsnuły się i bakcyle opętania.

Alarmujące wieści dochodziły z różnych miejsc i rozmaitych klasztorów Prowansji, w których mniszki doznawały ataków konwulsji, spazmów i wpadały w jakiś obłęd erotyczny, w jakieś wyuzdanie niebywałe, w obsceniczną histerię, w bezwstydną lubieżność…

Niejeden egzorcysta był świadkiem orgiastycznych scen… Niejedna mniszka usiłowała go uwieść… Niejeden demon chichotał skrycie, widząc, że jego wysiłki nie poszły na marne, że zastępy rozszalałych kobiet bluźnierstwem, wymazanych krwią i śluzem, służą mu i cześć oddają…

A przecież się zdawało, że po polowaniu Pierre’a de Lancre na wiedźmy z Labourd 1609 roku już nic podobnego we Francji zdarzyć się nie może…

Ale jednak później były trzy wiedźmy w Cassis, a jeszcze potem opętane mniszki w Loudun i Louviers… a jeszcze potem konwulsjoniści z Cmentarza św. Medarda w Paryżu…

Ale to już inne czasy i inne dzieje…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Louis Jean Gaufridi (1572-1611).

2Madeleine de Demandolx de la Palud (1592-1670).

3Guillaume Postel (1510-1581) francuski językoznawca, astronom, kabalista i okultysta.

4Według wierzeń starożytnej sekty gnostyckiej symonitów był on bogiem w ludzkiej postaci. Według Dziejów Apostolskich usiłował kupić od apostołów moc udzielania darów Ducha Świętego.

5 Juniperus phoenicea.

6 Smilax officinalis.

7 Sébastien Michaëlis (1543-1618) – inkwizytor i przeor zakonu dominikanów. Jego dzieło Histoire admirable de la possession d’une penitente (1612) zawiera klasyfikację demonów, która powszechnie jest używana w literaturze ezoterycznej.

8 Znak szatana.

Córka. Śmierć hrabiego. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (23)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (23)

Śmierć hrabiego

Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których strzelała w niebo tylko jedna niezrujnowana wieża, mozolnie wspinała się trójka wędrowców: mężczyzna odziany w doktorską togę i biret uszyte z zacnego materiału oraz piękna młodziutka blondynka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do szlachetnego rodu, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.

Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu co prawda kiedyś bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej pogodzie.

Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.

Nikt nic nie mówił, jeden tylko doktor Cadaver Illuminatus od czasu do czasu wzdychał ciężko, bo takiej sytuacji nie przewidział.

Otóż był pewny, że stary hrabia dawno już oczy zamknął, tymczasem alkad mieściny leżącej u podnóża góry zamkowej oświadczył im, że pan Sancho d’Urgel y d’Osona nie tylko, że żyje, ale i w miarę nieźle się miewa. A liczył sobie…. doktor szybko porachował w pamięci… jakieś dziewięćdziesiąt siedem-osiem lat! A może nawet i rok więcej.

Cała okolica już wiedziała, iż właśnie zjechała do niego córka, która ojca po raz pierwszy w życiu zobaczy na oczy, a ojciec ją.

Illuminatus był mocno wystraszony spotkaniem ze starym hrabią, bo jego pierwotny plan załatwienia spraw – ujawnienia córki, przejęcia spadku, potwierdzenia tożsamości dziewczyny na podstawie metryki, którą kiedyś wycyganił od miejscowego plebana, obrócił się wniwecz.

Co prawda może nie do końca, bo z nowym proboszczem urzędowe potwierdzenie posiadanego dokumentu, stwierdzenie oryginalności podpisu jego poprzednika i pieczęci parafialnej, pomyślnie załatwił, ale ostatnie słowo dotyczące dziewczyny i tak należało do hrabiego. A co będzie, jeśli się jej wyprze. I to przy świadkach? Gdyby dziadyga nie żył, całą sprawę prościej byłoby przeprowadzić. Pokazałoby się papiery stosownym urzędnikom i po kłopocie. A tak?… Drapał się tedy doktor w głowę, pomrukiwał, wzdychał i szedł jak na ścięcie…

* * *

Hrabia Sancho d’Urgel y d’Osona wsparł się na łokciu i pilnie wpatrywał w przybyłych. Mimo sędziwego wieku doktora poznał od razu i nawet ucieszył się na jego widok. Później jął lustrować Kasię i jej służebną, wytężając wzrok, ale na koniec tylko pokręcił głową.

– Kimże są owe młode niewiasty, doktorze, jakże ci tam, Illuminatusie?

– To twoja córka, panie hrabio, Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, zrodzona w tym zamku…

– Hm… tak twierdzisz? A ta druga?

– To jej służebna.

– A co z jej matką?

– Czyją? Służebnej?

– Idiota!

– Ach! Pańskiej córki!

– Tego nie stwierdzę. Nie znam tej panny.

– Panie hrabio, ponad wszelką wątpliwość! Oto tu są dokumenty.

Cadaver podał starcowi oryginalną metrykę sprzed kilkunastu lat i aktualne potwierdzenie jej prawdziwości, jakie uzyskał przed kilkoma dniami.

Hrabia zagłębił się w lekturę. Ku zdumieniu doktora czytał bez okularów, i to bez najmniejszych trudności, mimo półmroku panującego w izbie.

– Hm… Autentyczne. Zatem i ty, dziecko, musisz być autentyczna. Zbliż no się do mnie, a pan doktorze, zapal świecę… Tak… znakomicie… bliżej… bliżej… poświeć jej na twarz. Mój Boże! Wykapana matka. Ta mleczna cera, te błękitne oczy, te włosy złociste… Dłonie… pokaż dłonie…

Kasia wyciągnęła je przed siebie, a starzec dokładnie je obejrzał.

– Nie ma wątpliwości… arystokratyczne… takie wysmukłe, zgrabne, rasowe… nieskalane…

Opadł na poduszki, przymknął powieki i odpoczywał.

Widać było, iż się wzruszył.

– Nie spodziewałem się… że dożyję… moja krew… cóż, nie syn… ale i tak… niechże będzie… Żal… żal…

– Czego panu żal, panie hrabio?

– Nie miałem jej przy sobie, nie widziałem, jak dorastała…

– Jeszcze się nią pan nacieszy, panie hrabio – wesołym głosem powiedział uradowany z obrotu spraw Cadaver Illuminatus.

– Nie… już się nie nacieszę… Powiedz, doktorze, co z jej matką, jak się jej powodzi?

– Tego, niestety, nie wiem. Gdy ją pan hrabia oddalił, wyjechała do Nowej Hiszpanii.

– Kto zatem wychowywał moją córkę?

Na takie pytanie Cadaver nie był przygotowany. Zapadło ciężkie milczenie.

– No? Kto? – ponownie zapytał starzec.

– Zakonnice.

– Jakie.

– Benedyktynki.

– Gdzie?

– W Polsce.

– W Polsce? A skądże się tam ona wzięła?

– Wracając do kraju, zabrałem dziecko ze sobą. A com się umęczył z nią w drodze, to opowiedzieć trudno! Kiedym dotarł do ojczyzny, podrzuciłem dzieciątko na progu klasztornej furty z listem, że pochodzi ze szlachetnego rodu i kiedy dojdzie do lat, zgłoszę się po nią, a potem rodzina pokryje wszelkie zobowiązania.

– Bajki jakieś opowiadasz, doktorze. I pewnie żeś to dziecię własną piersią karmił? Czyż nie?

– Panie hrabio, pozwolę sobie zaprotestować…

– Bajdurzysz, ot co. Czy masz mnie za idiotę?

– Ależ! Gdzież bym śmiał!

– Tedy mów prawdę.

– Ale ta prawda…

– Jaka by nie była, zawsze prawda najlepsza, choć nie zawsze smakuje jak marcepan.

Głowa doktora pracowała bez wytchnienia, a nie umiał niczego sensownego wymyślić na poczekaniu. Milczał.

– No?… – odezwał się starzec. – Wcale nie wyjechała do Nowej Hiszpanii, czyż nie tak?

– Tak, panie.

– Więc gdzie jest.

– Nie ma jej… Zamieszkała w Paryżu… Miała kilku kochanków… Żyła wystawnie i wesoło…

– I?

– I w końcu… umarła…

– A na co?

– Na… Syphilis sive morbus italicus1

– Nie rozumiem. Cóż to za choroba?

Grande vérole… mal de Naples…2

– Ach! Teraz wiem! Cóż… liczni kochankowie… nie dziwota… No nic, przynajmniej użyła, nim zgasła. Nie to, co ja…

Hrabia znów wyczerpany opadł na poduszkę, ostatecznie kończąc temat żony.

– Mam nadzieję, że moja córka nie poszła w ślady matki…

– Panie hrabio! – gwałtownie zareagował Cadaver. – Panie hrabio! Jak możesz nawet tak myśleć! To czysta, słodka, święta istota!

– Mam nadzieję – westchnął hrabia i ponownie uniósł się nieco, wspierając na łokciu. – A powiedz mi pan, doktorze, po co tak właściwie tutaj przybyliście?

– Cóż… córka chciała poznać ojca… albo przynajmniej zobaczyć miejsce, w którym przyszła na świat…

– A na jakiej podstawie przypuszczała, że zastanie mnie przy życiu? I czyż wcześniej nie mogła o tym pomyśleć?

– Przecie mówiłem, że pewności nie miała, pan hrabia raczył mnie nie zrozumieć… A wcześniej nie mogła przybyć, bo matka jej nie pozwalała.

Cadaver zebrał się na odwagę i przymknąwszy oczy, bowiem nie był pewny reakcji starca, wypalił:

– Skoro jednak zastaliśmy pana hrabiego przy życiu, to panna mogłaby skorzystać z okazji i poprosić o pańską zgodę na zamążpójście.

– O?! – strzec wyraźnie się ożywił i przywołał stojącą w kącie izby milczącą Kasię. – Podejdź do mnie dziecko.

A kiedy Kasia podeszła, ciągnął:

– Zatem masz adoratora… To pięknie, pięknie. Stary, młody?

– Mój równolatek…

– Równolatek? Dziwne, dziwne… I któż to taki?

– Polski szlachcic, Jerzy Białecki.

– Polski?

– Od czasów nieboszczyka króla Henryka III sporo Polaków można spotkać we Francji i sporo Francuzów w Polsce – wtrącił się do rozmowy doktor, aby pannę wybawić z kłopotu, bo ta absolutnie kłamać nie umiała.

– No dobrze, rozumiem. I chce cię? Przecież ty nie masz posagu? Groszem nie śmierdzisz!

– Ale, panie…

Stary wbił wzrok w oczy Kasi i sprostował:

– … ojcze. Tak się do mnie zwracaj.

Kasia się zaczerwieniła po samo czoło, natomiast doktorowi aż serce szybciej zabiło z radości.

– Trudno mi… tak od razu… pierwszy raz…

Hrabia uśmiechnął się.

– To jakże? Chce cię bez posagu?

– Kochamy się, a on jest bogaty… i… starożytnego rodu, chociaż nie magnat…

– Skoro tak… to raczej nie mam wyjścia – roześmiał się starzec – i muszę ci dać moją zgodę i błogosławieństwo.

Cadaver dyskretnie szturchnął Kasię w plecy, a ona, wczuwszy się już w rolę, uklękła przy posłaniu hrabiego i ze czcią pocałowała go w rękę. On delikatnie pogładził jej włosy i przymknął powieki, spod których po zwiędłych policzkach popłynęły łzy…

– Doktorze… tam… w sekretarzyku… papier… inkaust…

Doktor sięgnął we wskazane miejsce.

– Zredaguj moją zgodę na to małżeństwo… ale pośpiesz się, bo dziwnie jakoś słabnę…

Cadaver, jako człowiek i w pisaniu i w redagowaniu dokumentów wprawiony, w chwil parę nakreślił ową zgodę po łacinie, ale mając świadomość, iż znajomość tego języka u hrabiego jest, delikatnie mówiąc, skromna, napisał to samo także i po francusku.

Ale hrabia dokumentu nie czytał. Złożył swój podpis we wskazanym mu miejscu, po czym postukał palcem obok. Doktor zrozumiał. Pogrzebał raz jeszcze w sekretarzyku i wydobył laskę czerwonego laku, rozgrzał go od świecy i nakapał na dokument, wówczas hrabia podał mu sygnet ze swoim herbem, który zsunął z palca, a Cadaver zmoczywszy wpierw sygnet w wodzie, odcisnął go w miękkim laku.

– Dobrze… bardzo dobrze… – uśmiechnął się hrabia. – Masz także i moje błogosławieństwo. Szkoda tylko, iż nie poznam twojego narzeczonego, bo nie ma nadziei, bym dotrwał żywy do jego przyjazdu z Polski… A może dotrwam? Bo może on jest w Paryżu?

– Nie, ojcze. Nie ma go w Paryżu.

– Trudno…

Zapadło milczenie zakłócane tylko przez skrobanie myszy gdzieś w najmroczniejszym kącie izby.

– Córko – po upływie dłuższej chwili starzec zwrócił się do Kasi. – Córko. Nie zostawię cię bez posagu. Przyślijcie mi z rana alkada i księdza z Wiatykiem. A teraz idźcie już, idźcie, jestem wyczerpany…

– Panie hrabio! Co też pan opowiada? Jaki ksiądz z Wiatykiem? Po co? Jeszcze musicie się, dostojny panie, nacieszyć wnukami…

Starzec przerwał mu machnięciem reki.

– Daj spokój, doktorze, wypaliłem się już do cna. A to, że jeszcze mogłem ucieszyć oczy córką, zanim je ostatni raz zamknę, to cud jakowyś i łaska Boga. Mój płomyk dogasa. Ja tego nie przeczuwam, ja to wiem… Idźcie, już idźcie… ja naprawdę muszę odpocząć…

* * *

Skoro nastał ranek następnego dnia, stawili się – zarówno pleban z Panem Bogiem i Olejami Świętymi, jak i alkad w asyście pachołków miejskich.

Najpierw hrabia pojednał się ze Stwórcą, a potem zwrócił do alkada:

– Każ swoim ludziom wziąć się za szpadle i we wschodnim kącie izby, tuż przy murze zdjąć kilka płyt posadzkowych i zacząć kopać dół.

W całkowitym milczeniu spełniono to polecenie. Obecni drżeli z ciekawości i niecierpliwości, co też pachołkowie z wykopanej dziury wyciągną.

A wyciągnęli szkatułę dębową, okutą żelazem i zabezpieczoną solidną kłódką.

Chociaż hrabia dał klucz do niej, to nie szło jej nijak otworzyć, tak była pordzewiała. Nie mając wyjścia, ostatecznie w końcu ją utrącono, a w tejże samej chwili odskoczyło wieko.

Alkad drżącą dłonią uniósł wysoko zapaloną świecę i jako pierwszy zajrzał do środka. Szkatuła pełna była złotych monet i najwyraźniej bardzo starożytnej biżuterii, pierścieni z igrającymi świetlistymi refleksami różnobarwnymi kamieniami, brosz, bransolet, kolczyków, łańcuchów…

Wyglądało na to, iż są to dobra rodowe gromadzone od pokoleń. I te oto dobra, ów wielki majątek, miał teraz trafić w ręce Kasi, jako jej wiano.

Stary hrabia zwrócił się do alkada:

– Przeliczcie wszystko, co się znajduje w szkatule i sporządźcie spis. Następnie zabezpieczcie owe dobra w skarbcu miejskim, a gdy panna wyjdzie za mąż, nie zwlekając, dostarczycie jej to wszystko do miejsca zamieszkania. Chociaż zaraz… chwileczkę… Odliczcie z tego piątą część na Kościół, pod warunkiem, że przez czterdzieści lat będą się odprawiały Msze za spokój mojej duszy w każdą rocznicę mojego zgonu. Z reszty oddzielcie piątą część dla alkada, jako należność za wykonanie powierzonej mu pracy, i kolejną piątą część dla obecnego tutaj doktora Cadavera Illuminatusa, dzięki któremu nie tylko to moje dziecko mogło przyjść na świat, ale i przywiódł je tu do mnie, w godzinę mojej śmierci. To com tu i teraz powiedział, spiszcie w formie testamentu, a ja ów dokument podpiszę, przy was, jako świadkach…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Syfilis albo choroba włoska.

2Wielka ospa… choroba neapolitańska…

Próba pana Jerzego Białeckiego herbu Leszczyc. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (22)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (22)

Próba pana Jerzego Białeckiego herbu Leszczyc

Dniało. I, jak to nad ranem, wzmógł się chłód i rosa opadła na ziemię. Młody, dostatnio odziany szlachcic spał na ulicy, wsparty plecami o mur starożytnego kościoła.

Chociaż ledwie szaro jęło robić się na dworze, wstrząsany dreszczami otworzył oczy i powstał. Był cały skostniały, a na dodatek miał zamęt w głowie.

Doskonale pamiętał, gdzie był i co widział, lecz nie miał pojęcia ani kiedy, ani jak znalazł się tutaj, na ulicy.

Rozejrzał się bezradnie, wypatrując jakiegoś zacisznego miejsca, lecz niczego takiego nie wypatrzył. Ruszył więc przed siebie, kierując się na powrót tą samą drogą, którą tu wczorajszego wieczora dotarł.

Na myśl przyszły mu słowa, które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:

– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…

Próba? Bzdura! Ktoś wysilił się na niewczesny żart, ktoś chciał go wystraszyć i rzeczywiście to mu się udało. Cała ta mroczna, diaboliczna sceneria. Ktoś zadał sobie sporo trudu, żeby przedstawienie dobrze wypadło.

Z niepokojem sięgnął za pazuchę, gdzie namacał mieszek z pieniędzmi, był pękaty, ale czy na pewno zawierał to, co winien zawierać? Drżącymi ze zdenerwowania palcami rozsupłał rzemienie i zajrzał do środka. Odetchnął z ulgą.

A więc go nie okradziono. O co zatem w tym wszystkim chodziło?

Podumał jeszcze chwil parę, aż w końcu machnął ręką. Bzdura – pomyślał – trzeba, skoro tylko dzień wstanie, poszukać sobie jakiegoś wygodnego lokum. Przyłożyć się do nauki, a na przyszłość nie zadawać się naiwnie z nieznajomymi. Tak czy inaczej, ostatnia przygoda zrobiła na nim duże wrażenie i chciał ją co rychlej usunąć z pamięci…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Mnich z Jaskini Salamanki. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (21)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (21)

Mnich z Jaskini Salamanki

Louis Jean-Baptiste Gaufridi, bo tak się zwał ów mnich, który Jura Białeckiego i czeskiego doktora zaprowadził do owianej mgłą tajemnicy jaskini w hiszpańskiej Salamance, ocknął się całkiem zdezorientowany. Pamiętał wszystko, co wydarzyło się w podziemnej pieczarze. Pamiętał ucztę, niewiasty, potworną postać na tronie, trumny, czarne świece. Nie pamiętał tylko, skąd się w owej Salamance wziął i jak trafił do tej sławetnej jaskini, prowadząc ze sobą jeszcze jakichś innych dwóch mężczyzn, których nigdy wcześniej na oczy nie widział.

I jeszcze jednej rzeczy nie rozumiał, dlaczego miał na sobie habit hieronimity, a nie swój własny, benedyktyński.

Rozejrzał się bacznie dokoła. Bez wątpienia znajdował się w swojej celi klasztoru w Arles, w którym to mieście studiował teologię i przygotowywał się do święceń kapłańskich. Na haku przy drzwiach wisiał jego benedyktyński habit, pod ścianą, u stóp krucyfiksu, stał jego klęcznik, a on sam siedział na swoim wąskim łóżku z materacem z końskiego włosia. Pomyślał, że może to wszystko mu się przyśniło. Ta cała Salamanka, w której nie był nigdy życiu.

I pewnie by tak myślał nadal, gdyby nie fakt, że przecież wciąż miał na sobie ów habit hieronimity

Cóż, nie rozwikła tej zagadki. Przynajmniej na razie. Próżno tedy suszyć nią sobie głowę. Przyjdzie czas po temu, to się wszystko wyjaśni.

Lecz w tym momencie zakołatały mu jeszcze w czaszce słowa, które wypowiedziało androgyniczne monstrum, a które jako ostatnie dotarły do jego świadomości:

– A teraz czas by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…

Próba? Niechże będzie próba. Chętnie się jej podda. A nuż podoła? A nuż dzięki temu posiądzie całą tę wiedzę, której od lat pragnął? A nie podoła? To i cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu pewnie…

* * *

Dnie mijały, zmieniały się pory roku, słońce wschodziło i zachodziło, rzucano ziarno w ziemię, zboża się kłosiły, żniwiarze wychodzili na pola, kociły się owce i kozy, ludzie się rodzili i umierali, a życie Gaufridiego płynęło niczym spłycona od posuchy rzeka, leniwie… Nie działo się w nim nic… żadnej próbie nikt go nie poddawał… aż w końcu przyszedł dzień, gdy wspomnienie tamtej nocy spędzonej w Salamance nie tylko się rozmyło, ale całkiem rozwiało i nie pozostał po nim żaden ślad…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Próba: – Mundus Novus & Novus Ordo Mundi. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (20).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (20)

Próba Venceslausa Lepusa Unicoviusa – Mundus Novus & Novus Ordo Mundi

Palące promienie rozjarzonego w zenicie słońca parzyły twarz śpiącego mężczyzny, który leżał u podnóża rozwalin jakiegoś kamiennego muru skruszonego czy to przez czas, czy to ludzką ręką – nie wiadomo.

Mężczyzna się przecknął, otwarł oczy, przetarł je kciukami zwiniętych w kułaki dłoni, dźwignął się i usiadł, wspierając się plecami o chropawą kamienną ścianę.

Rozejrzał się wokół i zdumiał, ujrzawszy rośliny, jakich nigdy w życiu nie oglądał i nie potrafiłby ich nazwać. A rosły tam jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych, kremowobiałych kwiatach, dumnie pięło się ku niebu potężne drzewo ceiby yaxché, gęsto pokryte różowym wonnym kwieciem, otoczone zewsząd przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi oraz kryjącej się w jej cieniu szałwi wieszczej, wydzielających upajające i odurzające balsamiczne aromaty. Nieco dalej, na bardziej otwartej przestrzeni, ujrzał dziwaczne, nastroszone ostrymi, kłującymi areolami rośliny bez gałęzi i bez liści – niektóre o płaskich pędach, inne o kulistych, jeszcze inne o maczugowatych. Były to kaktusy – opuncje i cereusy, a tu i ówdzie skromne, niepozorne blossfeldie.

Zarośla owe przecinała wąska ścieżka prowadząca w dół niezbyt łagodnego zbocza. Mężczyzna dźwignął się na nogi, rozejrzał raz jeszcze wokół, ale, prócz ruin i dzikich zarośli, przeciętych niepozorną dróżką, nie wypatrzył niczego więcej. Ruszył tedy z westchnieniem ku podnóżu, ostrożnie stawiając stopy, bo chociaż przywykły był do górzystego terenu stron ojczystych i rodzinnego miasta, to jednak wolałby na tym odludziu nie skręcić nogi.

Po jakimś czasie wędrowiec dotarł do miejsca, skąd u swoich stóp ujrzał ogromną metropolię leżącą na jeziorze i wgryzającą się w jego toń licznymi budowlami, mniejszymi wyspami i wysepkami, wyglądającymi stąd niczym pływające bajkowe ogrody. Widok był zachwycający.

Mężczyzna przyspieszył kroku, aby czym prędzej znaleźć się między ludźmi. Nie miał pojęcia ani gdzie jest, ani skąd się tu wziął. Ostatnie, co pamiętał, to była jaskinia w Salamance, uczta, dziwne, rozwiązłe kobiety o alabastrowych twarzach i gadzich oczach, mnich, który go zaprowadził w owo tajemnicze miejsce, będący najwyraźniej, jak i on sam, kandydatem na adepta, młody polski szlachcic, którego teraz tutaj z nim nie było, androgyniczna istota na tronie, trumna, w której spoczywali i czarne świece jarzące się żółtawymi płomykami wokół owej trumny.

W zestawieniu z tym, co teraz zobaczył, przyszło mu na myśl, że umarł i znalazł się na drugim brzegu żywota, ale dokąd go zawiedzie ta ścieżyna? Do nieba, czy w piekielne czeluście?…

Nie zawiodła go wszakże ni tu, ni tu.

Kiedy bowiem dotarł do brukowanej drogi, skąd do pierwszych budynków miasta było co najwyżej kilkaset kroków, naraz usłyszał słowa wypowiedziane przez jakiegoś bez wątpienia rodowitego Kastylijczyka:

– O! Coś podobnego?! Świecki doktor! Nie rycerz, nie ksiądz, a doktor! I togę ma i biret i bodaj nawet dyplom w garści! Cóż was, panie, tu sprowadza? Jesteście lekarzem?

– Nie, filozofem.

Kastylijczyk ryknął śmiechem.

– Hm… ale gdzie ja jestem? – niezrażony tym wędrowiec zapytał nieśmiało.

– No nie! Chyba mi nie powiesz mój panie, żeś podróż przez cały ocean przebył tak pijany, iż teraz nie wiesz, gdzieś zacumował?!

– Hmm… No niby… – doktor się jąkał. – No podpowiedz señor, nazwa trudna, nie spamiętałem…

– Kraj to Nowa Hiszpania, Meksyk, a miasto Tenochtitlan.

Doktor stanął jak wryty, z otwartą ze zdumienia gębą. Niczego już pojąć nie umiał. W końcu przyszło mu na myśl, że to nadnaturalne przeniesienie go z Salamanki do Tenochtitlanu, to nic innego tylko owa próba, której miał zostać poddany, tak jak mu to oznajmiono w jaskini.

– Señor – zagadnął Kastylijczyka przybranego w półpancerz i hełm – a można tu coś dostać do jedzenia?

– A i owszem, o ile masz czym zapłacić.

– Mam… Byle tanio…

Doktor pomacał sakiewkę i wyczuł w niej te kilka miedziaków, które przybyły tu wraz z nim z Salamanki. Westchnął, bo w jego sytuacji nic nie zmieniło się na lepsze. Jeśli tu ceny były podobne do tych w Hiszpanii, to kilka dni jakoś przeciągnie, ale co potem? Kraść nie umiał, żebrać się wstydził, a na żadną pracę raczej nie mógł tu liczyć…

– Więc co tu jest? Jaki to kraj? – raz jeszcze zapytał żołnierza.

– Raczej świat, panie, raczej świat. A świat to nowy i nowy też będzie porządek tegoż świata, bo właśnie w nim go zaprowadzamy.

– Nowy Świat i Nowy Porządek Świata… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął. – A wskażecie mi drogę do jakiejś taniej gospody, panie rycerzu?

– A i owszem, trzymajcie się mnie panie, ponieważ i ja tam właśnie zmierzam. Lecz nie używajcie łaciny, bo jej ni w ząb nie rozumiem.

– Jak chcecie. A jesteście, panie rycerzu, szlachcicem?

– Oczywiście! Jakże by inaczej.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. W końcu Hiszpan zapytał:

– Mieliście, panie, wątpliwości co do mojego szlachectwa? I czegóż to?

– Hm… Jakby wam to, señor, rzec, a nie urazić.

– Mówcie, będę dla was wyrozumiały.

– Zdawało mi się, że każdy szlachcic czy lepiej, czy gorzej, ale łacinę znać powinien…

– Nie macie, panie, większych zmartwień?

Hm… No niby mam… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął – doktor raz jeszcze wypowiedział to zdanie i z rezygnacją machnął ręką. – I moje życie też na nowo się zaczyna… nowe życie?…

* * *

Na znacznych rozmiarów bazaltowym, gładko wypolerowanym głazie, spoczywającym na brzegu jeziora Texcoco, siedział mężczyzna, Europejczyk, i zamyślony wpatrywał się w leciutko falującą toń. Na jego twarzy malowała się troska, a gdyby mu się lepiej przyjrzeć, można by dostrzec nawet rozpacz i to skrywaną z trudem.

Był to chudy jegomość nikczemnego wzrostu, na oko liczący jakieś niespełna czterdzieści lat. Twarz miał szczupłą, cienkie, sterczące, jak u szczura, wąsiki i capią bródkę rudawej barwy. Głowę zaś porośniętą żółtawymi kępami włosów pozostającymi w nieładzie. Przyodziewek miał w miarę przyzwoity, choć podniszczony nieco, lecz wyglądał na wygłodzonego.

Od grobli wiodącej ku jednej z wysepek, ku siedzącemu na głazie zbliżał się ubrany na czarno szlachcic, z karmazynowym piórem przy kapeluszu. Podszedł, zatrzymał się, trzema palcami prawej dłoni podpadł sobie brodę, a lewą wsparł na ozdobnej rękojeści szpady znakomitej francuskiej roboty.

Dłuższą chwilę tkwili tak bez ruchu nieopodal siebie, od czasu do czasu zerkając tylko jeden na drugiego, aż wreszcie przybyły zagaił rozmowę.

– Mężu uczony – sądząc z ubioru i postury – proszę wybaczyć, iżem się dotychczas nie przedstawił – z drwiną w głosie odezwał się szlachcic. – Jestem diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Przedstawiam się pierwszy, bo, jako żywo, niezwykle cenię ludzi światłych i wielkiego umysłu. A takim człowiekiem bez wątpienia być musisz. Chylę więc przed tobą czoło.

– Jam zaś jest Václav Zajíc z Uničova w Czechach, alias Venceslaus Lepus Unicovius magister artium et philosophiae doctor.

– Liche mniemanie macie doktorze o sobie – Atanas parsknął śmiechem – skoro taki przydomek sobie obraliście. Nie można było czegoś wzniosłego, patetycznego? Lepus – Zając! No, no! A i owo imię pogańskie jakieś, chociaż zawierające w sobie nadzieję, iż staniecie się sławni1. Jeśli tego świętego obraliście sobie na patrona, to bądźcie ostrożni, iżby was brat wasz u drzwi kościoła nie zamordował.

– Nie mam brata, mości książę.

– To i macie szczęście, bo jak nic zadźgałby was przed jakąś świątynią. Za sam wygląd choćby! Ha, ha, ha! Nie dość, żeście zając to jeszcze Venceslaus! Wnosząc z tego oraz z miejsca tuż przy drodze, przy której tkwicie, nie omylę się, jeśli powiem, iżeście, doktorze, jest perypatetykiem, jeśli się oczywiście jakiś chętny słuchacz trafi, ale czy także i stoikiem2?

– Panie, nie drwij, zęby zjadłem, pochłaniając wiedzę!

– Panie, zęby ci się popsuły, boś o nie nie dbał!

– Szydzisz ze mnie, książę. Szydzisz, bom ubogi, ale wiedz, iż mądrość z bogactwem nie chadzają w parze.

– Ejże! Aby na pewno? Miałem zamiar wesprzeć cię kilkoma realami, ale skoro uważasz mnie za głupca… to… syć się swoją mądrością! – Atanas odwrócił się na pięcie i chciał odejść, ale w tejże samej chwili doktor porwał się na równe nogi i składając ręce, zawołał:

– Panie! Mądrość mnie przecie nie nakarmi! Chleba za nią nie kupię!

– Mądrość?… ta by cię akurat nakarmiła, tyle że jest jej w tobie tyle tylko, co oleju w jednym ziarnku maku. Zdobyłeś pewien zasób wiedzy, co potwierdza twój doktorski dyplom, ale nie mądrość, nie mieszaj pojęć. – Atanas znów się odwrócił od rozmówcy i zamierzał podążyć w swoją stronę, ten ostatni jednak nie dawał za wygraną.

– Książę miłościwy, a czy nie trzeba ci wiernego, oddanego sługi?

Atanas znów przystanął.

– Przecież ty nic nie umiesz!

– Panie, ale ja w lot się uczę!

– Nie dajesz za wygraną. A to dla mnie pozytywna cecha. Nie chcę cię za sługę, ale mogę wziąć na ucznia.

– Na ucznia? Jakiegoż znów ucznia? Mnie? Doktora? – Venceslaus aż gębę otwarł ze zdumienia, a potem świdrował kaprawymi oczkami de Atanasa i milczał. A tamten stał i cierpliwie czekał, co uczony mąż powie. I doczekał się.

– Miłościwy książę… panie… wy jesteście adeptemwielkim wtajemniczonym... – wyszeptał z nabożnym podziwem, po czym pochylił się w głębokim ukłonie i skwapliwie ucałował dłoń, którą wyciągnął ku niemu arystokrata.

– Choć nie trafiłeś w samo sedno, toś trafił w pobliskie jego rejony. Widzę, iż nie jesteś głupcem, choć brak ci zaradności, albo… szczęścia, albo… patrona. Czy zatem istotnie chcesz zostać moim towarzyszem w podróży, w której jestem?

– Z rozkoszą! Z największą rozkoszą!

– Nie będzie ci łatwo. Ani… być może… bezpiecznie…

– Niechaj tam! Bylebyś mnie panie zechciał wtajemniczyć w arkana prawdziwej mądrości… no i nie będziesz skąpił chleba

Atanas nic nie odpowiedział, a jedynie, na znak zgody, skinął głową. Szli dość szparko, nie odzywając się do siebie. W końcu Atanas przerwał milczenie i odezwał się do towarzysza po czesku:

– A w ogóle, to skąd się tu wziąłeś? Wszak Uničov w bardzo odległej krainie się znajduje, aż w Czechach.

– Panie! Ty mówisz w moim ojczystym języku? – doktor zdumiał się niepomiernie. Gdzieś go posiadł? I wiesz, gdzie leży Uničov!

– Nadto jesteś ciekawy.

– A to źle?

Atanas zbył go wzruszeniem ramion.

– Więc skąd się tu wziąłeś? Tu w Nowej Hiszpanii?

– Studiowałem, panie, w Salamance…

– Aha, to już wszystko rozumiem… żądza złota? Czyż nie? A skoro nie nauczyli cię tam, jak go robić, to miałeś nadzieję, że tu się nieźle obłowisz, rabując tubylców.

– A to dobrze, czy źle?

Atanas machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

– Nie bądź namolny.

– Ale…

– Zamilcz!

– Ostatnie pytanie i już milknę.

– Pytaj zatem.

– Więc na pewno mnie weźmiesz, panie, ze sobą?

– Zdaje mi się, że się nadasz. Miałem do niedawna na służbie innego doktora, także po studiach w Salamance, twojego pobratymca nieomal, bo Polaka, ale gdzieś się zawieruszył. Nawet się nie pożegnał, a choć tyle mi się należało za kilkadziesiąt wspólnie spędzonych lat i mnóstwo łaskawości ilem mu okazał.

– Kilkadziesiąt lat?… Wszak, miłościwy książę, nie wyglądacie na zgrzybiałego starca, lecz na męża w sile wieku, na jakieś lat czterdzieści najwyżej… Nie rozumiem…

– Nie musisz. Chociaż pewnie kiedyś zrozumiesz… Jeśli zatem decydujesz się zostać ze mną, musimy jakąś umowę spisać. Jakieś pacta zawrzeć.

Doktor skwapliwie skinął głową.

– A jak się zwał ów mój poprzednik w służbie u was dostojny panie?

– Miałeś już więcej pytań nie zadawać. Ale ci odpowiem, żaden to sekret. Cadaver, Cadaver Illuminatus się zwał… Czmychnął, ale ja go znajdę. Niewdzięcznik… Przede mną nie ma ucieczki. Ale dość już tej pogawędki.

– Idiotycznie i horrendalnie. Zaczynam się lękać. – mruknął pod nosem sam do siebie Venceslaus i już się więcej nie odezwał. Szedł posłusznie pół kroku za diukiem. Dokąd jednak szedł – nie wiedział…

* * *

Kwietniowy dzień, jak na tę wczesnowiosenną porę, był wyjątkowo ciepły, słoneczny i spokojny. Ptaki śpiewały po zaroślach, a łagodny wietrzyk, przesycony słodkimi zapachami rozwitych, egzotycznych kwiatów i balsamiczną wonią ziół, delikatnie poruszał listkami drzew i krzów. Na zapylonej pustej drodze widać było dwóch samotnych jeźdźców – szlachcica przyodzianego na czarno, dosiadającego pysznego andaluzyjskiego dzianeta o karym umaszczeniu, rzadkim u tej rasy i chudego uczonego męża, w todze i birecie doktorskim, jadącego na zgrabnym mule o ciemnoczekoladowej sierści.

Byli to książę de Atanas i doktor Venceslaus.

Zmierzali w stronę Tlatelolco, gdzie osiedli franciszkańscy misjonarze przybyli tutaj z Hiszpanii, aby nawracać tubylców na wiarę katolicką, zdawać więc by się mogło, że jadą tam, iżby wziąć udział w nabożeństwie, akurat bowiem była to Wielka Sobota.

I kto by tak pomyślał – bynajmniej by się nie omylił.

Kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli tłum Indian, otaczający spory brukowany placyk, z kamiennym prowizorycznym ołtarzem pośrodku, przy którym się zaczęło odprawiać nabożeństwo, bo do kościoła cały przybyły tu tłum żadną miarą nie mógłby się pomieścić.

Szlachcic i uczony trzymali się z boku, nie pchając bynajmniej w pobliże ołtarza, ale znaleźli sobie takie miejsce, skąd wszystko widać było jak na dłoni.

Celebrans miał donośny głos i mimo że wszystko działo się na dworze, bardzo dobrze było go słychać.

– Czy znasz tego klechę? – szeptem zapytał de Atanas, zwracając się do uczonego. – Plączesz się tutaj od jakiegoś czasu, toś chyba powinien go znać.

– Osobiście nie, ale wiem, jak się nazywa.

– Więc jak?

– To franciszkanin, ojciec Juan de Valencia. Pobożny bardzo, ale i odrobinę fanatyczny. A przynajmniej taką sławą się cieszy. To wszystko.

Diuk skinieniem głowy podziękował informatorowi i dalej pilnie śledził przebieg nabożeństwa. Rysy twarzy miał napięte, a palce niespokojne, które co i raz wyłamywał, aż strzelało w stawach, jakby czekał na jakieś ważne wydarzenie.

I doczekał się. Nadszedł kulminacyjny punkt uroczystości. Z tłumu, w stronę ołtarza, wolno, z powagą ruszyli pierwsi tubylcy – mężczyzna i kobieta, najwyraźniej małżeństwo.

Celebrans odwrócił się do nich, ujął za ręce i podprowadził do ogromnej kadzi napełnionej po wręby wodą. Pierwszy do niej wszedł, podkasawszy wysoko szatę, mężczyzna. Kapłan rozpoczął ceremonię.

Gdy doszedł do jej sedna, rzekł:

– Już nie będziesz nosił pogańskiego imienia i wylawszy wodę na głowę katechumena, wypowiedział sakramentalne:

– Carlosie Diego, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…

Potem przyszła kolej na kobietę:

– María Lucía, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…

A potem ruszył się tłum i ku chrzcielnicy szli i szli, mężczyźni, kobiety, dzieci, a szło ich dziesiątki, dziesiątki, dziesiątki… nieporachowany tłum…

Na ten widok don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio szarpnął doktora za rękaw togi i śpiesznym krokiem, nawet się nie oglądając, czy ten ostatni nadąża za nim, skierował się w stronę wierzchowców.

Wskoczył na grzbiet swojego dzianeta, z całej siły wbił mu ostrogi w boki, aż zwierzę zarżało żałośnie i stanęło dęba, po czym pognał cwałem, kierując się jak najdalej od miasta, szukając bezludnych, pierwotnych ostępów.

Po dłuższym czasie jeźdźcy dotarli do niezbyt szerokiego parowu, którego łagodne zbocza porastały dzikie astry, braunerie, rudbekie, polipogony, ostnice, szałwie, jukki i kaktusy, dnem zaś płynął dość wartko strumień niosący czystą, krystaliczną wręcz wodę, szemrząc przy tym i cichuśko bulgocząc, jakby zapraszając, by jej pokosztować.

Atanas zeskoczył z ogiera i puścił go wolno, w jego ślady poszedł doktor. Ten ostatni jednakże, po dłuższej chwili, złapawszy oddech, urwał parę przygarści trawy, zwinął je w wiechcie i wytarł nimi do sucha spocone i zakurzone szyje i boki wierzchowców, a potem, dopiero gdy nieco ostygły, pozwolił im się napić do syta.

Książę niby obserwował to wszystko, ale widać było, iż myślami jest daleko. Milczał. Więc i doktor milczał.

Mijały chwile, upływały kwadranse, aż wreszcie Atanas zapytał:

– O czym marzysz, doktorze? Co jest twoim największym pragnieniem? Czego byś oczekiwał od życia, losu, czy jak to tam jeszcze można nazwać? Bogactwa? Sławy?

Venceslaus nie odpowiedział od razu, wbił wzrok w ziemię i milczał, w końcu jednak podniósł głowę i wpatrując się wprost w żółtozielonkawe oczy diuka, rzekł:

– Bogactwa? Sławy? Zapewne. Kiedyś tak, tylko tego. I dziś też… po trosze. Ale co najwyżej jako apendyksów pragnień upływającego tymczasu. Wszelako każdy chyba śmiertelnik pożąda dwóch rzeczy: poznania tajemnicy istnienia i pełni szczęścia. Tego bym chciał zaznać, tego posmakować i zamknąć to w jednej jedynej chwili, lecz tak, iżby ta chwila zatrzymała się poza czasem, stając się wiecznością. By trwała… by owa chwila nigdy nie mijała, by trwała… trwała… Lecz czemu pytasz? Czyż możesz mi to dać?… – uśmiechnął się smutno.

– A gdybym mógł?

Doktor ze smutkiem pokręcił głową.

– Nie, to niemożliwe, musiałbyś być Bogiem…

– Albo?…

Na te słowa Venceslaus gwałtownie przybliżając swoją twarz do twarzy księcia, wychrypiał:

– Albo Szatanem…

– Czyż nie na jedno wychodzi?…

– Więc daj mi, czego pragnę, a uczynię, czego zażądasz… Szatanie… – prychnął lekceważąco.

– Więc odprzysięgnij się Tego, którego dotąd uważałeś za swego pana i…

– I?

– Mnie przyjmij zamiast Niego.

– Nie natrząsaj się ze mnie!

– Nie natrząsam i nie drwię… Jestem jak Śmierć sama poważny… bo i jestem Śmiercią – te ostatnie słowa wypowiedział tak cicho, że doktor ich nie dosłyszał.

Teraz na odmianę Atanas przybliżył swoją twarz do twarzy Venceslausa i mocowali się wzrokiem.

I naraz doktor sobie uświadomił, iż oczy diuka są jakieś inne. Bynajmniej nie ludzkie. Zielonożółtą tęczówkę przecinała pionowo czarna źrenica. Było to oko węża.

– A więc naprawdę nim jesteś… – wyszeptał i gwałtownie, z bojaźnią, szarpnął się do tyłu.

– Zatem?

Doktor drżał cały. Inaczej bowiem jest jak się teoretyzuje bądź plecie trzy po trzy, a inaczej, gdy trzeba podjąć decyzję na wieczność.

Atanas wyciągnął do niego rękę. Venceslaus po chwili wahania wyciągnął i swoją. Mocno uścisnęli sobie dłonie… Atanas na sekundę wypuścił dłoń doktora i pochwycił jego rękę, wysoko ponad łokciem, jednocześnie przyciągając go do siebie, aż się dotknęli piersiami…

* * *

Venceslaus klęczał pośrodku strumienia. Woda była lodowatozimna, tak zimna, że aż czuł dotkliwy ból w stopach i poczęły drętwieć mu łydki, ostry żwir wbijał mu się w kolana, które zaczęły krwawić. Diuk stojąc na brzegu, nabrał w złożone „w kubek” dłonie wody i chlusnął nią na głowę Venceslausa, jednocześnie wypowiadając formułę:

– Niechże Bóg, któregoś właśnie odrzucił i któregoś się wyrzekł, którego już nie czcisz, ani nie wyznajesz, opuści cię wraz z ową wodą, która cię omywa i opłynąwszy, uchodzi precz, niechaj ta odpływająca woda poniesie też ze sobą twoje dawne imiona. Ja na ich miejsce nadaję ci nowe: Sapientissimus Invincibilis3.

Unicovius4 – dorzucił człowiek, nad którym dokonano obrzędu odczynienia chrztu… bo widać bardzo kochał swoje rodzinne miasto…

I oto skończył się dzień. Ogromny księżyc wypełzł na niebo i prószył srebrnym blaskiem, budząc w tym dzikim ostępie jakieś dziwne cienie, którym towarzyszyły odgłosy kwileń i szeptów…

* * *

Unicovius był sam… Niebo błękitne, tu i owdzie popstrzone drobnymi klaczkami białych obłoczków, rozciągało się nad jego głową niczym baldachim. Unicovius był sam…

Diuk Atanas, zanim ruszył w swoją stronę, swoje sprawy załatwiać, wyznaczył mu tutaj zadanie, zadanie nader ważne – siania wątpliwości w sercach tak Hiszpanów, jak i nowo ochrzczonych Indian… Wątpliwości co do bożej miłości, bożej sprawiedliwości, bożego miłosierdzia…

I Unicovius tak czynił…

Udało mu się nawet obałamucić jednego z księży, tak iż ów nasamprzód stracił wiarę, a w końcu przeżarty rozpaczą się powiesił…

Unicovius chciał dotrzeć jak najdalej w głąb kraju, obejść jak największe jego połacie i głosić tę poruczoną mu antyewangelię

Unicovius pod południe, wyczerpany wędrówką, przysiadł w cieniu drzewa rosnącego nieopodal drogi i oparłszy się plecami o chropawy pień, przymknął oczy i odpoczywał. Zaczynał nawet podrzemywać, kiedy naraz do jego uszu dobiegł trzask łamanej suchej gałązki. Jednej… drugiej…

Unicovius wstał, w obawie, że może to jakiś dziki zwierz może go niespodzianie, od tyłu, zaatakować. Ale to było coś groźniejszego niż zwierz… Oczyma, z których wprost tryskała nienawiść, wpatrywał się w niego indiański kapłan…

Unicovius próbował uciekać, lecz dwie pary krzepkich, brunatnych dłoni tubylców, osadziło go na miejscu, przytrzymując żelaznym chwytem palców za ramiona.

Skrępowano mu ręce, na szyję zarzucono pętlę uplecioną z mocnych roślinnych włókien i powleczono w głąb dżungli.

– Och, dzięki wam, bogowie, dzięki! – zawołał ściszonym głosem kapłan, spoglądając w niebo. – Dzięki za ten dobrowieszczący dar…

Unicovius, gdy nieco ochłonął z przerażenia, rozejrzał się bacznie dokoła. Nie był jedynym mężczyzną prowadzonym dokądś w pętach. Zadrżał, bo pojął, iż został przeznaczony na rytualną ofiarę… Tylko czy już, dziś, czy dopiero za jakiś czas?… Czy uda mu się umknąć, czy też jego los został przesądzony?…

Jął się modlić, wzywając na pomoc Atanasa, swego nowego boga, ale daremnie. Na modlitwy owe nijakiego nie było odzewu…

Wilgotne wyziewy puszczy osłabiały go za to coraz bardziej i z minuty na minutę tracił siły. W końcu indiański wojownik musiał go nieomal wlec. Najchętniej już tu i teraz rozpłatałby gardło ostrym obsydianowym nożem temu białemu ścierwu, ale wiedział, że kapłani nim samym mogliby zastąpić tego obcego przybłędę zza wielkiej wody… więc pohamował emocje…

Pod wieczór tubylcy wraz z jeńcami prowadzonymi na postronkach przybyli do samego serca tropikalnego lasu, gdzie ponad korony drzew wystawały wierzchołki na poły zrujnowanych pradawnych piramid…

Unicovius pomyślał, że to chyba tu się dokona jego smutny i ciężki żywot. I porzucił wszelką nadzieję, bo gdyby nawet udało mu się umknąć, to i tak by zginął w tym niegościnnym, przesyconym parującą gorącą wilgocią, lesie… Nie umiałby o własnych siłach odnaleźć drogi do cywilizacji.

Oczy zamgliły mu się łzami, a z piersi wyrwał krótki szloch bólu, lęku i przerażenia…

* * *

Unicovius poczuł na żebrach kilka tęgich kopniaków. Nowy dzień rozświetlało dopiero co omyte w porannej rosie słońce.

– Wstawaj! – krzyknął indiański wojownik. – Ruszaj!

Szarpnął sznur zarzucony na szyję doktora, aż temu ostatniemu tchu przybrakło.

– Iść! Iść dalej – Indianin pokrzykiwał łamaną hiszpańszczyzną.

– A więc to nie tu… Jeszcze nie tu… – Unicovius podźwignął się na nogi i posłusznie ruszył za Indianinem.

Nadzieja znów zakiełkowała mu w sercu…

* * *

Dzień był piękny, ciepły, ale nie nazbyt upalny. Wilgotne nieruchome powietrze cokolwiek zatykało dech w piersiach, ale za to aż drżało od ptasich śpiewów, a kwiaty pachniały, och jak pachniały!

Zza grupy dostojnych drzew-olbrzymów, oplecionych gibkimi lianami i otulonych poroślami złożonymi z cudownych orchidei, guzmanii i oplątw – tych kwietnych klejnotów, z paproci, mchów i porostów, wysunął się orszak azteckich kapłanów, prowadzących na rzeź kilku mężczyzn, pośród których jeden był biały. Nabożeństwo miało być skromne, bo o ofiary było coraz trudniej.

Uroczysty pochód dotarł do pojedyńczej starej, pogruchotanej i mocno skruszonej przez czas piramidy skrytej w jeszcze odleglejszym od zamieszkałych terenów gąszczu dżungli, jednej z niewielu już, gdzie sprawowano kult, a której jeszcze nie odnaleźli hiszpańscy konkwistadorzy.

Budząca grozę procesja jęła się wspinać ku szczytowi budowli, a gdy go już osiągnęła, za chwil parę miało się rozpocząć przerażające, makabryczne nabożeństwo.

Lecz nim się ono zaczęło, zza pleców Unicoviusa wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:

– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym chciwym chwały człeczyną, który oddał mi ledwo parę dusz niewinnych… ledwo parę dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś opętywał ich umysły, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i rozpłynąwszy zniknął.

Procesja dotarła do szczytu. Unicoviusa rozciągnięto na kamiennym ołtarzu. Nożami z obsydianu rozpłatano pierś tej pierwszej z ofiar – białego człowieka – i wyrwano bijące jeszcze serce. Trzeba było niemałej siły i zręczności, żeby tak sprawnie i szybko rozciąć mostek, rozchylić żebra i jednym szarpnięciem wydrzeć serce… Widać było, iż z wyglądu niemłody już kapłan ma w tym ogromną wprawę. Cóż, pewnie lata doświadczeń…

Gdy ten skończył, do trupa podbiegł drugi i wprawnie obdarł go ze skóry, którą natychmiast zaczął naciągać na swoje nagie ciało. W tymże czasie zaś trzeci, odciął zwłokom głowę, uniósł ją wysoko, tak aby stojący u podnóża piramidy mogli się jej dobrze przyjrzeć, po czym cisnął ją w dół, a ta, odbijając się niczym piłka od kolejnych stopni, spoczęła wreszcie u cokołu budowli, między poskręcaniami gałęziami i korzeniami jakichś skarlałych drzewek… a może były to tylko bardziej wybujałe krzewy?…

Oprawionego trupa wypatroszono i zaczęto ćwiartować. Wyglądało na to, iż kapłani mają zamiar go spożyć.

Nie dane im jednak było dokończyć ceremonii, bo oto ni stąd, ni zowąd pojawiła się inna grupa mężczyzn, rosłych i dobrze uzbrojonych Indian, pod wodzą hiszpańskiego żołnierza, powtarzających okrzyk:

– Santiago, España! España, Santiago!5

Zadawali celnie mierzone ciosy lancami, których końce zaopatrzone były w ostre jak brzytwa groty z obsydianu. Hiszpan natomiast wprost w grupkę kapłanów wypalił z arkebuza, trafiając mistrza ceremonii prosto między oczy. Ten zaś, śmiertelnie raniony, rozłożywszy ręce na całą szerokość, runął tyłem z wysokości i podobnie jak głowa ofiary spoczął w tej samej plątaninie gałęzi i korzeni krzów.

Pozostali ze skazanych na śmierć, po uwolnieniu ich z więzów, upadli na twarze przed wybawicielami. Nie umiejąc ukryć radości i wdzięczności pełzli ku nim, a potem usiłowali całować buty Hiszpana.

Ten wszakże odskoczył jak oparzony.

– Nie mnie dziękujcie, lecz Synowi Bożemu, Panu Jezusowi, który, iżby was ocalić, oddał Swoje życie za was i świętemu Jakubowi, który jest naszym patronem i śmierć męczeńską za wiarę poniósł. Taka jest cena waszego okupu!

A potem wszyscy razem ruszyli w stronę Tenochtitlanu…

Gdy wyszli z leśnej gęstwiny, łagodny wietrzyk owionął ich twarze, a serca wypełniły się ulgą i spokojem. Całowały ich ciepłe promienie słońca, które minęło już zenit. Koiła słodka cisza, chrzęst żwiru pod stopami, dzień zmierzający ku wieczorowi… Życie zamiast śmierci… Niedowierzanie. Wdzięczność. A potem? Potem kolejne pochylone głowy i spływająca na nie krystaliczna źródlana woda…

Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę…

Zmierzch. Noc. Spokojny sen bez budzących trwogę majaków…

* * *

Diuk Atanas obserwował, skryty w przesiąkniętym wilgocią tropikalnym gąszczu to, co się przy piramidzie wydarzyło. Był wściekły. Przebiegło mu przez myśl, że tu jego czas na razie dobiegał końca. Pocieszał się jednak myślą o Lutrze, Niemcach, Europie…

Samobójstwa, mordy, napaści, grabieże… dobre i to, lepsze wszakże było oglądać te setki trupów z powyrywanymi sercami, jakie każdego dnia staczały do stóp piramid, milej było słuchać przerażających wrzasków dzieci, którym wyrywano paznokcie, czy napawać się widokiem tańców kapłanów przyobleczonych w skóry zdarte ze swych ofiar, kiedy te jeszcze żyły… Ale to już mija… już mija… jeszcze tylko gdzieniegdzie, w głuchych leśnych ostępach, w ruinach dawnych, zapomnianych miast, pokruszonych piramid… aż i tam skończy się to bezpowrotnie… Przyjdą jednak lepsze czasy… wiedział to… przyjdą… za setki lat, za mgnienie chwili… Ale już dziś trzeba zacząć odrabiać straty! Już dziś…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wacław, łac. Venceslaus, oznacza tego, który zdobędzie sławę. Patron doktora, św. Wacław, książę czeski, męczennik, zginął z ręki własnego brata, wchodząc do kościoła.

2Perypatetyk zwolennik arystotelizmu, nauczający podczas przechadzek; stoik – tu osoba cierpliwie znosząca przeciwności losu.

3Najmędrszy Niepokonany.

4Z Uničova.

5Okrzyk bojowy Kastylijczyków: Święty Jakub, Hiszpania! Hiszpania, Święty Jakub!

W jaskini demona. Salamanka. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (19)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (19)

Jaskinia Salamanki

W jaskini demona.

Niestary jeszcze, pod czterdziestkę co najwyżej mający mężczyzna, szpetny jednakowoż niczym tyłek pawiana i o prawie bezwłosym czerepie, z rzadka tylko porośniętym żółtawymi kłakami, chociaż twarz przyozdobił rzadkim zarostem, przypominającym jakby mech na psiej kupie, zakończył właśnie kolejne studia, po Paryżu i Padwie w Salamance, z nadzieją, że zdobędzie wiedzę jawną i tajemną, ukrytą i odsłonioną, dzięki czemu uda mu się urządzić w miarę wygodne i bezpieczne życie, że mu wystarczy grosza na życie przynajmniej godziwe, już nie na żadne tam zbytki i luksusy, lecz na pełny brzuch, przyzwoity przyodziewek i dach nad głową, na ciepły piec, w którym zimą wesoło buzuje ogień, na odrobinę szacunku zamiast ustawicznych drwin, czy bolesnych szyderstw ze strony bliźnich, jakich doświadczał od najwcześniejszych dziecięcych lat, ale te jego rojenia spełzły na niczym.

Na głowie miał biret doktorski, a przyodziany był w mocno zniszczoną togę, ściągniętą w talii rzemiennym paskiem, do którego przytroczona była chuda, zapewne pusta albo prawie pusta sakiewka, która miała mu wedle jego wyobrażeń przydawać powagi.

Jakby był trochę sprytniejszy, to mógł był ją napełnić kamykami, przez co by rzeczywiście wyglądał na osobę, jeśli nie zamożną, to przynajmniej nie na nędzarza, jakim pozostawał. Ale jakoś mu to nie przyszło do głowy. Zapewne od nadmiaru niepotrzebnej wiedzy, jaką wtłoczono w ten wielki czerep osadzony na krótkiej szyi.

Stał tak, dość mocno zdezorientowany, co mu dalej czynić wypada, bowiem od mnogości dyplomów i stopni naukowych, jakie już posiadł, ani mu się w życiu nie poprawiło, ani nic nie wskazywało na to, że mu się kiedykolwiek poprawi. A wiedzy tajemnej, której pragnął się wyuczyć, wcale w Salamance nie posiadł, chociaż taką opinią cieszył się miejscowy uniwersytet – opinią gniazda okultystów, astrologów i czarnomagów.

Wreszcie, po tylu latach trudów, wyrzeczeń, głodowania, marznięcia w biednych pokoikach na poddaszach czy wręcz strychach, zrozumiał, iż ani zdolności, ani talenty, ani wiedza, ani nawet i te dyplomy, które przez wszystkie owe lata poniewierki zgromadził, niczym są w porównaniu z tym, kim się urodziłeś i jakie miejsce zajmujesz z tej tylko racji w hierarchii społecznej. A on był mieszczańskim, a właściwie to przedmieszczańskim synem, któremu po trosze wmówiono, a po trosze sam to sobie uroił, iż mimo to może coś w życiu osiągnąć, byleby tylko być upartym i wytrwałym.

Pewnie by i tak było, gdyby został księdzem, lecz w tej epoce religijnego – nazwijmy to nader delikatnie – rozgardiaszu, zetknąwszy się zresztą w ojczyźnie już w początkach swojego życia, jako młody chłopak, z husyckim odszczepieństwem, a potem i z bluźnierczym arianizmem, nie umiałby się przełamać i zostać rzymskim duchownym, choć za tym szła stabilność, bezpieczeństwo i jakieś regularne dochody. Co prawda wiary jeszcze całkiem nie stracił, ale powoli zaczynał wątpić, czy aby oddaje cześć właściwej Istocie, którą by obchodził jego los, bo jakoś nie umiał dostrzec choćby odrobiny bożego błogosławieństwa, ani krztyny opieki. Ba! zwykłego choćby zainteresowania!

Co prawda cokolwiek sobie tylko zaplanował, jakiego by sobie celu nie wyznaczył, to go osiągał, do mety docierał, tyle iż nic użytecznego z tego nie wynikało. Zupełnie nic… i to zawsze… Czasem przychodziło mu nawet na myśl, że może go ktoś przeklął…

No więc dotarł do finału, został doktorem, miał ten dyplom pięknie wypisany na pergaminie i zwinięty w rulon. I co z tego? Nawet się nie mógł nim podetrzeć, bo pergamin się do tego nie nadawał.

Był rozgoryczony i zdezorientowany. Tu, w Salamance, już nie miał czego szukać. Tu się kolejny etap jego życia właśnie skończył. Dwie czy trzy drobne monety, które kołatały w sakiewce, mówiły mu, iż może jakoś nadchodzący tydzień jeszcze przebieduje – o suchym chlebie i kwaśnym winie, mocno rozcieńczonym wodą, bo na nic innego stać go już nie było, ale co potem? Czarna rozpacz.

Doprawdy, nie wiedział, co ma począć, ani w jaką obrócić się stronę…

I oto naraz – ni stąd, ni zowąd – podszedł do niego młodzik jakiś, dzieciuch nieomal, nader dostatnio odziany i zaczepił go po łacinie:

– Sądząc, panie, z twojego stroju i miejsca, w którym się znajdujesz, mniemam, że mógłbyś mi dopomóc.

– A to w jaki sposób? – w tym samym języku odpowiedział doktor.

– Ano w taki, by mną pokierować, gdzie i do kogo mam się udać, iżby się zapisać na ten tu oto uniwersytet – tu wskazał dłonią gmach uczelni.

– I owszem, ale czas mój cenny… – zaryzykował doktor, nie bacząc, iż odrobinę niestosowne było, co powiedział.

– Domyślam się – przerwał mu młodzik, robiąc poważną minę, tym samym dowodząc, jak bardzo nieobeznany jest w świecie. – Nie obawiaj się panie, zyskasz na tym kilka monet.

– I wieczerzę! – dodał doktor.

– Niechaj będzie – i wieczerzę.

– Tedy pójdź za mną.

Młodzikiem owym był nie kto inny, ale Jur Białecki, zaś doktorem Václav Zajíc z Uničova w Czechach, który przybrał łacińskie imię Venceslaus Lepus Unicovius.

Mężczyźni, w drodze pod właściwe drzwi, przedstawili się sobie nawzajem, a Jur, nim zapukał, ozwał się do towarzysza:

– Zaczekajcie na mnie, panie, na podworcu, bliżej bramy. Gdy tylko pozałatwiam wszystko, co tu mam załatwić, przyjdę po was i jako przyobiecałem, udamy się razem, żeby się posilić. Wy miasto znacie, to i gospodę jakąś przyzwoitą wskażecie. Ma być smacznie i niedrogo.

– Pewnie, pewnie – doktor ochoczo pokiwał głową, a na samą myśl o tym, iż może mu się udać i napełnić brzuch, ślinka napłynęła temu wyposzczonemu osobnikowi do ust.

Czas jednak płynął, minęła jedna godzina, zegar na wieży wydzwonił połowę następnej, a młodego szlachcica nie było widać.

Venceslausowi coraz głośniej burczało w brzuchu, a na dodatek zaczynał tracić nadzieję, że coś z tej fundowanej kolacji wyjdzie. Pomyślał sobie, że zaczeka jeszcze kwadrans, a jak polski panicz się nie pojawi, będzie sam musiał zatroszczyć się o pożywienie.

W tym samym nieomal momencie podszedł do niego wyglądający na jakieś osiemnaście-dwadzieścia lat, mnich w stroju hieronimickim, składającym się z białej sukni, brązowego szkaplerza i takiejże barwy kaptura i zagadnął zepsutą hiszpańszczyzną, czyli po portugalsku:

Bom dia, doutor. Dzień dobry, doktorze.

Buenos dias, padre. Dzień dobry, ojcze – odpowiedział mu po hiszpańsku zagadnięty.

– Wybaczcie, doktorze, ale nie wiedzieć czemu wziąłem was za Portugalczyka. Chodźcie za mną.

– A dokąd?

– Nie pytajcie, chodźcie.

Świeżo upieczony doktor pomyślał, że miast tkwić na dziedzińcu swojej Alma Mater salmantina, nie mając pojęcia, co dalej ze sobą począć, może udać się za mnichem. A nuż zaprowadzi go gdzieś, gdzie go nakarmią? W brzuchu bowiem burczało mu już wręcz sromotnie, a wydawać ostatnie miedziaki było żal. I zdecydowanie wolałby się z tym wstrzymać do następnego dnia. Zawsze to na dzień dłużej by ich starczyło.

Już mieli ruszać, gdy na horyzoncie nareszcie się pojawił młody pan Białecki.

– Wstrzymajcie się ojcze – ozwał się Venceslaus – rzeknę tylko temu tam młodzianowi, iż udaję się z wami, a on niech sam już sobie dalej radzi. Wyczekałem się na niego bowiem ponad miarę.

– Jak tam chcecie, doktorze, ale – tu mnich bacznie zlustrował Jerzego – i on by mógł nam towarzyszyć.

– Panie – ozwał się doktor – ten wielebny ojciec zaprasza nas obu do siebie. Co ty na to?

Białecki stanął, podrapał się po głowie, bo nie bardzo wiedział co ma począć. Z jednej strony dwu nieznajomych, którzy może chcą go zwabić w pułapkę, pozbawić sakiewki, a może nawet i życia, z drugiej – jeden z nich był bez wątpienia doktorem, drugi zaś osobą duchowną. Wyglądało więc na to, iż ryzyko, o ile w ogóle, to było minimalne, natomiast miał szanse nawiązać pierwsze znajomości w mieście, w którym przyjdzie mu spędzić dwa długie lata.

Ostatecznie więc skinął głową na znak zgody:

– Niechże tak i będzie. Pójdźmy.

Venceslaus pomyślał, iż mnich zawiedzie ich do klasztoru San Jerónimo de Buenavista, to znaczy do sewilskiej siedziby hieronimitów, ale on pomaszerował w innym kierunku. Zdziwiło to doktora, niemniej dreptał wytrwale za przewodnikiem, a Jur tuż za nim. Czechowi w brzuchu burczało coraz głośniej.

Mnich stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi na towarzyszy. Nie odpowiedział też na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Od czasu do czasu tylko dyskretnie zerkał na doktora i młodego szlachcica, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Doktor jednak, licząc na jakąś – choćby nawet najskromniejszą – kolację, nawet o tym nie pomyślał. A skoro ten ostatni dreptał wytrwale, to i pan Białecki również.

W końcu, chociaż dzień się już chylił ku wieczorowi i mocno zmierzchało, doktor, znający doskonale Salamankę, zorientował się dokąd podążają – nie gdzie indziej, tylko w kierunku murów otaczających Stare Miasto, a dokładniej ku miejscu, gdzie wznosiła się starożytna świątynia San Cebrián, a nieopodal niej strzelała ku niebu wieża pałacu markiza de Villena, o którym opowiadano straszliwe, mrożące krew w żyłach historie.

Hieronimita podążał już prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.

Weszli do środka. W chramie1, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamiczno-słodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a doktor trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało doktora, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego dnia w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…

Weszli tedy do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed umurowanym z żółtawego, ciosanego kamienia solidnym murem, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do doktora i Białeckiego, rzekł:

– Odwróćcie się i nie patrzcie.

A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.

Hieronimita pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu trzy pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył doktorowi i jego towarzyszowi, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.

I w tej chwili doktor pojął, że to, co uchodziło za legendę, bynajmniej legendą nie było. Oto prowadzono go do jak najbardziej realnej, budzącej grozę jaskini salamanckiej

W ciągu paru chwil przypomniał sobie wszystko, co wiedział na jej temat, że to podobno sam piekielny duch, Asmodeusz, książę nieczystości i rozpusty, ją wydrążył i ukrył w niej wszelkie księgi zawierające całe prawdziwe poznanie. Że tu urządził Akademię, w której w siedmioletnich cyklach studiowało po siedmiu uczniów, ale tylko jeden z nich zdobywał pełną, a nie cząstkową wiedzę tajemną, przedzierzgał się w adepta2 i nie tylko uchodził stąd z życiem, ale stawał się potężny, bogaty i sławny, a co się działo z pozostałymi – nikt nie wiedział – bo gdzieś bez wieści znikali.

Podobno pobierał tu nauki kastylijski szlachcic krwi królewskiej – wnuk króla Jakuba II Aragońskiego i królowej Blanki Andegaweńskiej, Enrique de Aragon, markiz de Villena3, señor miasta Iniesta, mnich-rycerz i przez kilka lat wielki mistrz Zakonu Calatrava4, który, iżby nim zostać, skłamał, że jest impotentem, co dało podstawę do unieważnienia wcześniej zawartego małżeństwa i otworzyło mu podwoje Calatravy.

Jednocześnie był to nekromanta parający się czarną magią i astrolog – słowem uznany okultysta, a prócz tego i pisarz i tłumacz, spod którego pióra wyszły takie między innymi sławne dzieła jak Księga Śmierci, Traktat o Alchemii czy Anioł Raziel. I otóż ów markiz, jakimś cudem niepojętym, uciekł stąd, z tej jaskini diabła, tuż przed końcem edukacji, zdobywszy ogromną wiedzę i zachowując życie. Z ogromnym trudem udało mu się wymknąć na zewnątrz i ujść demonowi, który goniąc zbiega, sromotnie go poturbował, zadając tak głębokie rany, że blizny po nich były widoczne na ciele markiza aż do śmierci.

Doktor uświadomiwszy sobie to wszystko, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szedł Jur, którego żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.

Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli doktor i jego towarzysz. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę5 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Przebierając się, dawał znaki, by goście poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy trzej przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini demona. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

Jaskinia wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.

Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, po jego dwu bokach zaś wygodne leża z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane purpurowej barwy pościelą, ściany zaś zakryte były potężnymi dębowymi regałami szczelnie zapełnionymi księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony. Doktor pożądliwie wpatrywał się w ów przebogaty księgozbiór, ale bał się podchodzić do półek. Stał, prawie się nie ruszając, i czekał, co też będzie dalej się działo. Prócz niego, Białeckiego i mnicha nie było tu bowiem nikogo więcej.

W pewnej chwili weszły do jaskini trzy niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, bordowej barwy habity i szkaplerze ze srebrnej lamy. Zbliżyły się do mężczyzn i ująwszy ich delikatnie pod łokcie, podprowadziły ich do łoży, a potem, delikatnie przymusiły, aby położyli się na nich. Następnie wniosły niskie a długie stoliki, czy może bardziej ławy, ustawiły je przy na wpółleżących, wspierających się na łokciach, a otwartymi dłońmi podpierających głowy mężczyznach, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki zległy obok przybyszów, aby usługiwać im, podając co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunku do opróżnianych kielichów.

Doktor był tak głodny, że nie czekając nawet na zaproszenie, sam łapczywie zabrał się za jedzenie, a i wina sobie nie skąpił. Jak bardziej zgadł, niż wyczuł, nigdy bowiem tak unikalnego, a na dodatek starego i wybornego trunku nie pił, było to dojrzałe, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie palo cortado6. Czuł niebiański nieomal smak tego wina, które jest bardzo unikalne i które może powstać wyłącznie samoistnie, bo żadnemu człowiekowi nigdy jeszcze nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Syty i odprężony wyciągnął się na łożu, przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – biała i prześwitująca – niczym wyrzeźbiona z najczystszego alabastru. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…

Można się domyślić, że młody pan Jerzy Białecki doświadczał tego samego, co i doktor.

* * *

Doktor i Jur się ocknęli. Nie mieli poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzyli oczy, wsparli się na łokciach i rozejrzeli dokoła. Z przerażeniem spostrzegli, iż spoczywają w… trumnach. Dokoła trumien zaś, w srebrnych wysokich lichtarzach, płonęły świece z barwionego na czarno i czerwono wosku.

Naraz ich oczy spoczęły na dziwacznym stworze siedzącym na tronie wpodle ściany. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Doktor usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… Jur natomiast na parę chwil omdlał z przerażenia, coś jednak – nie wiedzieć co – rychło go jednak ocuciło…

A potem po raz drugi zapadli się w miękki mrok, nie tracąc jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej doleciał ich zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że zrozumieli każde słowo:

– A teraz czas, by poddać was próbie, jeśli przejdziecie ją pomyślnie, wrócicie tutaj i nasycicie się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie moglibyście zdobyć… Jeśli nie przejdziecie, cóż… cóż… cóż…

Doktor próbował zapytać, jaka to ma być próba, i co owo niedokończone zdanie, to cóż oznacza, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Próbował… próbował… ale udało mu się wydać tylko jakiś nieartykułowany dźwięk…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1 Dawniej: świątynia.

2Adeptem nazywa się osobę, która posiadła wiedzę tajemną.

3 Enrique de Aragon (1384-1434), w latach 1404-1407 wielki mistrz Zakonu Calatrava.

4 Orden de Calatrava – Zakon Rycerski Kalatrawy – utworzony w 1158 roku w Kastylii przez opata Rajmunda z cysterskiego opactwa Fitero, od 1487 podległy królom Hiszpanii.

5Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.

6 Typ czy rodzaj xeresu (ang. sherry) z pogranicza dwóch klasycznych wyrobów: amontillado i oloroso.

Miłosne zauroczenie. Knowania i spiski. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (18)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (18)

Miłosne zauroczenie

– A ja powiadam, że nie!

Jerzy stał ze spuszczoną głową i zaciśniętymi pięściami.

– Jeśli nie, to nie. Sam sobie poradzę.

– Niby jak?

– Sprzedam swoje dobra w Sandomierskiem i ucieknę z Kasią tam, gdzie nas nikt nie zna.

– Zwariował chłopak. Ze szczętem zwariował! Ledwie szesnasty rok skończyłeś, wąs ci się jeszcze nie sypnął, a już się chcesz żenić? I to z kim? Z chłopką? Młodą masz krew, gorącą, ale ochłódnie. Gwarantuję ci, że ochłódnie!

Pani Anastazja zaczęła płakać.

– Na stare lata nas porzucisz? A swoje potomstwo chcesz schłopić? Majętności utracić? Myślisz, że jak uciekniesz, to się przed ludźmi schowasz? Kiedyś ktoś i tak cię znajdzie i wszystko na wierzch wywlecze. Siebie skrzywdzisz, Kasię skrzywdzisz i potomstwo wasze, jeśli będziecie je mieć, też skrzywdzisz. O to ci chodzi?

– Ale ja ją kocham! Ja bym życie za nią oddał.

– My w to nie wątpimy, ale czy chociaż ona wie o tym?

– Ona też mnie kocha…

– Hm…

– Ucieknę na Dzikie Pola! – odgrażał się Jur.

– Sam, czy z nią? Jeśli sam, to szczęśliwej drogi, już cię tam mołojcy wyedukują! Młodyś, gładki niczym panna, to przerobią cię na dziewkę. Bo oni tam żadnych kobiet nie tolerują. To sodomici. A jeśli z nią, to najpierw jej gardło poderżną, a potem…

Jerzy nie dosłuchał już tego do końca, trzasnął drzwiami i wybiegł na dwór.

– Konia! – wrzasnął, a kiedy mu go podstawiono, wskoczył na grzbiet i ruszył niczym oszalały! Hen, przed siebie! Gnał i gnał, aż koń w końcu zaczął robić bokami. Wtedy dopiero ochłonął, zatrzymał wierzchowca i puścił go wolno na trawę, a sam położył się pod powykręcaną przez czas i wiatr stareńką sosną przydrożną i zapatrzył w niebo, w obłoki układające się w najniezywklejsze kształty…

Chyba przysnął. Na pewno przysnął i nawiedził go niebywale cudny majak, tak, że kiedy się ocknął, cały żal, cały ból, cała wściekłość od niego odeszły. Smutek tylko pozostał. Cichy smutek, kąśliwy.

Powoluśku, nie poganiając konia, przyczłapał do dworu, ale nie chciał się widzieć z opiekunami, więc zaszył się w swoich czterech ścianach…

Powoli zaczęło zmierzchać. Od pól niosło się jeszcze cykanie polnych koników. Po niebie, które zakwitało zorzami, śmigały ostatnie jaskółki, gdzieś, z oddali, spośród listowia rosochatych wierzb dobiegał przenikliwy i głośny świergot wróbli, które, jak co dnia o tej porze, odprawiały ptasie nieszpory, chwaląc Boga na swój sposób…

Knowania i spiski

Pan Czerenowski wpatrywał się w twarz doktora Cadavera Illuminatusa z nadzieją, ale i z niepewnością. Ten ostatni zaś skubał bródkę i myślał…

– Cóż mam rzec, waszmości?… To i owo przyszło mi do głowy, lecz nie wiem, czy pójdziecie państwo na to…

– No, cóż takiego? Mówże, mów, doktorze!

– Skoro ojciec, nie-ojciec, dziewkę przegnał, a waszym sercom jest bliska i jakoś byście jej chcieli życie ułożyć, to…

– To?… – zawołali jednocześnie pani Anastazja i Krzysztof, nieomal podrywając się z krzeseł.

– To dajcie jej przyzwoity posag i zamknijcie w klasztorze.

– Et! A toś pan nawymyślał. Tyle to i mnie samemu najsampierw przyszło do głowy. Nic by owo nie dało, Jerzy by ją wykradł i czmychnął Bóg wie gdzie. Ich oboje byśmy wtenczas stracili, a oni sami, jakie by mieli życie? No jakie?

– Mam tedy inny jeszcze pomysł. Ale już niezbyt ani czysty, ani też uczciwy.

– No? Mówcież doktorze. Byle on tylko nikogo nie ukrzywdził, to całkiem legalny być nie musi.

– Ale na to potrzeba i pieniędzy i czasu.

– No, dalej! Nie trzymajcie w niepewności!

Cadaver odchrząknął i jął snuć opowieść:

– Kiedym jeszcze mieszkał we Francji, nieobcy mi byli ludzie z najwyższych sfer. Poznałem wielu – i królów i książąt krwi, i zwykłych diuków i hrabiów… Bogaczy i nędzarzy. I mędrców i… głupków. Tak, tak, nie przesłyszeliście się wielmożni państwo. Można być hrabią z rodowodem sięgającym Merowingów, a w sakiewce nie mieć ani dudka, w głowie zaś trociny.

Któregoś razu poznałem takiego jednego. Zwał się Sancho d’Urgel y d’Osona. Hrabia… Przynajmniej za takiego się podawał, chociaż to jego hrabiostwo wywoływało uśmiech na twarzach arystokratów, bo wyglądem raczej przypominał proszalnego dziada, niż wysoko urodzonego potomka możnowładców. Szlachectwa mu jednakowoż nie odmawiano ani starożytności rodu nie przeczono, a i hrabią też tytułowano. Sam twierdził, że wywodzi się od Borrella I, hrabiego Urgell i Osony. Zamek miał – jak twierdził – zacny, w Pirenejach, do którego kiedyś mnie nawet zaprosił.

Pojechałem, bom ciekawy świata, a zobaczyć gniazdo tak starodawne, to też była nie lada pokusa. A może księgi bym tam jakie starożytne znalazł? Kto wie? Księgi… właśnie… księgi… te mnie najbardziej interesowały…

Kiedym dotarł wreszcie na miejsce, wysoko, na szczycie jednej z gór, wypatrzyłem jakieś rozwaliska z jedną tylko w dobrym stanie utrzymaną wieżą. To była cała siedziba – owa wieża – hrabiego.

Z trudem wspiąłem się stromą ścieżką i zakołatałem do drzwi. Otworzył mi sam pan na włościach i wyraźnie ucieszony moim widokiem, zaprosił gestem do środka. Akurat wieczerzał. A wieczerzał wystawnie! Na sosnowym stole zbitym z surowych tarcic, stały dwa wytarte talerze. Na jednym widać było kupkę koziego twarogu, na drugim parę kromek owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakżem się później przekonał, na popitkę była serwatka.

Wyciągnął z jakiejś skrzyni i dla mnie gliniany, glazurowany na zielono talerz, nieco tylko wyszczerbiony oraz porysowany, po czym zaprosił, bym mu towarzyszył w wieczerzy.

Głodny byłem tak bardzo, że zjadłbym konia z kopytami, więc nie odmówiłem, chociaż za jadło zabrałem się ze sporym obrzydzeniem.

Po kolacji pan hrabia jął mnie zabawiać rozmową, opowiadając dzieje swego rodu, co mnie raczej średnio interesowało, bom z grubsza już się z nimi zaznajomił, nimem tu przybył. Ale wreszcie doszedł do sedna.

– Posłuchaj doktorze – rzekł – Jestem już ostatni z d’Urgel y d’Osonów, dziedzica nie mam, nawet i z nieprawego łoża. Ty zaś jako człek światowy, znający tego i owego, może byś zechciał mnie wspomóc?

– A w jakiż to sposób?

– Znajdź mi jakąś młodą a ładną, biedną niczym mysz kościelna szlachcianeczkę – byle krwi absolutnie błękitnej, bez najmniejszych nawet domieszek szczurzej – i zeswataj mnie ze mną. Chciałbym jeszcze zanim zamknę oczy, zobaczyć swojego następcę na tym zamku.

– Wybaczcie, panie hrabio, ale któraż was zechce? Ile macie, monsieur le comte, lat?

– Na świętego Marcina skończę osiemdziesiąt jeden.

– I jeszcze niewiasty się wam zachciewa? To coście robili przez całe życie?

– At! Jakoś mnie do niewiast nie ciągnęło, ale jeszcze jest czas. Uwierzcie doktorze, iżem sprawny… w tej kwestii… że tak to określę…

– Ale która was zechce? Ani urody, ani majątku?…

– O to się nie trap. Dziewkę mi tylko naraj. Jeden warunek – ma to być szlachcianka, która swego szlachectwa dowieść potrafi, co najmniej od czasów św. Ludwika! Inaczej wszystko by było na nic.

Pomyślałem sobie, a co mi szkodzi? Znałem jedną taką, co to choć gorzej żyła niż niejedna chłopka, to aspiracje miała, że ho, ho! A nuż warto spróbować?

– No dobrze, panie hrabio, przyszła mi na myśl pewna osóbka, ale bym musiał wracać do Paryża. Za to jednak, czy da się przekonać do mariażu, to już nie ręczę.

– To zrozumiałe. Powiedzcie tylko czy ładna.

– Ładna? Mało powiedziane. Śliczna niczym anioł. Blondynka, oczy chabrowe. Szyja biała. Cudo!

– A ile ma lat?

– Nie więcej niż dwadzieścia trzy, no, może cztery.

– O! To dla mnie w sam raz!

Hrabia dźwignął się zza stołu, pogrzebał w kieszeni i wyciągnąwszy z niej kilka złotych monet, wręczył mi je.

– To na koszta.

A ja ze zdumienia aż zaniemówiłem. Owo złoto do koziej serwatki nijak nie przystawało. Stary nie był nędzarzem, ale raczej kutwą. Zatem warto było zaryzykować i wdać się w tę intrygę.

Nie zwlekając, ruszyłem tedy w drogę powrotną do Paryża i tam odwiedziłem ową szlachcianeczkę, sierotkę, której kazałem zabrać ze sobą metrykę chrztu i zgodę wuja, jej prawnego opiekuna, na małżeństwo. Wuj przeszkód nie czynił, przy omszałej butelce starego calvadosu, jednej, drugiej, trzeciej, a gdym mu jeszcze wcisnął w rękę parę srebrnych monet, podpisał dokument, który żem mu podsunął, a miejscowy pleban, również dobrze w czubie mający, swoim podpisem i pieczęcią parafialną ową zgodę potwierdził.

Ruszyliśmy w drogę. Narzeczona per procura, nie mogła się już tego ślubu doczekać, bo choć może i późniejsze jej hrabiostwo, w zestawieniu z najpierwszymi rodami w kraju, liche by było, to jednak wchodziła do bardzo zacnego i niezwykle starożytnego rodu, co też się przecie liczyło. To zamęście traktowała jako swego rodzaju kapitał na przyszłość, a może i trampolinę, aby skoczyć wyżej, nie sądziła bowiem, że narzeczony pociągnie dłużej niż rok-dwa, no w najczarniejszych snach może dobić do pięciu.

Czasem jednak można się w życiu przeliczyć, a plany niekoniecznie się spełniają.

Gdyśmy dotarli do zamku w górach, hrabia, ujrzawszy narzeczoną, uradował się niezmiernie i zarządził, iż ślub się odbędzie niezwłocznie. Posłał tedy swego zaufanego plebana do biskupa, iżby ów dał dyspensę od zapowiedzi. Pewnie sypnął groszem, bo pasterz diecezji trudności nie czynił najmniejszych.

Nadszedł wreszcie i czas ożenku. Była to niedziela. Ślub miał być skromny, bez jakiejś wielkiej pompy, ale jawny, zawierany nie w ukryciu, w górskim zamku, lecz w kościele parafialnym, aby świadków tego wydarzenia zebrało się jak najwięcej.

Ponieważ była to sensacja nie lada, z tych, które się jeszcze po latach wspomina, do kościoła naszło się ludzi z całej okolicy, a i z odleglejszych stron także.

Ledwo przebrzmiały organy, ledwo państwo młodzi, a przynajmniej w połowie młodzi, złożyli przysięgę małżeńską, hrabia wraz ze swą oblubienicą czym prędzej udali się do zrujnowanego zamczyska. Udałem się i ja wraz z nimi, czując się i zaproszony i w obowiązku. Jeślim oczekiwał jakiegokolwiek przyjęcia weselnego, tom się srodze omylił. Po skromnym obiadku, składającym się z odrobiny owsianego chleba, połówki pulardy i ćwierci dzbanka kwaśnego wina na cztery osoby – państwa młodych, mnie i plebana, stary hrabia ujął swoją wybrankę za rękę, pociągnął do izby sypialnej, zatrzasnął drzwi z hukiem i przekręcił wielki klucz w pordzewiałym zamku. Zazgrzytało niemiło i stało się cicho.

Nie na długo bynajmniej. Za czas jakiś spoza zaryglowanych podwoi jęły dobiegać odgłosy miłosnej bitwy. Przeciągały się one niepomiernie. Raz dziennie tylko hrabia uchylał drzwi, a ja mu podawałem nieco strawy, po czym wracał do przerwanej przez głód czynności. Gdzie się państwo młodzi wypróżniali – nie dociekałem, ale, znając francuskie obyczaje, zapewne, gdzie popadło.

Minął tydzień. Cały tydzień. I wtedy dopiero drzwi sypialni rozwarły się na oścież.

Pierwszy wyszedł stary hrabia. Wyglądał na zadowolonego. Mimo podeszłego wieku i minę miał dziarską i chód sprężysty, natomiast jego młoda żona ledwo się wlokła za nim. Skulona w sobie, o poszarzałej cerze, wyglądała na straszliwie zmęczoną i sponiewieraną.

Hrabia – bo jak wiadomo, nie miał on żadnej służby – osobiście zakrzątnął się koło kolacji, tym samym mnie uwalniając od tego przykrego obowiązku. Chciałem mu co prawda służyć pomocą, ale odpędził mnie gestem dłoni niczym niesforną muchę. Wolał sam mieć kontrolę nad spiżarnią, z wrodzonego skąpstwa zapewne.

Nie myliłem się, na stole postawił dwa talerze, na jeden nałożył kupkę koziego twarogu, na drugi zaś cztery kromki owsianego chleba i gliniany dzbanek, w którym, jakże by inaczej, na popitkę była serwatka.

Potem wydobył ze skrzyni kolejne dwa talerze i stawiając je przed nami, zaprosił, abyśmy wieczerzali, życząc nam smacznego. Sam nie jadł, nie wiedzieć czemu. Pani hrabina dodatkowo dostała pół kubka wina, bo, jak hrabia domniemywał, mogła być już przy nadziei, toteż trzeba było odżywiać ją lepiej.

Hrabina na ten skromniuchny wikt rzuciła się – nie przesadzam, tak to określając – z wielką łapczywością. Zdawało mi się, że pochłonie nie tylko chleb i twaróg, ale i samą cynową łyżkę takoż.

A potem dni płynęły monotonne, podobne jeden do drugiego, w dziczy gdzie łatwiej było wypatrzeć wilka niż człowieka.

Hrabina każdego dnia po wielokroć błagała męża, aby jeśli już sam nie chce, albo nie czuje takiej potrzeby, przynajmniej jej pozwolił, chociażby raz w tygodniu, w niedzielę wychodzić z zamku do kościoła.

Ale zgody nie dostawała. Minęła resztka lata, jesień ledwie mignęła za dziurawymi oknami, przyszła zima z okrutnymi śniegami, a myśmy tkwili zawieszeni w tej pirenejskiej głuszy między niebem i ziemią.

Aha, bom zapomniał dodać, że i mnie hrabia uwięził w tych ruinach, tłumacząc owo tak, że potrzebny mu jest towarzysz do czasu, aż hrabina powije, a z wielkości jej brzucha można było wysnuć domniemanie, że nastąpi to gdzieś w okolicy kwietnia-maja. Nudziłem się setnie, a na kozi ser nie spojrzę już chyba nigdy, do końca życia, już prędzej z głodu zejdę, niż do ust go wezmę. Nudziłem się zatem setnie, com już był powiedział, lecz miałem nadzieję na sowite wynagrodzenie, bo mi je za usługę hrabia przyobiecał, a że miał pieniądze, tylko żył jak dziad, to też już wiedziałem.

Wreszcie nadszedł ów wytęskniony czas rozwiązania. Którejś nocy, nad ranem, pamiętam, jakby to było wczoraj, 28 kwietnia 1575 roku, w sam dzień św. męczennicy Walerii, hrabinie odeszły wody. Wedle moich obliczeń do porodu brakowało jeszcze ponad tydzień, dziesięć dni, ale cóż, człowiek jest omylny. I nie zawsze wszystko da się dokładnie wykalkulować. Nie pomyśleliśmy tedy zawczasu o babce, to znaczy o akuszerce.

Gryząc wargi, doszedłem do wniosku, że nim zejdę do miasteczka, nim znajdę tę akuszerkę, to tu może być krucho. Westchnąłem tedy głęboko, bo już wiedziałem, że to mnie przyjdzie ów poród odbierać. Mówiąc sobie, że odważnym przecie los sprzyja, zająłem się przygotowaniami.

Szczęście było to wielkie, w niecałe bowiem pół godziny po odejściu wód, lekko i nieomal bezboleśnie, hrabina porodziła zdrową – niewiasta by powiedziała śliczną, ja tego nie powiem, bo dla mnie wszystkie noworodki są obrzydliwe – dziewczynkę. Ta wdała się w matkę, bo cerę miała mleczną, a oczka niebieskie, chociaż hrabia smagły był i bardziej przypominał Maura niż męża naszej rasy.

Trzeba było widzieć, jak hrabia się ucieszył, chociaż zapewne wolałby syna, dziedzica nazwiska, to i córka go zadowoliła. W tym wieku zwłaszcza.

Zarządził tedy, że w najbliższą niedzielę dziecko się ochrzci, co też i uczyniono. Uroczyście bardzo, ale same chrzciny wcale nie były wystawniejsze od „uczty” weselnej.

Ja dostąpiłem zaszczytu bycia jednym z trzech ojców chrzestnych, jako że niemałe były moje zasługi w kwestii tych narodzin i tego chrztu także.

Prawdę mówiąc, nie wiedzieć czemu, ale po uroczystości, kiedy inni ruszyli już ku zamkowi, nie czekając na plebana, który miał dołączyć za małą godzinkę, ja zostałem jeszcze i wszedłszy do zakrystii, zażądałem, niby to w imieniu hrabiego, odpisu metryki chrztu małej hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, który to – nie pytając o nic – ksiądz proboszcz sporządził, opatrzywszy go swoim zamaszystym podpisem i pieczęcią odciśniętą na opłatku.

Podziękowałem, złożyłem dokument starannie i ukryłem go w wewnętrznej kieszeni, za pazuchą.

Skromne chrzciny urządzone dla paru gości upłynęły w milczeniu, bo hrabia nie miał nastroju do konwersacji, potem wszyscy się rozeszli, a myśmy się znów ostali sami, tyle że z dzieckiem.

Najpierw hrabia ze skąpstwa nie chciał brać mamki, ale widocznie coś tam sobie w głowie przekalkulował i ostatecznie ją wziął. Widać było, że z niecierpliwością czeka, kiedy hrabinie zaniknie pokarm. Gdy zaś już to nastąpiło, dopiero zrozumiałem, o co mu tak naprawdę chodziło.

Hrabia bowiem znów ostro zabrał się do roboty, najwidoczniej mając nadzieję, że spłodzi syna. Tym razem jednakże nic z tego nie wychodziło. Mijały miesiące, przebiegł był rok, hrabia zesłabł tak, że ledwie nogami powłóczył i nic. Aż w końcu odpuścił i dał spokój żonie.

Pewnego wczesnoletniego wieczora, gdyśmy wieczerzali, pan resztek zamczyska tak przemówił:

– Widzę, że Bóg nie pobłogosławił moim zamierzeniom. Bądź wola Jego. Synem i spadkobiercą nazwiska mnie nie obdarował, a z córki żadnego pożytku mieć nie będę. Siedzicie mi tu na karku, niedługo będzie pewnie dwa lata, i tylko mnie męczycie. Co byście powiedzieli, gdybym dał ci, pani żono, jakiś kapitalik na utrzymanie ciebie i dziecka i ruszaj stąd czym prędzej, gdzie tam tylko chcesz?

Hrabina, słysząc te słowa, omal nie popłakała się ze szczęścia i zakrzyknęła z radością:

– Och! Z największą przyjemnością opuszczę te rozwaliny, mój ty panie mężu! Mogę w drogę wyruszyć choćby i jutro!

– To i dobrze, ale pod warunkiem, że zrzekniesz się wszelkich praw do dziedziczenia po mnie czegokolwiek, z wyjątkiem nazwiska.

Nie wiedziała biedaczka, że dziad był bogaty niczym Krezus, dlatego bez wahania spełniła to jego żądanie i podpisała stosowny dokument, jaki jej podsunął.

– Ale powiedz mi, czy nasza córka także nie będzie po tobie dziedziczyć? Tych ruin, stada kóz i kozich pastwisk? A masz jeszcze parę glinianych talerzy w skrzyni i kilka cynowych łyżek, ich też nie? – zapytała ze zgryźliwą ironią w głosie.

– A! Tego to ja dziś jeszcze nie wiem. Potrzebuję czasu, iżby rzecz ową przemyśleć.

Ja siedziałem cicho, do rozmowy się nie wtrącając, myślałem bowiem sobie, że może nadejść kiedyś taki dzień, iż tę swoją wiedzę będę mógł jakoś chytrze spożytkować. A jak nie przyjdzie, to i trudno. Tak czy siak, lepiej mówić mniej, niż za dużo.

Następnego ranka spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy z hrabiną i jej dzieciątkiem w stronę Paryża.

Ale nie miała nieboga szczęścia. Zaspokojona niezbyt wielką kwotą, przemyśliwała jakby tu sobie dalsze życie urządzić, kiedy spadło na nią nieszczęście. Otóż dzieciątko zachorowało. Na krup1. No i tenże krup dzieciątko udusił.

Pochowaliśmy dziewczynkę na jakimś wiejskim cmentarzyku, nawet nie pomnę już nazwy owej miejscowości i nasze drogi się rozeszły. Ja postanowiłem wrócić do Paryża, hrabina zaś, z tą niezbyt obfitą garścią grosza od męża, zapragnęła poszukać szczęścia w Nowym Świecie.

Zatem rozstaliśmy się i nasze drogi nigdy się już nie skrzyżowały. Czy dotarła do Nowej Hiszpanii? Nie wiadomo. Tak w ogóle, to nic nie wiadomo. W Paryżu nigdy się już bowiem nie pojawiła, a rodzina nigdy nie powzięła o niej żadnej wiadomości.

Ot i cała historia…

– Bardzo ona interesująca, doktorze, tylko co to ma wspólnego z naszą bolączką? – ozwała się pani Anastazja.

– Otóż ma! – odrzekł jej Cadaver.

– Nie pojmuję… – pan Krzysztof zrobił mocno zdziwioną minę.

Wtenczas Illuminatus przeprosiwszy gospodarzy na chwilę, udał się do swojej izdebki i wrócił z kartą welinową złożoną we czworo. Po czym wręczył ja panu Czerenowskiemu ze słowami:

– Proszę, niechże waszmość pan czyta.

Pan Czerenowski wziął dokument do ręki, rozpostarł go na kolanie i zagłębił się w lekturę. Była to ni mniej, ni więcej tylko metryka hrabianki Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona.

– No i co z tego niby ma wynikać? – zapytał dziedzic, oddając metrykę doktorowi.

– No jakże co? Jak dziewka ma na imię?

– Jaka dziewka?

– No, mleczna siostra Jura.

– Katarzyna.

– A co w metryce stoi?

– Waleria Katarzyna Małgorzata. I cóż z tego?

– Ano to, jaśnie panie, że nie wołaliście jej z pierwszego imienia, a z drugiego. Nie Waleria, a Katarzyna. A teraz pora to odmienić.

– Czy wyście doktorze zwariowali?

– Nie. Jestem jak najbardziej przy zdrowych zmysłach! A plan obmyśliłem chytry i misterny…

– I jakiż to niby?

– Zależy wam na chłopaku i tej jego miłości.

– Jak na własnych duszach!

– Tedy posłuchajcie. Tak jak zamiarowaliście, sprzedajcie czym prędzej swoje dobra w Kaliskiem i kupcie za nie inne, w Sandomierskiem. Przenieście się tam z chłopakiem, ale bez dziewki!

– A co z nią?

– A ją powierzcie mojej opiece. Zabiorę ją do Francji, w drodze poduczę języka, którym, jak zauważyłem, już znośnie włada, bo najwyraźniej wasz Jerzy, czy to z nudów, czy z innego powodu, przerabia z nią każdą lekcję, jaką wpierw ze mną przerabiał.

– A co we Francji?

– Zamieszkamy przez jakieś pół roku, no może dziesięć miesięcy w Paryżu. Panna zacznie bywać w towarzystwie. Cudownie odnaleziona hrabianka d’Urgel y d’Osona! Zrobi się nielichy huczek na salonach, bo ludzie wszędzie spragnieni są sensacji, może ją nawet do Luwru zaproszą, a jak się wprawi w roli i z audytorium oswoi, wywiozę ją w Pireneje, w rodzinne strony, po majątek ojca. A za jakiś kolejny rok przywiozę ją na powrót do Polski, odmienioną, hiszpańską, czy też francuską – jak zwał, tak zwał – damę szlachetnego rodu, czego będzie mogła dowieść, bo dokument na to mamy, Jerzy się jej oświadczy, pobiorą się i będą żyli długo i szczęśliwie. A i wy, wielmożni państwo, także będziecie szczęśliwi, dożywając w spokoju sędziwego wieku, otoczeni gromadką wnucząt. I co? Przednia intryga?

– Boże! To podłe i nieuczciwe – wyszeptała pani Anastazja.

– Zaraz, zaraz. Fakt, uczciwe to nie jest, ale sens w tym jakiś dostrzegam. Odpowiedzcie mi tylko doktorze na trzy pytania: Czy zrealizowanie przedstawionego tu planu skrzywdzi choćby jedną osobę? Co wy na tym zyskacie? Ile pieniędzy chcecie wyrwać z mojej sakiewki, aby zrealizować tę intrygę?

– Tak więc: nikogo się nie ukrzywdzi, bo hrabia nie miał już żadnych krewnych, nawet takich „dziesiąta woda po kisielu”, żona – jeśli żyje – zawczasu i legalnie zrzekła się wszystkiego, zatem niczego nie dziedziczy, a co do pieniędzy, wyliczcie mi tam panie sami, ile uważacie, abyśmy godnie się przyodziali i mogli żyć przez te około dwa lata na przyzwoitej stopie. Kwoty nie podaję ufny w polską hojność i szczodrobliwość pana dziedzica. A co ja na tym zyskam? Chcę gwarancji, że pod waszym, dostojni państwo dachem, dożyję swoich dni, a kiedy zejdę z tego świata, zapewnicie mi niekoniecznie wystawny, ale przyzwoity pochówek.

– A nie zamiarujecie wy, doktorze, porwać, aby dziewki i sprzedać ją pohańcom? – zaniepokoiła się nie na żarty pani Czerenowska – bo gładka bardzo, blondynka, to wzięlibyście za nią dobrą cenę.

– Chociaż obraża mnie posądzenie o taką nikczemność, waszmość pani dobrodziejko, to zapewne, mógłbym tak zrobić. Następnie pieniądze rozpuścić w rok-dwa (nader oszczędnie żyjąc), a potem powrócić do sytuacji i stanu, w jakim zapukałem do drzwi państwa dobrodziejów. Tyle że po raz drugi na takie drzwi mógłbym już nie trafić…

– Rzeczywiście, zysk mierny, a ryzyko ogromne.

– Tedy zaufacie mi państwo dobrodzieje?

– Niechże już będzie, co ma być, bylebyśmy Jureczka nie utracili – zgodziła się pani Czerenowska.

– No… nie do końca… – pan Czerenowski zasępiony ozwał się półgłosem.

– Jakże to „nie do końca”? – zdziwiła się małżonka.

– Myśmy tu uknuli spisek i zdaje się, że misterny. Ale młodych nie wtajemniczyliśmy w te nasze plany, ani też nie zapytali o zdanie… A nuż się nie zgodzą?

– Hm… prawda… Lecz jeśli Jur odgrażał się, że ujdzie w Dzikie Pola, to chyba jest w wielkiej desperacji i raczej się powinien ucieszyć, a nie wydziwiać. A Kasię co czeka, jeżeli na owo nie przystanie? Niemniej, tak czy siak, zapytajmy ich o opinię. Niechże mają ostatnie słowo, bo przecież bez tego i tak nie będzie można podjąć żadnych działań – ozwał się doktor.

Zawołano młodych i rzecz całą, z detalami im wyłuszczono, czekając, co też na to powiedzą. Czas jakiś milczeli oboje, bo ich to oszołomiło, aż w końcu nerwowo odezwał się Jerzy:

– To kiedy, doktorze, planujecie ruszać w drogę do Paryża?

– No właśnie, kiedy? – z wypiekami na twarzy zawtórowała mu Kasia…

– A czy ja bym nie mógł wam towarzyszyć? – zapytał Jur.

– Nie sądzę, iżby to był dobry pomysł – szorstko ozwał się pan Czerenowski.

– Ale ja bez Kasi oszaleję! – młodzieniec nie mógł pohamować uczuć i emocji.

– Zajęcia paniczowi brak. To dlatego. A ja mam pewien pomysł i lekarstwo zarazem na to – ozwał się Illuminatus.

– I jakiż to doktorze? – zaciekawiła się pani Anastazja.

– A taki oto. Skoro mnie i Kasi całe przedsięwzięcie zajmie – lekko szacując – dwa lata, to młodzieniec, zamiast czas po próżnicy mitrężyć, niechże do jakiejś Akademii wstąpi. Wiedzy więcej łyknie, chociem mu już jej i tak sporo przekazał. Pojętny jest, to za dwa lata wiele zyska.

– Przednia to rada. Wyekspediujemy zatem chłopaka do Krakowa.

– Do Krakowa? – skrzywił się Cadaver. – Ja bym radził za granicę.

– Czyli dokąd? Na Sorbonę?

– No… raczej nie… wszak w Paryżu będzie Kasia, to ona częściej niźli owa Sorbona by go widywała. Pożytek żaden.

– Zatem dokąd?

– Memu sercu bliska jest Salamanka…

– Ba! Ale jakiż to szmat drogi!

– Prawda, daleko, ale wedle mnie warto. Naprawdę warto.

– A ty byś, Jur, gdzie wolał?

– W Salamance. Tyle mi o niej doktor naopowiadał, żem okrutnie onego miasta ciekaw, ludzi, obyczajów…

– Niechże więc będzie. Stać nas.

Kasi oczywiście nikt o zdanie nie pytał. Zresztą, na tyle ona była sprytna i roztropna, iżby się zgodzić na uczestnictwo w owej intrydze, która mogła całe jej życie odmienić…

Zaczęto przygotowania do podróży.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1 Ostre zapalenie krtani. W dawnych czasach zwykle śmiertelne.

Kasia. Bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (17)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (17)

Kasia. Bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi…

– Dziewczyno! Nie plącz mi się po kuchni! Panicz nauki pobiera! Nie masz co czekać, że będzie jak dawniej. Zresztą idzie ci już na szesnasty rok, to i pora by ci o zamęściu zacząć myśleć, a nie po polach ganiać i na zabawach a psotach czas mitrężyć – złościła się kucharka. – Lepiej byś mi cokolwiek pomogła, a nie przeszkadzała.

Na te słowa mleczna siostra Jerzego wygięła usta w podkówkę, a potem zaniosła się szlochem.

– O co znów chodzi?

– Matuś ciężko się pochorowała, nie wiadomo, co będzie.

– A co jej jest?

– Boli ją w sobie. Bardzo. Aż od tego bólu jęczy i łzy jej z ócz cieką.

– A był kto u niej?

– Była, taka jedna babka-zielarka. Mięty jej naparzyła z dziurawcem, ale nic nie pomogło.

– Hm… to niedobrze… – zasępiła się kucharka. – Może samo z siebie jej przejdzie?… Ale, ale! A czemu ty tutaj się plączesz, a nie pilnujesz matki? Co z ciebie za córka?

– Nie mogę…

– Jakże to – „nie mogę”? I czemuż niby?

– Ojciec mnie z chałupy powrozem precz przegnali.

– A to czemu?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem. Sponiewierał mnie, zwyzywał od najduchów1 i precz kazał iść. A gdziem miała się podziać jak nie przyjść do dworu? Tum całe życie przepędziła, więc jeżeli i stąd mnie wyganiacie, to już nie wiem, gdzie mam się podziać…

– Kto cię niby skąd wygania? – zapytała, wchodząc do kuchni, pani Czerenowska. A w ogóle, to o co chodzi, skąd te zapłakane śliczne oczęta chabrowe? Te łzy na krasnych policzkach?

– Matka Kasina zachorzała, ojciec pobił ją powrozem i wygnał z chałupy, wyzywając od najduchów.

– Matkę? – zdumiała się pani Anastazja.

– Co też pani dziedziczka mówi, Kasię przecie!

Pani Czerenowska się zasępiła i zrazu nic nie rzekła, dopiero za czas jakiś zapytała:

– A matuś twoja, Kasiu, bardzo licha?

– Oj bardzo. Babka-zielarka powiedziała, że może jeszcze co najwyżej dzień-dwa pociągnie i zemrze…

– Zdałoby się, co by ją jakiś doktor obejrzał… hm… tylko skąd tu wziąć doktora?

– No przecie jest – wtrąciła się kucharka. – Preceptor panicza.

– At! – pani Czerenowska machnęła ręką, ale on nie od leczenia doktor.

– A od czego?

– Od filozofii.

– To ja już nic nie powiem, bo nawet nie rozumiem, co też jaśnie pani dziedziczka do mnie mówią.

– No to się nie odzywaj. Tak sobie jednak myślę, że chociaż Cadaver nie jest medykiem, to może jakąś wiedzę i w tym zakresie posiada. Pójdę do niego.

* * *

Doktor Cadaver Illuminatus pochylał się nad chorą, mierzył puls, zaglądał w oczy, odciągając powieki, a na koniec zadarłszy zgrzebną koszulinę, jął obmacywać słabującej kobiecinie brzuch. Kładł też rozpostartą lewą dłoń na nim i stukał w nią palcami prawej, a potem tę lewą uciskał prawą dłonią i wodził tak nimi po napiętej skórze, a chora jęczała. Na koniec kazał kobiecie podnosić prawą nogę, a jak ją opuszczała to aż stękała z bólu. Przeprowadzając badanie, zapytał jeszcze:

– A nudności, a womity miała?

– Miała – przytaknął mąż.

Illuminatus badanie skończył, koszulinę obciągnął i krzywiąc usta, pokręcił głową.

– I co doktorze?! Co?! – nieomal jednocześnie zadali to pytanie pani Czerenowska i mąż chorej.

– Nic. Poślijcie po księdza. Brzuch twardy jak kamień. Na mój rozum to appendicitis acuta2 i to już w ostatnim stadium, może i pękł ów wyrostek i ropa się rozlała po wnętrznościach, a na to ratunku nie ma. Chyba żeby cud. Ale na to bym zbytnio nie liczył.

* * *

Ksiądz przybył z Panem Bogiem. Zaopatrzył konającą na wieczność i poszedł sobie. W dłoń wetknięto jej zapaloną gromnicę. Baby poklękały i jęły zawodzić pieśni nabożne i litanie odmawiać.

Kasia upadła przy posłaniu matki na kolana i przylgnęła policzkiem do jej bledniejącej dłoni.

A potem wszystko się skończyło…

* * *

– I co aśćka myślisz? Co teraz z dziewczyną? – zagadnął żonę pan Czerenowski.

– Ty, kochaneczku coś kryjesz przede mną i wyczuwam, iż nie jest to rzecz błaha. Gadaj mi co rychlej, o co tu chodzi! – zirytowała się pani Anastazja.

– Cóż, wszak wiesz, że o Kasię, mleczną siostrę naszego Jurka trzeba by zadbać.

– A to niby czemu, aż tak ci na tym zależy?

– No bo i co ona teraz pocznie, skoro ją ojciec z chałupy wyrzucił.

– To akurat najmniejszy problem. Zamieszka we dworze. A jego zdałoby się wybatożyć.

– O! Jakaś ty dobra, duszko! A gdzie zamieszka? W czworakach?

– No wiesz? Panie mężu, toż to nie przystoi! Dam jej izdebkę na poddaszu. Przecie ona prawie jak domownik. To jednak rzecz drugoplanowa. Ty mi lepiej powiedz, co kryjesz przede mną, bo skoro ojciec ją wyrzucił, nazywając najduchem, to jakiś powód musiał mieć ku temu. Patrz mi w oczy. No! Patrz! Nie odwracaj głowy. Tu się patrz!

Pani Anastazja aż wstała, a twarz miała purpurową od gniewu.

– Przyznaj się mopanku, to twoje nasienie, to tyś Kasię spłodził?

Pan Krzysztof na owe słowa też porwał się na nogi i nie hamując się wcale, rąbnął pięścią w stół:

– Na Mękę Pańską! Nie ja! Jam cię nigdy i z nikim nie zdradził! Pierwszą mi byłaś i jedyną! Ale jak tak będziesz gadać, to cię zacznę zdradzać, choćby i z kucharką, choć waży ona niczym dobry wieprz i jest jego urody i powabu!

– No to kto?! A jeśli nie ty, to czemuś się tak zmieszał?

– Bom maczał w tym palce, ale o tyle tylko, iżby niewinnej, a pokrzywdzonej dziewczynie pomóc.

– Tedy opowiadaj. Czyja ona. Co ty wiesz i jak to było?

– Pamiętasz skarbeńku, jak to we żniwa roku Pańskiego 1574, przejeżdżał tędy pan Olbracht Łaski herbu Korab3, wojewoda sieradzki. Jam wtedy był na polu żniwiarzy doglądać, a on zatrzymał się, zagadnął coś tam do mnie, ale jakoś tak bez składu i sensu, bo podpity był, a potem jął się przyglądać dziewkom, które za żniwiarzami szły i zbierały garści z pokosu. Widziałem, że szczególnie jedna z nich bardzo mu się spodobała. Powiedział wtenczas – wybacz pani małżonko, ale ja tylko jego słowa przytaczam, że „przyrodzenie tak mu nabrzmiało, że jeśli sobie zaraz nie ulży, to chyba się rozpęknie”. I zaraz też zaczął sięgać w stronę mojego krocza i za kolana łapać i za tyłek.

Wyciągnąłem tedy szablę i odskoczyłem w bok, ale on się tylko roześmiał i ruszył ku jednej z dziewek, chwycił ją wpół, przerzucił przez koński grzbiet i ruszył cwałem ku dość odległej gruszy rosnącej na miedzy. Tam się zatrzymał, dziewkę na ziemię zrzucił i na oczach moich i żniwiarzy gwałt jej zadał, biorąc ją siłą. Nimem dobiegł, bo w nerwach zapomniałem, żeby konia dosiąść, było już po wszystkim. Wyzwałem go na ubitą ziemię, ale on się znów tylko roześmiał, mówiąc: „Zepsowałem ci dziewkę, nieruszana jeszcze była, ale co ci do tego?” „Co? – stawaj mi tu zaraz łajdaku, już ja cię nauczę, co przystoi, a co nie przystoi. Najechałeś mnie, na mojej ziemi zhańbiłeś moją poddankę…” Nie dał mi dokończyć. „Wiesz ty, lichoto, z kim chcesz zadzierać?” „To, panie, iżeś wojewodą i senatorem akurat mnie nie przestraszy. Szlachcic jestem, polski szlachcic, więc żem królom równy!” „A całujże mnie w dupę, królu! Ja diabła mam za pana, zadrzesz ze mną, to i z nim zadrzesz”. Potem sięgnął do sakiewki i rzucił złotą monetę leżącej na ziemi i zanoszącej się od płaczu dziewczynie. „Poznajcież, żem prawdziwy wielmoża!” Mnie cisnął drugą taką monetę pod nogi – „to za kłopot i zepsowanie poddanki”. Wskoczył na konia, spiął go ostrogami i precz odjechał. Jakbym go wtenczas mógł dopaść, to bym go chyba na miejscu ubił, tak mnie poniżył i tak rozwścieczył. Ale jemu towarzyszyło jeszcze trzech kozaków, po zęby uzbrojonych, a ja byłem sam, a i konia miałem lichego, nie dognałbym ich, choćbym nie wiem jak się starał…

Podszedłem do dziewczyny, otarłem jej łzy i powiedziałem tak głośno, iżby wszyscy tam obecni dobrze usłyszeli:

– Jak się który z parobków z nią ożeni, to do tej monety dodam jeszcze dziewięć takich samych. No i trafił się jeden. Prawie po pół roku, kiedy ciąża już była mocno widoczna. Jakiś chyba wyjątkowo zachłanny, ale czemu aż tyle czasu zwlekał? Pewnie chciał mieć pewność, czy dziewka z Łaskim zaciążyła, czy też nie. W końcu jednak ożenił się z nią, a ona urodziła Kasię. Resztę już znasz.

– Tedy Kasia, to nie taka zwykła Kasia… bękart, bo bękart, ale senatorskiej krwi… tyle że niczego, niestety, w jej sytuacji owo nie zmienia. Choćby się i Łaski przyznał, to dziewka i tak do stanu szlacheckiego ma zamkniętą drogę.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Najduch, znajda, bękart.

2Zapalenie wyrostka robaczkowego – w XVI wieku śmiertelne.

3 Olbracht Łaski herbu Korab (1536-1605) – wojewoda sieradzki od 1566 r.

Uzupełnienia i wyjaśnienia do generała-księdza-masona-teozofa Tokarzewskiego – i o sukcesji apostolskiej.

Uzupełnienia i wyjaśnienia do generała-księdza-masona-teozofa Tokarzewskiego i o sukcesji apostolskiej.

Andrzej Sarwa

[tytuł – MD, z trzech maili AS]

Do ustępu:

Jej współpracownikiem w różnych wywrotowych dziełach był generał Michał Tokarzewski-Karaszewicz. Został m.in. on „kapłanem” utworzonego przez Dynowską „Liberalnego Kościoła Katolickiego”, który miał na celu forsowanie masońskiego założenia rozmywania religii na bazie „wolności religijnej” i działań „ekumenicznych”.”
Nie trzeba daleko szukać ani studiować dzieł naukowych, wystarczy sięgnąć do tej jakże wyśmiewanej Wikipedii, żeby się dowiedzieć, że to nie Dynowska tworzyła Liberalny Kościół Katolicki, ani tym bardziej z gen. Tokarzewskim, lecz powstał on w innym miejscu, innym czasie i kto inny go tworzył.
Założycielem, twórcą i pierwszym zwierzchnikiem Liberalnego Kościoła Katolickiego był James Ingall Wedgwood (24 marca 1883 – 13 marca 1951). Pierwotnie anglikanin, który za przystąpienie do Towarzystwa Teozoficznego założonego przez Bławacką i Olcotta, a po śmierci Bławackiej do odłamu, którym kierowała Annie Besant i płk Henry Olcott, został z Kościoła anglikańskiego usunięty.
Wtedy Wedgwood po nawiązaniu kontaktu z arcybiskupem Arnoldem Harrisem Mathew, który posiadał ważną i niekwestionowana sakrę biskupią otrzymaną od hierarchów Kościoła Starobiskupiego Kleru w Holandii (potem Starokatolickiego) został – po dość długim badaniu – do Kościoła Starokatolickiego przyjęty, w roku 1913 ponownie ochrzczony i ponownie bierzmowany [sub-conditione], a następnie otrzymał niższe święcenia aż do subdiakonatu. Potem został wyświęcony na diakona, a wreszcie zaś w dniu 22 lipca 1913 r. w Londynie na kapłana.
Ostatecznie jednak rozstał się z biskupem Mathew, gdy ten zażądał od swoich księży, aby wyrzekli się teozofii. Wtedy oczy Wedgwood zwróciły się w stronę biskupa Fredericka Samuela Willoughby, którego za skandale homoseksualne Mathew ekskomunikował. Willoughby konsekrował Wedgwood na biskupa, a ten utworzył wtedy Liberalny Kościół Katolicki.

Konsekracja Wedgwood przez Willoughby’ego, Kinga i Gauntletta, 13 lutego 1916 r.:


„Wiernym” tegoż Kościoła był gen. Michał Tokarzewski-Karaszewicz, w tym też Kościele został duchownym, a święceń kapłańskich w dniu 14 listopada 1926 udzielił mu w Warszawie biskup James Ingall Wedgwood. Prócz niego biskup ów wyświęcił wtedy jeszcze dwóch mężczyzn – Tadeusza Bibro i Władysława Bocheńskiego. [por. https://docplayer.pl/67790595-Materialy-wladyslaw-bochenski-wolnomularstwa.html ]. ZAKON WSZECHŚWIATOWEGO ZJEDNOCZONEGO Wolnomularstwa „LE DROIT HUMAIN” .

W Warszawie funkcjonowały dwa oratoria, w których odprawiano msze i inne nabożeństwa.

==========================

(Gen. Tokarzewski) W maju 1964 roku wyjechał do Maroko na leczenie. Zmarł 22 maja 1964 roku w Casablance. Pogrzeb generała odbył się na cmentarzu Brompton w Londynie, bez ceremonii pogrzebowej, a nawet bez oficjalnego udziału duchowieństwa. Okazało się bowiem, że generał był masonem i to najwyższego  33. stopnia wtajemniczenia. Jeszcze w 1921 roku wstąpił do wileńskiej loży masońskiej im. Tomasza Zana. Skłoniły go do tego socjalistyczne poglądy i pragnienie dokonania zmian społecznych przez ukształtowanie postaw obywatelskich. Był jednym ze współzałożycieli Polskiego Towarzystwa Teozoficznego, którym zarządzał w Polsce i na uchodźstwie. W 1926 r. został wyświęcony na księdza, kapłana Kościoła liberalno-katolickiego, przez holenderskiego biskupa Jamesa Ingalla Wedwooda i do końca życia odprawiał msze święte oraz inne nabożeństwa w obrządku liberalnym. (podkr. moje). Był jednym z najaktywniejszych polskich wolnomularzy. Należał do Wielkiej Loży Narodowej Polski i Zakonu Le Droit Humain. Był współzałożycielem i członkiem lóż: „Tomasz Zan”, „Orzeł Biały”, „Święty Graal” i „Św. Michał Archanioł”.

We wrześniu 1992 roku urnę z jego prochami przewieziono na Cmentarz Powązkowski w Warszawie, gdzie spoczęły przy pomniku Gloria Victis. (za SŁOWNIK  BIOGRAFICZNY Żołnierzy 2 Korpusu Polskiego [w:] “Znaki Pamięci”, [w:] http://indeks2kp.pl/biogramy-zolnierzy/entry/691/ dostęp 3 grudnia 2022 r.)

=========================

MD:

Facet, który prowadził 9 czerwca 2019 mszę na Paradzie Równości w Warszawie w asyście mężczyzny z durszlakiem na głowie, co jest znakiem Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, to „aktywista LGBT” Szymon Niemiec, jak piszą oficjalnie: <były prezes Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek oraz biskup „Zjednoczonego Ekumenicznego Kościoła Katolickiego w Polsce”.

Otóż on uzyskał sakrę biskupią naprawdę, w jakiejś sekcie, ale mającej sukcesję apostolską poprawną!! Nie należy więc przy nim pisać „ biskup” [ w cudzysłowie]. Księdzem czy biskupem jest się na wieczność, [nie tylko„do śmierci” – jak małżonkowie]. Apostata ma dalej ważne święcenia!!

Sataniści do swych bluźnierczych mszy też potrzebują kapłana poprawnie wyświęconego, by swe bluźnierstwa popełniać nad Prawdziwym Ciałem Chrystusa. Szatan przecież wie [nie tylko wierzy!!}, że Hostia to Ciało Chrystusa.

====

Sztylet Jakuba Clement. Przekleństwo, jakie rzucił umierający na stosie ostatni wielki mistrz templariuszy. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (15).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (15)

Sztylet Jakuba Clement. Przekleństwo, jakie rzucił umierający na stosie ostatni wielki mistrz templariuszy.

Kto pamiętał jeszcze, mimo upływu wieków, przekleństwo, jakie na swoich prześladowców rzucił umierający na stosie ostatni wielki mistrz templariuszy, spodziewał się, że już wkrótce nastąpi jego ostateczne wypełnienie.

Gdy bowiem de Molaya1 ogarniały płomienie, ten, zapewniając świadków egzekucji o swojej niewinności, zwrócił się do oprawców tymi słowy:

– Papieżu Klemensie i królu Filipie! Pozywam was na sąd Boży i zanim rok przeminie, spotkamy się na nim, a tam odpowiecie przed żyjącym i prawdziwym Bogiem, który jest w niebie, za swe zbrodnie!

Umierający miał ponoć jeszcze przekląć i cały ród Filipa, jego samego, synów i wnuki, a pozostałych krewnych sukcesorów aż do trzynastegoz tych, którzy będą zasiadać na tronie Francji…

A owym trzynastym był nie kto inny, tylko spadkobierca w tak potwornych okolicznościach zmarłego Karola IX, Henryk III, tytułujący się królem Francji i – bezprawnie – Polski…

Ponieważ Henryk III nie spłodził dziedzica tronu, a jego – wedle prawa salickiego – następca, najmłodszy z braci, Franciszek d’Anjou odszedł z tego padołu w 1584 roku, również nie zostawiwszy sukcesora, stało się jasne, że klątwa templariusza wypełni się na Henryku…

Nie wiedziano tylko, w jaki sposób.

Czy dane będzie mu przejść do wieczności po długim życiu, w dostojnej i spokojnej starości, czy może na polu walki, może w pojedynku, a może w wypadku na łowach, czy też raczej mniej szlachetny zgon go czekał?

* * *

Dzień 2 sierpnia 1589 roku zapowiadał się na piękny, dlatego król Henryk Walezy, chcąc nieco odpocząć, zamiast zajmować się wojną, tym razem zażywał wywczasu w Saint-Cloud, na odległych przedmieściach Paryża, gdzie mieścił się sztab jego armii i armii Henryka z Nawarry i skąd on i jego dowódcy dowodzili dobywaniem stolicy.

Na te parę godzin oddechu wystroił się wedle swego najnowszego, a zarazem najdziwaczniejszego, gustu, z którym już całkiem przestał się kryć, czy udawać, że to niby tak sobie tylko od czasu do czasu żartuje i się z nudów bawi.

Otóż przyodziany był w kobiecą suknię, z dużym dekoltem i z odsłoniętymi ramionami. Kolczyki z perłami dyndały mu w uszach, a smród odchodów, bo król akurat defekował, siedząc na krześle z dziurą, pod którą stał okazały urynał, mieszał się z ciężką słodką wonią drogich perfum i egzotycznych olejków. Ta mieszanina zapachów dawała odór nie do zniesienia. Wszakże gwardziści dzielnie mu asystowali. Zresztą, nie mieli innego wyjścia.

Monarcha stękał głośno, z całej mocy napinając powłoki brzuszne, i wypychając odbyt, by ulżyć już sobie do końca, kiedy mu przeszkodzono w sfinalizowaniu tej przyjemnej czynności, bo i owego dnia, a nawet w takiej mało stosownej chwili, nie zostawiono go w spokoju.

Oto bowiem zaanonsowano posła, który ponoć w sprawie nagłej, niecierpiącej zwłoki, na spienionym koniu przybył wprost spod murów stolicy, którą Henryk utracił, a teraz oblegając, chciał odzyskać.

– Widać, nie będzie mi dane odetchnąć, ni przez jeden dzień, ani nawet w spokoju opróżnić kiszek – westchnął król, a potem zapytał:

– A któż to taki?

– Jakiś młody mnich, dominikanin, Jacques Clément2, Sire.

– Nie przebieraniec?

– Nie, swobodny, umie się po mniszemu zachować, nic podejrzanego.

– Zatem dajcie go tu, może istotnie przynosi jakieś ważne wieści. Zresztą nazwisko mi nieobce, musiał tu już bywać.

– Tak, Sire, bywał – potwierdził jeden z gwardzistów.

– Skoro tak, to bez wątpienia człek pewny – rzekł król i głośno wypuścił wiatry. – Musiałem wczoraj zjeść coś wzdymającego – mruknął jakby na usprawiedliwienie.

Wprowadzono więc zakonnika przed oblicze władcy, siedzącego na krześle z dziurą, pod którym stało naczynie na ekskrementy, a ów, nie przerywając sobie przyjemności, nadal fajdał, równocześnie w głos, przypominający darcie starej bawełnianej poszwy, wypuszczając cuchnące gazy.

Nie mając innego wyjścia, chociaż z obrzydzeniem, to przecie mnich zmuszony był przed Henrykiem przyklęknąć, aby podać mu listy, które trzymał w lewej ręce. Starał się przy tym nie oddychać, iżby nie wąchać smrodów monarszych dobywających się z monarszego odbytu i ozdobnego porcelanowego wiadra. W momencie, gdy król po owe listy sięgał, dominikanin szepnął:

– Najjaśniejszy Panie, mam jeszcze wiadomość poufną, którą mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.

Na skinienie króla gwardziści dyskretnie usunęli się do sąsiedniego pomieszczenia, a Henryk spytał:

– I cóż to za poufna wiadomość, ojczulku?

– A taka oto – odparł mnich z jakimś dziwnym błyskiem w oku i pochyliwszy się jeszcze bardziej w stronę władcy, mocno i jednym ruchem, wpierw wytrząsnąwszy sztylet z lewego rękawa habitu, prawą dłonią ująwszy go za rękojeść, z całych sił wbił mu go w podbrzusze. Celował w wątrobę, ale nóż ześlizgnął się po sztywnym jedwabiu sukni i utkwił nieco powyżej krocza, rozdzierając brzuch, pęcherz i jelita.

Król z okrzykiem bólu spadł z sedesu, krzycząc:

– Zamordował mnie! Zamordował! Ubijcież go zaraz! – Henryk powalony bólem, osunąwszy się z dziurawego krzesła, skulony legł na posadzce.

W tej samej chwili dopadło mnicha kilku dworzan, zwabionych do komnaty owym krzykiem i dobywszy szpad i sztyletów, rozsiekali go na miejscu.

Króla zaś ostrożnie przeniesiono do jego sypialnej komnaty i wezwano medyków. Ci, w swojej bezradności wobec srogiej rany zadanej w tak czułe miejsce, nie umiejąc wymyślić niczego lepszego, zaaplikowali Henrykowi lewatywę…

Po nocy straszliwych cierpień ostatni, trzynasty król z dynastii Walezjuszy zmarł… Nim jednak skonał, jako swego następcę wskazał Henryka z Nawarry3, Burbona, potwierdzając jego sukcesję i prawo do korony.

I tak oto tron Francji ostał się pusty, a klątwa ostatniego wielkiego mistrza templariuszy Jacquesa de Molaya wypełniła się na zgasłym bezdzietnie Henryku III.

Droga do władzy nad Francją stanęła otworem dla Nawarczyka. To prawda, był protestantem, hugenotem, ale chyba jego wiara nie była zbyt głęboka, a przywiązanie do nauk Kalwina dość liche, bo wypowiedziawszy słynne słowa:

Paris vaut bien une messe – Paryż wart jest mszy, 27 lutego 1594 jako katolik pozwolił się namaścić i nałożyć na skronie, w katedrze w Chartres, a nie w katedrze w Reims, która znajdowała się w rękach jego przeciwników, koronę królów Francji…

Tak oto minęła pewna epoka…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Jacques de Molay (1243-1314) – ostatni wielki mistrz zakonu templariuszy, oskarżony o herezję, magię i sodomię, aresztowany w piątek, 13 października 1307, spalony na stosie 18 marca 1314. Przed śmiercią przeklął swoich oprawców – króla i papieża.

2Jacques Clément OP (1567-1589) – francuski duchowny katolicki, dominikanin, morderca króla Henryka III Walezego.

3 Henryk z Nawarry (1503-1555) król Francji Henryk IV, pierwszy władca z dynastii Burbonów.

Szczęście alchemika. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (14)

Szczęście alchemika

Jedna, jedyna, niezbyt gruba i na wpół już wypalona woskowa świeczka ledwo co rozpraszała mrok dość obszernej izby w domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu Paryża, w którym mag w piwnicach urządził swoje laboratorium.

Chociaż co prawda miał mieszkanie w Luwrze, ale tam się bał zajmować owymi niebezpiecznymi sprawami, więc nie przeniósł pracowni do królewskiego pałacu, ponieważ na starym miejscu było zdecydowanie bezpieczniej. A przynajmniej tak mu się zdawało, bo przecie i tak każdy wiedział, kim jest i czym się para. A że stała za nim królowa Katarzyna, nikt go nie zaczepiał, ani nie próbował atakować. On jednakowoż wolał dmuchać na zimne.

Co prawda miał świadomość, że tak monarcha, jak i jego dwór tylko nominalnie są katolikami, bo czary i alchemia nie stanowiły dla nich najmniejszego nawet moralnego problemu i z zapałem nie tylko w nie wierzyli, ale kiedy zachodziła – wedle ich mniemania – taka potrzeba, ochoczo się im oddawali w praktyce, czy to czynnie, czy biernie uczestnicząc w mrocznych i przerażających rytuałach, ale… ale zawsze istniało niebezpieczeństwo, że jeśli ktoś zapała jakąś szczególną nienawiścią do naszego alchemika i uprze się, by go zniszczyć, to nie zawaha się oskarżyć go o oddawanie czci diabłu, iżby maga posłać na stos, a chętnych do układania i podpalania stosów w Paryżu nie brakowało! Bo to była kulturalna Francja, a nie barbarzyńska Polska, w której to stosy nie płonęły ani obficie, ani regularnie, a nader rzadko, jakby od przypadku.

Wolał tedy Illuminatus pracować jak najdalej od dworu. I to było zrozumiałe.

Ckniło mu się jednak trochę za nieboszczykiem panem Jakubem Białeckim, bo chociaż dzięki niemu, a właściwie jego wątrobie, udało mu się pozyskać niezbędny składnik dla sporządzenia niezawodnej trucizny i jednocześnie także antidotum na ów toksykant, to zżył się z młodzieńcem i teraz mu go brakowało.

Sam, w opustoszałym obszernym domostwie, nie czuł się najlepiej, toteż się uradował, kiedy posłyszał echo kroków na dziedzińcu, a potem odgłos kołatki u drzwi.

Uchylił je i zerknął przez szparę.

– Otwieraj, otwieraj – usłyszał głos Atanasa. – Długo masz zamiar trzymać mnie na progu?

Rozwarł tedy Illuminatus pospiesznie podwoje na całą szerokość, skłonił się głęboko, z szacunkiem, przybyłemu i gestem zaprosił go do środka.

Atanas wyminął go obojętnie i od razu skierował się do laboratorium.

– Może potrzebujecie czegoś, ojcze? – zapytał mag.

Diuk wszakże wzruszył tylko ramionami i nic nie odpowiedział. Rozglądał się za to bacznie po pracowni Cadavera i z podziwem kiwał głową.

– Widzę, że nie próżnowałeś. Widzę, żeś poczynił ogromne postępy. Należy ci się uznanie. I cóżeś zdziałał nowego? Pochwalże się!

– Uzyskałem ów toksykant i antidotum nań. Ten sam, nad którym tak długo pracowałem.

– Zatem należy ci się wyjątkowa, specjalna pochwała!

Illuminatus uśmiechnął się z zadowoleniem, skłonił jeszcze niżej i ucałował dłoń przybyłego.

– Staram się, jak mogę, ojcze. Służę ci, jak mogę.

– Widzę, widzę i doceniam.

– Ckni mi się tu wszelako samemu…

– To znajdź sobie jakowegoś towarzysza, do pogawędki i do łoża.

– Towarzysza? Do łoża? Do łoża to wolałbym, ojcze, towarzyszkę…

Hrabia z pogardą pomieszaną z obrzydzeniem odął wargi.

– Pfe! Nie pochwalam, ale… skoro masz taką potrzebę? Tylko która cię zechce? Bardzoś paskudny, a na domiar niemłody już i skąpy. Po dobrawoli żadna z tobą nie zamieszka.

– Po dobrawoli i owszem, ale są i inne sposoby, co by dziewkę przy sobie zatrzymać.

– Ba! Najpierw taką znajdź, pochwyć i przymuś – zaśmiał się chrapliwie Atanas.

– Więc dajesz mi na to, ojcze, swoje błogosławieństwo?

– Tak, masz je. Bo to zabawne, bo to grzeszne, bo to okrutne. Byle bez ślubu! Nakłonisz ją do ślubu – to cię odtrącę, ale wpierw będziesz musiał spłacić wszystkie długi, jakieś u mnie zaciągnął. Zrozumiałeś?

– Tak, ojcze… tak… zrozumiałem… bez ślubu…

– To zaczynaj łowy. Ja tu zabawię ze dwa-trzy dni i ruszę w dalszą drogę.

– Może mnie, ojcze, zabierzesz ze sobą?

– A po co? Przecież kobiety ci się zachciało, a ja mam przeczucie, iż niedługo trafi ci się i młoda i ładna.

– Prawdę, ojcze, prawicie, czy kpicie ze mnie?

– Nie, nie kpię. Rzeczywiście mam takie przeczucie. A właściwie pewność. Szukaj jej w pobliżu Luwru. Wasze ścieżki rychło się skrzyżują. I odmieni to twoje dotychczasowe życie.

– A jak ją rozpoznam? – zapytał Illuminatus.

– Et, daj mi spokój. Głupiś, widzę, jak but. Znasz się może na formułach, na miksturach, na ewokacjach i inwokacjach, na procesjach i recesjach, na mieszaniu ingrediencji, na jadach i odtrutkach, na lubczykach i urokach, ale marny z ciebie samiec. A właściwie żaden tam samiec, ot kapłon i tyle. Ty nawet zapiać nie umiesz, nie mówiąc o czymś więcej.

Cadaver zgryzł w sobie to szyderstwo, nie okazując na zewnątrz, jak go słowa Atanasa ubodły i w duszy poprzysiągł sobie, że udowodni i sobie i jemu, iż wcale tak nie jest, że będzie miał kobietę, choćby nie wiadomo co!

* * *

Ludka Białecka nabożnie wysłuchała mszy świętej, a potem przemodliła całe przedpołudnie w kościele Saint Germain l’Auxerrois nieopodal Luwru, błagając Stwórcę, iżby tak pokierował jej krokami, aby trafiła na ślad brata. Nie winiła go za to, co się wydarzyło, miała bowiem świadomość, iż czar jakiś na nich rzucono, tak że grzechu w tym, co uczynili, nie było żadnego. I chociaż się wstydziła na samą myśl o tym, co to będzie i jak to będzie, kiedy się wreszcie spotkają i spojrzą sobie w oczy, to rozumiała, iż w Jakubie już tylko cała jej nadzieja. Bez niego nie uda się jej jakoś w miarę normalnie ułożyć sobie dalszego życia.

Wyszła z kościoła i jęła się przechadzać w pobliżu Luwru, darmo jednak wypatrywała oczy, bo brata nie zobaczyła. Przysiadała w Tuileriach, posiliła się skibką chleba i posmutniała. Jadąc tutaj taki szmat drogi, zdawało się jej, że skoro tylko znajdzie się w Paryżu, od razu spotka Jakuba i wszystkie problemy znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki… niestety, tak się nie stało… ot nazbyt bujna dziewczęca wyobraźnia…

Pierwszy dzień jej pobytu w stolicy Francji dobiegał kresu. Niebo ubarwiły przedwieczorne zorze i pora było pomyśleć o jakimś noclegu. Nie bardzo wszakże wiedziała jak się za to zabrać. Co prawda po francusku mówiła całkiem znośnie, ale wszystko tu było dla niej obce, a na dobitkę była kobietą… a właściwie to nawet nie kobietą, a niedojrzałą w pełni dziewczyną. Łakomym kąskiem dla podłego człowieka. I co najgorsze uświadomiła to sobie właśnie.

Gdy takie przykre myśli krążyły jej po głowie, starała się je tłumić, pamiętając, iż przecie bez szwanku, bez uszczerbku udało się jej przebyć całą długą drogę z Sandomierza do Paryża. Musiał więc być w tym widomy znak Boży. Dopiero wówczas uspokoiło się nieco strwożone serce dziewczyny. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała, że ktoś ją woła:

– Kogo moje oczy widzą? Toż to panna Białecka!

Ludka obejrzała się zaskoczona i dostrzegła znajomego już jej z Sandomierza doktora Cadavera Illuminatusa. Zdrętwiała na jego widok i przemożny strach ścisnął ją za gardło, osobnik ten bowiem kojarzył się jej tylko z jednym – z owym nieszczęściem, które dotknęło i ją i brata i rodziców… i to dzieciątko, które gdzieś tam, hen daleko, u wujostwa porzuciła…

Przygarbiła się, wtuliła głowę w ramiona i przyspieszywszy kroku, ruszyła przed siebie. A że nie znała okolicy, to w krótkim czasie znalazła się nie między ludźmi, na gwarnej i ruchliwej ulicy, gdzie mogłaby się poczuć bezpiecznie, lecz na opustoszałym przed wieczorem nabrzeżu Sekwany.

Cadaver widząc, dokąd zmierza, zachowując pewien dystans, szedł uparcie za nią. W końcu, gdy rzeka przegrodziła jej dalszą drogę, a do mostu było jeszcze daleko i dziewczyna uświadomiła sobie, że nie uda się jej pozbyć natręta, zatrzymała się, odwróciła i zapytała groźnie, a przynajmniej zdawało się jej, że groźnie:

– Czego chcecie, doktorze? Małom to wycierpiała przez was?

– Przeze mnie? – Illuminatus udał zdziwienie.

Ludka zbita z tropu, bo nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć, zapytała prawie z płaczem:

– Czego wy chcecie ode mnie?

– Hm… po prawdzie to niczego… ja tak z dobroci serca… widzę, że waćpanna nie bardzo wie, co ze sobą począć, pomyślałem, że jakoś wesprę, pomogę…

– A to niby jak?

– Ma waćpanna jakiś nocleg?

– A jeśli bym i nie miała, to co wam do tego? Poradzę sobie – odparła niegrzecznie i hardo.

– Taki pewny to ja na miejscu waćpanny bym nie był. Miasto duże, ludne… niebezpieczne – to ostatnie słowo wypowiedział dobitnie głośnym szeptem.

Ludka spuściła oczy i milczała.

– Znamy się przecie. Jesteśmy krajanami. Mogę zaproponować nocleg. Dom mam obszerny i dość wygodny na przedmieściu. Znajdzie się pokoik i dla panienki.

– Ja sama z wami? A cóż to za nieskromna propozycja!

– Nie mieszkam sam. Uspokójże się waćpanna. Mam współlokatora.

– I kogóż to?

– Uczonego diuka Atanasa.

– Diuka?

– Diuka.

– I mieszka z wami? To i książę i jakiś mędrzec zarazem?

– A owszem.

– Może raczej powiedzcie mi, gdzie mogę znaleźć brata, to u niego przenocuję. Przecież po to tu przybyłam, aby go odszukać.

– Niestety, nie mam dobrych wieści…

– To znaczy?

– To znaczy, że wyjechał w baaardzo, baaardzo daleką podróż, w którą wyprawił go osobiście sam król.

– A kiedy wróci?

Doktor zrobił stropioną minę i bezradnie rozłożył ręce.

– A któż to wie? Ponieważ brata waćpanny tu nie ma, najuprzejmiej ponawiam swoją wcześniejszą propozycję.

– No nie wiem… – Ludka czuła głód i coraz większe zmęczenie. Propozycja wydała się jej bezpieczna i kusząca, bo chyba w obecności osoby szlachetnej, uczonej Cadaver nie ośmieliłby się popełnić żadnego łajdactwa, pomyślała w naiwności swojej?

– Tedy chodźmy, bo coraz później się robi!

Ludka skinęła głową i podążyła za doktorem, który szedł przodem, nawet się na nią nie oglądając.

* * *

– No widzisz, jak rychło się moje przeczucie ziściło? – powiedział Atanas do alchemika, zerkając przy tym na Ludkę.

– Rzeczywiście ani bym się nie spodziewał.

– No, ale my tu konwersujemy, a panna głodna. Zapraszam na wieczerzę.

Diuk ruszył przodem w stronę pokoju stołowego, otworzył prowadzące do niego drzwi na oścież i wpuścił dziewczynę do środka.

Kiedy tam weszła, to aż dech w niej zaparło. Oto bowiem ujrzała stół zastawiony najbardziej wyszukanymi potrawami, z których większości nawet nie umiałaby nazwać. A sama zastawa! Nawet i król nie jadał na lepszej. Nie podejrzewała, iż alchemik jest tak zamożny.

Zresztą i alchemik, wybałuszywszy na zastawiony stół oczy, otwarł gębę ze zdziwienia, bo czegoś takiego się nie spodziewał.

Owa wieczerza to była taka zaskakująca niespodzianka, jaką im zafundował książę. Wyglądała niczym uczta weselna.

Atanas, mimo iż on tu był najważniejszy, usiadł skromnie u końca stołu, na talerz nałożył sobie kilka listów sałaty, ale nawet na nie nie patrzył, jakby nie miał zamiaru ich jeść. Na pierwszym miejscu natomiast usadowił pannę Białecką, a po jej lewej ręce Illuminatusa.

Dziewczyna najpierw poczuła się niezręcznie, skrępowana całą tą niezwykłą, ba! wręcz niebywałą sytuacją, ale powoli się uspokoiła. Była bardzo głodna, toteż z wdzięcznością, toteż skwapliwie, przysunęła do siebie talerz, który podał jej alchemik. Już, już miała zacząć jeść, gdy przypomniała sobie o tym, od czego zawsze rozpoczynano posiłek w domu rodzinnym – przeżegnała się, dodając przy tym:

– Niechże Waszą Książęcą Mość Pan Bóg w Trójcy Świętej Jedyny i Matka Najświętsza, wespół ze świętym Archaniołem Michałem, mają w swej opiece. Za waszą hojność i szczodrobliwość.

I oto naraz ujrzała coś, co ją zarazem przeraziło, jak i wprawiło w osłupienie. Twarz Atanasa dziwnie jakoś pociemniała. Blada i delikatna dotychczas cera stała się ciemna, jak u mumii a wąskie sinawe wargi skurczyły się tak bardzo, iż praktycznie zanikły odsłaniając pożółkłe i poczerniałe zęby, zaś na miejscu oczu i nosa pokazały się puste otwory. Osobliwy diuk gwałtownie powstał i uciekł. Tak, nie można znaleźć lepszego określenia. Uciekł w głąb domu, miotając najohydniejsze przekleństwa. Jednocześnie po jadalni rozniósł się obrzydliwy smród – jakby pomieszanych woni ziół wrotyczu, bagna i asafetydy, końskiego potu, zgniłych jaj i jeszcze rozkładającego się trupa.

Illuminatus zbladł i nie mniej przerażony od swego mentora, plącząc nogi w przydługiej todze, pobiegł za nim.

– Jezus, Maria, Józef! – wyszeptała Ludka i również porwawszy się od stołu, ruszyła w kierunku sieni.

Na szczęście główne drzwi nie były zamknięte na klucz tylko na zasuwę, którą dziewczyna odciągnęła, rozwarła podwoje i wybiegłszy na zewnątrz, popędziła co sił w nogach w stronę ulicy. Chociaż była przerażona, nie krzyczała, bo strach tak ścisnął jej krtań, że nie mogła wydobyć z siebie głosu…

Biegła środkiem zapylonej drogi, byle dalej od tego strasznego miejsca i od tych strasznych istot… byle dalej. Modliła się w duchu, przyzywając boskiej opieki i zmiłowania. Biegła, a całe dotychczasowe życie jawiło się jej niczym obrazy, przesuwające się jeden za drugim, jeden za drugim… i wszelkie dobro, które uczyniła i wszelkie zło, jakiego się dopuściła… od najwcześniejszych lat swojego niedługiego przecież żywota. I dziękowała Bogu za dobro i żałowała zła – z całego serca i szczerze, wciąż gnając przed siebie na oślep.

Naraz spoza zakrętu w wielkim pędzie wyjechała kareta zaprzęgnięta w czwórkę koni. Stangret za późno zauważył biegnącą wprost pod ich kopyta dziewczynę. Ściągnął cugle, z całych sił je ściągnął, lecz rumaki nie zdołały wyhamować pędu…

Mgnienie oka… sekund parę…

Na pokrytej kurzem drodze legła bez ruchu niczym szmaciana lalka, o pokracznie porozrzucanych kończynach ta, która w niczym i nikomu nie zawiniła… a wokół jej głowy jęła rozlewać się coraz szerzej i szerzej kałuża krwi… jakby męczeńska aureola…

Kareta stanęła. Konie nerwowo biły kopytami w ziemię. Stangret zeskoczył z kozła i podbiegł do leżącej. Przyklęknął nad nią, przyjrzał się bacznie, a potem pokręcił głową, powstał z kolan i zdjął czapkę.

Przez okienko w karecie wychyliła się głowa jakiejś damy. Twarz miała zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.

Dama przyjrzała się bacznie leżącej i zapytała:

– Czy żyje?

– Niestety… martwa…

Dama jeszcze baczniej wpatrzyła się w twarz zabitej dziewczyny i bardziej do siebie niż do towarzyszącej jej niewiasty powiedziała:

– Skądś mi owa twarz znajoma.

– Niby skąd?

– Nie, nie ona sama… ona tylko kogoś mi bardzo przypomina, kogoś, kogo kiedyś dobrze znałam… jest niezwykle podobna… ten podbródek, oprawa oczu, wykrój ust…

Stangret odciągnął ciało ze środka ulicy na pobocze i ułożył je pod murem domu Atanasa.

– Margot! Droga kuzynko, dajże już pokój. Przytrafił się nieszczęśliwy wypadek, ale to nie znaczy, że masz zaraz wpadać w melancholię! Jedźmy!

Stangret strzelił z bata, konie ruszyły galopem.

A potem niebo ostatecznie pociemniało i rozbłysły na nim pierwsze gwiazdy. Jakiś słowik śpiewał swojej wybrance, przepieką serenadę. Nagrzana przez dzień ziemia stygła i oddychała cudownym aromatem lata, rosa jęła siadać na źdźbłach traw… Cudowna, spokojna noc rozpostarła się nad Paryżem…

* * *

Atanas stał przy oknie, w zamyśleniu wpatrując się w ciemność. Milczał. Na koniec zaś zwrócił się do maga i rzekł:

– Wyjeżdżam.

– Kiedy, panie?

– Natychmiast.

– Ale koń nieosiodłany.

– Cóż z tego? Żadna to przeszkoda.

Atanas ruszył w kierunku drzwi.

– Kiedy, panie, tu powrócisz?

– Gdy się będziesz mnie najmniej spodziewał.

Trzasnęły drzwi frontowe i z podworca dobiegło klaskanie sandałów o granitowe płyty.

Cadaver w sercu czuł mróz i przerażenie. Bał się, coraz bardziej się bał Atanasa. Chętnie by się od niego uwolnił, ale wiedział, że to niemożliwe…

Aby stłumić lęk, który go porażał, schwycił sporą flaszę palonego wina, czystego destylatu, przyłożył szyjkę do ust i pił, pił, pił. Aż w końcu poczuł ulgę, wróciła mu odwaga i zaczęła rozpierać energia.

Przyodział się, przeliczył monety w sakiewce i chwiejnym krokiem ruszył na miasto w poszukiwaniu jakiejś niedrogiej ulicznicy. A niech tam! Skoro i tak jest już skończony, to niechże ma coś od życia, odrobinę szczęścia, miłości… choćby i nawet i za tę przygarść miedziaków…

Wędrował skrajem ulicy, potykając się o nierówności bruku i recytując w głos:

Płyną lata, płyną, płyną…

Piękność ciała szybko mija.

Z róż zostają jeno ciernie.

Więdnie fiołek i lilija…

Dziewice! dopóki pora,

Żyjcie szczęściem i rozkoszą.

Kochankom się nie odmawia

Tego, o co grzecznie proszą1

Nawet nie musiał daleko chodzić. Stara kokota zwiędła i niedomyta, sokiem z zielonych łupin niedojrzałych orzechów maskująca pojawiającą się siwiznę, grubo przypudrowana owsianą mąką, z ustami i policzkami zabarwionymi na ciemnoczerwono sokiem z buraka, zaraz za rogiem ulicy, stojąc na skraju zdziczałego ogrodu, zaczepiła Illuminatusa:

– Chcesz się, panie dobrze zabawić?

– A i owszem, i owszem!

Objął kokotę wpół i pociągnął w kierunku najbliższych zarośli.

=============================================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Owidiusz, Ars amandi (Sztuka kochania) w przekładzie Juliana Ejsmonda.

Siostra. – A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła? WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (13)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (13)

Siostra. A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła?

Po ucieczce pana Jakuba Białeckiego miasto i okolica dosyć długo żyły tym wydarzeniem. W końcu jednak pamięć o nim zblakła i zaczęła się rozwiewać. Tym bardziej że nikt nie umiał się nawet domyślić, gdzież to mógł młody zabójca czmychnąć. Teraz bowiem, tą ucieczką, niejako przyznał się do zbrodni. Gdy po osadzeniu w wieży znaczna część szlachty trzymała jego stronę, uważając, że to, co mu się przypisuje, a więc mord na tle rabunkowym, to jakieś koszmarne nieporozumienie, to teraz wszyscy odwrócili się od niego.

* * *

A potem życie znów potoczyło się starym torem. Słońce wstawało i zachodziło, jedni ludzie w pocie czoła zarabiali na codzienną kromkę chleba, inni zaś wysilali głowy, jakby dobrze żyć, w ogóle nie kalając się pracą. Ale tak to już było od początku świata i tak będzie aż do samego jego końca.

* * *

W dworze Białeckich panowała ciężka atmosfera. Stary dziedzic chodził jak struty, bo wstyd go palił. Żona i córka pochlipywały po kątach. Sąsiedzi zasię odsunęli się od nich niczym od zadżumionych. I z tego powodu jeszcze ciężej im było na sercach.

Po stracie syna, bo byli przekonani, iż już go nigdy nie zobaczą, całą miłość i troskę przelali na Ludkę, przed którą, mimo iż mogła liczyć na bardzo suty posag, perspektyw na dobre zamążpójście raczej nie było widać… ba! dobre!… na jakiekolwiek…

* * *

Nadeszły pierwsze dni października. Wstał wczesnojesienny ranek. Mgły ścieliły się nad łąkami, wypełzały z parowów, ale pod południe, nieco wyblakłe już o tej porze roku, słońce przegoniło je precz.

Pani Białecka wraz z córką, wziąwszy kosze, wybrały się do sadu, aby zebrać trochę jabłek, czerwieniejących w trawie u stóp okazałych drzew. Szły powoli, w milczeniu. Stara dziedziczka od czasu do czasu zerkała na córkę, a w głowie kłębiły się jej smutne myśli. Nie mogła się bowiem pogodzić z tym, iż to niewinne dziecko miało zmarnowanym życiem, bez jakichkolwiek perspektyw, pokutować za przewiny brata?

Naraz Ludka zatrzymała się, pobladła, wsparła ręką o chropawy pień starej jabłoni i targnęły nią wymioty. Raz, drugi. Po chwili wszystko się uspokoiło.

Matka przestraszona objęła dziewczynę ramieniem i zapytała:

– Cóż ci to dziecko? Musiałaś się czymś struć. Coś wczoraj jadła?

– Nie, to nie to, chyba jakaś choroba mnie męczy, bo od pewnego czasu mam mdłości, a czasem i womity1 każdego nieomal ranka. Nicem nie mówiła, bom myślała, że to samo z siebie przejdzie, ale, jak widzicie, nie przechodzi.

Dziedziczka stanęła jak wryta, bo słysząc takie słowa, tylko jedno przyszło jej na myśl… Nie wiedziała, jak sformułować pytanie. W końcu się jednak przemogła, ujęła córkę mocno za ramiona i zapytała chrapliwym z emocji szeptem:

– Powiedzże mi, dziecko, prawdę. Na Mękę Pańską cię zaklinam, straciłaś wianek?…

Dziewczyna spuściła oczy i milczała.

– A zatem tak… Mało było jednego nieszczęścia, musiało przytrafić się i drugie… Z kim, powiedz tylko, z kim.

– Kiedy wstydzę się, pani matko… bardzo…

– Na wstyd już za późno! Mówże, może się jeszcze da jakoś złu zaradzić. No, z kim?!

– Z Jakubem…

– Co to za Jakub?

– No, z naszym Jakubem…

– Z rodzonym bratem?! Jezus, Maryja, Józefie święty! Co ty mówisz? Jak, kiedy?

Nie bacząc, że pobrudzą suknie, przysiadły na zwalonym, nadpróchniałym pniu starej jabłoni i Ludka jęła snuć opowieść. O odwiedzinach w wieży, o dziwacznym osobniku zwanym przez Jakuba doktorem Cadaverem Illuminatusem, o eliksirze, którym ich uraczył, o utracie pamięci i… co się potem stało.

– Przysięgniesz na Mękę Pańską, że to, coś mi tu opowiedziała, to szczera prawda? Żeś ni słowem nie skłamała, iżby się obronić?

– Przysięgam, matko, na Krew i Mękę Chrystusa, przysięgam.

– Tedy grzechu tu nie ma… Bo grzech jest tylko wonczas, kiedy się prawo Boże łamie świadomie i dobrowolnie… Jezu, Jezu, co czynić?…

* * *

Stary dziedzic siedział milczący, choć głowa mu pałała, a zimny pot ściekał po plecach między łopatkami, bo tak się przeraził po wysłuchaniu tej, jakże nieprawdopodobnej, bajkowej nieomal, lecz zarazem straszliwej historii. Nie wiedział, co ma rzec. Czuł się niczym sparaliżowany.

W końcu jednak zebrał się w sobie i rzekł:

– Nie ma inszego wyjścia, jak oddać dziewczynę do klasztoru.

– Ba! A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła? – matka wzruszyła ramionami.

– Pomyślałem sobie, że może twoja kuzynka, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, która jest ksienią benedyktynek, gdy opowiemy jej o tych nieszczęściach, ulituje się nad nami. Da dziewczynie schron do czasu. Aż urodzi. Tymczasem ty pojedziesz do swojej siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, tam poczekasz aż do rozwiązania, a potem się powie, że to nasze dzieciątko. Honor Ludki i honor rodziny zostanie uratowany. Co o tym, aśćka, mniemasz?

– Mniemam, że to ma sens i że niczego lepszego się nie wymyśli.

– Tedy rozgłaszaj, choć dyskretnie, żeś jest przy nadziei i że dla lepszej opieki, zważywszy na twój wiek, wybierasz się do pani Czerenowskiej, gdzie będziesz mieć staranniejszą opiekę niż w domu. My zaś odczekamy jeszcze z jedną czy dwie niedziele, aż się ta pogłoska po okolicy rozejdzie i dopiero ruszymy w drogę.

– Niechże i tak będzie.

* * *

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, bardziej wyglądająca na mumię niż na żyjącą istotę, o twarzy i rękach obleczonych żółtawą, przypominającą pergamin skórą, wpatrywała się w Ludkę wyblakłymi, jasnoniebieskimi, wodnistymi oczami. Milczała. Czas skapywał powoli. Nikt nie śmiał przerwać ciszy panującej w klasztornej rozmównicy.

Wreszcie ksieni zwróciła się do dziewczyny:

– Zdajesz mi się, dziecko, dobrą istotą. Przysięgłaś, że nie skłamałaś, więc nie mam powodu, by ci nie dać wiary. Ciężko was Pan Bóg doświadczył, a Zły – jak widzę – nie odpuszcza. Zawziął się na was, nie wiedzieć czemu. Jest w tym jednak chyba jakiś większy plan. Ponieważ, jak mi się zdaje, mam taką możliwość, postaram się Złemu pokrzyżować szyki… tak… zostaniesz tutaj aż do rozwiązania, a potem sama zdecydujesz, czy zechcesz poświęcić życie Panu Bogu w tych klasztornych murach, czy też wrócisz do świata…

– Chcę tu zostać na zawsze, wielebna ciotko – odparła szeptem Ludka.

– Tego to ty jeszcze nie wiesz, ale przyjmijmy, że wytrwasz w owym postanowieniu. Na wszelki wypadek tedy niechaj rodzice przygotują twój posag i dostarczą go do klasztoru, będzie on tu zdeponowany do czasu, aż w duszy rozeznasz, czego naprawdę pragniesz, bo teraz wypowiadasz się pod wpływem strachu i emocji. Zostaniesz – posag przejdzie na własność klasztoru, odejdziesz, zabierzesz go ze sobą. Dlatego najlepiej będzie dostarczyć go tu w gotowiźnie – te ostatnie słowa wypowiedziała, przenosząc wzrok z Ludki na jej ojca.

– Tak się też stanie – stary dziedzic skinął głową na znak zgody.

Ksieni podniosła się z obciągniętego ciemną gładką skórą krzesła, ujęła Ludkę za rękę, jej rodzicom skinęła głową na pożegnanie i na odchodne dodała:

– Czekam zatem na waszmości i na posag, a ty, dziecko, pójdź ze mną.

Po chwili zniknęły za wzmocnionymi żelaznymi wstęgami, kutymi w ozdobne wzory, drzwiami wiodącymi w głąb klasztoru.

Białeccy zostali sami. Dojmujący smutek ścisnął ich serca. W oczach zaszkliły się łzy. W oczach obydwojga. Oto właśnie tracili drugie dziecko…

– Pójdźmy już duszko. Spójrz, zaczyna zmierzchać, więc jak najrychlej powinniśmy znaleźć jakąś kwaterę – powiedział pan Białecki do żony.

Wyszli na dwór. Jak na tę porę dnia i roku było wyjątkowo ciepło. Wsiedli do bryki, którą powoził sam dziedzic, woźnicy bowiem nie wzięli, aby zachować wszystko w tajemnicy, szarpnął lejcami, cmoknął na konie, koła okute żelaznymi obręczami z turkotem potoczyły się po wyboistej drodze.

– Wio! Wio!

Spokojny zmierzch szybko przemienił się w noc. W noc jasną niczym dzień, ponieważ ogromny księżyc, siejący srebrzyście lśniący blask, rozpraszał mrok. Cicho było i spokojnie. Pani Białecka, zmęczona i drogą i nerwowym napięciem, teraz gdy zdawało się, iż wszystko da się naprostować i na powrót wprowadzić ład do życia rodziny, zasnęła.

Konie szły swobodnym stępem, bryka delikatnie kolebała się na boki, uśmierzając duszne rozterki pana Białeckiego, aż i na niego spłynął kojący sen…

Nie wiedział, jak długo drzemał, gdy gwałtownie rozbudziło go lękliwe rżenie koni, które raptownie zatrzymały się jak wryte, stając jednocześnie dęba.

– A cóż to? – zaniepokoił się szlachcic, mocno ściągając lejce i natychmiast je luzując, żeby konie znów stanęły na czterech nogach.

I w tejże samej chwili wypatrzył na skraju drogi ludzką sylwetkę. Białecki uspokoił konie i natężył wzrok. Kiedy zrównał się z wędrowcem, ze zdumieniem stwierdził, że to jakby mnich. Jednakowoż dziwny jakiś.

Odziany był bowiem w rodzaj pątniczej opończy czy też habitu, z szerokimi rękawami, uszytego z czarnej tafty, która mieniła się w świetle księżyca i szeleściła, kiedy się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym, zgrzebnym sznurem, splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, że mężczyzna nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic, tylko puszyste karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka przytroczone do sznura. Zupełnie jak nie mnich. Jak czarownik raczej.

Stary szlachcic, chociaż zdziwiony nieco wyglądem napotkanego pątnika, wychylił się ku niemu i powiedział:

Nikolaus Białecki sum2, herbu Leszczyc. A jak godność ojca?

– Atanas, abba3 Atanas.

– Dziwne to imię, pierwszy raz je słyszę. Czy macie, panie, za patrona jakiegoś wschodniego świętego?

– Zaiste. Bardzo świętego.

– Zresztą, to nieważne. Zapraszam do bryki, podwiozę wielebnego ojca, póki nam będzie po drodze.

– O! Bardzom wam wdzięczny, panie. Chętnie skorzystam.

Podróżny zręcznie wspiął się po stopniach i usadowił obok pana Białeckiego. Ten ostatni zerkał na niego kątem oka.

Nieznajomy miał gładko wygoloną brodę i policzki, zatem żadną miarą nie mógł być mnichem ani zachodniego, ani tym bardziej wschodniego obrządku, głowę nakrył kapturem dość głęboko naciągniętym na oczy, więc nie można było dostrzec jego włosów. Twarz zaś miał dziwnie bladą, wręcz białą, jakby z niej odpłynęła cała krew, co widać było nawet w księżycowym blasku. Wysmukłe i delikatne palce z długimi, wypiłowanymi w szpic paznokciami, mocno kontrastowały z tym na poły zakonnym, na poły pielgrzymim strojem.

Pana Białeckiego znów jął morzyć sen. Powieki miał ciężkie niczym z ołowiu i same mu się zamykały. Przygarnięty do bryki wędrowiec zauważył to i zaproponował:

– Jeśli waszmość pan nie będziesz miał nic przeciw temu, to przedstawię pewną propozycję – waszmość się przesiądź do tyłu, do małżonki, bo mniemam, iż owa jejmość to wasza małżonka, i prześpij się nieco. Ja tymczasem przejmę lejce, bo choć może na takiego nie wyglądam, to niezły ze mnie woźnica.

– O! Dzięki serdeczne. Gospoda z noclegiem będzie za jakieś dwa kwadranse drogi stąd, więc skoro tylko do niej dotrzemy, obudźcie nas panie. Tam się zatrzymamy i przenocujemy. Do północy jeszcze znaczny kęs czasu, więc do rana wywczasujemy się w ciepłej pościeli.

Mężczyzna bez słowa skinął głową na znak zgody.

Pan Białecki z wdzięcznością przystał na to. Przelazł na tył bryki, przytulił się do żony, okrył ich oboje tureckim pledem z wielbłądziej wełny i rychło zachrapał.

Bryka jeszcze czas jakiś turlała się spokojnie, kiedy jednak wtoczyła się na wąską groblę przecinającą trzęsawisko, powożący szarpnął lejcami to w jedną, to w drugą stronę raz, drugi, trzeci. Potem popuścił je, ale wnet ponownie ściągnął tak mocno, że konie straciły rytm marszu, zaczęły stawać dęba, poplątały uprząż, a gdy nie pozwalał im na uspokojenie się i wyrównanie chodu, przerażone poczęły rzucać się na boki, aż wreszcie kopyta osunęły się im w błoto, w które jęły się powoli pogrążać. Walcząc o życie, pociągnęły za sobą brykę, która z głośnym plaskiem uderzyła o powierzchnię moczaru i wraz z końmi jęła zapadać się w bezdeń.

Atanas siedział na koźle bez ruchu. Spokojny i lekko uśmiechnięty. Białeccy przebudzili się i próbowali ratować życie, ale nie potrafili wydostać się z bryki, która coraz szybciej niknęła w bagnisku.

Chwile ciągnęły się niczym wieczność, lecz tak naprawdę po kilku minutach wszystko się skończyło. Powierzchnia moczaru zamknęła się nad końmi, nad bryką i wszystkimi jej pasażerami… i nie pozostał po nich najmniejszy nawet ślad…

* * *

Ksieni, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska niedomagała. Nie pomagały driakwie ni mikstury, nie pomagało lepsze jedzenie, nie pomógł nawet rosół z gołąbka. Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska gasła. Jej żywot dobiegał kresu. Była tego świadoma i nie buntowała się, błagając tylko Stwórcę o miłosierdzie, miała bowiem świadomość, że grzesząc – jak każda ludzka istota, na wieczne odpoczywanie może liczyć jedynie wówczas, gdy Pan Bóg ulituje się nad jej duszą i w łaskawości swojej wybaczy i przyjmie do swej chwały. Miała świadomość, że nie była świętą, choć starała się żyć przyzwoicie i nie obrażać Stworzyciela.

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, wchodząc w zmierzch swojego żywota, trapiła się o los Ludki, a trapiła tym mocniej, że upłynęło wiele tygodni, a jej rodzicie nie tylko, że nie dostarczyli przyobiecanego posagu, ale w ogóle nie dali znaku życia. A teraz ona odchodziła, a jej młoda kuzynka za bardzo krótki już czas miała wydać na świat nowe życie i chyba zostać na tym nieprzyjaznym świecie sama…

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska poprosiła współsiostry na rozmowę i błagała, by nie odrzuciły Ludki, by pomogły dziewczynie, kiedy ona już zamknie oczy.

* * *

– Przyj! Przyj! – mniszka w trudnym do określenia wieku, korpulentna, o jowialnej twarzy i krzepkich spracowanych dłoniach pochylała się nad Ludką. – No, jeszcze raz. Jeszcze trochę. Wytrzymasz. Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Już widać główkę…

Rodząca przygryzała wargi i wpijała się palcami w brzegi łóżka, starając się stłumić w sobie krzyk bólu, ale nad cichym pojękiwaniem nie potrafiła zapanować.

– No jeszcze raz! Świetnie! Już po wszystkim!

Do uszu położnicy dobiegł płacz dziecka. Usiłowała się podnieść, by je zobaczyć.

– Leż spokojnie. Siostra Małgorzata cię oporządzi, a ja w tym czasie zajmę się dzieckiem, obmyję je z krwi.

I rzeczywiście, po parunastu minutach, gdy Ludka leżała już czysta w świeżej pościeli, zakonnica-akuszerka podała jej dziecko.

– To chłopczyk. Masz zdrowego syna. Jak mu dasz na imię?

– Nie myślałam o tym.

– A co byś powiedziała na to, żeby jego patronem został św. Jerzy? Dużo zła ci się przytrafiło, a św. Jerzy ze Złym walczył i Złego pokonał. Niechby ochraniał tego tu chłopczynę.

– Macie, matko, rację. Niechże będzie Jerzy. To dobre imię i ładne.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale jednocześnie w oczach zaszkliły się jej łzy.

* * *

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska w lewej ręce ściskała różaniec, prawą trzymała się za serce. Ciężko i z niezmiernym trudem oddychała. Z czasem ów ciężki oddech przerodził się w rzężenie. Mniszki otaczające posłanie konającej zrobiły miejsce dla kapłana, który udzielił jej ostatniego namaszczenia i zaopatrzył Wiatykiem. Otworzyła oczy i wyszeptała jedno słowo:

– Jezus…

Z sąsiedniej celi uszu modlących się doleciał głośny płacz noworodka.

Umierająca bezgłośnie poruszyła wargami, przymknęła oczy i wydała ostatnie tchnienie. Jej zmęczona starością i chorobą twarz wygładziła się, wypogodziła, a na wargach zagościł jakby uśmiech…

* * *

Nowo obrana ksieni, Wielebna Panna Scholastyka Ossowska, spoglądając poważnym wzrokiem na pannę Ludmiłę Białecką, z troską kręciła głową.

– Dziecko drogie – odezwała się w końcu do dziewczyny. – Nieba bym ci chciała przychylić, ale cóż ja mogę? Ustawy zakonne takie są, jakie są, a nie inne… Panny z dzieckiem nie możemy tu trzymać i jeszcze mieć ją na utrzymaniu… będziesz, niestety, musiała odejść…

– A gdzież ja się, Wielebna Matko, podzieję? Rodzice, jak się domyślam, wyrzekli się mnie i pozbyli…

– Oj, chyba nie – zaprzeczyła ksieni. Twoja ciotka, a moja poprzedniczka na urzędzie, szukała ich. Pisała zarówno do waszego majątku, do rządcy, jak i do pani Czerenowskiej, ciotki twojej, dokąd matka twoja miała się udać, iżby tam symulować ciążę i poród, wszelako ani tu, ani tam żadne z twoich rodziców nie dotarło. Obawiam się tedy, iż mogło się im przydarzyć jakieś nieszczęście, że gdzieś w drodze albo spotkał ich nieszczęśliwy wypadek, albo-li też ich ktoś ubił. Może rabusie? Może złasili się na ichni dobytek, na brykę, na konie? Bóg to raczy wiedzieć. Tak czy inaczej, z tego, co udało się ustalić mojej poprzedniczce, nie porzucili cię oni, ani się też nie wyrzekli. Tak czy inaczej, ostałaś się sama na świecie i na dodatek z tym tu oto dziecięciem, które nie wiem, jak bez męża wychowasz, jak je wykarmisz… Dlatego tak sobie pomyślałam, że najlepiej uczynisz, jeśli powrócisz w rodzinne strony…

– I co tam powiem, Wielebna Matko? Że czyje to dzieciątko?

Ksieni się przeżegnała trzykrotnie, szepcząc za każdym przeżegnaniem „Boże wybacz” i w końcu tak rzekła:

– Ja wiem, wiem, iż to grzech, ale tuszę, że Pan Bóg przymknie nań swoje miłosierne oczy… Taaak… – zawiesiła głos na dłuższą chwilę, a potem ciągnęła myśl. – Dziecię trzeba ochrzcić… A ja poproszę kapelana, iżby wystawił mu metrykę, w której jako rodziców wpisze twojego ojca i matkę. Ty zaś będziesz się od tej chwili podawać za jego siostrę.

– A co powiem, że gdzie się podziali? Dziecko zostawili pod moją opieką, zgoda, lecz gdzież oni są?

– Tu już prawdę rzekniesz. Wyjechali bryką za jakimś interesem, lecz już nie wrócili. Słuch o nich zaginął. Przepadli bez wieści… Powiesz, że ciotka twoja, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, prowadziła śledztwo w tej sprawie, wszelako nie dało ono żadnego rezultatu. Przepadli – niczym kamień w wodę… A teraz już idź, dziecko, do swojej celi i szykuj się do drogi. Wyekwipujemy i wyprowiantujemy cię, jak się tylko da najlepiej, co byś z niedostatku w drodze nie ucierpiała. Rozpytamy się też, czy ktoś z przejezdnych nie udaje się w kierunku Sandomierza, to może byś się z nim przy okazji zabrała.

Ludce wargi wygięły się w podkówkę, a broda jęła drżeć. Oczy zwilgotniały, a gardło się ścisnęło i poczuła w nim gorycz. Przemogła się jednak i pohamowała płacz. Podziękowała ksieni, pocałowała ją w rękę i ruszyła do swojej izdebki.

* * *

Majowy ranek perlił się kroplami rosy, które obsiadły świeżo rozwite kwiaty, trawy i zioła. Perlił się ptasim śpiewem i rozjaśniał słońcem, które dźwigało się nad widnokrąg. Ponieważ było już po świętej Zofii4, więc noce zaczynały być cieplejsze i skończyło się niebezpieczeństwo wiosennych przymrozków. Rozmaite ptaki śpiewały o poranku, a tuż przed świtaniem kląskały słowiki gnieżdżące się w gęstych zaroślach, porastających brzeg strumienia o krystalicznej wodzie, szemrzącego tuż za murem klasztornym perlistą strugą, zasilającego staw należący do mniszek, w którym od czasu do czasu rzuciła się ryba, marszcząc gładką, odbijającą błękit bezchmurnego nieba, połyskliwą powierzchnię.

Ludka tuliła w ramionach synka i czekała, aż przyniosą jej coś do zjedzenia, po porodzie bowiem nie była zapraszana do refektarza. Okienko jej celi zwrócone było w kierunku głównej bramy, wiodącej ku zabudowaniom klasztornym. Ludka, nosząc Jerzego na rękach, od czasu do czasu zerkała w nie, jednocześnie nasłuchując odgłosu mniszych sandałów na korytarzu. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała nie tylko ów odgłos, ale też z zewnątrz stukot końskich kopyt i ostry turkot drewnianych kół okutych żelaznymi obręczami jakieś bryki, która wjechała na podjazd, wiodący do klasztornej bramy, a wybrukowany nierówno polnym szpatem.

– Prr! – jakiś silny męski głos powstrzymał konie i pojazd się zatrzymał.

Niestety, Ludka niczego nie mogła wypatrzyć, ponieważ podwoje furty były zawarte. Odeszła zatem od okna, bo posłyszawszy pukanie w futrynę, musiała otworzyć drzwi i wpuścić do celi zakonnicę, która przyniosła jej posiłek.

Była to starowinka, o twarzy rumianej, ale pomarszczonej jak uschnięte w duchówce jabłko. Babuleńka trzęsącymi się dłońmi niezgrabnie ustawiła naczynia z jadłem na niewielkim stoliczku, uśmiechnęła się życzliwie do dziewczyny i bez słowa wyszła.

Nie minął jednakże i kwadrans, kiedy Ludka ponownie usłyszała stukanie do drzwi. Odsunęła cynowy talerz z prawie zjedzoną kaszą ze skwarkami (musiała się lepiej odżywiać, bo karmiła dziecko), wstała i otworzyła. W progu zobaczyła tę samą starowinkę.

– Chodźże dziewczyno, Wielebna Ksieni cię prosi. Do rozmównicy.

– A co pocznę z dzieckiem?

– Nie martw się, ja z nim zostanę do twojego powrotu. Zresztą… takie polecenie mi wydano.

– Bóg zapłać, matko, Bóg zapłać.

Ludka skinęła głową i ruszyła długim sklepionym korytarzem…

* * *

– O, dobrze, że już jesteś.

Ksieni, na widok Ludki, z nieskrywanym zadowoleniem wypowiedziała to zdanie, nieomal podnosząc głos. Rychło się jednak zmitygowała, skromnie spuściła oczy i dokończyła nieco tylko głośniejszym szeptem:

– Oto państwo Dunin-Smoszewscy, Stanisław i Anna. Udają się do Sandomierza w jakowychś sprawach spadkowych. A że serca mają dobre, to posłyszawszy o twoich nieszczęściach, przynajmniej w tym utrapieniu chcą ci ulżyć i ofiarowali się zabrać cię w rodzinne strony.

– A nie będzie im wadzić dzieciątko?

– Mówisz o swoim braciszku? – zapytała ksieni.

– Wła… właśnie… tak… tak jest… o braciszku – dziewczyna jąkała się i zacinała.

– Nie denerwuj się, moja córko. Pani Anna dzieci zwyczajna, swoich ma dwanaścioro, a najmłodsze liczy sobie coś koło tego, co ten twój braciszek – dorzucił pan Stanisław.

– Swoich? – szlachcianka groźnie popatrzyła na męża.

– No… naszych, duszko, naszych.

Pani Anna, słysząc te słowa, rychło się udobruchała.

– Ponoć jesteś już spakowana na wyjazd?

– Tak, pani. Jestem – potwierdziła Ludmiła.

– A śniadałaś już?

– I owszem, śniadałam.

– Tedy zbieraj się i ruszajmy w drogę. Chcielibyśmy bowiem do wieczora ujechać znaczny kęs drogi.

Ludka bez słowa zawinęła się i prawie biegiem ruszyła w stronę swojej celi.

* * *

Bryka toczyła się dostojnie, nie za wolno, nie za szybko. Pan Stanisław na ogół milczał, a odzywał się wyłącznie wtedy, kiedy go o coś zapytano, za to pani Annie usta się nie zamykały.

– A powiedz no, panna, czy ów zbiegły z wieży Jakub Białecki to jakiś twój krewniak? Z którychże to on Białeckich?

– Anulka! – pan Stanisław starał się utemperować żonę, ta jednak nie zważała na niego i naciskała na Ludkę. – No więc jak? Krewniak?

– Brat rodzony – Ludmiła spłoniła się niczym piwonia, aż po samo czoło.

Na chwilę zapadło niezręczne milczenie. Przerwał je pan Stanisław.

– Cóż, aśćka, rodziny sobie nie wybieramy…

– Ale, ale! – przerwała mu pani Anna. – A mnie doszły słuchy, i to od osoby absolutnie wiarygodnej, bo od samego przewielebnego księdza archidiakona sandomierskiego, iż brat twój czmychnął na francuski dwór naszego zbiegłego króla Henryka, aby go o ułaskawienie prosić, bo przez cały czas z uporem twierdził, iż nie jest winny zarzucanych mu zbrodni. I nawet widziano go w Paryżu. Ba! W samym Luwrze go widziano. I nawet w otoczeniu króla!

– Prawda-li to być może? – zainteresowała się Ludka.

– Głowy sobie nie dam uciąć, wszelako ksiądz archidiakon to człek stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. Czemuż by zatem miał zmyślać coś, co w rzeczy samej jest mu przecie obojętne?

– Hm… stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. To ciekawe, skąd się wzięło powiedzenie: Nie powierzaj żony mnichowi, a pieniędzy jezuicie – mruknął pan Stanisław.

– Zamilcz, bluźnierco!

– No tak… Zatem Jakub jest w Paryżu… – powiedziała Ludka.

Może być w Paryżu, może… a to znaczna różnica. Ale, ale, a cóż ci to chodzi po głowie, moje dziecko? – zainteresowała się pani Anna. – Chyba nie zamiarujesz jechać go szukać?

– Kto wie? Samam teraz jak palec…

– A ten maleńki braciszek?

– Sama, bez pomocy, wychowaniu nie podołam… Może zechce go wziąć na wychowanie ciotka Czerenowska? Bezdzietna jest, majętna i jeszcze niestara… Wuj też człek poczciwy. Jerzy krzywdy by tam nie miał.

– Hm… może i masz rację. Może istotnie zapytaj krewną, panią Czerenowską?…

Pani Anna nie dokończyła zdania, ponieważ w tejże chwili dziecko zaniosło się płaczem.

– Zobacz, może ma mokro.

Ludka sprawdziła.

– Nie, sucho.

– Więc głodny.

Ludka odruchowo uniosła rękę w kierunku piersi, ale w porę się powstrzymała. Na szczęście Dunin-Smoszewscy niczego nie zauważyli.

– Ale czymże go nakarmię?

– A w klasztorze? Czymże tam karmiłaś? Krowim mlekiem?

– Nie, przychodziła mamka ze wsi – skłamała Ludka.

– To i pech – mruknął pan Stanisław. – Tu bowiem mamki nie ma, a dziecko nakarmić trzeba.

– Więc je nakarmimy.

Pani Anna rozpięła suknię i bez skrępowania wydobyła na wierzch obfitą i nabrzmiałą mlekiem pierś.

– Dajże mi to dzieciątko, ja je nakarmię. Na szczęście, chociaż nasza najmłodsza, Justysia, karmiona jest przez mamkę, mnie jeszcze pokarm nie zanikł. Widać w tym palec Boży! Palec Boży, jak nic!

Ludka podała pani Annie dziecko, które po chwili zaczęło łapczywie ssać podany mu sutek.

* * *

Pani Anastazja Czerenowska, żona Krzysztofa herbu Czewoja, który żadnych urzędów nie piastował, a jeno pole orał, siał pszenicę i hreczkę, z niekłamaną radością przyjęła swoją siostrzenicę Ludkę, która zjechała do niej wraz z maleńkim braciszkiem.

– To i cóż planujesz, moja droga? – pytała ciotka.

– No właśnie – wtórował jej wuj.

– Sama jeszcze nie wiem…

– Posłuchaj zatem. Jest wyjście. Zostaw braciszka u nas, na wychowanie, nie kłopocz się o niego więcej. My dzieci nie mamy, a bardzo byśmy chcieli. Cóż, Pan Bóg naszych modłów nie wysłuchał. Ale nie mamy żalu o to. Już On tam lepiej wie, co dla naszego zbawienia dobre, co ważne, a co nieistotne.

Słysząc te słowa, Ludka uradowała się, że sama nie musiała występować z taką krępującą prośbą, a ponadto zrozumiała, że rodzice nie zdążyli wujostwa w nic wtajemniczyć i ciotka była pewna, że Jerzy to nie jej dziecko, lecz młodszy braciszek. Odetchnęła z nieopisaną ulgą, bo już miała pewność, iż rzecz całą da się w tajemnicy utrzymać.

– Cóż tak wzdychasz? – zapytał wuj.

– Ano, bo kamień spadł mi z serca. Nie bardzo bowiem wyobrażałam sobie, jak sama podołam wychowaniu tej kruszyny.

– Słowem, zgadzasz się na naszą propozycję? – upewniła się ciotka.

– A jakże – odparła Ludmiła i ucałowała wujostwu ręce.

– No, nie trzeba, nie trzeba – sumitował się wuj. – Dobrze tu chłopczynie będzie. Ptasiego mleka mu nie zbraknie. A jak pomrzemy, to cały majątek po nas weźmie.

Ludce oczy zaszły łzami.

– Zaraz trzeba posłać kogoś ze służby na wieś, co by zgodził mamkę. A ty, dziewczyno, siedź u nas, ile zechcesz. A nie zechcesz, to wracaj pod Sandomierz, do siebie. Dobrze by ci było męża znaleźć… chociaż… łatwe to nie będzie, iżby cię zechciał ktoś poczciwy, po tym, co twój brat nabroił. Jakiś świszczypała, łakomy na majątek pewnikiem by się znalazł, ale takiego brać? To już lepiej w staropanieństwie żyć… Chociaż, może na zapas się trapimy? Może ci się wszystko jeszcze dobrze w życiu ułoży?

– A może ojciec i matuś się odnajdą? – z tęsknotą w głosie powiedziała Ludmiła.

– Oj, na to bym nie liczyła – ciotka ze zbolałą miną przecząco pokręciła głową. – Tyle czasu już minęło i ani widu, ani słychu. Zbóje, jak nic zbóje, ich dopadli.

– To by się żaden po nich ślad nie został? – do wuja jakoś to wytłumaczenie nie trafiało.

– Konie, bryka, łasa rzecz. Konie Cyganom sprzedać, brykę przemalować… Dobytek, jaki mieli, odzienie i to się może rozpłynąć, przecie nie było tego wiele. Ledwo tyle, co na sobie mieli. A trupy? Jak porzucili w lesie, to je wilcy zjedli, a mogli i do wody cisnąć. A choćby i ciała wypłynęły opuchłe, a nagie, to kto by je tam poznał…

– Duszko, dajże pokój z tymi opowieściami. Ludka już płacze, a i mnie się mroczno w duszy zrobiło. Dajże tedy pokój. O, popatrz, idzie Bartkowa, widać się na mamkę zgodziła. Młoda, zdrowa, silna, urodna to i pewnie dobry pokarm ma. To już przynajmniej ten problem się rozwikłał. Niech zamieszka ze swoim dzieciakiem we dworze, iżby Jerzego nie trza było do niej nosić. A kiedy ona porodziła? I co?

– Kasię, dziewczynkę, ze dwa miesiące młodszą od naszego Jureczka – odparła dziedziczka, podkreślając słowo naszego. Jak widać, już się poczuła matką.

– To i dobrze, będzie się miał chłopczyna z kim bawić, z mleczną siostrą.

* * *

Ludka nie chciała zostać we dworze wujostwa. Podziękowała za wszystko pięknie i postanowiła ruszyć niby to do Sandomierza, a tak naprawdę to o Sandomierz tylko zahaczyć, zajechać do rodzinnego dworu, zaopatrzyć się w gotowiznę, ubrania, prowiant i ruszyć na poszukiwanie brata do Paryża.

A przypadkiem tak się świetnie złożyło, iż akurat przejeżdżał tamtędy orszak wojewody sandomierskiego pana Jana Kostki, herbu Dąbrowa, który wraz ze świeżo poślubioną małżonką, Zofią Odrowążanką, córką ostatniej księżnej mazowieckiej Anny Piastówny i Stanisława Odrowąża, primo voto Tarnowską, wdową po hrabim Janie Krzysztofie, podróżującą wraz z fraucymerem, uprosiła, by mogła się do orszaku przyłączyć.

Do Sandomierza miała tedy zapewnioną bezpieczną podróż, a co będzie potem, jak sobie poradzi w drodze do Francji, na razie nie myślała. Bo też i młodzi ludzie nie zaprzątają sobie nadto głów przed czasem, powierzając wszystko szczęściu czy też losowi.

Konie ruszyły truchtem. Koła zaturkotały na wyboistej drodze, zostawiając za sobą obłoczki kurzu. Daleko, na horyzoncie, rysowała się ciemna wstęga lasu, niebo rozciągające się nad głowami czyściuchne było, bez jednej chmurki, ptaki po zaroślach rosnących wzdłuż traktu upojnie śpiewały, chłodnawy poranek powoli się rozgrzewał, słoneczko zaczynało przypiekać. Cudnie było na świecie i tak bardzo spokojnie…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wymioty.

2Sum (łac.) – jestem.

3Ojciec.

4Po 15 maja.

Król, szlachcic i alchemik. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (12).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (12)

Król, szlachcic i alchemik

Dzień 13 lutego roku Pańskiego 1575 uroczysty był nad miarę. Bo był to dzień ważny, dzień koronacji Henryka na króla Francji, który, chociaż już w maju utracił tron krakowski, nadal uważał się za władcę Polski, Litwy oraz innych polskich i ruskich ziem i księstw i ani myślał rezygnować z tej tytulatury, przydając do niej jeszcze i tytulaturę francuską.

Aktorami owej doniosłej uroczystości, prócz oczywiście jej głównego bohatera, byli: arcybiskup Reims, który władcę koronował w swojej katedrze, w asyście miejscowej kapituły oraz panów duchownych – biskupów Laon, Langres, Beauvais i Châlons, z których każdy piastował któreś z regaliów i święty olej do pomazania Bożego wybrańca. Panowie świeccy natomiast w osobach książąt Burgundii, Normandii, Akwitanii i hrabiów Tuluzy, Flandrii oraz Szampanii, zebrani w świątyni, dzierżyli królewskie godła, sztandary i inne symbole wojenne.

Henryk nie był ni spięty ani stremowany, wszak nie była to jego pierwsza koronacja, miał wprawę. Zdawał się raczej być nieco znudzony. Kiedy zatem rzecz cała dobiegła końca, zapragnął odprężyć się nieco. I to tak, jak szczególnie lubił…

Kiedy zatem znalazł się w swoich prywatnych komnatach, w otoczeniu jedynie dwóch zauszników wyłuszczył, czegoż to teraz bardzo, najbardziej pragnie…

* * *

Cadaver Illuminatus ślęczał nad jakimś starodawnym potężnym pergaminowym manuskryptem zapisanym karolińską minuskułą i, przygryzając wargi, wpatrywał się w tekst. Był to zaszyfrowany przepis, pełen symboli i słów o wielu znaczeniach, na doskonałą truciznę i jednocześnie na niezawodne antidotum na nią. Gdybyż mu się udało go rozszyfrować! Fortuna wreszcie uśmiechnęłaby się do niego, ponieważ prace nad uzyskaniem lapis philosophorum utknęły w martwym punkcie – brakło mu bowiem środków, by je kontynuować, choć do sukcesu było bliżej niż na grubość źdźbła trawy. Mając zaś truciznę lepszą niż osławiona cantarella1, ulubiona przez Borgiów, mógłby zdobyć środki niezbędne, by finansować dalszą pracę nad wytworzeniem kamienia filozoficznego i eliksiru nieśmiertelności.

Towarzyszył mu, siedzący wpodle kominka, w którym przyjemnie buzował ogień, roznosząc wokół miłe ciepło, pan Jakub Białecki, dworzanin królewski, który sam, z własnej i nieprzymuszonej woli od czasu do czasu odwiedzał starego alchemika, żeby mieć do kogo po polsku gębę otworzyć. A nie było to trudne, albowiem obaj mieszkali teraz w Luwrze. Jakub, jako się już rzekło, jako dworzanin, Illuminatus zaś, jako zaufany Katarzyny Medycejskiej.

– I cóż tam doktorze? Zgłębiłeś sedno?

– Zdaje się, iżem bardzo, bardzo blisko, a zarazem bardzo, bardzo daleko…

– A cóż wam sprawia trudność największą?

– Nijak pojąć nie mogę tego zdania: „Item dodaj dwie krople żółci kochanka monarchy, który będzie mu żoną…” Jakaś zawiła a niepojęta przenośnia…

– Oj doktorze, doktorze, wszak to trzeba rozumieć dosłownie! Żadnej przenośni w tym nie ma! Wszak tu o sodomitach mowa i tyle.

– Ba! To i ja sam skonstatowałem, ale jak, kto i komu ma być w tym układzie żoną? Monarcha kochankowi, czy kochanek monarsze? I tu jest owa zagadka.

– A z kontekstu to nie wynika?

– Rzecz w tym, że nie.

– Może z bliższego, a z dalszego?

– Czekaj, czekaj! Możesz mieć waszmość pan rację!

Illuminatus plasnął w dłonie i ponownie zagłębił się w tekst.

Pan Białecki, widząc, że nie porozmawiają, wstał, pożegnał się i udał do swojej komnaty. Alchemik zaś dalej wgryzał się w recepturę, drapał w nos, szczypał w policzki i myślał, myślał, myślał…

Niebo zaczęło już blednąć, gdy nareszcie pojął cały sens. Humoru mu to wszakże nie poprawiło, zdobycie bowiem tych kropli żółci było dlań po prostu niewykonalne…

Nie wiedział jednak, że diabeł nad nim czuwa i niebywale się o niego troszczy… Najpewniej mu się to z jakiegoś powodu kalkulowało…

* * *

Do drzwi komnaty Illuminatusa ktoś dyskretnie zapukał.

– Proszę wejść.

Drzwi się uchyliły i mag ujrzał w nich postać zaufanego królewskiego, pana Gillesa de Souvré2.

– Witam, witam!

Mag powstał i skłonił się z szacunkiem przybyszowi.

– Cóż to acana sprowadza w moje skromne progi?

– Król chce was widzieć, doktorze.

– Król? – zdumiał się alchemik.

– No właśnie?

– Och! Muszę się ogarnąć!

– Jakie ogarnąć?! Natychmiast! Bez zwłoki!

* * *

Henryk III wżerał się wzrokiem w oczy Cadavera.

SireSire… Najjaśniejszy Panie, nie podołam temu zadaniu… nie wiem, jak to zrobić… Wszak ty możesz wszystko, o największy z chrześcijańskich monarchów! Rozkazem, przymusem…

– Cóż, tak właśnie nie chcemy. A ty nie masz wyboru, bo inaczej przestaniesz nam być przydatny… i chyba wiesz, co mamy na myśli?

Illuminatus się zasępił, a jednocześnie drżał ze strachu. Naraz jednak oświeciła go pewna myśl. Nie wiedział jednak, czy król się z nią zgodzi. Ponieważ jednak nie mógł się nazbyt długo ociągać, wyłuszczył Henrykowi intrygę, jaką na podorędziu wykoncypował.

Walezjusz aż plasnął w dłonie!

– Genialne, genialne! – i rzucił alchemikowi kilka sztuk złota, które ten skwapliwie, na klęczkach pozbierał z podłogi.

– Do dzieła zatem.

– Tak, Najjaśniejszy Panie. Będzie, jak rozkazałeś.

Odprawiony skinieniem monarszej dłoni, zginając się w ceremonialnych ukłonach, tyłem podążył ku drzwiom…

* * *

Pan Jakub Białecki przechadzał się po Tuileriach. Dzień był cichy, bez jednego oddechu wietrzyku, słoneczny i spokojny bardzo. Pan Jakub Białecki szukał wytchnienia po ledwo co przebrzmiałych uroczystościach z okazji koronacji, a potem ślubu Najjaśniejszego Pana z Louise de Lorraine3, bo jeszcze od ich przepychu, zabaw, wystawnego ucztowania w głowie mu się kręciło.

Przystanął na chwilę, odetchnął pełną piersią raz i drugi i już zamierzał podjąć spacer na nowo, kiedy naraz, spoza kępy krzewiastych cisów o ciemnozielonym igliwiu, doleciało go kilkakrotne:

– Psyt… psyt…

Zaintrygowany ruszył w tamtą stronę. Za krzakiem zauważył jedną z dam dworu, a zarazem przyjaciółkę królowej Margot. Skłonił się jej dwornie i próbował zagadać, ale dama położyła mu palec na ustach, wcisnęła do ręki jakiś karteluszek i oddaliła się szybko, skręcając w najbliższą alejkę.

Nie pozostało zatem szlachcicowi nic innego, jak odczytać liścik. Rozwinął go tedy delikatnie i najpierw podniósł do nosa. Poczuł wyraźny zapach ulubionych perfum królowej Nawarry. Na karteczce było tylko jedno zdanie: „Dziś o północy, tutaj. Koniecznie!”

Pana Białeckiego przebiegł dreszcz emocji i podniecenia. Znakomicie udało mu się pozbyć już nie tylko wyrzutów, ale i samego sumienia nawet.

* * *

Echo kroków odbijało się od kamiennych ścian tunelu prowadzącego z Ogrodów Tuileries do wnętrza Luwru. Jakub znał tę drogę, tyle że tym razem nie wychodził, a wchodził nią do pałacu, tajnym przejściem wiodącym wprost do królewskich komnat, zakrytym przed niepożądanymi oczami.

Zaufana królowej Nawarry szła przodem, stąpając ostrożnie i oświetlając podążającemu za nią Jakubowi drogę. Gdy dotarli do szczytu kręconych, metalowych schodów zatrzymała się.

Monsieur le Chevalier! Muszę zawiązać ci oczy.

– A to czemu?

– Monsieur?! – spojrzała nań ze zdziwieniem. – Powinno być to dla ciebie oczywiste!

– Skoro tak być musi, niechże będzie.

Sprawnie nałożyła mu opaskę z czarnego aksamitu i wziąwszy za rękę, poprowadziła ku jakiejś niezbyt odległej komnacie, bo w drodze do niej naliczył mniej niż dwadzieścia kroków.

Potem jakieś drzwi otworzyły się przed nimi bezszelestnie, a gdy weszli do środka, równie bezszelestnie się zamknęły. Jakub chciał zdjąć opaskę z oczu, ale dama gwałtownie powstrzymała jego dłoń.

– O nie!

A potem czyjeś ręce, zdawało mu się, że wiele rąk, obracało nim niczym kukłą, rozdziewając go. Ktoś, nie wiedzieć, kto, podprowadził go nagiego ku łożu i ułożył na nim. Jakub poczuł intensywny zapach perfum Margot. Kochanka leżała obnażona, odwrócona do niego tyłem.

Milczała, przysuwając się do niego w określony sposób, dała mu jednak do zrozumienia, iż oczekuje odeń sodomickich karesów… chociaż niechętnie, brzydziło go to bowiem, jednak poddał się temu, licząc, iż to dopiero wstęp do upojnej nocy… Poświęcił się więc…

Przez jakiś czas leżeli obok siebie wyczerpani. Wciąż milczeli. Smolista czerń, gęsty mrok, oblepiały ich niczym tężejący, choć jeszcze niescukrzony miód. Ostra słodycz przenikała chłopakowi trzewia i serce.

Jakub próbował wziąć kochankę w ramiona, ale ta odpychała go mocno i zdecydowanie łokciami. W końcu złość wzięła górę nad wymaganiami partnerki i młody szlachcic jednym ruchem gwałtownie zdarł przepaskę z oczu.

W półmroku, bo w komnacie płonęła ledwo jedna świeca, ze zdumieniem, które przerodziło się w zgrozę, zobaczył, iż osoba, z którą tutaj zległ, to bynajmniej nie Margot, lecz… król.

Porwał się na nogi, krzycząc:

– Najjaśniejszy Panie! Dlacze…

Nie dokończył. Pan Gilles de Souvré, niczym zjawa wychynął zza kotary i zatopił puginał w sercu Jakuba.

– I dobrze – rzekł Henryk – Dureń zepsuł całą zabawę. Uprzątnijcie go. Znał tu kogoś prócz alchemika?

Popatrzyli jeden na drugiego. Wreszcie de Souvré się odezwał:

– Może ze dwie-trzy osoby. Nikogo ważnego.

– To i nikt go nie będzie szukał.

– A co z ciałem?

– Zanieście do Illuminatusa. Wymyślił idiotyczny scenariusz intrygi, przysłał nam tu idiotę bez polotu, to chociaż niechaj teraz poniesie za to jakąś karę.

– A jakże on się pozbędzie w pojedynkę trupa z Luwru?

– Może go zjeść – król parsknął śmiechem. – No już, już, czym prędzej to uprzątnijcie.

* * *

Cadaver klęczał nad nagimi zwłokami pana Białeckiego i cały drżał – trochę z lęku, trochę z podniecenia, a najwięcej z radości. W najśmielszych marzeniach nie przyszłoby mu do głowy, że zdobędzie w tak łatwy i prosty sposób, a na dodatek tak szybko, ostatni składnik najdoskonalszej z trucizn.

Niepewną dłonią ujął ostry lancet, ale – uspokoiwszy się odrobinę – w końcu jednym zdecydowanym cięciem, nie za głębokim, nie za płytkim, otworzył brzuch nieboszczyka, ostrożnie wydobył wątrobę, delikatnie wyciął pęcherzyk żółciowy, który pieczołowicie złożył na srebrnej tacce. Wątrobę wepchnął na powrót do brzucha, ujął trupa za nogi i przeciągnął go w stronę okna. To ostatnie otworzył na oścież i z niemałym trudem wypchnął zwłoki na zewnątrz.

Z chmur zaczął właśnie osypywać się gęsty, mokry śnieg. Szczęście i w tym mu sprzyjało. Natura sama zacierała ślady potwornej zbrodni.

– Niech się teraz o niego już ktoś inny martwi – mruknął sam do siebie i zaczął zmywać z posadzki ślady krwi.

Nad ranem komnata maga lśniła czystością.

Alchemik z zadowoleniem plasnął w dłonie i rzucił się na posłanie, aby się cokolwiek zdrzemnąć. Mijająca noc bowiem była wyjątkowo pracowita.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Trucizna o przedłużonym działaniu produkowana na bazie związków arsenu.

2Gilles de Souvré, markiz de Courtenvaux (1540-1626) – faworyt Henryka III.

3Louise de Lorraine-Vaudémont, czyli Ludwika Lotaryńska (1553-1601), żona Henryka III, królowa Francji.

To nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (11)

Dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!…

=============================

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (11)

Cadaver Illuminatus

Minęło już ze dwie niedziele, a Jakub wciąż przebywał w wieży, czekając, kiedy sąd się zbierze na rozprawę.

Mógł co prawda wychodzić na miasto1, byleby na noc wracał, ale nie ciągnęło go tam wcale, bo zwyczajnie wstydził się ludzi.

Ze dwa razy odwiedziła go matka, siostra bywała prawie codziennie, ale ojciec nigdy do niego nie przyszedł. Poza nimi zaś już nikt, bo staremu słudze-piastunowi ojciec zabronił, a ów nie śmiał się sprzeciwić zakazowi, choć serce mu się ściskało z żalu.

Jakież tedy było zdumienie Jakuba, kiedy któregoś ranka drzwi komnatki, w której przebywał, otworzyły się ze skrzypieniem zawiasów i w progu stanął… doktor Illuminatus.

– Witajcie, panie – pozdrowił więźnia, chyląc przed nim głowę.

– Wszelki duch! – zakrzyknął na jego widok pan Jakub, porywając się na równe nogi.

– Nie, duch, nie duch, lecz człek z krwi i kości. Może i niezbyt okazały, ale człowiek przecie.

– Nigdy bym się was, doktorze nie spodziewał.

– A chociaż miła ta niespodzianka?

Jakub wzruszył ramionami.

– Ogarnijcie się, panie i wyjdźmy stąd. Zapraszam was na podobiadek do najsławniejszej z tutejszych karczem, do tej, co to o kęs drogi poza miastem leży. Nie pomnę jej nazwy…

Rzym.

– A, prawda, Rzym. Dziwacznie. Niech jej będzie i Rzym, byle smaczno nam jeść dali.

– Ale ja się nigdzie nie wybieram!

– Ale ja nalegam. Mam dla waszmość pana sporo ciekawych wieści i pewną propozycję. To raz, a dwa, od tej wilgoci i chłodu nabawisz się pan łamania w kościach, a bolesna to i niemiła dolegliwość. No, chodźże waćpan!

Ostatecznie, aczkolwiek z niechęcią, dał się Białecki przekonać i ogarnąwszy nieco, ruszył wraz z Cadaverem ku drzwiom.

Na zewnątrz ostre słońce oślepiło go mocno i dopiero gdy wzrok się nieco doń przyzwyczaił, mógł się rozejrzeć dookoła. Patrzył z rozrzewnieniem na Zamek Królewski, na ulice to pnące się na liczne wzgórza stromiznami zboczy, to zbiegające z nich ku przepaścistym wąwozom, na Rynek, na Ratusz, na wieże licznych świątyń i na ludzi zabieganych w codziennej krzątaninie, by zarobić na chleb, a może i na coś do chleba. A wszystko to w zielonej kipieli sadów i winnic, rozpołożonych na żyznych niezabudowanych połaciach sandomierskich pagórków.

Ruszyli w kierunku starożytnego, drewnianego kościoła św. Jana, który być może pamiętał jeszcze świętych Braci Sołuńskich2, przed którym czekała na nich bryka zaprzężona w dwa konie – deresza i gniadosza.

Wsiedli do niej, woźnica strzelił z bata raz, drugi i trzeci, a koła zaturkotały ostro na kocich łbach…

* * *

– Mimo iż siedzisz waszmość pan w wieży, mniemam, że dotarła do ciebie wieść o tym, iż najjaśniejszy nasz władca Henryk, chyłkiem, nocą z 18 na 19 czerwca czmychnął z Polski do Francji. Niby go, co prawda, tuż za granicą Królestwa pochwycono, ale do powrotu nie dał się nakłonić, dając parol, iż za czas niedługi sam z własnej woli na Wawel powróci. Tymczasem jednakowoż siedzi w Paryżu i czeka na objęcie tronu po swym zmarłym bracie.

– Iż uciekł, wiedziałem, lecz że chce również założyć francuską koronę, to tego już nie. Mniemałem, że na tronie zasiądzie Franciszek3, ten pokraczny diuk d’Alençon, d’Anjou i czego tam jeszcze.

– No więc chce. Zresztą, wedle starszeństwa, z prawa mu się należy. Dwór, jakby to rzec, porządkuje. A, nie wiedzieć czemu, chciałby mieć cię, panie, w swoim najbliższym otoczeniu.

– Mnie?

– No właśnie.

– Dziwne. A skąd to doktorze wiecie?

– Wiem, niech waćpanu to wystarczy. Może ktoś mu tę myśl podsunął?… Królowa Margot?…

Na dźwięk tego imienia Jakub spłonił się niczym piwonia.

– Och! Wszak dla mnie to nie tajemnica, żeś pan zakochany w królowej i nie ma się czego wstydzić, a raczej cieszyć, że cię zapamiętała. Na tylu gachów!… A waszmość już nigdy o niej nie myślisz?

– Był czas, jeszcze we Francji, iż zdało mi się, żem się z tego zauroczenia całkiem wyleczył…

– Ale?…

– No właśnie, ostatnimi czasy znów o niej myślę… a wczorajszej nocy nawet o niej śniłem.

– Zatem możesz pan, panie kawalerze, sprawić, iż co było majakiem, może stać się jawą.

– A to niby jak?

– Jedź ze mną do Paryża.

– Wszak czekam na proces! Niehonorowo bym postąpił i na dodatek skazałbym się na banicję.

– A tu się skażesz na katowski topór!

– Doktorze! Na topór? Za przypadkowe zabójstwo? W zaćmieniu umysłu? Przysięgam, żem widział wtenczas diuka Atanasa, że to on mnie omamił!

– Bredzisz, panie. Może ze zmęczenia albo-li też wzruszenia fantazmat jakiś wyroił się z twojej głowy. Diuk nawet na pół dnia nie opuścił Paryża, dokąd wrócił nazajutrz po twojej ucieczce. Pamiętaj, kogoś życia pozbawił. Osobę duchowną! I wszystko wskazuje też na to, żeś się na dodatek dopuścił rabunku! Mnichy ci nie odpuszczą. Co prawda modlą się co dnia …i odpuść nam… jako i my odpuszczamy… ale w sercach mają co innego. Mściwa to zgraja.

– Skąd ta pewność?

– A stąd, żem o tobie rozmawiał z przeorem.

Jakub zamilkł, bo to, co usłyszał, wręcz go zmroziło.

– Dasz drapaka do Francji, to król cię ułaskawi i wszystko skończy się pomyślnie. Póki go tu jeszcze nie zdetronizowali.

– Prr! – zawołał woźnica na konie.

Bryka stanęła i młody pan Białecki z doktorem Illuminatusem weszli w progi karczmy…

* * *

Po spożyciu posiłku niezbyt wykwintnego, bo nieskładającego się z robaków, ślimaków, żab i inszego świństwa, a sytnej jajecznicy na zacnie przerośniętym mięsem boczku, zapitej znakomitym miejscowym brunatnym piwem, nieco słodkawym i w sam raz chmielonym, biesiadnicy obtarli usta.

– Czas wracać, bo słońce już zawędrowało pod południe – powiedział pan Jakub.

– Jak waszmość uważa. Zostawiam wszakże waszmości z tym, com wyłuszczył po drodze tutaj, do rozważenia. A nazajutrz pozwolę sobie przyjść po odpowiedź. Żal by mi waszmości było, oj, żal. Może i kiedyś niezbyt was panie lubiłem, ale teraz jest inaczej…

– Bóg zapłać, doktorze, za dobre słowo.

* * *

Zaprząg zatrzymał się nieomal u celu. Jakub wysiadł, a Iluminatus wraz z nim, iżby go jeszcze odprowadzić do wieży. Skoro tylko stanęli przed wejściem do niej, dojrzeli idącą w ich stronę dziewczynę.

– Ludka! – z nieskrywaną radością zawołał pan Białecki – Ludka, siostrzyczko droga, jakże to miło znów cię tutaj widzieć.

Gdy się uściskali, młody szlachcic przedstawił siostrze doktora Cadavera, a gdy ona, speszona nie tylko obecnością nieznajomego, ale i jego wyglądem próbowała się pożegnać i wracać do domu, ten ostatni zatrzymał ją nieomal siłą.

– Niechaj waćpanna zostanie z bratem! Do zmierzchu jeszcze szmat czasu! Ja wejdę do celi pana Jakuba na parę chwil tylko, a potem zostaniecie sami i będziecie mogli nacieszyć się swoim towarzystwem do woli – te ostatnie słowa wypowiedział z jakimś dziwnym, diabolicznym półuśmieszkiem, na który wszakże żadne z rodzeństwa nie zwróciło uwagi.

Gdy znaleźli się w izbie zajmowanej przez uwięzionego, młodzi przysiedli na prostej sosnowej ławie, naruszonej nieco przez korniki, a ustawionej przy jednej ze ścian, zaś Illuminatus, przycupnąwszy na trójnogim zydlu, zaczął czegoś szukać w obszernych fałdach swojej togi. Po chwili wydobył na oko jakieś pół kwarty4 mieszczącą flaszę, czy może bardziej – z kształtu sądząc – wysmukłą, miniaturową, bezuchą amforę, z gładkiego szkła millefiori5, zatkaną jednakże zwykłym korkiem z sughery6.

Sprawnie wyciągnął ów korek i zielonkawym, lekko opalizującym płynem w trzech czwartych napełnił gliniany kubek więźnia, który wręczył dziewczynie.

– Niechaj waćpanna wypije za pomyślność brata… iżby wszystko, co złe, niczym zły sen przeminęło…

– Nie, nie – broniła się dziewczyna. – Ja nie pijam gorących trunków! Ani mi to przystoi, ani mi też wolno!

– Lecz to nie jest gorący trunek! To specjał-smakołyk, rozkoszna ambrozja, likwor cudowny i wyborny, sprowadzający szczęście, a często i rozkosz na tego, kto go skosztuje. Nuże! Śmiało!

Mag nieomal siłą wepchnął Ludce naczynie do ręki.

– Kusztyczek, połowę, a resztę niech brat dokończy. A na końcu może i ja się napiję, chociaż to drogocenny napitek, aż z Indii sprowadzony.

Jakoś żadne z rodzeństwa nie umiało oprzeć się Cadaverowi, który świdrował ich przenikliwie swoimi kaprawymi oczkami.

Dziewczyna podniosła kubek do ust… Zegar na ratuszowej wieży wydzwonił pierwszą po południu…

* * *

Jakub śnił. I wiedział, że śni, ale ów majak był tak realny, jakby to nie był sen, a istna rzeczywistość… Mocnym miłosnym uściskiem obejmował Margot, a ona mu ten uścisk odwzajemniała. Sen się przeciągał, a Jakub, chociaż miał świadomość, że w końcu nadejdzie jego kres, pragnął z całych sił, by trwał on bez końca… bez końca… aż do ostatniego tchnienia…

I wtedy jego uszu doleciał głos dzwonu ratuszowego zegara, który wydzwonił czwartą po południu. Jakub się ocknął i z przerażeniem skonstatował, iż leży nagi, zespolony miłosnym uściskiem, z równie nagą swoją własną siostrą, z dzieckiem nieomal!…

Porwał się na nogi i czym prędzej począł przyodziewać. Z trwogą rozejrzał się po izbie i ze zdumieniem spostrzegł, jakby rozpływającą się w powietrzu, postać diabolicznego diuka. Przeżegnał się zamaszyście raz i drugi, ale w odpowiedzi posłyszał tylko szyderczy chichot i słowa wypowiedziane głośnym szeptem:

– I oto dzięki temu ród nie wygaśnie.

Po czym widziadło sczezło, zapadło się w nicość…

Młody pan Białecki uznał, iż owa demoniczna persona już po raz drugi sprawiła, iż tak straszliwie, tak potwornie, a teraz i obrzydliwie zgrzeszył. O tym, że to, co się wydarzyło, mógł spowodować smakowity, zamorski likwor, którym ich poczęstował Illuminatus, nawet przez myśl mu nie przeszło.

Jakub, przejęty trwogą, jął budzić siostrę, a kiedy się ocknęła i dotarło do niej, co się tu wydarzyło, wstyd pomieszany ze zgrozą omal jej nie zabiły. Omdlała.

Brat ponownie ją ocucił, pomógł ubrać i wyprowadził za drzwi. Rozstali się w milczeniu, nie patrząc sobie w oczy.

* * *

Kiedy chłopak został sam, myśli w głowie jęły mu się kłębić niczym jadowite żmije, które i serce i duszę pokąsały mu boleśnie i przesyciły je parzącym jadem. Zrozumiał, że nie ma wyjścia, że musi wraz z Illuminatusem udać się do Paryża… Miał tylko nadzieję, że to co, się tutaj wydarzyło, nie będzie mieć takich konsekwencji, jakie przepowiedziało widmo… złowrogie widmo Atanasa… Atanasa, z którym być może znów będzie musiał stanąć twarzą w twarz… Być może? Na pewno!

Jego się bał i jeszcze wyrzutu sumienia…

Tak, wyrzut sumienia… Nie… już od tej chwili nigdy… Musi je zadusić, musi uśmiercić to swoje sumienie, bo inaczej popadnie w obłęd… Antidotum na nie… jedyne… zmusił się, by rozkoszować się wspomnieniem popełnionego czynu… Nie wychodziło, w końcu zmęczony zepchnął wszystko w niepamięć.

* * *

– Zatem acan się namyśliłeś? Takem i przypuszczał. Do zmierzchu zostało już niewiele czasu. Ruszajmyż więc w drogę!

– Teraz? Na noc?

– Im wcześniej, tym lepiej. Po ciemku nikt cię nie będzie szukał, a do rana rozstawnymi końmi ujedziemy już daaalekooo!

– Rozstawnymi końmi? – zdumiał się młody pan Białecki. A skądżeś pan wiedział, doktorze, że się jednak zdecyduję na wyjazd? O co tu chodzi?

Illuminatus wzruszył ramionami.

– Tedy wracaj acan do wieży. Szczęścia życzę.

Jakub nic już na to nie odpowiedział.

– Takem i myślał – rzekł mag. – Zatem, jakom rzekł: w drogę!

Powstał, okrył się peleryną i, skinąwszy na szlachcica, skierował się wraz z nim ku drzwiom.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Szlachcic siedzący w wieży, co mu bynajmniej nie przynosiło ujmy na honorze, miał sporo swobody i wolno mu było nawet wychodzić na zewnątrz, pod warunkiem, że do wieży wróci. Gdyby jednakowoż tego nie uczynił, skazywał się na banicję.

2Bracia Sołuńscy – św. św. Cyryl i Metody, Apostołowie Słowian.

3François de France (1555-1584), diuk d’Anjou, diuk d’Alençon etc., najmłodszy z braci Walezjuszy, również zmarły bezpotomnie.

4Pół kwarty polskiej – nieco więcej niż pół litra.

5Millefiori – wielobarwne szkło o gęstym wzorze kwiatowym – stąd taka poetycka nazwa „szkło tysiąca kwiatów”, wytwarzane już od starożytności, a w opisywanym okresie głównie na terenie Italii.

6La sughera (wł.) – dąb korkowy (Quercus suber).

O pijaku, który duszę sprzedał diabłu. I to już wszystko.

O pijaku, który duszę sprzedał diabłu. I to już wszystko. 

Andrzej Sarwa

O kleryku, który nie posłuchał św. Benedykta

Pewien kleryk doznał tegoż nieszczęścia, iż od czarta opętany został. Próżno jego biskup kazał odprawiać nad nim egzorcyzmy, próżno kazał go prowadzić do miejsc łaskami i cudami słynących i do relikwii wielkich świętych.
W końcu, Opatrzność Boska tak owym klerykiem pokierowała, iż stanął przed św. Benedyktem, a ów, przeżegnawszy znakiem krzyża świętego i pomodliwszy się nad nim, zaraz od złego ducha go uwolnił. 
Gdy kleryk dziękował mu za ratunek, święty powiedział te oto słowa:
- Idź w pokoju, żyj wstrzemięźliwie, módl się, umartwiaj, nie jadaj mięsa i poprzestań na niższych święceniach. Gdybyś bowiem poważył się przyjąć święcenia kapłańskie, diabeł powtórnie tobą owładnie.
Zapamiętał kleryk ową radę i żył zgodnie ze wskazaniami. Tak mijały lata i dziesiątki lat. Starsi współbracia powymierali, młodsi prześcignęli go i stali się kapłanami, a on tkwił w tym samym miejscu. 
Wreszcie pomyślał, że skoro przez tyle czasu nic mu się złego nie przytrafiło, to pewnie niebezpieczeństwo minęło raz na zawsze.
Udał się zatem do biskupa i z jego rąk święcenia kapłańskie przyjął.
Ale skoro się to tylko stało, natychmiast demon ciałem jego owładnął i tak długi dręczył - nie ulegając egzorcyzmom - aż pozbawił go życia. (Gregorius Dialog: lib. 2. cap: 16, wg.: Tamże, s. 426.).

O pijaku, który duszę sprzedał diabłu

Jednego razu zdarzyło się, że w pewnej karczmie pijacy bawili się, śmiejąc i dowcipkując. Jeden z nich, chcąc być zapewne oryginalnym, napadł na Kościół i jego naukę. Ku uciesze słuchaczy, ozwał się tak:
- Głupot nas księża uczą, że w człowieku jest dusza, która po śmieci ciała żyje. Gdyby się znalazł kto chętny, rad bym swoją tanio sprzedał, a za uzyskane pieniądze, wszystkim wam kolejkę postawił.
Na to odparł siedzący w kącie, i dotąd w milczeniu przysłuchujący się biesiadującym, postawny mężczyzna, którego nikt nie znał:
- Jeśliś skory duszę sprzedać, to ja ją kupię.
Rychło też z pijanicą do porozumienia doszli i targu dobili. Obcy mężczyzna wypłacił gotówkę, a ów co duszę sprzedał, zaraz wina kupił i wszystkich częstował.
Kiedy zrobiło się już późno i coraz ktoś spośród bawiących się z karczmy wychodził, podniósł się też obcy mężczyzna i rzekł:
- To i na mnie już pora. A jeśli na mnie, to i na to, za com zapłacił.
Wypowiedziawszy owe słowa ujął za rękę tego, który mu duszę sprzedał i dodał:
- Ponieważ dusza znajduje się w ciele, chociaż mi ono nie potrzebne i ciało muszę wziąć.
Potem, na oczach przerażonych zebranych, wraz z owym pijakiem uniósł się najpierw kilka stóp nad ziemię, a potem znikli obaj. I nikt ich już nigdy nie widział. (Cantip: lib: 2. Apum cap. 56. par. 1, wg.: Tamże, s. 333.).

Św. Bazyli ratuje opętanego

Człowiek, o imieniu Proteriusz, miał córkę, którą bardzo miłował, a którą zamierzał oddać do klasztoru na służbę Bogu. Ona zaś nic nie miała przeciw temu.
Nie zawsze się jednak układa tak, jak sobie człowiek zaplanuje. Oto bowiem, za sprawą jednego ze sług owego pana, wszystko owo jęło się gmatwać.
Otóż ów sługa, rozgorzał do córki swojego pana okrutną miłością, a wiedząc, że jako człowiek lichego stanu, nawet marzyć nie może o tym, by poślubić tę pannę, postanowił wezwać na pomoc Szatana. 
Poprzysiągł tedy Księciu Ciemności, że będzie jego sługą na wieki, byleby tylko stało się zadość jego żądaniom i by pojął ową dziewczynę za żonę, albo przynajmniej posiadł ją cieleśnie.
I stało się, jak sobie życzył. Oto Szatan, poprzez gwałtowną pokusę do popełnienia grzechu nieczystego, zaatakował dziewczynę. Ta zaś prawie od zmysłów odchodziła, żądając od ojca, by ją za mąż wydał za owego sługę, bez którego żyć nie chciała.
Ponieważ ojciec kochał swoje dziecko nade wszystko, rad nie rad, nie mogąc znieść widoku jej cierpień, zgodził się na ślub młodych przekazują jednocześnie cały majątek zięciowi.
Tak więc ze strony Szatana pakt został dopełniony.
Ale i młody człowiek dotrzymał danego Lucyferowi słowa. Do kościoła nie wchodził, nie żegnał się znakiem krzyża świętego, nie modlił. Rychło zauważyli to ludzie i o przyczynę pytali jego pięknej małżonki. Ta zaś zapytała męża wprost, czy prawdą jest, iż nie wyznaje wiary chrześcijańskiej. Ów zaś odrzekł, że istotnie prawdą i opowiedział jej - rozumiejąc że tego dłużej zataić nie sposób - o swoim pakcie z Szatanem.
Usłyszawszy to żona, przeraziła się bardzo i czym prędzej pobiegła do św. Bazylego i rzecz mu całą przedstawiła. Święty zaś kazał przyprowadzić męża do siebie.
Gdy ów przybył, jął go prosić, by nawrócił się do Boga, ale ów odrzekł, iż to niemożliwe, ponieważ Chrystusa się wyparł, a diabłu wiarę przysiągł i musi słowa dotrzymać. A zresztą, czy warto się trudzić? Wszak i tak już jest na wieki potępiony. 
- Nie lękaj się, mój synu - odrzekł św. Bazyli - Miłosierdzie Boskie większe niż złość szatańska. I naznaczywszy mu krzyż na czole, zamknął go w małej izdebce na trzy dni.
W tym czasie nieszczęśnik przeżywał potworne katusze. Oto bowiem demony napadły nań z wielką wrzawą, ukazując mu się w wielkiej liczbie i przerażających postaciach, wygrażając, lżąc, bijąc i ciskając weń kamieniami, wśród ryków:
- Toś ty do nas przyszedł, a nie my do ciebie!!!
Tymczasem św. Bazyli modlił się w jego intencji, co kilka dni zaglądając do komórki, przynosząc owemu mężczyźnie tyle tylko jedzenia i wody, by z głodu nie umarł.
Wreszcie, po 40 dniach postu i modłów, demony odstąpiły od nieszczęśliwego. Wówczas św. Bazyli ujął go za rękę i powiódł do kościoła. I wtedy, w drodze do świątyni, Szatan po raz ostatni, wobec licznych świadków, zaatakował tego, który niegdyś mu się oddał na własność.
Jednak modlitwy i egzorcyzmy świętego przemogły złość czartowską, a mężczyzna ostatecznie już wolnym został. (In vitis Patrum, part: 1. In vita S. Basylij cap: 7. Et apud Surium. Tomo 2., wg.: Tamże, s. 301 – 304.).

O demonach które wstąpiły w wieprza

W mieście Spoleto, w Italii, pewna dziewczyna szlachetnego rodu, wbrew woli rodzicielskiej, miast iść za mąż, wstąpiła do klasztoru. Ojciec, widząc że nie zmieni decyzji swej córki, rozgniewał się na nią do tego stopnia, że ją z majątku wydziedziczył.
Ona przecież, ani jej współsiostry zakonne, nie rozpaczała z tego powodu, godząc się z postanowieniem ojca.
Niedługi czas minął, gdy dziewczyna owa, wielka świątobliwością życia zasłynęła i była wzorem dla innych.
Któregoś dnia, gdy rozmawiała o Bogu z opatem Eleuteriuszem, przystąpił do niej opętany, a natychmiast rzucony przez Szatana na ziemię miotał się i ryczał rozmaitymi głosami, budząc tym grozę pośród świadków zdarzenia.
Świątobliwa panna ulitowała się nad nieszczęśnikiem i rozgniewana na demony, stanowczym głosem zawołała:
- Wyjdźcie z niego nędznicy! Wyjdźcie z niego!
Na to zaś jeden z demonów obsiedlających to ciało odparł:
- Jeśli wyjdziemy z niego, gdzież się podziejemy? W cóż wejdziemy?
A przechadzał się nieopodal nieduży świniak. Wskazując tedy na niego, panna powiedziała:
- Oto, w co macie wejść.
I zaraz demony opuściły ciało nieszczęśliwego człowieka, a wstąpiły w wieprza, którego natychmiast zabiły. (Gregorius. libro 3. capite 21. wg.: Tamże, s. 290.).

***

	I to już wszystko. Mam nadzieję, że pobudziłem Czytelników do refleksji, a być może i zastanowienia się nad tym jak żyć, aby nie wpaść w diabelskie pazury...

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/
	

O uzdrowieniu z grzechu próżności. O demonie nękającym urodziwą pannę. (UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY [12])

Andrzej Sarwa

O kobiecie, która wybrała opętanie zamiast grzechu

Pewna światowa kobieta, lekko sobie żyjąc i oddając się rozpuście, w moc szatana wpadła tak, iż ów ją opętał.
Cierpiąc okrutnie, udała się po pomoc i ratunek do pewnego świątobliwego kapłana. A ów, nakłoniwszy ją do pokuty, sprawił, iż z mocy diabelskiej uwolniona została.
Nie dane jej było przecież zażywać spokoju. Mimo, iż demon nie dręczył już jej ciała, natarł na nią tak straszliwymi pokusami, mamiąc ją rozkoszami rozpustnego życia, że ledwie wysiłkiem całej swej woli, z trudem tylko, nie uległa grzechowi.
Widząc, że dłuższe opieranie się przerasta jej siły, poszła po pomoc i ratunek do owego świątobliwego kapłana. On zaś rzekł tak:
- Córko moja. Cóż wybierasz? Zdrowie duszy i wieczne zbawienie, czy też rozkosz ciała i potępienie na wieki?
Gdy ona odparła, że wieczne zbawienie, zaproponował, by wyraziła zgodę na to nieszczęście, jakie wpierw dla jej grzechów dopuścił na nią Bóg, i pozwoliła demonowi, by znów w jej ciele zamieszkał, zatrącając w ten sposób ciało, ale ratują duszę.
Chętnie zgodziła się na to i tak też się stało. (Vincent: Specul: Hist: lib: 30. cap: 71. Antonius part: 3 Hist: titul: 22. cap: 4. § 6., wg.: Tamże, s. 90 – 91.).

O tym jak opat Inocenty przeklął swego syna

Święty Inocenty mieszkał na Górze Oliwnej, jako mnich, srodze pokutując i umartwiając swe ciało. Zanim jednak stał się zakonnikiem spłodził syna.
Ten ostatni jednak nie zamyślał iść w śladu ojca, ale na grze i rozpuście trwonił życie. Dowiedziawszy się o tym, Innocenty tak się modlił:
- Panie mój i Boże, miłośniku czystości, proszę Cię spraw, by syn mój doznał takiego karania, a nawet przez szatana był dręczony, byleby nie mógł Ciebie już więcej grzechem obrażać. Lepiej bowiem, by zginęło ciało, a dusza osiągnęła chwałę wiekuistą.
I modły owe zostały wysłuchane.
Demon wstąpił w ciało Pawła, syna Inocentego, i tak nim targał, tak go dręczył, iż musiano powiązać go łańcuchami. (Palladius vita 103, wg.: Tamże, s. 292.).

Ojciec zwiedziony przez Szatana chciał zamordować syna

W pewnym klasztorze mieszkał ojciec wraz z synem - obaj zakonnicy. Ojcu przez wiele lat ukazywał się Szatan, ale pod postacią Anioła Światłości.
Mnich dał się zwieść sile nieczystej, wierząc wszystkiemu, co zły duch mówił. W tym zaś, iż był to rzekomo poseł Sprawiedliwości, utwierdzał go fakt, że każdego wieczora, mimo iż nie używał ni kaganka, ni świeczki, w jego celi panował taki blask, że mógł wykonywać wszelką pracę, a nawet czytać.
Któregoś razu uwiedzionemu ojcu znowu ukazał się demon i rzekł tak:
- Masz - z woli mojego pana - stać się podobny w zasługach patriarsze Abrahamowi i, składając panu (demon miał tu na myśli bez wątpienia Lucyfera) ofiarę, zabić swego syna.
Zakonnik posłusznie zgodził się z tym wyrokiem. I zrobiłby to, naszykowawszy wyostrzony nóż i powróz, ale syn jego przejrzawszy zamiary ojca, zdążył przed nim uciec. Co zaś było dalej, historia milczy. (Cassianus Collat: 2. de Discretione. cap: 7, wg.: Tamże, s. 297.).

Mnich - złodziej opętanym został

Niegdyś, gdy św. Grzegorz był jeszcze opatem, posłał dwu swoich mnichów, dawszy im pieniędzy, aby kupili wszystko, co do zaopatrzenia klasztoru było potrzebne.
I stało się, że jeden z nich, skuszony przez złego ducha, skradł nieco z powierzonych im pieniędzy.
Skoro wrócili - po wypełnieniu tego, co im był opat przykazał - do klasztoru, w ciało mnicha złodzieja wszedł demon, rzucił nim o ziemię, trząsł i wydawał ryki.
Przystąpił święty, duchem proroczym wiedząc, co było tego przyczyną, i wypytywał opętanego o grzech, jakiego się dopuścił, dając tym samym demonowi pretekst do opętania.
Ale ów zapierał się twierdząc iż jest niewinny. W końcu jednak udręczony przez złego ducha wyznał, że ukradł pieniądze, a gdy opat stosowną wymierzył pokutę, uwolniony został. (Ex Vita S. Gregorio libro 1. num: 11, wg.: Tamże, s. 456 – 457.).

O dziewczynie, która przed posiłkiem miast się przeżegnać, diabła przyzywała

Działo się to w Kolonii w Niemczech. Oto dziewka pewna, służebna, która dąsając się o coś, jeść nie chciała, przymuszona przez swą panią, aby obiad spożyła, rzekła:
- Skoro mnie do jedzenia przymuszacie, to zjem, ale w imię diabła.
Po obiedzie, naraz w jej ciało wszedł demon, który przyprawił ją o konwulsje, ryczał i wył jej ustami, jednocześnie przyprawiając ją o niesłychaną rozpacz i potworny lęk.
Mimo, iż demon mieszkał w jej ciele, ona pełną świadomość i zdrowe zmysły zachowała i gdyby nie owe - powtarzające się napady - nikt by jej nawet o opętanie nie podejrzewał.
Poddana egzorcyzmom przez pewnego świątobliwego zakonnika, dostała szału. Demon wykręcał wszystkie jej członki, rzucał nią o ziemię i strasznie wył i ryczał. Na koniec jednak musiał ulec rozkazom kapłana i odszedł. Dziewczyna zaś, gdy uwolniona została postanowiła poświęcić się Bogu, i w dziewictwie aż do śmierci Mu służyła. (Tamże, s. 466.).

Zaparcie się Chrystusa powodem opętania

Za Decjusza cesarza rzymskiego wszczęto prześladowania chrześcijan, a imperator, skoro przybył do Troady, zażądał, by stawiono przed nim trzech wyznawców Jezusa: Andrzeja, Pawła i Nichomacha.
Ponieważ wszyscy oni zgodnie twierdzili, że są chrześcijanami i nie mają zamiaru wyprzeć się swej wiary, cesarz skazał ich na męki. Te, ani Andrzeja, ani Pawła nie załamały. Nichomachus jednak, nie mogąc znieść bólu, będąc bliski skonania, zawołał, by go uwolniono, że wypiera się Chrystusa i że złoży ofiarę bogom w pogańskiej świątyni.
Skoro dopełnił obrzędu, natychmiast w jego ciało weszły demony. Dostał konwulsji, jął rzucać się po ziemi, ryczeć i wyć budzącym przerażenie głosem, a w końcu kąsając zębami swój język, w okropnych mękach skonał. (Vincentius Spec: Hist: lib: 11. cap: 46, wg.: Tamże, s. 689.).

O uzdrowieniu z grzechu próżności

Pewien świątobliwy zakonnik, srodze się umartwiający, poszczący i wiele czasu spędzający na modlitwie, taką miał moc nad demonami, że samo dotknięcie się jego szat, złe duchy z opętanych wypędzało.
Po niejakim czasie, gdy sława jego świątobliwości i mocy rozeszła się daleko, jął odczuwać próżną satysfakcję, że oto on właśnie jest tym wybranym i lepszym od innych ludzi.	Mając świadomość, że to go zły duch w ten sposób napastuje, a nie mogąc sobie z próżnością ową poradzić, jął modlić się i prosić Boga, aby na pięć miesięcy, dla uleczenia z pychy, poddał go władaniu Szatana.	I rzeczywiście, wstąpił weń demon, który nim tak strasznie poniewierał, że nieomal życia go pozbawił. Czego nie trudno się domyślić - egzorcyzmy nie dawały żadnych rezultatów.	Skoro jednak pięć miesięcy minęło, za wolą Bożą, uwolniony został, odzyskując dawną władzę nad mocami ciemności, będąc już raz na zawsze uwolniony od grzechu pychy i próżności. (Severus Sulpit: in vita Sancti Martinii Dialog: 1. cap: 14., wg.: Tamże, s. 899 – 900.).

O demonie nękającym urodziwą pannę

W Brabancji, pewna niezwykle urodziwa panna, postanowiła poświęcić się na służbę Bogu i wstąpić do klasztoru. Nie spodobało się to jednak Szatanowi, wrogowi rodzaju ludzkiego.
Objawił się jej tedy w widzialnej postaci niezwykle przystojnego młodzieńca i do zamęścia ją namawiał.
Kiedy ona jednak twardo obstawała przy swoim i ulec mu nie chciała, on zwiększył jeszcze naciski. Ale gdy i to nie skutkowało, znikł. Po czym ona poznała, iż był zjawą - złym duchem. Czym prędzej zatem udała się do spowiedzi i o wszystkim opowiedziała kapłanowi.
Ale po spowiedzi demon wrócił. Ba! Wraz z nią zamieszkał w jej pokoju, gdzie dziewczyna go widziała i słyszała, inni zaś - rodzina i znajomi - jedynie słyszeli. A słyszeli chrapliwy głos dobiegający skądś z bliżej nie określonej przestrzeni.
Demon ów ulubił sobie szczególnie publiczne wyjawianie najbardziej skrytych i najohydniejszych grzechów wszystkich tych, którzy wiedzeni próżną ciekawością odwiedzali nękaną przez szatana. Odpowiadał też na pytania osób postronnych, zawsze jednak przy okazji ich lżył.
Niestety, nie wiadomo jak się cała sprawa zakończyła, czy demon został przepędzony, czy też nie uległ egzorcyzmom. (Caesarius lib: 3. cap. 6, wg.: Tamże, s. 1179 – 1180.).

O pomocy Matki Bożej

W roku 1082 do Zakonu Kartuzów przyjęto pewnego młodzieńca. Chociaż nie pochodził ze szlachetnego rodu, wyższych urodzeniem tak pokorą jak i świątobliwością życia przechodził.
Szczególnie czcił Jezusa, Mękę Jego rozpamiętywując i Matkę Najświętszą. 
Wkrótce doszedł do takiej doskonałości, iż piekło jego świętość dłużej już ścierpieć nie chciało. I jak to bywa, zaczął być dręczony przez złe duchy. 
Którejś nocy zdarzyło się, iż do jego celi stado rozszalałych wieprzów wpadło i chciało go rozszarpać. Drżąc ze strachu i potem oblany, uciekł się pod opiekę Matki Bożej.
Gdy tak się modlił, szykując się jednocześnie na śmierć, do celi wkroczył ogromny mężczyzna o ohydnym, potwornym wyglądzie i jął strofować demony w postaci wieprzy, iż dotychczas jeszcze nie rozerwały zakonnika. W końcu rzekł:
- Czegoście wy dokonać nie zdołały, ja sam dokonam.
Ale zaledwie się zbliżył do młodzieńca, oto w celi pokazała się, w widomej postaci, Najświętsza Maryja Panna, na której widok larwy piekielne jak dym się rozwiały.
Maryja zaś, zwracając się ciepłymi słowami do, ciągle jeszcze drżącego ze strachu, zakonnika, pouczyła go, by żył tak jak dotychczas, a osiągnie szczęście wiekuiste. (Petru Venerabilis Abbas Cluniacensis lib: 2. mirac: cap: 29, wg.: Tamże, s. 526 – 527.).
===========================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

Niebezpieczny świadek. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (9).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (9)

Niebezpieczny świadek

Pan Jakub Białecki z trudem otworzył oczy. Pierwsze, co zobaczył to pochylonego nad sobą Cadavera Illuminatusa.

– Ocknij się waćpan. Ocknij, co prędzej – ten ostatni szeptał mu do ucha.

Ale młody szlachcic czuł w całym ciele jakąś dziwną niemoc, w piersiach lodowaty strach, umysł zaś przepełniała mu niebywała, niemożliwa do opisania groza. Bowiem, gdy król wyzionął ducha, on omdlał z przerażenia i osunął się na podłogę.

Illuminatus sięgnął tedy za pazuchę, skąd wydobył znany już nam szmaragdowy flakonik. Ostrzem niedużego nożyka o w połowie miedzianym, a w połowie srebrnym ostrzu, z rękojeścią z kości słoniowej, który zawsze miał przy sobie, podważył zęby Białeckiego i bardzo uważając, by nie przekroczyć dawki, odmierzył mu wprost do ust sześć kropli cudownego eliksiru.

Nie minęła i minuta, a Jakub odzyskał pełnię sił i całkiem się uspokoił.

Illuminatus przynaglił go tedy, by powstał, a potem dyskretnie podprowadził ku drzwiom, szepcząc przy tym:

– Umykaj, póki nikt na ciebie nie zwraca uwagi. Pamiętaj, by nie iść do domu, w którym do dziś mieszkaliśmy, ale do owej staruchy, od której kupiliśmy owo zabite tutaj żydzię. Gdy cię zapyta, po co przychodzisz, powiedz jej te słowa: Mater Lachrymarum1. A ona już będzie wiedzieć, że ma ci pomóc, ukryć cię i przechować bezpiecznie. Ja najszybciej, jak to tylko będzie możliwe, dołączę do ciebie. No, idź już, idź! – mag wypchnął pana Białeckiego na korytarz i ostrożnie, iżby nie zaskrzypiały, zamknął za nim podwoje komnaty.

Gdy minął wstrząs i opadły emocje spowodowane śmiercią monarchy i tym, co jej towarzyszyło, królowa Katarzyna rozejrzała się pośród obecnych. Potem odwołała Illuminatusa na stronę i zapytała:

– I co mam uczynić ze świadkami? Co radzisz?

– A komu, Najjaśniejsza Pani, nie ufasz?

– Prawdę powiedziawszy, to nikomu, nawet i tobie.

– Zatem…

– Nie, nie, większość nie zdradzi strasznego sekretu, ale ci – tu dyskretnie wskazała dwie osoby spośród obecnych podczas czarnej mszy i… co zdumiało Illuminatusa, także mnicha-apostatę, który tę mszę celebrował i który dokonał ofiary z chłopca – ci mają zbyt długie języki… Ale, ale… kogoś mi jeszcze brakuje… gdzież się podział ów młody cudzoziemski szlachcic, który ci towarzyszył, doktorze?

Illuminatus wzniósł oczy w górę i bezradnie rozłożył ręce.

– Nie wiem, pani, w całym tym zamieszaniu straciłem go z oczu. Musiał się, wystraszywszy, wymknąć niepostrzeżenie. Innego wyjaśnienia nie znajduję.

– Gdzie go znajdziemy?

– Zapewne tam, gdzie mieszka. Gdzieżby indziej?

– Czy to twój przyjaciel?

– A skądże! Toż to szlachcic, a ja… cóż… lichego stanu…

– Więc kim jest dla ciebie?

– Uczniem.

– Nie jest więc adeptem?

– Ma takie pragnienie.

– Ręczysz za niego?

Illuminatus bezradnie rozłożył ręce i wymownie przewrócił oczami, wzdychając przy tym.

* * *

Pięciu jezdnych, należących do gwardii króla, wjechało na podworzec domu stanowiącego własność diuka Atanasa, w którym mieszkali Illuminatus, pan Białecki i Michałek, pachoł tego ostatniego.

Jeden z gwardzistów zeskoczył z rumaka, podszedł do drzwi wchodowych i załomotał w nie mocno. Otworzył im przystojnie odziany niedorostek, gołowąs jeszcze, ale, z postawy sądząc, widać było, że w sztuce wojennej od dziecka ćwiczony.

– Komu służysz?

– Panu kawalerowi2 Białeckiemu.

– A gdzież on?

Michałek bezradnie rozłożył ręce.

– Pan Bóg jeden to wie.

– Ech! Łżesz! Przepuść nas, sami sprawdzimy!

– Hola, panowie! Hola! To mieszkanie polskiego szlachcica! Tu wasza jurysdykcja nie sięga! To poseł!

– Z drogi, bo oberwiesz.

Ale Michałek zastawił sobą drzwi i bronił intruzom dostępu do wnętrza domu.

Wtedy jeden z nich, z dzikością w oczach, wyciągnął szpadę i zatopił ją w szyi chłopaka. Ten padł na posadzkę i w ostatnich konwulsjach drapał paznokciami kamienne płyty, a nogi drgały mu w przedśmiertnych skurczach. Krew z rozciętej tętnicy tryskała rytmicznie, rozlewając się szeroką strugą dokoła.

Żołdacy, przeskakując trupa, wdarli się do wnętrza domu i przeszukali go od piwnic po strych. Pana Białeckiego jednak nie znaleźli.

* * *

– Posłuchaj waszmość – Illuminatus poufale ujął Jakuba za ramię, a ten nie strząsnął jego dłoni. – Posłuchaj waszmość. Prawdę powiedziawszy, to mi na waszmości wcale a wcale nie zależy. Gdybyście nie byli otoczeni protekcją diuka Atanasa, to porzuciłbym was na pastwę losu.

– Przynajmniej jesteście szczerzy, doktorze. Dobre i to.

– Ponieważ jednak jesteście, panie, otoczeni protekcją diuka Atanasa, jestem zmuszony wam pomóc. Tu macie sakiewkę, niezbyt zasobną może, ale razem z tym, czym sami dysponujecie, przy oszczędnym życiu, grosza powinno wam starczyć, aż do powrotu w Sandomierskie. Za domem znajdziesz pan dwa konie, jednego dosiadaj, a drugiego prowadź jako luzaka… i tak na zmianę. Podróżując w ten sposób, polegając na samym sobie, do granicy unikając głównych traktów, bezpiecznie wymkniesz się pan żołdakom, którzy szukają pana po mieście i okolicy. Masz pan tu sakwy z zapasami, dwie krócice, proch, kule, szpadę i topór. Siłę i rozsądek dał ci Pan Bóg i rodzice, którzy cię spłodzili i wychowali. Na koniec powiem ci jeszcze, że pewnie nie widzimy się po raz ostatni, ale gdzie i kiedy znów się spotkamy, tego nawet nie próbuję zgadywać. Ruszaj! Nie masz co zwlekać. Pamiętaj, że jeśli cię pochwycą, to stracisz głowę. A chyba byś nie chciał, iżby cię spotkał taki sam los, jaki spotkał twego pachoła Michałka?

Pan Białecki ze zrozumieniem skinął głową i ruszył w stronę koni.

– A w jednej z sakw przytroczonych do siodła masz także i mapy! Co byś nie pobłądził! – dorzucił jeszcze Cadaver na odchodne.

* * *

Pan Jakub czasu nie mitrężył. Nie napawał oczu widokami i nie pragnął dogłębnie poznawać krain, które przemierzał, chociaż go to, i owszem, ciekawiło.

Gdy po dniach kluczenia, unikając głównych traktów, minął w końcu granicę francuską, odetchnął z ulgą, bo nareszcie poczuł się bezpiecznie, będąc pewnym, iż pogoń już mu nie zagraża.

Jeśli jednak sądził, że na niemieckiej ziemi nie będzie już musiał być tak czujny, jak wprzódy, to się głęboko mylił. Napadano nań tam bowiem kilkakroć, a razu jednego omal, że życia nie stracił w potyczce z rabusiami, od których na tych dziadowskich ziemiach aż się roiło.

Przez cały ten czas żył oszczędnie, jadał skromnie, bynajmniej nie jak na szlachcica przystało, ale mówił sobie, że jest jakby na wojnie, a wszystko to powetuje sobie, gdy już wreszcie stanie w drzwiach ojcowskiego dworu.

No i w końcu się doczekał.

Kiedy dom rodzinny zamajaczył mu z daleka, zsiadł z konia i prowadząc go za uzdę, szedł powoli, jakby z nabożeństwem w stronę wytęsknionych pieleszy.

Nareszcie oddychał nie tylko z ulgą, ale i pełną piersią, bez krzty lęku. Spod kopyt wierzchowców, które człapiąc wolno, podążały za nim trop w trop, wykwitały obłoczki kurzu. Niebo błękitniało mu nad głową, a słońce niezbyt przypiekało, bo lekuchny wiaterek, rozwiewając skwar, dawał miłą ochłodę.

Na obrzeżach polnej drogi aż gęsto było od kwiatów, od których niosły się upojne wonie.

Najpierw owiał go korzenny aromat rozgrzanych słońcem i ciepłem ziemi macierzanek i leciuchno jakby gorzkawokwaskowaty szałwi łąkowej. Później wręcz posmakował delikatnej, chłodnej niczym dotknięcie jedwabiu słodyczy z głęboką landrynkową nutą, dolatującej od płożących się na skraju zbocza pobliskiego pagórka delikatnych pędów dzikiego groszku pokrytych ciemnoróżowymi kwiatami.

Zaraz potem zaś wszedł w chmurę woni smużącej się od złocistych miniaturowych kwiatuszków przytulii, zebranych w niezbyt zwarte wiechy. Był to gęsty, ale nie kleisty, miodowy aromat utkany na cierpkawej osnowie, ze szczyptą delikatnej goryczki.

I naraz… uderzył go w nozdrza ostry i niemiły odór ziela bagna, wrotyczu i zgniłych jaj… Tak dobrze już mu znajomy. Zdrętwiał ze zgrozy, podejrzewając najgorsze. I nie omylił się bynajmniej. Zza zakrętu wyłoniła się bowiem postać osoby, której pan Białecki już nigdy w życiu nie chciałby spotkać… Zatrzymał się gwałtownie, nie mogąc postąpić ni kroku, a zimny pot obficie zrosił mu czoło, czekając, kto wychynie zza zakrętu…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Matka Łez.

2Kawalerowi w znaczeniu szlachcicowi.

O mnichach i mniszkach, którzy potajemnie habity zrzucić chcieli

O mnichach i mniszkach, którzy potajemnie habity zrzucić chcieli
O proboszczu strofowanym przez usta opętanej

Andrzej Sarwa

Pewien proboszcz miał zatarg z zakonnicami zamieszkującymi klasztor znajdujący się na terenie jego parafii, a chodziło o sprawy majątkowe.
Kapłan ten taki był zajadły w swej nienawiści do owych zakonnic, że nawet słyszeć nie chciał o ustąpieniu, czy jakiejkolwiek ugodzie.
W klasztorze owym zakonnice trzymały pewną opętaną przez demona, świecką kobietę, za którą się modliły, umartwiały, i aby mogła być uwolnioną od złych mocy, każdej niedzieli przyprowadzały ją do parafialnego kościoła, iżby tam przyjmowała Komunię św.
Pewnego razu nasz proboszcz, mają serce szczególnie przepełnione niechęcią do zakonnic, jął odprawiać Mszę. Gdy przyszedł czas rozdawania Ciała Pańskiego, podprowadzono do stopni ołtarza także i ową opętaną, aby mogła komunikować.
Ale wówczas stało się coś, co wzbudziło grozę w zebranych wiernych: Oto demon jął ciskać ciałem opętanej i chropowatym, przerażającym głosem ryczeć i wykrzykiwać:
- O, ty najmizerniejszy z mizernych człowieczynko! Podły, występny kapłanie! serce masz przepełnione jadem chciwości i nienawiści i czynisz publiczne zgorszenie! Jak śmiałeś, grzeszniku, przestąpić progi tej świątyni?! Jak śmiałeś, świętokradco, przeistaczać chleb w Ciało?!
I opętana z ogromną siłą opierała się przed przyjęciem komunii z rąk owego księdza.
Uległa dopiero wówczas, gdy egzorcyzmami i modlitwami została do tego zmuszona. (Libro de viris illustribus Ordinis Cisterciens wg.:Tamże, s. 110.).

O opętaniu możnego pana, który chciał wrócić do świata

Pewien młody człowiek, pochodzący z Azji Mniejszej, szlachetnie urodzony, mający urodziwą żonę i maleńkiego synka, gdy został mianowany w Egipcie dygnitarzem państwowym, wyjechawszy do owego kraju, chętnie nawiedzał chatki pustelników i wiódł z nimi rozmowy o życiu doskonałym. 
W końcu doszedł do przekonania, iż winien porzucić świat, rodzinę, a żyjąc w umartwieniu na pustyni, starać się osiągnąć świętość.
Jak postanowił, tak też i uczynił. Rychło stał się wzorem dla innych - srodze pościł i na różne sposoby umartwiał swe ciało.
Tak upłynęły mu cztery lata. I wówczas naszła go myśl - podszepnięta przez złego ducha - iż zabiegając o własne zbawienie, porzucił rodzinę, którą przecież miał się opiekować.
Bił się sam ze sobą nie wiedząc co począć. W końcu jednak porzucił pustelnię i udał się w powrotną drogę do domu.
Pierwszej nocy, szukając gdzie by się móc przespać, trafił na klasztor, kędy mu udzielono gościny. Skoro wyznał kim jest i co zamierza uczynić, tak mnisi, jak i sam opat, odwodził go od tego, nakłaniając, by powrócił na pustynię. On jednak był stateczny w swym postanowieniu. Dlatego też, skoro świt, udał się był w dalszą drogę.
Ledwo jednak klasztor zniknął mu z oczu, w jego ciało wstąpił demon. Ogarnięty szałem, krwawą pianę toczył z ust i kąsał własne ciało.
Gdy bracia z pobliskiego klasztoru dowiedzieli się, co mu się przytrafiło, pochwycili go i powiązali łańcuchami, bowiem taką miał siłę, że i kilku najtęższych mężczyzn nie mogło go utrzymać. Przez dwa lata ów pustelnik w tak opłakanym znajdował się stanie, i dopiero po tym czasie, na skutek modłów, postów i egzorcyzmów, jakie nad nim odprawiano, został uwolniony od czarta. (Severus Sulpit: Dial: 1. cap: 15, wg.: Tamże, s. 43 – 44.).

O mnichach i mniszkach, którzy potajemnie habity zrzucić chcieli

Pewien mnich, w sam dzień św. Andrzeja, począł drżeć, mdleć, pokazując że strasznie cierpi. Gdy bracia spostrzegli, iż się z nim coś niedobrego dzieje, przybliżywszy się do niego zobaczyli jak pada na ziemię i ujrzeli go leżącego na wznak i miotającego się w konwulsjach, a jego twarz przybrała przerażający grymas.
Na polecenie św. Grzegorza zaniesiono go przed ołtarz św. Andrzeja, gdzie go położywszy, jęli odmawiać modlitwy i egzorcyzmy.
Po niejakim czasie ów przyszedł do siebie i wyznał co następuje: Od dłuższego już czasu umyślił potajemnie habit zrzucić, klasztor opuścić i wrócić do świata. Gdy już ostatecznie zdecydował, iż tak właśnie uczyni, naraz spostrzegł nieznajomego starca, który go poszczuł strasznym czarnym psem, a ten chciał go pożreć. Wtedy też dostrzegł braci zakonnych, jak się do owego starca za nim wstawili i dopiero ów psa odwołał, a sam mnich wrócił do przytomności. (Ex vita S. Gregorij lib: 1, nu. 12, wg.: Tamże, s. 43 – 44.).
Toż samo dzieło opowiada o innym mnichu, który także chciał uciec z klasztoru św. Grzegorza. Ale gdy tylko o tym pomyślał i chciał wejść do Oratorium, natychmiast szatan na niego napadał i dręczył go niemiłosiernie. Na każdym innym miejscu zaś dawał mu spokój.
Widząc św. Grzegorza wraz z towarzyszami, że źle się dzieje z owym mnichem, wypytując go, nakłonił iż wyznał prawdę o zamyśle ucieczki z klasztoru. Wówczas święty zarządził trzy dni modłów w intencji niedoszłego zbiega i demon opuścił go raz na zawsze. (Ibidem num: 13, wg.: Tamże, s. 45 – 46.).

***

''Pisze Jan Luiratus. Przyszliśmy - prawi - do Klasztoru Trzebieńców, ja i brat mój Sofroniusz. I powiedział nam opat Mikołaj, tego klasztoru kapłan, mówiąc: W krainie mojej (bo był z Licji) jest klasztor panieński, których [zakonnic] jest około czterdziestu. W tym tedy klasztorze pięć panien się zmówiło, żeby w nocy z klasztoru uciekły i za mąż szły. Nocy tedy jednej, gdy drugie spały, naradziły się między sobą, jakby szat swych dostawszy uciekły. A zaraz wszystkie one pięć od szatanów opętanymi się stały, i tak nigdy już potem z klasztoru nie wyszły, ale wyspowiadawszy się z grzechów swoich, dziękowały Panu Bogu, mówiąc: Dziękujemy wielkiemu darów Bożych dawcy, który to karanie na nas dopuścił, żeby dusze nasze nie zginęły.'' (Prac: Spirut: cap: 35, wg.: Tamże, s. 52.).

O opętanym dziecku

Św. Grzegorz opowiedział był swego czasu taką historię:

Laurenty, ojciec klasztoru w mieście Spoleto, w podeszłym wieku już będąc, wędrował w sprawach klasztoru. Ponieważ noc go zaskoczyła w drodze, zwrócił się z prośbą o nocleg do mniszek zamieszkujących pewien klasztor. 
Widząc starego, zmęczonego człowieka, chętnie się na to zgodziły. Skoro go ugościły jak mogły i pokazały mu miejsce gdzie miał spać, zapytały, czyby się nie zgodził, iżby spało z nim w jednej celi pewne dziecko które od niejakiego czasu mieszkało w ich klasztorze, a które szatan srodze męczył każdej nocy.
O. Laurenty nic nie miał przeciw temu i razem z owym dzieckiem udał się na spoczynek.
Skoro świt, zakonnice ciekawe, jak podróżnemu upłynęła noc, jęły go wypytywać, szczególnie interesując się, jak zachowywało się dziecko.
Gdy Laurenty odparł, że normalnie, i że spokojnie spało, zaczęły go błagać, by je zabrał ze sobą, bo w jego obecności zły duch najwidoczniej nie ma do opętanego przystępu.
Zgodził się starzec na to i przywiódł dziecko do swego macierzystego klasztoru, gdzie żyło spokojnie, nie trapione przez demona. Laurenty ze zdrowia dziecka niezmiernie się cieszył i któregoś dnia, niebacznie, takie oto wyrzekł słowa:
- Diabeł sobie grę czynił z owymi siostrami. Ale gdy do sług Bożych przyszło, tedy chłopięcia już tknąć nie śmie.
Ledwo dopowiedział tych słów, a natychmiast, w obecności wszystkich braci, szatan w potworny sposób jął dręczyć ciało dziecka.
Ujrzawszy to starzec, zrozumiał swój błąd i grzech pychy, po czym nakazał absolutny post i modły całego zgromadzenia, póki diabeł nie ustąpi.
I tak też się stało. W końcu Bóg wysłuchał ich próśb, a dziecko uwolnione zostało i nigdy już więcej szatan go nie nękał. (Gregorius Dialog. lib: 3. cap: 33, wg.: Tamże, s. 80.).
========================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

					

– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. – WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (8)

=========================================

L’oracle de la tête sanglante, czyli Wieszczba krwawej głowy

Był dzień 30 maja 1574 roku, do dwudziestych czwartych urodzin Karola IX brakowało ledwo niecały miesiąc… Królowa Katarzyna, która od jakiegoś czasu nie odstępowała łoża syna, czuwając przy nim we dnie i w nocy, zauważyła, iż Karol zaczyna gasnąć. Zrozumiała, że nie ma już na co czekać, że to ostatnie chwile, by odprawić obrzęd, dzięki któremu, być może, uda się wyrwać króla, jej syneczka, jej ukochanie, z objęć śmierci…

A bez wątpienia kłamstwem jest, co sugerowali niektórzy, jak choćby Claude de Guise, opat z Cluny1, który w swoim dziele, tłoczonym roku Pańskiego 1581 przez Gilberta Regnault, a noszącym tytuł Légende de Dom Claude de Guise, abbé de Çluny, contenant ses faits et gestes depuis sa nativité jusqu’à la mort du cardinal de Lorraine, et des moyens tenus pour faire mourir le roy Charles IX2, oskarżał królową wręcz o to, że zgładziła własnego syna. Ale wiadome jest, że Gwizjusze nienawidzili Katarzyny Medycejskiej, więc nic dziwnego, iż jeden z nich posunął się do aż tak straszliwej kalumnii.

A przecież było wręcz odwrotnie. Królowa ze wszystkich sił starała się ratować Karola.

Kiedy zatem stan zdrowia syna ustawicznie się pogarszał, a lekarze bezradnie rozkładali ręce, nie umiejąc nawet nazwać choroby, która zabijała władcę, Katarzyna, która przez całe życie była blisko z magami i astrologami, uznała, że w nich jest ostatnia nadzieja. I wtedy to właśnie ceniony przez nią nekromanta, doktor Cadaver Illuminatus, podsunął królowej, jako ostatnią deskę ratunku, nadzwyczajny obrzęd magiczny, noszący miano kefalomacji, polegający na złożeniu w ofierze nadnaturalnym mocom głowy, przez którą miała ona dać wskazówki, jak dany problem rozwiązać. A tutaj tym problemem było, co czynić, by król odzyskał zdrowie i co go w najbliższej przyszłości czeka. To, że takich obrzędów w owych czasach dokonywano, nie ulega najmniejszej wątpliwości, albowiem mówi o tym w swoim dziele: Incrédulité et mescréance du sortilège plainement convaincue3 wybitny znawca tematu Pierre de l’Ancre, który jak mało kto był obeznany we wszystkich tamtoczesnych praktykach magicznych4.

	Pisze on, że kefalomancję praktykuje się, używając głów zwierzęcych, a szczególnie ceniona i zalecana jest głowa osła. Głowę taką kładzie się na rozpalonych węglach, a ta, pod wpływem ciepła, wydaje różne dźwięki, jak choćby skwierczenia, a i porusza się także, często rozwierając szczęki i rozdziawiając pysk, co może sprawiać wrażenie, że przekazuje jakieś informacje magowi, który, nim ją włożył na żar, odmówił wcześniej stosowne ewokacje skierowane do potężnych, nadziemskich ciemnych mocy. W szczególnych jednakowoż przypadkach, miast zwierzęcej, do obrzędu używa się ludzkiej głowy i bynajmniej nie rozżarzonych węgli...
	Jeśli mielibyśmy wątpliwości co do rzetelności informacji de l’Ancre’a, to nie możemy ich mieć w stosunku do Jeana Bodina5, który dokładnie jeden taki, bardzo szczególny, obrzęd opisał...6 Jeśli byś tedy, miły czytelniku, śmiał powątpiewać w to, co przeczytasz niżej, to wiedz, że twoje powątpiewanie pozbawione jest jakichkolwiek podstaw... a twoje niedowierzanie, czy może nawet wręcz niewiara, wynika z czystej indolencji...

* * *

	Władczyni wydała dyspozycje, a między innymi i tę:

– Sprowadźcie co rychlej, doktora Cadavera Illuminatusa.

– Tutaj, Najjaśniejsza Pani? – zapytała jedna z dwórek.

– Nie, nie! Do komnat mnicha!

Sama zaś czym prędzej skierowała się ku jednej z dziewięciu wież otaczających zamek Vincennes, do pomieszczeń zajmowanych przez odstępczego katolickiego duchownego, którego imię nie zachowało się ni w księgach, ni w ludzkiej pamięci, byłego jakobina7, który nie tylko tu mieszkał, ale i urządził, godne pozazdroszczenia przez tych, którzy parali się tym samym, co i on fachem, czarnomagiczne laboratorium i budzący grozę, ale i podziw takież sam księgozbiór. Nie wiadomo, czy to z owego, czy z jakiegoś innego powodu ten element fortyfikacji zamkowej zyskał miano Tour du Diable8

Wieża była wysoka, okazała, chociaż niezbyt ciekawa architektonicznie, podobnie zresztą, jak i pozostałe. Miała kształt prostopadłościanu, składający się z trzech kondygnacji, z których każda od frontu posiadała po trzy okna, a każde środkowe było nieco wyższe od dwu bocznych. Budowla zwieńczona była blankami, czy też, inaczej mówiąc, merlonami, szczerzącymi się niby zęby olbrzyma,za którymi – w razie ataku na twierdzę – mogli kryć się obrońcy i stamtąd razić wroga.

Jedna z dam towarzyszących królowej energicznie zapukała do drzwi odstępczego mnicha, a one w tej samej chwili stanęły przed przybyłymi otworem, tyle że w drzwiach kobiety ujrzały nie tego, kogo się spodziewały, lecz… Cadavera Illuminatusa.

– Wy, doktorze, tutaj? – zdumiała się Katarzyna.

– Jak widać, Najjaśniejsza Pani.

– Wszak dopiero co posłałam po ciebie?

– Tyle że ja przybyłem grubo wcześniej… czcigodny mistrz – tu wskazał na ex-dominikanina – potrzebował mojej pomocy, iżby wszystko porządnie urządzić i potrzebował też pomocy tego oto kawalera – Illuminatus wskazał na pana Białeckiego, który zgiął się w dwornym ukłonie przed monarchinią.

W oczach tej ostatniej zabłysły ognie wściekłości.

– Jakim prawem?! Jakim prawem?! Obcy tutaj?! W takiej chwili?

Illuminatus zachował kamienną twarz i, nie podnosząc głosu, bardzo spokojnie, cedząc słowa, odparł:

– Albowiem to protegowany i polecony przez samego diuka Atanasa.

Słysząc to, Katarzyna powoli się uspokoiła, a w końcu łaskawie skinęła głową Jakubowi.

– Taaak… no, chyba że tak się sprawy mają. Tylko po co on tu?

– To człek nieco już obyty w wiedzy tajemnej, krzepki i nielękliwy, no i… szlachcic. Kto wie, co się może wydarzyć? A nuż się przyda? Choćby dźwignąć coś ciężkiego…

– Niechże zatem pójdzie ze mną – zarządziła królowa. – Zerknę jeszcze tylko, czy istotnie wszystko już gotowe do obrzędu. Czy wszystko jest, jak należy. A kiedy dokładnie zlustrowała całe pomieszczenie, urządzone na kształt kaplicy, z aprobatą pokiwała głową i rzekła do pana Białeckiego:

– Idźmyż, panie kawalerze – po czym skierowała się ku komnatom króla, pełniącym teraz bardziej rolę infirmerii, niż monarszych apartamentów.

Szła przodem, bardzo szybko, tak że dwórka i Jakub ledwo mogli za nią nadążyć, dlatego też wkrótce stali już u wezgłowia doświadczającego nieopisanych mąk Karola IX.

Katarzyna skinęła na pana Białeckiego i zaufanego dworzanina króla, a ci dwaj ujęli chorego pod ramiona i za nogi i ostrożnie, bacząc, iżby nie przysporzyć mu jeszcze większego bólu, przenieśli do demonicznego sanktuarium urządzonego w pomieszczeniach zajmowanych przez mnicha-apostatę.

Umieszczono Karola na uprzednio przygotowanym dlań łożu, na którym na wpół leżał, a na wpół siedział, aby mu było lżej oddychać. Mimo niewyobrażalnych cierpień władca rozejrzał się jednak z pewną ciekawością po pomieszczeniu.

Obszerna sala, o ścianach pomalowanych na czarno i czerwono, obwieszona symbolami magicznymi, robiła niesamowite i zarazem przerażające wrażenie. W bliskości zachodniej ściany umiejscowiono ołtarz9, na którym stał krucyfiks. Ponad krucyfiksem widać było wpisaną w pentagram10 głowę kozła, a jeszcze wyżej wizerunek Matki Ciemności – Mater Tenebrarum, z twarzą zakrytą potrójną zasłoną z czarnej jedwabnej krepy, spoza której przezierały jedynie budzące grozę oczy, rozjarzone krwawym blaskiem piekielnego żaru. Za chwil kilka miała się rozpocząć celebracja nabożeństwa ku czci Notre-Dame-des-Ténèbres – Pani Ciemności11.

Odstępczy mnich, ubrany w szaty kapłańskie – albę, stułę, manipularz i ornat białej barwy zahaftowany licznymi czarnymi sosnowymi szyszkami12 zbliżył się do ołtarza, złożył korny pokłon przed obrazem przerażającej niewiasty i począł recytować litanię:

Matko, wysłuchaj nas,

Pani, wysłuchaj nas,

Pani Zbrodni… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Obłędu… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Morderców… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Samobójców… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Złej Mocy… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Skalana… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Perwersji… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Opętania… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Kazirodców… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Dewiantów… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Ciemności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Rozpaczy… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Złowroga… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Niemiłosierna… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Pyszna… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Niewierna… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Niesprawiedliwa… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Chytrości… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Fałszu… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Obłudy… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Krnąbrności… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Buntu… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Rozpusty… przyjmij nasze zbrodnie.

Matko Dzieciobójstwa… przyjmij nasze zbrodnie.

Pani Łez… przyjmij nasze zbrodnie.

Na zakończenie litanii zebrani dopowiedzieli:

Matko, wysłuchaj nas,

Pani, wysłuchaj nas,

Celebrans kontynuował:

W ten czas mroku, w czas mglistego mroku, w czas krwawego mroku pamiętaj na pakty, jakie z tobą zawarliśmy i wysłuchaj nas. Spraw, byśmy pomarli w naszych grzechach, a nasze dusze poszły na zatracenie, daj jednakowoż zdrowie naszym ciałom, a powodzenie naszym poczynaniom. Amen.

Obecni odpowiedzieli:

Amen.

A potem mnich przystąpił do odprawiania mszy…

	Na ołtarzu rozesłano obrus z czarnej materii wyhaftowany w srebrne pentagramy i ustawiono nie sześć, ale cztery świece13 w srebrnych masywnych lichtarzach. Na środku postawiono kielich wypełniony rubinowym winem, przed nim patenę, na której spoczywały dwie hostie – biała, zwyczajna i niezwyczajna, czarna.
	Mnich oprawiał mszę zgodnie z wszystkimi rubrykami14. Dopiero po konsekracji, kiedy to chleb przemienił się w Ciało Pańskie, a wino w Krew Chrystusa, z rękawa alby wyciągnął magiczną różdżkę i nakreślił nią w powietrzu trzy kręgi, obchodząc ołtarz dokoła i wypowiadając przy tym jakieś niezrozumiałe słowa. Zapewne były to ewokacje do duchów nieczystych. Jedyną osobą, który je rozumiał, był Cadaver Illuminatus, który posługując się tą samą mową, odpowiadał na nie.
	Raptem celebrans się zatrzymał, zza cingulum15 wyciągnął magiczny, gładki, lśniący i bardzo ostry sztylet i położył go pomiędzy kielichem napełnionym konsekrowanym winem i pateną, na której spoczywały konsekrowane hostie.
	Z trzaskiem zamknął Mszał, a ponownie otworzył Grimoire16, z którego wyrecytował donośnie ósme wezwanie z Litanii do Matki Ciemności:
	– Pani Perwersji, przyjmij nasze zbrodnie!
	Zaraz potem zmienionym, nieludzkim głosem, głosem tak strasznym, jakby to nie on przemawiał, a przemawiało przezeń, samo czyste Zło, po trzykroć zakrzyknął:
	– Airam! Airam! Airam17! 
I z rozłożonymi szeroko ramionami uniósł się na kilka stóp nad posadzkę.
	A wtenczas nagły podmuch wiatru, który wdarł się do komnaty, otwarłszy wprzód okno z wielkim hukiem, zgasił wszystkie świece. Ciemność stała się tak gęsta, że aż prawie oblepiała ciała uczestników demonicznej liturgii. I nie było tam osoby, prócz dwóch magów, którzy nie drżeliby z przerażenia i grozy. Naraz pojaśniało, bo Illuminatus, skrzesawszy ognia, na nowo pozapalał świece.
	Teraz celebrans, straszliwie bluźniąc Chrystusowi, krucyfiks stojący na ołtarzu odwrócił tak, iż Pan Jezus zawisł głową w dół.
	Potem zaś schwycił żydowskiego chłopca, któremu udzielił komunii, przemocą wkładając mu do ust konsekrowaną białą hostię umoczoną we Krwi Pańskiej i zmuszając, by ją połknął, a wreszcie położył go na ołtarzu i ostrym niczym brzytwa sztyletem poderżnął mu gardło. Krwią, która tryskała z otwartych tętnic, oblał ołtarz dookoła, później oddzielił głowę od tułowia i umieścił ją na czarnej hostii spoczywającej na srebrnej patenie, szepcząc ostatnie zaklęcie wzywające Szatana, iżby zechciał przemówić przez usta krwawej głowy dziecka18. Na koniec zaś bardzo poważnym tonem zwrócił się do króla:
	– Karolu IX, królu Francji, pytaj tej głowy, o co tylko zechcesz, a uzyskasz odpowiedź. I pamiętaj, odpowiedź ta będzie szczera i wiarygodna.
	Ale król nie miał odwagi na głos zadać pytania, choć wiadomo było, co go nurtuje, mianowicie to, co ma uczynić, by żyć dalej... w dobrym zdrowiu... i cieszyć się powodzeniem... Wyszeptał więc owo pytanie, ledwo poruszając wargami, tak cicho, że nikt, nawet matka, która siedziała tuż obok niego, niczego nie zdołała usłyszeć.
	Zapadła martwa cisza. Chwile skapywały powoli, bardzo powoli... Aż oto naraz usta zamordowanego dziecka poruszyły się, zrazu bezgłośnie, a potem wydobył się z nich płaczliwy głos, przepełniony bólem i smutkiem:
	– Vim patior... Vim patior19...
	Król, usłyszawszy te słowa i to dwakroć powtórzone począł dzwonić zębami, drżeć na całym ciele, a potem omdlał z przerażenia. Gdy go ocucono solami trzeźwiącymi, jął krzyczeć:
	– Zabierzcie tę głowę! Zabierzcie tę głowę!
	A potem znów schwyciły go drgawki i nie wyrzekłszy już więcej ni jednego słowa, skonał skąpany we krwi, która rzuciła mu się z ust i nosa i wypłynęła z każdego poru skóry. Skonał w nieopisanych boleściach i udręce ducha, porzuciwszy wszelką wiarę w lepsze jutro, albowiem pojął, iż po drugiej stronie żywota czeka nań wieczność piekielna, przepełniona beznadzieją, strachem, bólem i nienawiścią, gdzie będzie cierpiał ustawiczny gwałt...
	Stało się to w dzień 30 maja 1574, w sam dzień Pięćdziesiątnicy, lecz to nie Duch Święty zstąpił na Karola IX... bo nie Jego wzywał20...

* * *

Ponieważ nienawistnicy coraz głośniej szeptali, że Karola IX otruto za cichym przyzwoleniem jego matki, aby oddalić te podejrzenia, królewski chirurg – niezawodny, szczery i oddany przyjaciel zmarłego, Ambroise Paré przeprowadził autopsję i stwierdził, iż król zmarł na tuberculosis21, czyli na płuca, które były zgniłe, a nie w wyniku otrucia, jak głosiła plotka…

	Bardziej niż płuca miał on jednak zgniłą duszę... a i serce także... pyszne, bezlitosne, okrutne i puste...

* * *

	Wiosna miała się już ku końcowi i nadchodziło lato... W gałęziach drzew i gąszczu zarośli, skryte śród listowia, radośnie śpiewały ptaki, a ich trele niosły się daleko, zaś od łąk smużyły się upajające wonie ziół i dzikich kwiatów... Całą krainę otaczającą zamek Vincennes przepełniał spokój i tętniła życiem...

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Claude de Guise (1575-1612), opat Cluny.

2Legenda o Dom Claude de Guise, opacie z Cluny, zawierająca jego dzieje i czyny od narodzin aż do śmierci kardynała de Lorraine, oraz opisująca środki stosowane do zgładzenie króla Karola IX.

3Niedowierzanie i niewiara dotyczące czarów w pełni pokonane idowiedzione, Paryż 1622.

4Pierre de l’Ancre (1553-1631), demonolog i sędzia w Bordeaux, którzy zasłynął z przeprowadzenia licznych procesów o czary.

5Jean Bodin (1530-1596) – francuski prawnik, teoretyk państwa, polityk, oraz znakomity demonolog, autor fundamentalnego dzieła z tego zakresu noszącego tytuł De la démonomanie des sorciers (O demonomanii czarowników), wydanego w Paryżu w roku 1580.

6Démonomanie…, Livre II, Chapter III, Paris 1580.

7Przed Rewolucją 1789 roku jakobinami nazywano dominikanów, a to dlatego, iż ich pierwszy paryski klasztor powstał w roku 1218 przy rue Saint-Jacques, czyli przy ulicy św. Jakuba w Paryżu.

8Tour du Diable – Wieża Diabła. To iż taką właśnie nazwę nosiła, można znaleźć w różnych dawnych dokumentach czy księgach, jak choćby w: The Living Age, No. I. – 11 May 1844, s. 748, Boston: Published by T. H. Carter & Company.

9W kościołach i kaplicach katolickich aż do Soboru Watykańskiego II ołtarze umieszczano na ścianach wschodnich, ponieważ ze Wschodu ma powtórnie przyjść Chrystus Pan. Zachód zaś należy do diabła. Celebrans, niczym przewodnik stada, odprawiał Mszę z twarzą zwróconą na Wschód, jakby prowadząc wiernych na spotkanie z Panem. Tutaj odwracał się tyłem do Zbawiciela, a wiernych jakby popychał wprost w objęcia Złego.

10Pentagram – gwiazda pięcioramienna – symbol okultystyczny, masoński, socjalistyczny i komunistyczny. Poza klasyczną figurą występuje też w formie pięcioramiennej gwiazdy – żółtej używa Unia Europejska, białej USA, a czerwonej komuniści.

11Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis ses astrologues et ses magiciens-envoûteurs. Documents inèdits sur la diplomatie et les sciences occultes du XVI siècle avec vingt illustrations, Paris 1911, p. 234.

12Szyszka sosnowa w okultyzmie symbolizuje najwyższy stopień oświecenia duchowego. Symbol ten stosowany był i jest nadal w stowarzyszeniach ezoterycznych i magicznych wyobrażając zarówno narząd płciowy, jak i trzecie oko, szyszynkę, która uważana jest przez okultystów i magów za siedzibę duszy.

13Liczba 4 wedle starożytnych wierzeń pogańskich uchodziła za szczęśliwą, tutaj symbolizowała ją ilość świec, a miała zapewnić szczęśliwy przebieg rytuału. W liturgii katolickiej używano sześciu świec, co miało symbolizować m.in. pełnię doskonałości stworzenia wszystkiego przez Boga w sześć dni.

14Rubryki – objaśnienia, jakie czynności ma wykonywać kapłan. Nazwa pochodzi od czerwonego (łac. ruber) koloru liter, teksty modlitw nazywano nigrykami, ponieważ były pisane na czarno (łac. niger).

15Cingulum – sznur, którym kapłan przewiązuje albę, czyli długą do ziemi białą szatę, na którą nakłada ornat.

16Księga wiedzy magicznej, zaklęć, ewokacji.

17Airam to satanistyczny, czarnomagiczny anagram imienia Maria, uważany za potężne zaklęcie, którym wzywa się Jej przeciwniczkę – żeńskiego demona Lilith, albo nawet samego Lucyfera.

18Por.: Eugène Defrance, Catherine de Médicis…, p. 235.

19Łac. Cierpię gwałt… Cierpię gwałt...

20Opis śmierci Karola IX oparty na przekazach historycznych.

21Tuberculosis – łac. gruźlica.

O niesamowitym wyznaniu demonów

O niesamowitym wyznaniu demonów

Andrzej Sarwa

Pewnego razu w Kolonii, w kościele św. Piotra, spotkały się dwie opętane przez demony kobiety, mając nadzieję, iż zostaną w świętym miejscu uwolnione od cierpień.
Podczas egzorcyzmów, gdy demony jęły przemawiać ustami opętanych, tak jednemu, jak i drugiemu zadano pytanie, czy nie chciałyby powrotu do chwały wiekuistej w niebie.
Obydwa duchy zgodnie oświadczyły, że tak. A oto słowa jednego z nich:
- Gdyby był słup żelazny, od ziemi aż po samo niebo sięgający, cały pokryty rozżarzonymi kolcami, zadziorami i hakami bardzo ostrymi, a mnie pozwolono, pokutując cierpieć, ciało ludzkie przyoblekłszy, mógłbym bez ustanku, aż po sam Dzień Sądu Ostatecznego wspinać się po słupie owym w górę i ześlizgiwać w dół, byle móc odzyskać tę chwałę, której byłem uczestnikiem, to wszystko dobro, które utraciłem. (Caesarius libro 5. capite 10., wg.: ZWIERCIADŁO PRZYKŁADÓW: Wiecei nizli od pięćdziesiąt Pisarzów, pobożnością, nauką, y starowiecznością przezacnych: także z rozmaitych Historiy z Traktatów Kościelnych wyięte, przez iednego nie mianowanego, ktory żył około Roku Pańskiego 1480. Potym przez X. Jana Maiora Societatis Iesu, dowodem samych Autorow obiasnione: tudzież więcey nizli stem y sześćdziesiąt Przykładów rozszerzone. Potym z X. Antoniego Dauroulciusa Societatis Iesu, który wiele znamienitą Księgę Flores Exemplorum abo Cathechismum Historialem, wydał szeroko rozwiedzione. Y naostatek Przez X. Symona Wysockiego Societatis Iesu kapłana, na Polskie znowu przełożone y sporządzone. Każdy nowy Tytuł y Przykład z gwiazdką iest naznaczony y do swych Tytułów y materyi, porządkiem abecadła Polskiego na mieyscu swym położony. Z dozwoleniem Starszych. Cum Gratia et Priuilegio S.R.M. w KRAKOWIE, w Drukarni Macieia Andrzeiowczyka, Roku Pańskiego 1624.). 

Cudowny wizerunek Matki Bożej uwalnia opętaną

Tomasz Morus (1480 - 1535) powiada, że za jego czasów wiele się w Anglii stało cudów, przy obrazach świętych, szczególnie Matki Bożej. Na dowód tego takie oto przytacza opowiadanie:
Pewna dwunastoletnia dziewczynka, córka szlachetnego człowieka, sir Ryszarda Wentunorthy, została opętana przez demona, który wszedł w jej ciało.
Dostawała szału, w którym potwornie bluźniła Panu Bogu, używając przy tym sprośnych słów. Brzydziła się wszelkimi poświęconymi przedmiotami. A co zadziwiające, rzecz niepoświęconą od poświęconej nieomylnie odróżniała. Wydaje się, że są to dowody wskazujące na rzeczywiste opętanie (posesję). 
Miewała jednak - co normalne - przebłyski świadomości, kiedy to w pełni odzyskiwała jasność umysłu. Wówczas prosiła, by ją ratowano, a nawet sama postanowiła poszukać ratunku.
Udała się tedy do pewnego miasteczka, w którym znajdował się cudowny wizerunek Matki Najświętszej. W czasie drogi różne dziwne rzeczy się z nią działy. Chociaż dziecko jeszcze, miewała uczone dysputy, które w podziwienie wprawiały doktorów i profesorów. Ale poza tym zachowywała się normalnie.
Dopiero gdy przybyła na miejsce i doprowadzono ją przed cudowny obraz, demon jął targać jej ciałem. Dostała drgawek i konwulsji, jej twarz wykrzywiła się potwornie, zmieniły rysy, usta rozciągnęły, a oczy nieomal nie wyskoczyły z orbit, tak iż nikt bez lęku nie mógł na nią patrzeć.
Wkrótce ów atak minął, a demon uwolniwszy ciało dziewczynki odszedł, pozostawiając ją w spokoju.
Stało się to w obecności licznych świadków, którym nie ma powodu nie dać wiary. (Tamże, s. 751 – 752.).

Św. Wincenty Ferrariusz i opętana

Św. Wincenty Ferrariusz (ok. 1350-1419), dominikanin, był nie tylko pobożny i uczony, ale i wielce urodziwy. Z tego powodu, podczas jego pobytu w Walencji, przytrafiła mu się taka oto przygoda:
Pewna piękna kobieta zapałała do świętego taką żądzą cielesną, że postanowiła go uwieść za wszelką cenę. Udała tedy chorą i posłała po Wincentego, aby ów ją wyspowiadał.
Kiedy święty przybył, oświadczyła mu, że go kocha, pożąda i pragnie. Odrzuciwszy prześcieradło, którym była okryta, ukazała mu się naga, namawiając i kusząc do grzechu. Wincenty jednak nie uległ pokusie, ale zgromiwszy ową kobietę, czym prędzej wyszedł z jej domu.
Wtedy zaś w jej ciało wstąpił szatan. Począł nią rzucać i targać, wydawać niesamowite głosy. Na próżno modlono się i egzorcyzmowano opętaną. Zły duch przez jej usta oświadczył:
- Nigdy mnie z tego ciała nie będziecie mogli wygnać, aż przybędzie tu ów człowiek, który w pośrodku ognia będąc, żadnej szkody nie poniósł.
Nie wiedziano o czym zły duch mówi i różne powstawały domysły. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby ową kwestie rozstrzygnął słynący z uczciwości św. Wincenty Ferrariusz.
Ów zaś - mimo, że się początkowo wzbraniał - przybył w końcu do domu owej opętanej, gdzie zaczął się modlić w jej intencji. Na to demon, który obsiedlił piękne ciało, jął wydawać przerażające głosy, aż w końcu oświadczył:
- Oto przybył człowiek, który w pośrodku ognia będąc, żadnej szkody nie poniósł. Niestety... teraz muszę odejść.
To wyrzekłszy, kilka razy jeszcze szarpnął ciałem opętanej, potwornie je wyprężył, a potem z krzykiem z niego wyszedł, zostawiając ją poły umarłą. (Ex vita S. Vincentij Ordinis Praedicatorum libro 1. cap. 12 apud Surium, wg.: Tamże, s. 798 – 800.).

Pokora zwycięża złego ducha

Opowiada opat Daniel, iż w czasach ojców pustyni, pierwszych pustelników, pewna dziewczyna, córka znamienitego ojca, mieszkająca w Babilonie, została opętana przez złego ducha.
Na nic się zdały modlitwy, posty, egzorcyzmy. Demon uparcie tkwił w jej ciele, nie dając się stamtąd wyrzucić. 
Nie trzeba nikogo przekonywać, że biedny ojciec, widząc tak wielkie udręczenie dziecka, które kochał nad życie, nieomal od zmysłów odchodził.
Uchwycił się tedy rady pewnego kapłana, z domem ich zaprzyjaźnionego, który rzekł:
- Szczególny to przypadek i nad wyraz ciężki. Jedyna wasza nadzieja, w którymś z pustelników. Skoro nadejdzie dzień targowy, jeden z nich przybędzie do miasta by sprzedać koszyki, które plotą na puszczy, by zarobić na swe utrzymanie. Ty je kup od niego i rozkaż by po zapłatę zgłosił się do twego domu. A gdy już się tam znajdzie, staraj się go przekonać, iżby się modlił o uwolnienie twojej córki od ducha ciemności.
I tak się stało.
Skoro pustelnik stanął w bramie domu owego pana, opętana, miotając bluźnierstwa, cała w drgawkach, wyjąc i rycząc, wybiegła mu naprzeciw, a stanąwszy przed starcem pustelnikiem, z całej siły uderzyła go w twarz.
On zaś na to, pomny słów Zbawiciela, że ''gdy cię ktoś uderzy w jeden policzek, nadstaw mu i drugi'', właśnie dokładnie tak uczynił.
Wtedy zły duch strasznym głosem zawołał:
- Och! przeklęta pokora, przez którą zostałem pokonany! Teraz muszę odejść i wstrząsnąwszy jeszcze kilka razy ciałem dziewczyny, rzucił ją na ziemię, gdzie leżała jakiś czas zemdlona, a skoro się ocknęła, była już wolna i zdrowa. (Ex lib: Doct: Patrum lib: de Humilitate, num: 5., wg.: Tamże, s. 875.).

***
Pewnego razu przyprowadzili ludzie, do starca, świątobliwego pustelnika do Tebaidy, człowieka opętanego. A demon go zamieszkujący nie poddawał się żadnym egzorcyzmom.
Starzec ów jął się modlić i prosić Boga o uwolnienie nieszczęśnika. Na to demon przez jego usta rzekł:
- Wyjdę z niego, jeśli mi poprawnie odpowiesz na takie oto pytanie: Kim są kozły, mające stanąć na Sądzie Bożym po lewicy, a kim baranki, których miejsce jest po prawicy Majestatu?
Pustelnik na to bez namysłu odparł:
- Kozły, to tacy jak ja. Zaś baranki sam Pan Bóg zna tylko.
Szatan usłyszawszy owo, zawołał głosem wielkim:
- Oto dla twojej pokory wychodzę!
I w tejże chwili wyszedł. (Ibidem num.: 27, wg.: Tamże, s. 876.).

Pysznego mnicha Szatan w ogień wrzucił

Pewnego razu św.św. Pachomiusz i Palemon rozpalili ogień, aby się rozgrzać. Na ów widok mnich pewien zawołał:
- Kto z was w ów ogień wejdzie i tam, bezpiecznie, pacierz odmówi? - a pytał o to powodowany pychą, mając się za świętego.
- Zaprzestań bracie tego szaleństwa! - strofowali go święci.
On jednak upierał się przy swoim, w końcu zaś stanął wpośród ognia, na rozżarzonych węglach i... rzeczywiście ogień mu nie szkodził! 
Stojąc tam, naśmiewał się z Pachomiusza i Palemona, drwiąc:
- I gdzież wiara wasza?!
Skoro nadeszła noc, udał się do swojej celi, gdzie ujrzał piękną kobietę, która z płaczem prosiła go, by jej udzielił schronienia, bo jest - rzekomo - prześladowana przez wrogów. Ulitował się nad nią nich i zezwolił by spędziła noc w raz z nim w tej samej celi.
Skoro ułożył się do snu, przed oczyma stanął mu obraz owej kobiety, która spoczywała w pobliżu i zapłonął grzeszną do niej namiętnością. Czym prędzej zatem podniósł się z pryczy, aby żądzę zaspokoić i wówczas - natychmiast - w ciało jego wstąpił demon - bo kobieta owa była demonem w ludzkiej postaci - i targając nim, rzucał nim o ziemię.
Później zaś, przymuszony przez złego ducha, uciekł ów mnich z klasztoru i pognał precz - przed siebie, gdzie oczy poniosą, długo błądząc po pustkowiu. Gdy na koniec przyszedł do pewnego miasta, tam się w wielki piec rzucił i żywcem zgorzał. (Thomas Vantip. libro 2. cap: 39. par: 9, wg.: Tamże, s. 691.).
========================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/