Czteroksiąg Andrzeja Sarwy o roli i pułapkach Złego w historii

Aleksander Rybczyński

polskacanada.com/aleksander-rybczynski-zlo-nie-jest-historia?

Literatura odchodzi od prawdy. Poetów sprowadzono na ziemię, odbierając im prawo do proroczych wizji i podrywania skrzydeł, a pisarzy odwrócono od rzeczywistości, wiodąc ich na manowce błahej fabuły, zabawy formą i manipulacji faktami i blagą.

Stworzono Parnas, po którym kręcą się nagradzani wybrańcy salonów, zarozumiali, próżni i na ogół nie mający wiele do powiedzenia. Czytelnicy potakują, zaglądają do książek, znudzeni odkładają je i z czystym sumieniem wracają do swoich smartfonów. Ponieważ krytykę zastąpiły koterie, coraz trudniej, w zalewie piśmiennictwa, doczytać się prawdziwej literatury.

Czy można się wobec tego dziwić, że niezwykła kwadrologia Andrzeja Juliusza Sarwy
sprzedawana jest przez niszowe księgarnie, prawie nieznana i odrzucona przez tak zwane „środowisko”?

A przecież ten cykl czterech powieści, będących historią zła od XIV wieku do współczesności można śmiało nazwać jedną z najważniejszych powieści w polskiej literaturze. To powieść przygodowa, sensacyjny thriller i świadczący o głębokiej erudycji autora esej historyczny. Jedna z tych klasycznych, uwielbianych lektur, których nie sposób odłożyć przed odwróceniem ostatniej kartki. Najważniejsze jednak, że książki Andrzeja Sarwy są powieściami współczesnymi. Fabuła, sięgając do mało znanych, odległych faktów, w rzeczywistości opisuje świat współczesny, rzeczywistość cywilizacji na skraju zagłady i ostatecznego upadku. Obserwujemy historię, cierpliwie i bezwzględnie kształtowaną przez zło, tajemniczego bohatera, który nienawidząc ludzi próbuje uwieść ich perspektywami władzy nad doczesnym życiem i kontrolą rzeczywistości.
„Zły jest formalistą i nigdy nie atakuje osoby, miejsca, czy narodu bez domniemanej choćby na to zgody, zgody na poddanie mu się”
Kierując się tą zasadą czarny charakter historii świata dąży przez stulecia do celu:
„Oto nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyspieszyć. Dwa filary ma katolicka Europa Polskę i Francję. Jeden z nich jest już prawie zrąbany i niezadługo runie, wystarczy tylko lekko dmuchnąć. Pozostaje ten drugi, na razie jeszcze nietknięty, choć od dziesięcioleci nękany przez żywioły najrozmaitszymi klęskami.”
Taki obraz Polski przed rozbiorami i Francji przed i w trakcie rewolucji jest tłem fabuły powieści. Jasno z niej wynika, że „plan stworzenia człowieka nowego i doskonałego”, odwróconego od Boga i będącego fundamentem apokalipsy końca świata, zaplanowany był na wieki i jest konsekwentnie realizowany.
Zło przychodzi podstępnie, jest modnie ubrane, zna wszystkie języki, ma dobre maniery i budzi zaufanie. Na jego łaski trzeba sobie zasłużyć, czy może raczej, trawestując losy bohaterów cyklu czterech powieści Andrzeja Juliusza Sarwy, być wystarczająco nieostrożnym i naiwnym, by ulec pokusom losu, na które natrafiamy w nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności, prowadzących do zguby.
Książki Andrzeja Sarwy są źródłem tajemnej wiedzy, kopalnią wiadomości, odsłaniających kulisy historii, w fatalistycznym obłędzie, zmierzającej do kresu. W powieściach mieszkającego i tworzącego w Sandomierzu pisarza, czas traci swoją monotonną wymierność, wieki mijają jak chwila, a ulotne momenty ciążą, jak wieczność.
Poznajemy nie tylko prawdę o zakłamywanych, mrocznych dziejach ludzkości, ale możemy nawet dowiedzieć się, od kiedy Polska jest pod panowaniem diabła, jaki jest plan i jak działa przerażająca machina oblężnicza złego, tak skutecznie toczona przez wieki do współczesności. Kwadrologia Andrzeja Sarwy jest lekturą wartką, ale czasami niełatwą i wyczerpującą czytelnik staje się zbulwersowanym obserwatorem czarnych mszy, satanistycznych kultów, pedofilii i ofiar z dzieci. Trudno czytać o tych udokumentowanych makabrycznych rytuałach bez przerażającej kontestacji, że tak głęboko zakorzenione wśród zdegenerowanych elit zwyczaje są nadal kontynuowane, zasłonięte skutecznie, tłumaczącym wszystko parawanem teorii spiskowych.

„Stare kulty i pradawne rytuały są niezbędne, aby oświeceni mogli wreszcie odzyskać pełnię władzy nad światem i nad tym ludzkim bydłem, którego jedynym przeznaczeniem było to, że miało ono im służyć i to na każdy z możliwych sposobów.”

“To na tym miała się wspierać Świątynia Ludzkości: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancja” . Lecz nie wiadomo, czy to przez przeoczenie, czy też celowo zatajono ostatni z filarów, a może raczej zwornik spajający sklepienie owej budowli “Śmierć” …Bo kto by nie pragnął uczestniczyć we wznoszeniu na gruzach poprzedniej, tej nowej budowli i nie chciał także być posłuszny owym inaczej pojmowanym zasadom, bezwzględnie powinien umrzeć, iżby nie hamować postępu… bo rzecz szła nie o byle co przecie, lecz o dobro Ludzkości.Cykl powieści Andrzeja Juliusza Sarwy napisany został nie tylko po to, byśmy go jednym tchem czytali; powstał także po to, byśmy się tej złowieszczej teorii „oświeconych”, do dzisiaj wprowadzanej w życie, z całych sił przeciwstawiali.


=======================
komplet można nabyć w Księgarni Armoryka, a niektóre tomy także na Motylach Książkowych.
Podaję linki:



https://ksiegarnia-armoryka.pl/Wieszczba_krwawej_glowy_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

https://www.motyleksiazkowe.pl/literatura-piekna/38451-tuman-krwawej-mgly-9788380647701.html?search_query=sarwa&results=9

https://www.motyleksiazkowe.pl/kryminal-sensacja-thriller-horror/36620-syn-cienistej-strony-9788380646100.html?search_query=sarwa&results=9 


======================================
To jest resztka nakładu po starych cenach - jeśli będzie kiedyś dodruk (a będzie), to już po wyższych cenach...
                        
                                

DRZEWO I KUNDELEK

Andrzej Juliusz Sarwa

DRZEWO I KUNDELEK

Panu naszemu, który widział,

że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre…

Był upalny dzień, zapyloną drogą wijąca się gdzieś hen, daleko, w stronę horyzontu, wędrowało dwóch mężczyzn. Niby podążali w tym samym kierunku, niby szli blisko siebie, ale przecież nie byli towarzyszami podróży. Od czasu do czasu tylko jeden z nich łypał na drugiego złym okiem, wędrowali jednak w milczeniu.

Słońce prażyło niemiłosiernie, jakby chciało świat spopielić, cała przyroda dyszała ciężko, ale na tych dwóch nie widać było najmniejszego nawet śladu zmęczenia. Kiedy jednak spotkali spory zagajnik starodrzewu, zboczyli z drogi i weszli w jego mroczną głąb, aby postronny obserwator mógł uznać, że nie do końca tak jest i że jednak szukają cienia, a w cieniu wytchnienia i ulgi. Wędrowcy nie zwolnili jednak tempa marszu i nadal stawiali pewne, długie kroki, jakby doskonale wiedzieli, dokąd mają dotrzeć. I wreszcie dotarli. Dotarli do polany zarosłej trawą i ziołami, na której środku rosło samotne drzewo. Było jeszcze dość młode, ale piękne, wysmukłe i z wyglądu krzepkie.

Pierwszy z wędrowców, ten, który przez cały czas trzymał się lewej strony drogi, zbliżył się do niego, ogarnął je pieszczotliwym wzrokiem, pogładził chropawą korę i wyrył na niej znak trójkąta, tak jakby brał je w posiadanie i cechował swoim znamieniem. Może planował później je wyciąć i wykorzystać do czegoś? Pewnie tak było.

Kiedy pierwszy z wędrowców odszedł, a jego sylwetka zagubiła się gdzieś pomiędzy pniami starodrzewu, drugi mężczyzna, ten, który wcześniej trzymał się prawej strony drogi, stojący dotąd z boku, teraz podszedł do pnia, ogarnął go smutnym wzrokiem, objął ramionami, dłonią przesunął po znaku trójkąta, który pod tym dotykiem znikł, a na koniec ukląkł, skłonił głowę i wsparł się czołem o szorstką korę. A wtedy listki na drzewie poczęły drżeć, jakby w przeczuciu zbliżającej się burzy…

W końcu i drugi z wędrowców dźwignął się na nogi i ruszył w tę samą stronę co ów, który pierwszy się oddalił… a po paru chwilach i on jakby rozsnuł się śród kolumnady pni…

Niebo się zmroczyło, gwałtowny podmuch wichru raz i drugi szarpnął konarami samotnika rosnącego na środku polany, strącił z nich dobrą przygarść liści, zakręcił nimi w jakimś szalonym wirze, a potem ustał i ucichł…

* * *

– Spójrz synu, jakie zgrabne drzewo! Zetnijmy je, będą ze dwie belki na powałę domu. Tyle że jedna dłuższa, a druga krótsza, więcej się z tego nie wyciosa.

Słowa te wyrzekł stary brodaty, posiwiały i już lekko przygarbiony od znojnej, ciężkiej roboty, choć w miarę krzepki jeszcze mężczyzna, dźwigający ciesielską siekierę. A skierował je do towarzyszącego mu wysokiego, z wyglądu silnego i nad wyraz proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca, który tak na oko mógł mieć jakieś 20–23 lata, który niósł piłę. Taką zwykłą, dwuchwytową, o potocznej nazwie „moja, twoja”.

– Nie – ono jeszcze nie dojrzało, jeszcze nie nadszedł jego czas. Drzewo tylko tak dorodnie wygląda, ale jak się je ociosze, zesłabnie i nie udźwignie tego ciężaru, jaki ma się na nim utrzymać. Niech jeszcze pożyje…

* * *

Gdy drzewo dojrzało, to ścięto je i z grubsza oczyszczono. Konary i drobniejsze gałązki zebrano w stos i spalono, iżby wiatr, rozwiawszy popiół, użyźnił dookolną glebę. A potem smukły pień powieziono do warsztatu cieśli.

Nie był to już ten warsztat, co jeszcze przed kilku laty, stary majster bowiem umarł, a młody w pojedynkę nie mógł brać tylu zleceń, ile ich brali we dwóch. Zresztą młody postanowił rzucić ciesielkę, nie była ona bowiem jego misją, a było nią coś zgoła innego…

Kiedy przywlekli mu ten pień i wyprzęgli suchotniczego, zabiedzonego konika, który go z trudem przyciągnął, młody cieśla najpierw, jakby na przywitanie, lekko dmuchnął szkapinie w chrapy, niezwykle delikatnie i czule pogładził ją po nich, przytulił swój policzek do łba zwierzęcia, poklepał je po szyi i zwrócił się do stojącej nieopodal wyglądającej na jakieś czterdzieści kilka lat kobiety:

– Mamo, bardzo cię proszę, przynieś trochę miodu. Tego, co to już się zestalił i stwardniał. Odłup go nieco, ale nie skąp, daj tak od serca, dobrze?

Sam zaś nadal głaskał konia i szeptał mu coś do ucha. Matka przyniosła spory kęs zbrylonego miodu. Podziękował jej spojrzeniem.

– No, staruszku, skosztujże jakie to pyszne, podetknął koniowi słodką i wonną bryłkę pod sam pysk.

A ów wziął ją delikatnie aksamitnymi wargami i przez jakiś czas międlił językiem, jakby rozkoszując się smakiem, aż w końcu przełknął. 

– Smaczne było, staruszku? Pewnie nigdy czegoś takiego w swoim smutnym życiu nie próbowałeś…

Koń jakby rozumiejąc, zarżał cichuśko.

Zobaczywszy to czarny kot i rudawy pies popędziły teraz na wyprzódki, kot, by otrzeć się o nogi młodego cieśli, a pies, by podstawić mu łeb do pogłaskania, bo każdy chciał dostać swoją porcję czułości.

– No już, już, wystarczy – mówił cieśla, ale nie odmawiał im pieszczot.

A kiedy zwierzaki wreszcie odbiegły, każdy w swoją stronę, zwrócił się do ludzi, którzy dostarczyli mu surowy pień drzewa.

– To już ostatnia robota, jaką biorę. Następną zlecajcie komuś innemu.

– Ale ty jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę!

– To już ostatnia robota, jaką biorę – powtórzył dobitnie. – Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić z tego pnia?

– Gładko ociosaj w kant, podziel na dwie części – dłuższą i krótszą, wyżłób zakłady na poprzeczne łączenie… tyle…

– Zatem mam zrobić… krzyż?…

– Właśnie…

* * *

Gdy już młody cieśla, którego teraz nazywano nauczycielem, po trzech latach wędrówek i nieustannego opowiadania o miłości, prawdzie i dobru znów dotarł przed kolejną Paschą do świętego miasta Jeruzalem, witany przez tłumy niczym król, chociaż jechał na oklep na oślątku, źrebięciu oślicy, i to na dodatek jeszcze pożyczonym, nie zaś na szlachetnym arabskim rumaku przybranym w złoty czaprak, tak wystraszył tych, którzy mieli władzę, pieniądze i rządy dusz, iż umyślili sobie, aby go zgładzić. Postanowili więc unicestwić raz na zawsze dobro, miłość, prawdę i życie.

A kiedy już go opluli, kiedy wyszydzili, kiedy sponiewierali, skatowali, to nałożyli mu na barki starannie ociosaną belkę. Od razu wyczuł pod palcami własną robotę. Przymknął oczy, lekko się zachwiał pod ciężarem i powoli wyruszył w swą ostatnią drogę…

Tłumy pobożnych, rozsądnych i przyzwoitych zebrane w podwójnym szpalerze wzdłuż trasy wiodącej na Miejsce Czaszki, szydziły z niego i ryczały ze śmiechu… garstka niewiast płakała… a z tych dwunastu mężczyzn, którzy mu byli uczniami, przyjaciółmi, synami nieomal, raptem tylko jeden nie uciekł w popłochu, drugi zaś, ten co go zdradził i sprzedał za garść grosiwa, ten się był już zdążył powiesić w rozpaczy…

I mijał go też konik, ten sam zabiedzony, który ongiś przyciągnął pień, a któremu dał skosztować słodyczy miodu… i chciał konik pomóc, chciał ten pień łbem podeprzeć, chciał ulżyć umęczonemu, zaczął więc rozpychać zwarty szereg gapiów, już był tuż–tuż, tuż–tuż, ale właściciel smagnął go rzemiennym batem raz, drugi, dziesiąty klnąc przy tym głośno i ordynarnie… i upadł konik na kolana… i serce mu pękło…

* * *

Wisiał obnażony między niebem a ziemią. Wisiał na drzewie, które ongiś napotkał w lesie, na drzewie, które sam ociosał, na drzewie hańby, między złoczyńcami. Przybity za ręce i nogi wielkimi gwoździami z kutego żelaza o tępych kwadratowych łbach…

A tuż przy jego stopach stała matka i jedyny uczeń, który się nie uląkł, ani się też swojego mistrza nie powstydził. W ich twarzach dało się wyczytać udrękę, lecz oczy mieli suche. Może już wszystkie łzy wypłakali? Kto to wie?…

Omijając nogi rozlicznych gapiów, próbował podpełznąć do krzyża rudawy kundelek, lecz jakiś pobożny lewita wymierzył mu tak potężnego kopniaka, że pies ze skowytem runął na kamieniste zbocze, kalecząc boki i łamiąc żebro.

A zawieszony na drzewie, uprażony na słońcu, spragniony, napojony octem i żółcią, by mu jeszcze przydać męki, zawołał wielkim głosem:

– Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!

Kundelek znów podjął próbę, by podpełznąć do stóp swego pana i znów kolejny kopniak odrzucił go precz…

A zawieszony na drzewie, mimo bólu rozdzierającego mu całe ciało, rozejrzał się wokół. W słońcu srebrzyły się gaje oliwne, gdzieś, hen, za miastem, zieleniały połacie pól porosłych młodziuchną pszenicą, w powietrzu smużył się zapach wiosennych kwiatów… wtedy przymknął oczy, pojedyncza łza stoczyła się po policzku, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i zwiesił głowę na piersi… bo w końcu ból rozdarł mu serce na strzępy…

Ciało osunęło się bezwładnie, a wtedy żołnierze podeszli… i zobaczyli, że już umarł, więc nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda.

I tak wisiał na tym drzewie hańby, aż słońce się zaćmiło, aż ziemia zadrżała, aż zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje… aż cała natura skamieniała zdjęta grozą… aż ptaki zamilkły i nawet wiatr wstrzymał oddech… i tylko jeden, jedyny pies, który wreszcie doczołgał się do stóp Zamordowanego, patrząc w oczy jego matki, zawył długo i przeciągle, ale tylko jeden, jedyny raz…

Tymczasem on wciąż wisiał na krzyżu, na drzewie hańby… A wiatr, który łagodnie owiewał Jego przesycone gorączką ciało, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć, wstawiał się za Nim u owego Drzewa, które już drzewem hańby być przestało, błagając drżącym i świszczącym głosem:

Skłoń gałązki, drzewo święte, ulżyj członkom tak rozpiętym.

Odmień teraz oną srogość, którąś miało z przyrodzenia.

Spuść lekuchno i cichuchno Ciało Króla Niebieskiego…

– Zaiste, ten był Synem Bożym – zbielałymi ze strachu wargami wyszeptał rzymski setnik, ów, który włócznią przebił Mu bok. Powtórzył to raz jeszcze, wycierając krew, która trysnęła z boku skazańca na jego chore, zarastające powoli bielmem, oczy. A one w jednej chwili odzyskały całą jasność i całą moc i całą ostrość widzenia, bo ta krew je uleczyła!

– Oj, a jakże mi to udowodnisz? Synem Bożym, zaraz Synem Bożym… – uczony w Piśmie nachalnie schwycił żołnierza za rękę. – No, udowodnij, że był Synem Bożym. To tylko twoja wiara, a ta nie ma nic wspólnego z wiedzą. No… to, co mi na to odpowiesz?…

Rzymianin szarpnął się gwałtownie.

– Odejdź! Zostaw!

– Ale… wiara… wiedza… nie musisz wierzyć… dam ci wiedzę… będziesz wiedział… Nie masz wiedzy, jesteś jak ślepiec… błądzisz po omacku… ja ci dam wiedzę! Będziesz znał dobro i zło.

Lecz żołnierz, który właśnie odzyskał wzrok, już nie słuchał parskającego śliną i gwałtownie gestykulującego natręta. Szybkim, sprężystym krokiem podszedł do matki Ukrzyżowanego i do młodzieńca, który jej towarzyszył.

– Posłuchajcie, zrobiłem, co musiałem. Jestem żołnierzem… Czy możecie mi wybaczyć?…

– Wiem. Jak ci na imię, synu? – zapytała kobieta.

– Longinus… – zawahał się przez chwilę, a potem dodał – matko…

* * *

Przed pieczarą grobową, do której wejście zakryto potężnym okrągłym głazem, płonęło niewielkie ognisko. Skądś z zarośli, dobiegały tajemnicze szepty nocy, jakieś trzaski, ptasie kwilenia, pohukiwanie sów, widać było niewyraźne cienie drgające na żwirowej ścieżce prowadzącej w głąb ogrodu.

Rzymscy żołnierze, pod wodzą setnika Longinusa, trzymali straż. Tak im nakazano. Zimno było, więc każdy chciał się znaleźć jak najbliżej ognia.

Naraz coś poruszyło się w krzakach, dało się słyszeć trzask łamanych suchych gałązek. Jeden z Rzymian gwałtownie powstał i zacisnął dłoń na rękojeści krótkiego miecza zwanego gladius, wpatrując się w ciemność, z której dobiegły te niepokojące odgłosy. Ale zaraz odetchnął z ulgą, widząc, że to tylko pies, ten sam pies, który był na Golgocie, a teraz, choć pobity i pokrwawiony, przywlókł się do grobu swojego Pana.

Żołdacy zaczęli ciskać w niego kamieniami, ale kundelek nie dawał się odpędzić. Odbiegał nieco tylko na bezpieczną odległość, a potem z uporem znów pełzł, przywierając brzuszkiem do ziemi, w stronę kamienia tarasującego wejście do grobu.

– Dajcież mu już spokój – powiedział Longinus. – Popatrzcie, bezrozumne stworzenie, a jakie wierne, jakie oddane. Chodź, no chodź do mnie – wyciągnął rękę w stronę zwierzęcia, chodź tu i zagrzej się, bo i ty zmarzłeś.

Pies nieufnie popatrzył na żołnierzy, ale ostatecznie posłuchał i zbliżył się do ognia. Położył się na brzuchu, wyciągnął przednie łapy i wsparł o nie łeb. Nie spał. Szeroko otwartymi brązowymi oczami wpatrywał się w kamień tarasujący wejście do pieczary. Jakby na coś czekał.

Czas płynął wolno, ale wreszcie niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. I naraz… ni stąd, ni zowąd… w mgnieniu oka zrobiło się widno niczym w upalne południe, ale tylko w pobliżu grobowca. Nie wiedzieć skąd pojawili się jacyś młodzi mężczyźni, w jaśniejących szatach, z których przy każdym poruszeniu wydobywały się ogniste refleksy i rozświetlał je blask i lśniły niczym błyski zwiastujące nadchodzącą burzę. Jeden skinął dłonią, a kamień grobowy sam z siebie z hukiem się odtoczył i runął na płask, odsłaniając wnętrze pieczary. Wtedy z jej mrocznego wnętrza wykwitł tak potężny strumień złocistobiałej światłości, jakby to samo słońce na niebie eksplodowało.

Oślepieni i wystraszeni strażnicy, odrzuceni tym blaskiem precz od grobu, upadli na ziemię tracąc przytomność. Tylko Longinus trwał świadomy na tym samym miejscu nieporuszony, pies zaś z radosnym skomleniem rzucił się w stronę wejścia do pieczary. Wtedy jeden z młodzieńców w świetlanych szatach przytrzymał go za kark, a potem wziął na ręce. I już nie było widać psa, który jakby roztopił się w nieziemskim blasku, choć jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć jego szczęśliwe, przepełnione radością skomlenie i poszczekiwanie…

Andrzej Juliusz Sarwa

Duch [widmo] popa z Cmentarza Katedralnego

Duch popa z Cmentarza Katedralnego

środa, 26 września 2018 andrzej-sarwa/legendy-sandomierskie-duch-popa

LEGENDY SANDOMIERSKIE (33) – Duch popa z Cmentarza Katedralnego

Pan S., a było to latem roku 1935 lub 1936, około północy, udawał się dorożką na stację kolejową. Wyjechali z ulicy Listopadowej i jadąc ulicą Mickiewicza w stronę Zawichojskiej ujrzeli coś niezwykłego. Otóż z bramy Cmentarza Katedralnego wyszedł ubrany w sutannę, z krzyżem napierśnym, długimi siwymi włosami i brodą, duchowny prawosławny. Przeszedł przed bryczką, strasząc konie, które na jego widok zareagowały rżeniem, parskaniem i rzucaniem się w uprzęży.

Tymczasem duchowny, nie zważając na to zupełnie, wszedł do parku po drugiej stronie ulicy i spokojnym krokiem udał się w kierunku zabudowań dawnego klasztoru O.O. Reformatów. Podczas zaborów znajdowała się w nim prawosławna parafia pod wezwaniem św. Archanioła Michała, zaś w okresie międzywojennym – dowództwo 2 Pułku Piechoty Legionów, a więc obiekt niedostępny dla cywilów (nie mówiąc już o księżach prawosławnych!).

Cmentarz prawosławny w Sandomierzu

———————

– I cóż w tym niezwykłego? – możecie zapytać. Ano na razie nic. Ale nim przejdę do następnej relacji, kilka słów wyjaśnienia. Otóż z chwilą odzyskania niepodległości przez Polskę parafię prawosławną w Sandomierzu zlikwidowano. Mieszkający tu Rosjanie (poza dwiema czy trzema rodzinami) wyjechali i nie było też duchownego wschodniego wyznania. Skąd się zatem wziął ten ostatni i to w środku nocy, w drugiej połowie lat trzydziestych, na owym cmentarzu? Czyżby jaki przejezdny odwiedzał mogiłę bliskiej osoby, albowiem grzebano tam również prawosławnych? Może.

Nieżyjący już dziś pan S. aż do śmierci z uporem godnym lepszej sprawy, twierdził, iż obydwaj z woźnicą widzieli upiora.

* * *

Doktor R. wiosną 1945 lub 1946 roku został około północy wezwany do chorego. Wypadło mu przejść obok bramy Cmentarza Katedralnego. Śpieszył się, szedł zatem dość szybko i nieomal nie wpadł na wychodzącego z niej akurat prawosławnego księdza. Zatrzymał się, aby go przepuścić i przy okazji przyjrzał mu się dokładnie. Miał go na wyciągnięcie ręki, a pobliska latarnia dawała sporo światła.

Ksiądz był w sutannie (riasie), na piersiach wisiał mu na łańcuchu srebrzysty krzyż i miał siwiutkie jak gołąbek włosy i brodę. Wszelako jego twarz nie była twarzą żywej istoty, lecz trupiosiną, o martwych oczach, twarzą upiora. Przeciął jezdnię i wszedłszy do parku, skierował się w stronę dawnej cerkwi św. Michała.

* * *

I wreszcie ostatnia relacja, pochodząca z lipca lub sierpnia 1976 roku. Młodzieniec P. zasiedział się u swojej dziewczyny dłużej niż zwykle i wyszedł od niej tuż przed pierwszą w nocy. Najbliżej mu było do domu obok Cmentarza Katedralnego. Minął go i przeszedłszy na drugą stronę ulicy Mickiewicza, znalazł się na chodniku biegnącym równolegle do parku, odruchowo odwrócił się i spojrzał w bramę cmentarną. Była pełnia i – jak twierdzi – prawie tak widno jak w dzień. I wtedy zobaczył wychodzącą stamtąd postać.

Przystanąwszy, czekał, aby przyjrzeć się jej, gdy nieco się przybliży. Postać minęła jezdnię i szła dokładnie w stronę chłopaka. Gdy była odeń zaledwie kilka kroków, z przerażeniem spostrzegł, iż to nie zwykły ksiądz, za jakiego ją wziął, lecz dziwnie wyglądający duchowny prawosławny. I tym razem opis zjawy dokładnie pokrywa się z dwoma poprzednimi relacjami. Sutanna, krzyż napierśny, siwe włosy i broda, a także coś, o czym nie mówi pierwsza relacja, ale co występuje w drugiej – trupio-sina twarz i martwe oczy.

——————————-

Cóż, trzy identyczne relacje ze spotkań z tą samą zjawą (na przestrzeni pół wieku) to chyba nie bujna wyobraźnia świadków? Lecz jeśli nie ona, to co?

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018

Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Księgarnia ARMORYKA

Księgarnia “Na Starówce”

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

Platforma Virtualo

Krystyn Tarnawita. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część VI

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VI

Krystyn Tarnawita

Jako rzekłem, zowię się Krystyn, a moim herbem jest Tarnawa. Dobry to ród Tarnawici i krajowi zasłużony. Nie o tym wszelako chciałem mówić.

Rodziłem się dawno, dawno temu. Ile to lat od onej chwili upłynęło, sam już nie wiem. Wszelako myślę, że zebrałoby się ich z dziewięćdziesiąt. 

Matka kochała mnie tak mocno, jak mocno można kochać jedynaka. Ojciec zaś wiązał ze mną wielkie nadzieje. Nietrudno się domyślić, iż sposobił mnie do rycerskiego rzemiosła, a że ambitny był ponad miarę, tedy pragnął, abym – gdy dorosnę – dostąpił najwyższych dworskich zaszczytów. 

Tymczasem ja, cóż, nie przywiązywałem wagi do tego, co dla mojego ojca uchodziło za najważniejsze w życiu. Mnie się marzyła nieśmiertelna rycerska sława. Zwycięstwa w bojach, pierwszeństwo w turniejach, uśmiechy najpiękniejszych dam. 

To, iżeśmy oba nie mieli racji, że wszystko na tym padole marność tylko nad marnościami, przekonałem się grubo później. Na początku jednak życie moje płynęło tak, jak może płynąć życie młodzieńca z rycerskiego rodu i niebiednego na domiar. 

Wprawiałem rękę do miecza, do włóczni. Uganiałem po puszczy za zwierzyną, stawałem w szrankach. Nigdy nie zapomnę, gdy książę po Mszy w zamkowej kaplicy wręczył mi pas, miecz, pozłociste ostrogi, pasując mnie na rycerza. Od tamtej chwili żyłem na dworze. 

Któregoś dnia – na moje nieszczęście chyba – naparłem się jechać w poselskim orszaku do niemieckich krain. Gdyśmy po podróży stanęli w cudnym mieście Bambergu, spadło na mnie nieszczęście, którego skutkiem jestem dziś tym, kim jestem. 

Staruch zamilkł i przymknąwszy oczy, przywoływał pod powieki obrazy dawnych zdarzeń. Minął spory kęs czasu, zanim wrócił do przerwanej opowieści:

– Wyprawiono dla nas ucztę. Podejmowano najwykwintniejszymi potrawami, których nawet nie umiałbym nazwać, bowiem przygotowali je kucharze z południowych krain. Pojono nas najwyborniejszymi, jakie w swym życiu piłem, trunkami. Zabawiano śpiewem trubadurów. 

Byłem oszołomiony. Od nadmiaru wrażeń czułem zawrót głowy. Chwilami zdawało się, iż jestem w raju, a nie na ziemi. 

Wtedy do sali biesiadnej weszła ona. Była szczupła i nadzwyczaj kształtna. Pyszne pozłociste włosy wpół skręconymi pierścieniami spływały jej na plecy. Oczy… Boże, cóż to były za oczy… Głębokie i zielone niczym toń morska w piękny letni dzień.

Oniemiałem z zachwytu. Ona to zauważyła i od owej chwili starała się czynić wszystko, abym do reszty stracił dla niej głowę. 

Młody byłem. I głupi. Nim uczta dobiegła końca, padłem na kolana przed margrabią, jej ojcem, żebrząc o rękę córki. Wszyscy się śmiali. Dziewczyna też. Tylko margrabia był poważny. Zapytał: 

„I cóż ty na to, Hildegardo?” 

Na imię bowiem miała Hildegarda. A ona roześmiała się perliście i dotknąwszy białą, wypielęgnowaną dłonią moich rozognionych policzków, rzekła: 

„Jeśli to prawda, że żyć beze mnie nie będzie już mógł, niechaj pozna moje litościwe serce. Zgoda, zostanę jego żoną”. 

Boże, radość rozsadzała mi piersi. Nigdy nie byłem w życiu tak szczęśliwy jak wówczas. Ale Hildegarda rychło sprowadziła mnie z obłoków na ziemię. Powiedziała bowiem:

„Zostanę twoją żoną, ale pod pewnym warunkiem”. 

Patrzyłem na nią z niepokojem w oczach, a ona ciągnęła: 

„Pod warunkiem, iż przyniesiesz mi nieco wody z czarodziejskiego źródła wiecznej młodości. Czy zgadzasz się na to?” 

Nie myślałem wówczas o tym, że owo, o co mnie prosi, jest bez mała wyrokiem śmierci. Wtedy czułem się tak silny, jak żaden z żyjących pod ziemskim niebem mężczyzn. Czułem, iż mam w sobie coś z potęgi anioła. Zresztą to ona mnie prosiła, a dla niej gotów byłbym uczynić wszystko. 

Poprzysiągłem tedy, iż nie spocznę, aż spełnię owo żądanie. Porwałem się na nogi i nie zwlekając, wybiegłem na dwór. Gonił mnie śmiech biesiadników, ponad którym górował jej śmiech perlisty. Dosiadłem konia i pognałem przed siebie, drogą wiodącą na zachód. Ponoć kędyś tam, gdzie słońce kryje się wieczorem na spoczynek, leżała zaklęta kraina, w niej zaś źródło wody wiecznej młodości. 

Nie będę opisywał drogi. Była bardzo ciężka. Słońce paliło mnie żarem, wichry smagały bezlitośnie, w wysokich górach mróz kąsał uszy, policzki, palce. Nie raz i nie dwa razy narażałem życie. Poszarzałem i wychudłem. Po kilku miesiącach wędrówki stałem się cieniem człowieka, a przecież jeszcze nie tak dawno wyglądałem niczym zapaśnik.

W końcu dotarłem na najdalszy Zachód. Od morza, pośród którego leżała wyspa, kędy tryskało czarodziejskie źródło wód młodości, oddzielały mnie tylko niebotyczne góry. Poza nimi był już piach morskiej plaży omywany słonymi falami. 

Nie będę o tej przeprawie opowiadał, chociaż podczas niej śmierć tyle razy zajrzała mi w oczy, iż gdybym nie był nadal zaślepiony miłością do Hildegardy, pewnie czym prędzej bym wrócił do swoich. 

Ale ja byłem szalony i uparty. Za ostatek pieniędzy wynająłem okręt, aby mnie przewiózł na ową wyspę tam i na powrót. Wreszcie moje stopy dotknęły ziemi kraju, który był celem tej wędrówki, a zwał się Wyspą Niezmierzonych Bogactw.

Powietrze było tam zdrowe i czyste, niosące ze sobą woń rozlicznych – u nas nieznanych – kwiatów. Ziemia była żyzna, ludzie syci, a król Roderyk był władcą sprawiedliwym. 

Mieszkańcy wyspy opływali w dostatki, bo z nieba raz w roku padał złoty deszcz. Nic tedy dziwnego, iż nikt nie musiał pracować, by w pocie czoła zdobywać kęs strawy. Za złoto bowiem kupowano wszystko, co niezbędne, od mieszkańców okolicznych krain.

Wszelako również raz w roku, na kilka dni przed złotym deszczem, całe królestwo pogrążało się w żałobie. Oto bowiem na ziemi nie ma nic za darmo, więc i złoty kruszec, który opadał z chmur, był rodzajem zapłaty. 

W sercu kraju, w pobliżu siedziby króla, znajdowała się studnia, w której zamieszkiwał smoliścieczarny, demoniczny wąż o potężnym cielsku. Wystarczyło, iż wystawił głowę z owej czeluści i zasyczał, a wszystko, co żyje – od zwierzęcia, po człowieka – drętwiało ze zgrozy i przerażenia.

Otóż ongiś ów wąż zawarł pewien układ z pierwszym królem Wyspy Niezmierzonych Bogactw, który zapewniał krajowi niespotykany na całym świecie dobrobyt, władca natomiast i jego następcy, raz w roku, dostarczali mu dziewicę na pożarcie.

Mijały pokolenia, zmieniali się królowie, a wąż trwał. Obie strony – on i kolejni królowie – wiernie wywiązywały się z warunków umowy. W czasie, gdy na tronie zasiadał Roderyk, los wyznaczył na ofiarę dla węża piękną Esclarmondę, jego córkę jedynaczkę.

A stało się to wówczas, gdym ja przybył na wyspę.

Skoro tylko powiedziano królewnie, iż ma być ofiarą dla gada, rozpłakała się. W pierwszą noc śniły się jej koszmary: twarze straszne jakieś, białe, o jarzących się niesamowitym ogniem oczach, dłonie z krogulczymi palcami, wyciągające się po nią w zachłannym geście i jakieś fantastyczne stwory. 

Ale lepszy był nawet tak męczący sen od jawy, kiedy wracał lęk przed śmiercią, przybliżającą się do niej bardziej, i bardziej z każdą chwilą, z każdym uderzeniem serca. 

W duszy dziewczyny niepodzielnie zapanował strach. Uciskał jej pierś, skurczem obejmował gardło, spłycał oddech, a zarazem sprawiał, iż krzyczała przeraźliwie, buntując się przeciw temu, co miało ją spotkać. 

Żal jej bowiem było porzucać świat. Żal jej było błękitnego przestworu nieba, żal słońca, choć dawniej nie jeden raz narzekała na upał. Widoki najbardziej pospolite – lichych przydrożnych krzaków obgryzionych przez kozy, czy wyliniałego psa-staruszka o sparszywiałej skórze, któremu ongiś lubiła nogą porachować kości – teraz były jej drogie, a myśl, iż wkrótce nie będzie już mogła tego oglądać, sprawiała, że łzy obficie spływały jej po policzkach.

Im bliżej było do strasznego dnia, tym bardziej niespokojna się stawała i w coraz większym żyła napięciu. Gdy wcześniej, choć ciężki, ale jednak morzył ją sen, teraz przestała sypiać w ogóle. 

W końcu nadszedł ów dzień straszny. Zaraz z samego rana po Esclarmondę przyszła gromadka staruch, które przyniosły przepiękne szaty panny młodej i drogocenne ozdoby. Choć płakała, krzyczała, i jak mogła, tak opierała się jędzom, wykąpały ją, namaściły wonnymi olejkami i stosownie ubrały. 

Tymczasem przed zamkiem formował się weselny orszak, bowiem udawano, iż dziewczynę oddaje się wężowi nie na pożarcie, lecz jako panią i małżonkę.

Gdy przygotowania skończono, wszyscy w uroczystym pochodzie wyruszyli w kierunku studni – mieszkania potwora. Muzykanci wygrywali radośnie, a tłum wyśpiewywał pieśni weselne. 

W pobliżu studni tłum zatrzymał się w pewnym oddaleniu od cembrowiny, trochę z szacunku dla węża, ale przede wszystkim z lęku o własną skórę. Dwie wiekowe, lecz silne kobiety, o suchych i żylastych rękach, prowadząc dziewczynę, mocniej zacisnęły palce na jej ramionach i powlokły ku otworowi czeluści. 

Opierała się nieszczęsna z całych sił i krzyczała przeraźliwie, błagając o litość. A wąż wystawił swój budzący grozę łeb na zewnątrz i wpatrując się pożądliwie w ofiarę, co chwila wysuwał błyskawicznie rozwidlony język, badając w ten sposób otoczenie, jak to węże mają w zwyczaju. 

Podszedłszy do samej cembrowiny, staruchy powaliły Esclarmondę na ziemię, a same co sił w nogach rzuciły się do ucieczki. 

W owym czasie panowała cisza tak wielka, iż słychać było brzęczenie unoszących się w powietrzu much. Tłum zamilkł. Gdy wąż otworzył szeroko paszczę, chcąc rozpocząć połykanie ofiary, niejednemu ojcu zrobiło się dziwnie na sercu, bo pomyślał, iż gdyby los był mniej łaskawy, w tej chwili przed wężem leżałaby nie Esclarmonda, lecz jego własna córka. 

I oto tę wielką ciszę przerwał mój krzyk. Z kręgu gapiów, z obnażonym mieczem, srebrzyście połyskującym w promieniach palącego słońca, stojącego akurat w zenicie, skoczyłem do przodu.

W kilku susach dopadłem gada i wziąwszy potężny rozmach, ciąłem na odlew we wraże cielsko, aż łeb potwora odpadł i potoczył się po ziemi, a wszystko wokół zabarwiło się od posoki, która wyciekła z rany. 

Owo stało się tak nagle i niespodziewanie, że początkowo tłum nie wiedział, jak zareagować. Później dopiero wybuchnął okrzykami na moją cześć. Rozgwar zrobił się tak potężny, iż zadrżały liście na koronach okolicznych drzew. 

Radość zapanowała ogromna. Oto bowiem, chociaż miał skończyć się dobrobyt, życie owych ludzi nareszcie opuścił lęk. 

Król Roderyk zaprosił mnie do pałacu. Esclarmonda upadła przede mną na kolana, dziękując za ocalenie życia i zowiąc wybawicielem, a władca zaproponował, bym w nagrodę pojął dziewczynę za żonę i po jego śmierci przyozdobił skronie królewską koroną. 

Ale ja nie chciałem. Wciąż bowiem miałem w pamięci Hildegardę. Piękną Hildegardę. Jej obraz pieściłem pod powiekami, o niej śniłem, o niej marzyłem, tęskniłem za dotykiem jej delikatnych, wypieszczonych dłoni.

Słysząc moją odmowę, zdziwił się król i zasmucił, zasmuciła się też i królewna – bo jak mi się zdaje – pokochała mnie wówczas za to, iż ją ocaliłem. Wszelako ja byłem niezłomny w zamiarze powrotu. Bez przeszkód zaczerpnąłem tedy wody wiecznej młodości ze źródła, które tryskało właśnie na dnie studni, w której zamieszkiwał ów potworny wąż.

Nie będę mówił o drodze powrotnej. Była nie mniej ciężka i trudna niźli ta, która wprzódy zawiodła mnie na morską wyspę. A właściwie było mi jeszcze trudniej, bowiem teraz poza dzbanem z wodą nie posiadałem już nic. Żywiłem się tedy albo tym, czym mnie ktoś z łaski poczęstował, albo upolowaną zwierzyną. Wszelako najczęściej głodowałem, nie chcąc mitrężyć czasu na uganianie się za zwierzętami. Pragnąłem bowiem jak najrychlej stanąć przed Hildegardą. 

W końcu na horyzoncie zarysowały się strzeliste wieże Bambergu. Serce mocniej uderzyło mi w piersi. Oto rychło ziszczą się moje pragnienia. Oto posiądę tę, bez której nie umiałbym już żyć. 

Straże nie chciały mnie wpuścić do wnętrza zamku, tak byłem zmieniony i tak nędznym okryty łachmanem. W niczym nie przypominałem rycerza. W końcu jednakże udało mi się przekonać strażników i poszedłem prosto do biesiadnej sali, jako że trafiłem na czas, kiedy znowu odbywała się uczta, a moja wybranka lubiła ucztować.

Już z daleka dobiegł mych uszu gwar. Szczęk naczyń, dźwięczenie srebrzystych pucharów, odgłosy walki psów, które kąsały się zajadle, wydzierając sobie z paszczy na wpół obgryzione kości, ciskane przez biesiadników wprost pod stoły. 

Wszedłem do sali. Na mój widok zapanowała cisza. Tylko Hildegarda zapatrzona w oblicze jakowegoś rycerza dalej szczebiotała wesoło. Można było dostrzec, iż świata poza onym rycerzem nie widzi, ów zaś poglądał na nią tylko od czasu do czasu, rzucając raczej znudzone spojrzenia. 

W końcu spostrzegła mnie i Hildegarda. Wpatrzyła się bacznie w moją twarz i chyba poznała, bowiem zmieszała się jakby nieco. Rychło jednakże wróciła jej pewność siebie. 

– Oto jestem, pani – rzekłem. – Otom wrócił. 

Zbliżyłem się do niej i przyklęknąwszy na jedno kolano, podałem jej dzban napełniony cudowną wodą, który niosłem przez tyle dni, tygodni, miesięcy z pieczołowitością, nie uroniwszy zeń ani jednej kropli.

– Oto woda, o którą prosiłaś. Ja wypełniłem swoje przyrzeczenie. Teraz ty dotrzymaj słowa. Zostań moją małżonką jak ongiś, w obecności świadków, mi przyobiecałaś. 

Cisza była wielka. Biesiadnicy zamarli w bezruchu, oczekując na dalszy bieg zdarzeń. Hildegarda zaś najpierw pobladła, później jej lica okryły się szkarłatem, a na koniec krzyknęła: 

– Głupcze! Głupcze! Czyś myślał, że do starości żyć będę w bezżennym stanie?! Nie było cię prawie dwa lata! Skąd mogłam wiedzieć, czy dotrzymasz słowa, czy powrócisz?! Spójrz! – tu wskazała dłonią na siedzącego obok niej rycerza. – Spójrz! Oto mój pan i małżonek. Poślubiłam go wtedy, gdyś ty się uganiał za mrzonką! To człowiek rozsądny, czego nie można o tobie powiedzieć. Zakpiłam z ciebie! Wysłałam po coś, co nie istnieje! Nie ma wody wiecznej młodości! To bajka! Wszyscy o tym wiedzą!

Krzyczała, poczerwieniała z gniewu. Jej mąż patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem na wargach, jakby chciał zapytać: „No i cóż? Który z nas lepszy, ty głupcze?” Ja zaś klęczałem nadal. 

Później powoli podniosłem się na nogi i odrzekłem spokojnie, chociaż gniew mnie dusił: 

– Mylisz się, Hildegardo. Woda młodości istnieje. To nie bajka. I ja ową wodę przyniosłem dla ciebie.

Uniosłem do góry dzban, aby wszyscy widzieli, i przechyliwszy go – powoli wylałem zawartość na posadzkę. Spływający strumień mienił się wszystkimi barwami tęczy, a rozpryskujące się krople dzwoniły niczym srebrne dzwoneczki. Później odwróciłem się i nie oglądając już wstecz, opuściłem zamek na zawsze. 

Tyle przecierpiałem. Ryzykowałem życie, odrzuciłem rękę królewny, pogardziłem tronem. Wszystko to dla niej i wszystko na darmo. Zakpiła ze mnie, oszukała i wydrwiła. A ja przecież nadal ją kochałem! Nadal! Czy rozumiecie?!

Mogłem wrócić, mogłem wyzwać jej pięknego męża i zabić go w walce. Mogłem ponownie żebrać o jej rękę, ale tego nie chciałem. 

Zrozumiałem wówczas, że żyć z Hildegardą nie mogę, a żyć bez niej nie będę już umiał. Wszystko straciło dla mnie sens, wszystko zatraciło wartość. 

Błąkałem się po świecie, szukając zapomnienia, ukojenia bólu serdecznego, ale ono nie przychodziło. Szukałem śmierci, rzucałem jej wyzwania, wszelako ona mnie omijała. Aż któregoś dnia spotkałem człowieka Bożego, który w pustelni, samotny, z dala od całego świata, umiał się radować każdym przeżytym dniem.

Postanowiłem tedy pójść w jego ślady. Wszelako nie byłem stworzony na mnicha. Nie złożyłem więc ślubów, lecz i nie wróciłem pomiędzy ludzi. 

Jak długo żyję w tej samotni, sam już nie wiem. Nie mierzę upływającego czasu, nie liczę przemijających chwil. Nareszcie znalazłem ukojenie, lecz nie zapomnienie przecież. 

Chociaż widziałem nie jedną wiosnę i nie jedną przeżyłem zimę, chociaż wiem, że Hildegarda – jeżeli jeszcze nie odeszła do wieczności – nie jest już tą Hildegardą, która ongiś, przed laty, wlała w moje serce niepokój, to przecie zapomnieć jej nie chcę i nie mogę.

Może to głupie, może ja jestem głupi, a może tak właśnie, a nie inaczej być musiało? Może ten, a nie inny los był mi przeznaczony? 

I ufam, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym na zawsze zamknę powieki, i że po tamtej stronie spotkam swoją Hildegardę. Ufam, iż wówczas pojmie ona, jaki popełniła błąd, jak ogromną uczyniła mi krzywdę. Wierzę, że wtedy nareszcie odnajdziemy się nawzajem. Na wieczność całą… Na wieczność… 

Chociaż już starzec skończył snuć tę zadziwiającą opowieść, nadal panowało głębokie milczenie. Historia, którą usłyszeli, wprawiła ich w zadumę. 

Halina rozmyślała o tym, iż nawet miłość niespełniona, tragiczna i nieszczęśliwa zdolna jest sprawić, iż ktoś poświęci dla niej całe swoje życie. Utwierdziła się w przekonaniu, że tym bardziej ona, ona, która choć krótko, ale jednak zaznała szczęścia u boku ukochanej istoty, winna jest jej wierność aż po kres dni, aż po oddech ostatni, po grób.

Bożena podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami, siedziała zapatrzona w ogień. W kącikach oczu błyszczały jej łzy. 

Kresław natomiast otrząsnąwszy się już widocznie z przygnębiającego nastroju, jaki wywołała opowieść starca, spoglądał na niego spode łba i uśmiechał się drwiąco. 

Po chwili zaś ozwał się w te słowa: 

– Tak, teraz sobie przypominam. Ten staruch zwariował. Ongi krążyły gadki o jakowymś Tarnawicie, którego dziewka rzuciła dla innego, a ów z tej przyczyny oszalał. Prawili, iż uszedł od świata i zaszywszy się w głębi boru, żyje na poły jak pustelnik, na poły jak dzika istota. I oto gadki okazały się prawdą. Znaleźliśmy owego Tarnawitę. Jedno mu tylko przyznać trzeba. Bajać umie pięknie. Bo chyba nie wątpicie, iż wszystko, o czym żeście odeń usłyszały, to nic innego jeno bajka?

– I po cóż kpić? – zapytała Halina. – Jeśli nawet nie wszystko jest prawdą w owej opowieści, której żeśmy przed chwilą wysłuchali, to przecie sam mówisz, Kresławie, iż to z wielkiej, a nieszczęśliwej miłości pomieszało się w głowie Krystynowi. 

– Też mi powód do zmartwień. Nie jedna dziewka, to druga. Małoż ich na świecie? A wszystkie chętne, żeby tylko wydać się za mąż, a w staropanieństwie nie dożyć sędziwego wieku – odparł na to Kresław. 

– Jakież to szczęście, iż nie wszyscy mężowie myślą w taki sposób – ozwała się Bożena. – Są przecie, i wielu ich jest, dobrzy i szlachetni, tak jak i są dobre i szlachetne niewiasty. Nie zaś tylko takowe, jak ta Hildegarda. Dajmy już spokój onym gadkom. Czas pomyśleć, co dalej czynić nam wypada.

– Może lepiej się stanie, jeśli będziem myśleć jutro – ozwał się Kresław. – Dzisiaj, gdyśmy zdrożeni, a sen powieki skleja, nic mądrego do głów nam nie przyjdzie. Ostańcież tedy, niewiasty, w chacie Tarnawity i śpijcie spokojnie. Ja idę na noclegowisko pomiędzy naszych zbrojnych. Dobrej nocy!

* * *

Halinę obudził świergot ptasi. Leżała czas jakiś z otwartymi oczami, wpatrując się w złocistą smugę słońca, która wpadała do izby przez szczelinę w zmurszałej ścianie, kładąc się jasną plamą na glinianym klepisku podłogi. W smudze onej wirowały, skrząc się – kiedy indziej niedostrzegalne – drobiny kurzu.

Śpiew ptaków to nasilał się, co słabł. Gdzieś daleko słychać było odgłosy pracowitego kucia dzięcioła-stukacza.

Halina podniosła się z legowiska i omywszy twarz w zimnej źródlanej wodzie, której pełen dzban stał w kącie izby, przyodziała się spiesznie i wyszła na dwór. 

Z lubością wciągnęła w nozdrza chłodne, wilgotne leśne powietrze, przesycone balsamicznym zapachem żywicy. Po zrudziałej ściółce przemknęła złotoruda wiewiórka, gdzieś hen, pośród kolumnady pni zamajaczyła sarna stojąca w bezruchu, wpatrująca się ze zdziwieniem swymi dużymi brązowymi oczyma w intruzów przybyłych mącić spokój leśnej głuszy – w ludzi śpiących wokół prawie wygasłego ogniska i w Halinę opartą o ścianę chałupy.

Pięknie było, spokojnie, i aż wierzyć się nie chciało, iż kędyś tam, za onym lasem, za szeroko rozlaną rzeką, w ruskiej ziemi czai się wróg chytry i okrutny, dybiący na mienie i żywoty mieszkańców tej krainy. 

Cudnie było i spokojnie. Przyroda żyła własnym życiem, nie bacząc na ludzkie troski, na ból, żal, ale i nie bacząc na ludzkie radości i szczęście. 

Słońce i świergot ptasi obudziły nie jedną tylko Halinę. Jej śpiący drużynnicy po kolei otwierali oczy i przeciągali ciała, aż kości chrzęściły im w stawach. 

Rychło ponad polaną dał się słyszeć rozgwar i śmiechy. Zapłonął suty ogień, a na rożnie z jałowcowego sękacza uczynionym poczęła przyrumieniać się sarna, rozsiewając wokół smakowity zapach pieczystego.

Kresław oporządziwszy siebie i konia, omywszy się w strużce krystalicznej wody, uparcie drążącej sobie łożysko w grubych pokładach zbrunatniałych opadłych igieł świerkowych, skierował swe kroki ku chacie Krystyna. 

Nie uszedł jednak i połowy drogi, gdy raptem przystanął, nasłuchując czegoś bacznie. 

– Cisza! – krzyknął. – Cisza! 

W obozowisku ucichło i wówczas skądś z dala, od duktu wiodącego ze wschodu na zachód przez puszczę, dobiegł uszu wszystkich odgłos końkich kopyt. W miarę upływu czasu tętent narastał, aż wreszcie stał się całkiem wyraźny. Oto jakiś samotny jeździec, śpiesząc się bardzo, podążał w ich stronę.

– Jasiek, Pietrek! – zawołał Kresław. – Skoczcie na koń i wyjedźcie onemu naprzeciw. Wypatrzcie, kto zacz, nie pokazując się najpierw. Jeśli to istotnie jeden tylko jeździec – na co by ów stukot zdawał się wskazywać – wypytajcież go, skąd i dokąd podąża i czemu tak mu spieszno.

Obaj młodzieńcy bez słowa odpowiedzi, by nie tracić czasu, dosiedli koni na oklep i trzymając się długich grzyw rumaków, pojechali w kierunku, z którego zbliżał się ów tajemniczy jeździec.

– Czyżbyś się lękał, Kresławie? – zapytała Halina.

– Nie wiem. Dziwne to. Samotny jeździec na tym odludziu, cwałujący o brzasku ku nam od ruskiej strony. Musiał wyruszyć w drogę, nim jeszcze słońce wstało. Nie, nie boję się przecież, bo i niby czego. Wszelako dziwne jakoweś mam przeczucia…

Ale nim zdążył dokończyć, dobiegł ich uszu odgłos łamanych suchych gałęzi i po chwili z zarośli wyłonił się Jasiek z Pietrkiem, wiodąc między sobą, również na oklep jadącego na wierzchowcu wyrostka liczącego nie więcej niż dwanaście czy trzynaście lat. 

Już z daleka widać było, iż jest zmęczony i ledwo utrzymuje równowagę na końskim grzbiecie. 

Gdy jezdni znaleźli się przed chatynką, otoczono ich ze wszech stron. 

– Kim jesteś, dziecko? – zapytała Halina obcego. 

– Zwą mnie Miłosz. Jestem synem rybaka Wojciecha. Żyjemy nad Bugiem, w takiej maleńkiej osadzie rybitwów. 

Przerwał zmęczony i łapał oddech szeroko otwartymi ustami. 

– Zsadźcie go z konia. Dajcie napić się wody – zarządził Kresław. 

Polecenie spełniono w mig. 

Chłopiec usiadł, oparł się plecami o pień sosny rosnącej samotnie tuż przy ścianie chaty i przełknąwszy kilka dużych łyków, począł mówić dalej: 

– Wczoraj ojciec popłynął na połów pod ruski brzeg. W samo południe, gdy słońce jęło najmocniej dokuczać spiekotą, dobił do lądu i poszedł w las szukać cienia i jagód, bo naszła go jak raz na nie ochota. Nie wiedzieć kiedy znacznie oddalił się od rzeki i przez przypadek odkrył coś, co mu kazało natychmiast zawracać. Oto na rozległym błoniu dojrzał setki i tysiące wojowników tatarskich wespół z Rusinami i Kumanami, którzy rozbijali obozowisko. Co rychlej wrócił do osady, zwołał wszystkich mieszkańców i zbiegli w puszczę, na uroczysko pośród bagien, gdzie nikt nie trafi, jeśli dobrze nie zna drogi. Mnie pierwej kazał siadać na konia, który ongiś się do nas przyplątał, nie wiedzieć skąd. Może od Tatarów? Otóż mnie kazał siadać na onego konia i pędzić ku Lublinowi, ostrzegając wszystkich po drodze, że pożoga wojenna się zbliża. 

– Et, przesadzasz pewnie – ozwał się na to Kresław.

– Nie wiem, panie. Ja nic nie wiem. Jam niczego nie widział. Wszelako ojciec wrócił wielkim strachem zdjęty – a byle czego się nie lęka – i opowiadał, że wojska mrowie nieprzebrane. Że setki i tysiące zbrojnych ciągnie w nasze strony. Że to nie zwyczajny podjazd, jakiś się tu kręci, jak to zwykle przy granicy, łupiąc i łowiąc niewolnika. Ojciec mówił – ciągnął chłopak – iż to cała armia, którą chyba sam chan dowodzi. Patrzeć tylko, jak wejdą w nasze granice, grabiąc i mordując. I mówił ojciec jeszcze, żebym spróbował dotrzeć do któregoś z rycerzy i niech ten, co prędzej, da znać do Sandomierza i do Krakowa, iżby wojsko sposobiło się do obrony.

– Jakże daleko teraz mogą być Tatarzy? – spytała Halina. 

– Trudno mi rzec, pani. Ale pewnie ze trzy dni konnej jazdy. Jam tu pędził dwa dni, nocy zarywając i nie szczędząc konia. Oni tak prędko się posuwać nie mogli, tedy pewnie zdobyłem nad nimi z dzień przewagi.

– Bystry z ciebie chłopak – pochwalił go Kresław. – Ponad wiek bystry. Szkoda cię na rybitwę. Pani Halina pomówi o tobie z księciem, żeby cię do służby przyjął… Jeśli przeżyjemy… 

Po tych ostatnich słowach zapadła cisza, a zbrojni Haliny poglądali po sobie z niepokojem. 

– Cóż nam zatem czynić wypada? – ozwał się jeden z nich.

– Jak to co?! – zakrzyknęła Bożena. – Będziemy walczyć! Po to przecie was ćwiczono, po to zbrojono! Wyszliśmy szukać Tatarów i patrzcie, jak się nam poszczęściło. Już ich mamy! 

– Oj, mielibyście rozum – Kresław pokiwał głową – i nie oplatali byle czego, pani Bożeno. Dyć armia cała tu idzie, nie podjazd jakowyś. Woje obznajomieni z rycerskim rzemiosłem, a nie ciury i hultaje, co nocami wsie napadają, krowy a wieprze rabując.

– Cóż więc radzisz, panie Kresławie? – zapytała Halina. 

– Co radzę? Ano radzę, by kilku ludzi pchnąć z wieścią ku Lublinowi, a my z resztą na krótsze drogi, wracajmy co koń wyskoczy do Sandomierza. Nic tu po nas. Jeśli nas teraz ogarną, nikt z życiem nie ujdzie, a w Sandomierzu każde zbrojne ramię się przyda.

– Masz rację, panie – rzekła Halina. – Masz rację. Zostać tutaj, to tyle samo co śmierci szukać z własnej ręki. Posilmy się jednak przed drogą i dopiero ruszajmy. 

Poćwiartowano mięsiwo, chociaż było dopiero na wpół upieczone, i podzielono je na porcje tak duże, ażeby każdy mógł głód zaspokoić. Pragnienie zaś ugaszono wodą kryniczną, tak zimną, że aż zęby cierpły. Wreszcie jęto siodłać konie. 

Halina podeszła do trzymającego się na uboczu Krystyna Tarnawity, który ze spokojem, jakby nic się nie stało, albo-li też rzecz cała jego nie dotyczyła, z lubością wysysał szpik z sarniej kości. 

– A wy, ojcze? Cóż zamierzacie czynić? 

Staruch wzruszył ramionami i nie odezwawszy się wcale, dalej wysysał szpik. 

– Jedźcie z nami, ojcze. Dam wam któregoś z luzaków, przecie chyba utrzymacie się w siodle, a jak nie, przywiążemy was rzemieniami. Jedźcie, życia na szwank nie narażajcie. Porzućcie to pustkowie. Dam wam w Sandomierzu pomieszkanie, zaopiekuję się wami jak córka rodzona.

Stary podniósł na nią oczy i rzekł: 

– Wiem, że prawdę mówisz. Wiem, że byś mi była jak córka. Ale po co? Tatarzyn mi niestraszny. Ujdę przed nim do swojego schowu na trzęsawisku, jak już nie jeden raz bywało. A nie uda się ujść? Cóż? Czyż nie dość żyłem na tym Bożym świecie. Czas spocząć, stare kości złożyć w ziemi, Dnia Sądu czekając.

Umilkł, by po chwili ciągnąć dalej: 

– Widzisz, moje dziecko. Tam, po drugiej stronie żywota, czeka na mnie przecie Hildegarda… A powiem ci jeszcze jedno. Czy ujdę stąd, czyli też zostanę, to wiem, iż tegorocznej zimy nie doczekam. Pisane mi bowiem umrzeć wówczas, gdy jesień okrasi liście czerwienią i żółcią.

– Nie mówcie tak, ojcze. Nie mówcie. Nikt nie może mieć pewności, jak długo żyć mu sądzono i kiedy ma odejść. 

Krystyn uśmiechnął się łagodnie. 

– Jeśli Bóg dozwoli ci dożyć wieku tak sędziwego, jak mój, to wtedy otworzą ci się oczy na wiele, wiele rzeczy, których dzisiaj nie dostrzegasz. Wewnętrznym okiem, okiem swojej duszy będziesz umiała wypatrzeć więcej, niż widzisz oczyma ciała. Wierzaj mi, ja wiem, iż rychło już umrę. Wiem, że czas mojego bojowania dobiegł kresu, a nadszedł wreszcie czas odpocznienia.

Oczy Haliny zwilgotniały, a w ich kącikach zaszkliły łzy. Upadła przed starcem na kolana, prosząc:

– Pobłogosławcie mnie, ojcze, pobłogosławcie! 

– Co czynisz, dziecko? Co czynisz? Nie jestem przecie mężem Bożym, sługą Kościoła. Ot, starym, nieszczęśliwy człowiek, który nie umiał żyć zwyczajnie, jako drudzy żyją. 

– Pobłogosławcie mnie, ojcze. Proszę o to. Może nie umieliście żyć, ale umieliście kochać tak, jak mało kto umie. 

– Nie, moje dziecko. Kochać także nie umiałem. Może kiedyś to zrozumiesz. Zmarnowałem życie. Zmarnowałem. Wszelako teraz na odmianę już zbyt późno. Oby Bóg był dla mnie miłosierny. 

Przerwał i zapatrzył się w błękitny przestwór niebios. A potem znów zaczął mówić, ale mówić zgoła inaczej:

– Tam czeka na mnie Hildegarda… Włosy ma złote, a oczy niebieskie… szyję smukłą i pierś bujną… Hildegarda… czeka… 

Ocknął się raptem. Wstrząsnął nim krótki, urywany szloch. Pochylił się nad Haliną, objął ją oburącz za głowę i przytulił do piersi. 

– Jedź z Bogiem, dziecko. Jedź z Bogiem. 

– Na koń! Na koń! – Ostry głos Kresława wydającego komendę poderwał Halinę na nogi. Uścisnęła mocno dłonie Krystyna i nic już nie mówiąc, podeszła do swego wierzchowca.

Gdy wszyscy usadowili się w siodłach, ścisnęła boki konia kolanami, jednocześnie z lekka kłując zwierzę ostrogą. Po chwili zwarty oddział podążał spiesznie leśnym traktem ku Sandomierzowi. Śród kolumnady pni tętent niósł się szeroko i powracał echem, aż po pewnym czasie ucichł w oddali i słychać było jeno ptasi szczebiot i szelest liści poruszanych wiatrem. Gdzieś trzasnęła uschła gałąź złamana racicą dzika… 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

W lochach Sandomierza. Książę Henryk i Judyta. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Cz. II.

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

rozdział 2

W lochach


Znalazłszy się w podziemiach książęcego dworzyszcza, stara piastunka nie straciła głowy. W wielkiej sklepionej sali, którą już była wcześniej poznała, ukryła parę godzin wcześniej dwa tobołki z żywnością i spory zapas pochodni. Teraz podźwignęła pakunki, stękając ciężko, a wręczywszy Halinie gorejącą gałąź, poleciła jej iść przodem i oświetlać drogę.

Plan miała jasny i prosty. Oto odejdzie najdalej, jak tylko można odejść w podziemia bez obawy zabłądzenia, tam przeczeka kilka dni, aż Tatarzy odejdą dalej w swoją drogę, a potem powędruje z dziewczynką do rodzinnej wsi, do Krępy. 

Szły tedy obie niespiesznie, długim, wąskim chodnikiem, wydrążonym w miękkim żółtym lessie, czyniąc co pewien czas kopciem ślady na stropie, aby nie pobłądzić i móc tą samą drogą powrócić ku wyjściu. 

Gdzieś z oddali dobiegał stłumiony odgłos walki w grodzie, ale w miarę jak posuwały się do przodu, podążając w głąb wzgórza, milkł on, by w końcu zupełnie zamrzeć. 

Zapanowała cisza tak wielka, iż słyszały pulsowanie własnej krwi w skroniach i bicie serc. Ogarnęło je jakieś dziwne onieśmielenie. Czuły się przytłoczone tajemniczością owego podziemia, w którym zdawały się drzemać duchy przeszłych zdarzeń, przynależne do świata, który już dawno przeminął. 

Żółtawe ściany były chłodne i wilgotne, pachniały stęchlizną. Grunt pod nogami zaś, lekko oślizgły, łagodnie opadał ku dołowi, wiodąc wędrowczynie ku sercu grodowego wzgórza. 

Po pewnym czasie korytarz począł się rozszerzać i zobaczyły, że jego ściany są w regularnych odstępach powzmacniane szerokimi filarami, obmurowanymi polnymi kamieniami. Uszły jeszcze kilkadziesiąt kroków i znalazły się w sali tak niskiej, że piastunka prawie dotykała głową jej powały. 

– Zaczekaj, moje dziecko – powiedziała do Haliny.

Stanęła niezdecydowana, bezradnie rozglądając się wokół. W dokładnie obmurowanych kamiennym szpatem ścianach pomieszczenia ziały czarne dziury licznych otworów, dając początek nowym korytarzom.

Staruszka nie wiedziała, co czynić. Czy wystarczy zatrzymać się tutaj i tutaj przeczekać owe kilka dni, czy też iść dalej. A jeśli dalej, to dokąd i jak długo jeszcze? 

Na razie jednak postanowiła zatrzymać się na odpoczynek, bo serce ciężko waliło jej w piersi, a płuca z trudem łapały oddech. Halina także wyglądała mizernie. Usiadły zatem na jednym z tobołków pod ścianą, zatykając pochodnię w szparę między kamieniami. 

Piastunka wyciągnęła kawał kiełbasy, rozłamała go sprawiedliwie na pół, a z wielkiego bochna o chrupiącej skórce kasztanowej barwy oderwała dwa spore kęsy chleba i podawszy jedną porcję dziewczynce, sama poczęła jeść drugą.

Z lubością zagłębiła pożółkłe, ale ostre jeszcze zęby w pachnącym miąższu razowca, a później odgryzała kawałki kiełbasy. Żuła to dokładnie, pomlaskując z zadowoleniem, a gdy skończyła, obtarła usta rękawem i rzekła: 

– Oj, przydałby się teraz kusztyczek miodu! Albo chociaż piwa – dodała z westchnieniem. 

Tymczasem Halina siedziała smutna, z głową opuszczoną na piersi, a chleb i kiełbasa leżały nietknięte na jej zsuniętych kolanach. Staruszka popatrzyła na nią z czułością, ale i ze smutkiem. 

– Mój ty robaczku, kruszyno ty moja! Samaś została na świecie, sama jak palec! Ciężki żywot cię czeka, ale przecie kiedyś i dla ciebie słonko zaświeci…

Dziewczynka nie wytrzymała dłużej i rozszlochała się w głos. Piastunka zawtórowała temu, gdy dziecko przywarło do niej i oplotło jej szyję ramionami.

– Wypłacz się, wypłacz, robaczku. To ci ulży. 

A gdy Halina po dłuższej chwili uspokoiła się nieco, mówiła dalej: 

– Ale nie martw się, kruszynko. Dopokąd ja żyję, nie dam ci zginąć. Wychowałam twojego ojca, wychowam i ciebie. Pójdziemy do naszych, do Krępy. Teraz tyś tam pani, bo już z twego rodu nikogo na tym świecie nie masz… 

Naraz przerwała w pół zdania, bo z głębi korytarza, którym tu przyszły, dał się słyszeć jakiś dziwny odgłos. Coś jakby głuche dudnienie. 

Piastunka zastanawiała się, cóż by to mogło być, aż dźwięki stały się wyraźniejsze i jej uszu dobiegły niewyraźne strzępy mowy ludzkiej. 

Nie wiedziała, kto zacz się zbliża. Istniały bowiem dwie możliwości. Albo jacyś nieszczęśnicy, którzy uszli spod noża najeźdźców i szukają, jako i one same, schronu w tych podziemiach, i wtedy dobrze byłoby się z nimi połączyć, bo raźniej w kupie i bezpieczniej. Albo też są to Tatarzy, który zapuścili się aż tutaj w poszukiwaniu skarbów. 

Postanowiła zaczekać (chociaż było to nadzwyczaj ryzykowne), aby móc podjąć ostateczną decyzję, co czynić, dopiero wówczas, gdy owi ludzie przybliżą się na tyle, iż ich głosy staną się rozpoznawalne. 

Nie chcąc straszyć Haliny, nie podzieliła się z nią swymi obawami. Siedziała milcząca, nasłuchując pilnie. Czas dłużył się niemiłosiernie i upłynął spory jego kęs, zanim pochwyciła strzępki rozmowy na tyle wyraźne, że dało się rozróżnić poszczególne słowa. Ale nie była to mowa polska, ani nawet ruska. Słowa były niezrozumiałe. Oto zawisło nad uciekinierkami śmiertelne niebezpieczeństwo – zbliżali się ku nim Tatarzy.

Teraz staruszka nie zwlekała już dłużej. Porwała się na nogi, podniosła zawiniątka z jedzeniem, wsadziła pod pachę pęk pochodni i wskazując Halinie wlot najbliższego korytarza, wyszeptała: 

– Uciekajmy tędy! Zaraz nadejdą Tatarzy. 

Dziewczynce nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Porwała zapaloną pochodnię i skręciła w chodnik tak wąski, że starej piastunce trudno się było w nim zmieścić.

Nowa droga na odmianę wspinała się ku górze. Powietrze bardziej tam było zatęchłe, a podłoże wysypane grubo miałkim, szarawym piaskiem z dna Wisły, utrudniało szybki marsz. 

Posuwały się, jak tylko mogły najprędzej, ale i tak po jakimś czasie usłyszały z tyłu gwar licznych męskich głosów. Piastunka wyrwała pochodnię z rąk Haliny i cisnąwszy ją na ziemię, zdeptała nogami. 

Ogarnęła je ciemność tak gęsta, że aż dotykalna. Serca zaś, spłoszone, waliły głucho w piersiach spiesznym rytmem. 

– Matko, czy oni tu przyjdą? – zapytała szeptem Halina. 

– Cicho, robaczku, cicho. Da Bóg, nie przyjdą. Ale nie stójmy jak słupy. Podaj rękę i chodźmy. Tylko wysoko stawiaj nogi, byś się o coś nie potknęła. 

Trzymając mocno Halinę, szła po omacku. Tobołki z jedzeniem ciążyły jej coraz bardziej, a pochodnie ugniatały w bok. Uszły już spory szmat drogi i zdawało im się, iż niebezpieczeństwo minęło, lecz oto naraz z tyłu, w oddali, zapełgał nikły poblask czerwonożółtego światła na ścianach lochu. Tatarzy byli na ich tropie. Coś je musiało zdradzić. Ale co? 

W tej samej chwili staruszka zrozumiała. Przejęta grożącym niebezpieczeństwem nie zauważyła nawet, iż nie ma chustki na głowie. Pewnie musiała ją zgubić u wejścia do tego tunelu, bo czemuż by inaczej Tatarzy ów wybrali właśnie, a nie któryś z pozostałych? Poczuła zimno i mrowienie w krzyżu. Zdało się, iż nic ich nie uratuje od śmierci. 

Ale oto ściana, o którą od czasu do czasu opierała się barkiem, gdzieś zniknęła. Z prawej strony otwierało się wejście do nowego korytarza. Bez namysłu skręciła tam, pociągając za sobą dziewczynkę. Korytarz ostro opadał ku dołowi i był chyba szerszy od poprzedniego, bo nie mogła dosięgnąć rękoma obydwu jego ścian naraz. 

Uszły zaledwie kilkanaście kroków, gdy wpadły na ścianę wyrosłą raptem przed nimi. Piastunka pomyślała, iż tunel kończy się ślepo i że znalazły się w pułapce, z której Tatarzy zbiorą je jak ryby z saka, lecz wyciągając ramiona na boki, stwierdziła z ulgą, że tak nie jest. Oto bowiem korytarz zakręcał tylko pod prostym kątem i prowadził kędyś hen, w nieznane. 

Szły nadal bez chwili odpoczynku. Ale szły powoli, bo po omacku. Skręcały w coraz to nowe korytarze pojawiające się przed nimi, tak iż zupełnie zatraciły poczucie kierunku, z którego nadeszły. Gnał je strach przed okrucieństwem Tatarów i o tym teraz tylko myślały, o niczym więcej. 

Ale wreszcie piastunka pomyślała sobie, iż niebezpieczeństwo minęło, że prześladowcy, choćby najbardziej nawet tego chcieli, nie znajdą ich przecież w tym podziemnym labiryncie. I jednocześnie poczuła grozę. Zrozumiała bowiem, że jeśli Tatarom nie może się udać natrafienie na ich ślad, to również i im nie może się udać powrót do wyjścia. Nogi ugięły się pod starowiną i osunąwszy się na ziemię, usiadła wsparta plecami o wilgotną lessową ścianę. 

– Matko! Co wam?! – zawołała Halina. – Matko, boję się! Boję się bardzo! Czy mnie słyszycie?! 

Krzyczała teraz pełnym głosem i jednocześnie potrząsała piastunką. Ta ostatnia całą siłą woli opanowała swój lęk i spokojnym już głosem rzekła: 

– Cicho. Cicho, córuchno. Już dobrze. Cichutko. Uspokój się. Zesłabłam od wysiłku. Tchu brakło. Odpocznę nieco, zapalimy pochodnię i pójdziemy dalej.

Wszelako zapalenie pochodni okazało się nie takie proste. W zatęchłym powietrzu podziemi hubka niesiona przez piastunkę w zanadrzu zawilgła. Darmo padały na nią snopy iskier wydobywane z krzesiwa. Nie chciała się rozżarzyć. 

Minęło sporo czasu w niepewności, czy nie przyjdzie im tu sczeznąć w ciemnościach, aż oto wreszcie hubka rozżarzyła się, a zapalona od niej cieniuchna smolna drzazga zapłonęła nikłym płomyczkiem. Na końcu zaś silny płomień objął pochodnię. 

Znów miały ogień, a ów przegnał precz rozpacz i zwątpienie czające się w mroku. Obydwom zrobiło się trochę lżej na sercach. 

Rozejrzały się z ciekawością. Długi – prosty korytarz, w którym teraz się znajdowały, opadał łagodnie w dół i ginął kędyś hen, gdzie nie docierał blask pochodni. W pobliżu miejsca, w którym stały, nie widać było żadnych odgałęzień. 

Piastunka, westchnąwszy ciężko, powiedziała do Haliny: 

– Cóż, pójdziemy dalej, kwiatuszku. Da Bóg, wyjdziemy stąd kiedyś. 

Postanowiła też sobie, iż od owej pory, wędrując w zawikłaniu mrocznych korytarzy, stale będzie skręcać w prawo i podążać wzdłuż ścian po prawej ręce. Ufała, że może w ten sposób uda się jej w końcu dotrzeć na powierzchnię ziemi. 

Szły zatem wytrwale, ale wreszcie nogi odmówiły im posłuszeństwa, marsz bowiem trwał już bardzo długo. Nie wiedziały jednak ile, bo tutaj, w sercu ziemi, zatraciły nie tylko poczucie kierunku, ale i poczucie upływającego czasu. Staruszka doszła w końcu do przekonania, że na górze musi już chyba panować noc. Wyszukała tedy dogodne miejsce, usiadła pod ścianą, nakłaniając do tego samego dziewczynkę, i wsparłszy głowę na węzełku, zamknęła oczy.

Ani jedna, ani druga nie miały kłopotów z zaśnięciem. Nieludzko zmęczone, w kilka chwil zaledwie zapadły w czarną czeluść bez marzeń.

* * *

Obudził je chłód przewiercający ciało, przenikający aż do szpiku kości, wstrząsający dreszczami. Dygotały zziębnięte, szczękając zębami. Pochodnia przez ten czas zgasła, wypaliwszy się do końca, tak iż nie mogły nawet ogrzać zgrabiałych rąk. 

Nim ciepły, jasny, wesoły ogień zapłonął na nowo, znów musiało minąć wiele chwil i posypać wiele iskier. Ale w końcu poweselał ponury mrok podziemia. Stanęły bliziuchno pochodni, wchłaniając z lubością ciepło emanujące od pozłocistego płomienia. 

Wszakże gdy tylko ogrzały się nieco, obudził się w nich ostry, szarpiący trzewia głód. Zaspokajały go łapczywie, rwąc zębami kawały sczerstwiałego chleba, zagryzając boczkiem mocno uwędzonym w wonnym jałowcowym dymie. 

Przez dłuższy czas odgryzały kęsy, żuły i połykały, nie odzywając się do siebie. Halina pierwsza skończyła posiłek, wytarła ręce o połę ciepłego kaftana i rzekła: 

– Matko, dajcie teraz pić. 

Na te słowa piastunka przestała żuć i odruchowo sięgnęła w stronę węzełka z prowiantem. Ale oto pojęła, iż nie mają ani kropli wody. Poczuła, jak cierpnie jej skóra, a włosy lekko unoszą się na głowie. 

Przygotowując zapasy na czas, przez który miały się ukrywać, nie zabrała ze sobą napitku, sądząc, iż będą mogły bez żadnych ograniczeń czerpać ze studni znajdującej się w wielkiej sali blisko zamkowego wejścia do lochów. Nie przewidziała tego, co się później stało.

I oto czeka je śmierć stokroć straszniejsza od tej, którą mogły były ponieść z rąk tatarskich, a której szczęśliwie uniknęły. Teraz bowiem czeka je śmierć w męczarniach z pragnienia. W plątaninie korytarzy zupełnie straciła orientację i nie miała ani cienia nadziei, iż będzie umiała odnaleźć drogę wiodącą do owej zbawczej studni. Rozumiała, iż chyba tylko cud może je uratować. 

Wszelako nie powiedziała tego dziewczynce, nie chcąc jej dodatkowo dręczyć. Ozwała się tylko: 

– Nie mamy ze sobą wody, dziecino. Skoro się posiliłaś, to wstań. Pójdziemy szukać studni. Wiesz przecie, że są studnie w podziemiach. 

Sama podźwignęła się z trudem, bo przez noc i ranek zastały się w stawach jej stare kości i potrzebowała nieco czasu, aby się rozruszać. 

Zabrawszy swój skromny dobytek, powędrowały wzdłuż korytarza. Piastunka nie mając pojęcia o tym, gdzie się znajdują, a wiedząc tylko, że – o ile nie kręcą się w kółko – powinny były już dawno oddalić się nie tylko od Zamkowego Wzgórza, ale nawet wyjść poza miasto, skręcała do tych lochów, które wiodły nie w dół, lecz wznosiły się ku górze. Żywiła nadzieję, iż w ten sposób zbliżają się ku powierzchni ziemi, a przez to samo szansa na znalezienie wyjścia z owego labiryntu stale rośnie. 

Szły długo. Tak długo, aż poczuły w końcu dojmujący ból w nogach i musiały odpocząć. Halina błagalnie patrzyła na staruszkę i szeptała cichutko:

– Pić, dajcie mi pić. 

– Cierpliwości, moja malutka. Cierpliwości. Przecie w końcu trafimy na studnię. 

– A daleko to jeszcze? – pytało dziecko. 

– Jeszcze kęs drogi. Jeszcze kęs. Ale dojdziemy, dojdziemy. 

Staruszka kłamała z rozmysłem, a bolesny skurcz chwytał ją za gardło, tak że całą siłą woli opanowywała szloch. 

– Masz tu, kruszynko, skibkę chleba. Oderwij ośródkę, a skórkę żuj. Długo żuj. To tymczasem stępi pragnienie. 

Lecz nie na wiele owo im pomogło. Pragnienie ozwało się po chwili na nowo i to ze zdwojoną siłą. 

Piastunka wiedziała, że nie mogą tu dłużej zostać, bo w końcu zesłabną tak bardzo, iż nie będą mogły iść. Podniosła się sama i pomogła podnieść się Halinie. Dopokąd szły, istniała szansa, czy może cień szansy, że ocaleją. 

Ale w końcu ustały w tym marszu. Najlżejszy choćby wysiłek okazał się dla nich nadludzkim wyczynem, tak iż wreszcie musiały zatrzymać się na nocleg.

* * *

Tym razem sen miały ciężki. Męczyły je koszmary. Jakieś twarze straszne, o pustych oczodołach pochylały się nad nimi, oplatały je węże, dusiły zmory. 

Pod wpływem majaków Halina obudziła się z krzykiem. Piastunka otworzyła oczy, objęła ją ramionami i przytuliła do siebie. Dziecko drżało na całym ciele, przerażone. Staruszka głaskała długo sękatą, spracowaną dłonią miękkie, jedwabiste włosy i obsypywała je pocałunkami. 

Próbowała mówić, pocieszać dziewczynkę, ale wyschnięty język skołkowaciał jej w ustach. W gardle czuła skurcz i szorstkość, a spierzchłe wargi ją bolały. Halina była w takim samym stanie. 

Piastunka myślała, że może uda im się jeszcze zasnąć, choćby na krótko, ale straszliwe pragnienie precz przegnało sen. Na koniec jęły nimi wstrząsać dreszcze, ale tym razem nie z zimna, a z gorączki, która rozogniła im czoła i policzki. 

Przykładała swoją twarz i twarz dziecka do chłodnych gliniastych ścian lochu, szukając w tym ulgi. Ziemia pachniała wilgocią. Uskrobała palcami kilka grudek ziemi, wsunęła je do ust, chcąc z nich wyssać choćby parę kropel rosy, lecz nic z tego nie wyszło. 

Ale mimo gorączki i mimo pragnienia wiedziała jedno i jedna tylko myśl kołatała pod czaszką:

„Iść, za wszelką cenę iść! Może nie wszystko stracone. Gdzieś musi być wyjście!” 

Podniosła się z trudem i podniosła dziecko. Nie miała już siły dźwigać tobołków z jedzeniem. Porzuciła je tedy i zapaliwszy ostatnią już pochodnię, powędrowała przed siebie, trzymając mocno rękę Haliny i prawie wlokąc ją za sobą. 

Nogi im drżały i obie zataczały się jak pijane. Zmęczenie i pragnienie sprawiły, iż kręciło się im w głowach, a oczy zasłaniała czerwonawa mgiełka. Ale staruszka wiedziała, że nie mogą usiąść, bo skoro tylko to uczynią, nie podniosą się już więcej i zostaną w tym wąskim, zimnym lochu na zawsze. 

Halina pochlipywała cichutko, lecz w końcu przestała, bo nie stało jej sił nawet na to, by płakać. Odbijając się od ścian, szły uparcie, przestawiając sztywno nogi: krok naprzód, jeszcze krok i jeszcze krok… 

Nie wiedziały, ile mógł trwać ów marsz, chyba jednak bardzo długo, bo gdy staruszce wróciła na chwilę jasność myśli, spostrzegła z przerażeniem, iż ostatnia już pochodnia dogorywa. 

Z jej piersi wydobyło się urywane łkanie. Zatknęła resztkę smolnej gałęzi w szczelinę w ścianie i z jękiem osunęła się na ziemię. Halina upadła obok niej. Rozwartymi szeroko przez strach oczyma patrzyły jak zahipnotyzowane w coraz słabszy płomyk chybocący na ułomku drewna, aż w końcu wystrzelił on gwałtownie ku górze, a potem zagasł. Tylko przez jakiś czas jeszcze żarzył się krwawo koniuszek pochodni. Ale w końcu i on począł ciemnieć, aż zniknął im z oczu. Wokół zapanował mrok tak gęsty, iż zdało się, że można go dotknąć.

Poczuły się jeszcze bardziej zmęczone i mimo grozy sytuacji nie umiały zapanować nad snem. Powieki zaciążyły im ołowiem i wkrótce pogrążyły się w czeluść niepamięci. 

* * *

Spały długo, a po przebudzeniu pragnienie osłabło nieco. Języki im trochę stęchły, chociaż gardła były dalej szorstkie, jakby wypchane gorącym piachem. Piastunka zdała sobie sprawę z tego, iż dalsze oszukiwanie Haliny nic nie da. Zresztą ta ostatnia sama już dobrze wiedziała, że oto zbliża się ich kres. 

Staruszka ozwała się ochrypłym, urywanym głosem: 

– Kruszynko ty moja… koniec z nami… Nie mamy wody… Nie mamy światła… Nie wiemy… gdzie jesteśmy… Tylko cud… tylko cud… Módl się… może nas… wysłucha… zlituje… 

A Halina cienkim, drżącym głosikiem jęła odmawiać wszystkie modlitwy, jakie tylko znała: do Zbawiciela i do Bogarodzicy. Do świętych pańskich i Krzyża Świętego. Lecz ratunek, cudowne ocalenie, na które czekały ufne, że ich prośby nie pozostaną bez echa, nie nadchodził. 

I wtedy stara piastunka głosem pełnym mocy, poważnym, uroczystym, przemógłszy ból gardła, suchość warg i języka, poczęła mówić: 

– Żmiju, Żmiju, dobry boże,

sandomierski nasz piastunie, 

Ty mieszkasz na uroczysku,

na Żmigrodzie masz mieszkanie. 

Białym orłem mkniesz przez niebo,

błyskawicą świecisz nocą,

Gromem niszczysz naszych wrogów,

a twym dzieciom błogosławisz. 

Usłysz Żmiju me błaganie,

dobry boże, nasz piastunie! 

Oświeć swym niebiańskim światłem,

drogę, co na ziemię wiedzie!

Nie poskąpię ci mięsiwa,

słodkich miodów i kołaczy. 

Mleka, sera, jaj i grzybów

nie poskąpię, dobry boże! 

Tylko nas uwolnij z lochów,

daj się cieszyć twoim słonkiem!

Halina słuchała tego ze zgrozą. 

– Matko! – zawołała. – Co czynicie?! Nie wzywajcie demonów! Do Bogarodzicy się módlcie! 

– Nie wiem, dziecko. Nie wiem. Czy on demon? Toż to bóg naszych naddziadów. Źle im się żyło? Przecie nie! Składali mu ofiary, a on im błogosławił. A bywało, że sam przybywał z niebios na ziemię w postaci pięknego młodzieńca, brał którąś z naszych dziewek za żonę i mieszkał z nami pospołu. Toż on nasz, sandomierski bóg. 

Zamyśliła się przez chwilę, a później ciągnęła w zadumie dalej:

– Ale czy zechce nas wysłuchać? Któż to wie? Przegnali go przecie księża precz. Święconą wodą całe Żmijowe Wzgórze skropili, święty gaj dębowy wycięli, czarne bzy wydarli, płomieniom na żer rzucili. Nowych bogów przywiedli z krain dalekich, cudzych bogów, co naszej mowy nie znają… 

– Cóż wy pleciecie! – oponowała Halina. – Toć przecie was, matko, ochrzczono! Do kościoła chodzicie, do Zbawiciela pacierze mówicie!

– A tak, ochrzczono, ale byli tacy, co i starych bogów nauczyli kochać. Naszych bogów, sandomierskich, z którymi stary kniaź Sandomir rozmawiał i żerce w gajach i po chramach obiaty im składali. Moja babka uczyła mnie o nich, a ją jej babka.

Zamilkły obie, bo znowu pragnienie się wzmogło, a długa rozmowa zmęczyła. Po jakimś czasie starowina próbowała podźwignąć się na nogi, próbowała tego i Halina, ale im się nie udało. Wszelako nie dały za wygraną i wytężając całą siłę woli, wydobywając resztki energii z mięśni, jęły się czołgać wzdłuż lochu. Byle dalej, byle dalej… 

Ale nadszedł czas, iż ów wysiłek zdał się im daremny. Poddały się losowi i zamarły w bezruchu, czekając na tę, która koi wszystkie smutki, odpędza precz lęki i utula do snu wiekuistego. Zapadły w jakieś dziwne odrętwienie, w coś na kształt pół snu, pół jawy.

I oto naraz Halinie zdało się, iż słyszy głos. Wyraźny głos ojca. Z trudem, przezwyciężając ból opuchłych powiek, otworzyła oczy. Nie było nikogo. Już miała na powrót wtulić twarz w zagłębienie gliniastej ściany, gdy w oddali spostrzegła maleńki, jasny punkcik. Zrazu wzięła go za omamienie jakieś i przetarła oczy pięściami, ale światełko nie znikało. 

Nadzieja wstąpiła w serduszko dziewczynki. Poczęła szarpać piastunkę z całych sił, aż ta z ociąganiem się usiadła. 

– Matko, patrzcie tam! – mówiła Halina, wskazując jednocześnie jasny punkt w oddali. – Co by to mogło być? 

Staruszka wpatrzyła się uważnie w głąb lochu, ścierając palcami mgłę z oczu, ale sporo chwil minęło, nim sobie zdała sprawę z tego, co widzi. 

– Dzięki ci, Żmiju, że nas wysłuchałeś! Dzięki! – zawołała.

Lecz Halina zaprotestowała: 

– To nie wasze pogańskie modlitwy pomogły, lecz moje! To ojciec-nieboszczyk nas tu przywiódł! Słyszałam jego głos, słyszałam, jak mówił do mnie! Wtedy otwarłam oczy i spostrzegłam światło!

W obliczu nadziei ocalenia nie wiadomo skąd wstąpiły w nie nowe siły. Poczęły się czołgać najprędzej, jak tylko mogły, a im bliżej były światła, im stawało się ono większe i jaśniejsze, tym większa ogarniała je radość i moc wstępowała w mięśnie. W końcu udało im się podźwignąć na nogi i wspierając o ściany, potykając i zataczając, parły niestrudzenie do przodu. 

Wreszcie w korytarzu pojaśniało tak, że widziały już siebie nawzajem. Zbliżyły się do wylotu lochu, który kończył się kilkunastoma kamiennymi stopniami opadającymi ostro kędyś w dół. Nie wahając się ani chwili, zeszły nimi do nowego pomieszczenia.

Była to niziutka, acz bardzo obszerna sala, cała zbudowana z białego kamiennego ciosu. Jedyne wejście wiodące do niej stanowiło to, którym przybyły. Rozświetlał je zaś niezbyt wielki otwór okienny znajdujący się prawie pod beczkowatą sklepioną powałą, przez który wpadało światło dzienne. 

W najodleglejszym od wejścia miejscu, na kamiennym podwyższeniu majaczyło coś na kształt stołu, na którym spoczywał… ludzki szkielet. 

Halina, spostrzegłszy go, poczęła drżeć ze strachu i tulić się do piastunki. Ta zaś, nie zmieszana, bacznie rozglądała się dookoła.

– Nie lękaj się, dziecino – mówiła. – Nie lękaj się. Cóż ci mogą zrobić kości? Złych ludzi się bój, ale nie umarłych. Żywy, zły człowiek skrzywdzi, a i zabić może! A nieboszczyk cóż? Nieruchawy niczym pień powalony, butwiejący w lesie. 

Później zaś zlustrowała bacznie owo okienko i mruknąwszy pod nosem: – Da się wyleźć na dwór, pociągnęła Halinę lekko i zbliżyła się do podwyższenia. 

Na wielkim dębowym stole obitym srebrną blachą, tłoczoną w roślinne ornamenty, gwiazdy i geometryczne kształty na arabską modłę, leżały poczerniałe od wilgoci kości. Dziwnym trafem, choć ciało rozpadło się w pył, zachowały się włosy. Były długie i czarne, co kontrastując z trupim uśmiechem czaszki, sprawiało niesamowite wrażenie. One to, razem z resztkami sukni dowodziły, iż mają przed sobą szczątki kobiety. 

Domyśliły się bez trudu, iż za życia była wielką damą, pochowano ją bowiem w złotogłowiach, bogato naszywanych szlachetnymi kamieniami. W słonecznym świetle wpadającym przez okienny otwór mieniły się cudnie szafiry, rubiny, topazy, ametysty… Połyskiwały złote nici – jedyne co pozostało z tkaniny – i złote blaszki, pewnie spięte ongi ze sobą i tworzące pektorał, a dziś rozsypane w nieładzie. Na kostkach palców tkwiły liczne, niesłychanej piękności, pierścienie.

Z tyłu za szkieletem na wysokim, dębowym postumencie, stał wielki, ciężki, kuty ze złota żydowski siedmioramienny świecznik – menora. Gdy piastunka go spostrzegła, zawołała głosem, w którym pobrzmiewało podniecenie: 

– Żydówka Judyta!

Halina, przełamując lęk i onieśmielenie, zapytała: 

– Kim ona była, matko?

– Za chwilę ci opowiem, ale najpierw ugaśmy pragnienie. 

Rzekłszy to, podeszła w pobliże okna i zgarniając rękoma śnieg, którego dużo tam nawiało, poczęła go łapczywie wpychać do ust i nie czekając, aż się rozpuści, połykać z lubością. Dziewczynka poszła w jej ślady.

Chociaż męki niezaspokojonego pragnienia opuściły je teraz, to jednak zęby całkiem im zdrętwiały z zimna.

Halina jęła pytać z niepokojem: 

– A czy aby na pewno uda się nam stąd wyjść, matko? 

– Nie od razu, dziecko. Nie liczę dwunastu wiosen jak ty, ale życie miałam twarde. Zaprawionam do trudów i znoju. Toteż gdy odpocznę sobie nieco, to i wylezę. Nie bój się. 

Po chwili zaś dorzuciła z westchnieniem: 

– Żeby tak jeszcze co zjeść! Ale przecie niczego już nie mamy. 

– Zaczekajcie, matko – rzekła Halina i poczęła zawzięcie grzebać w obszernych kieszeniach kaftana. Po chwili zaś wyciągnęła kawałek kiełbasy i spory ułomek niemiłosiernie pogniecionego podczas wędrówki razowca. Była to owa porcja z pierwszego posiłku, której dziewczynka nie zjadła. Uciekając przed Tatarami, musiała bez ochyby odruchowo schować ją do kieszeni. Wyglądało to na kolejny znak Opatrzności i było niejako dowodem, iż los postanowił darować im życie.

Teraz zasię, podzieliwszy się sprawiedliwie owym skromnym jadłem, przez czas jakiś me odzywały się do siebie, zawzięcie gryząc i żując stwardniałe kęsy strawy. Piastunka skończyła pierwsza i westchnąwszy głęboko z żalu, że było tego tak mało, poczęła wybierać okruchy z podołka spódnicy i wkładać je do ust.

Halina zaś ozwała się z pełną buzią: 

– A teraz… matko, opowia…dajcie o onej Judycie. 

– At! Mała jesteś! Nie dla ciebie takie gadki. 

Ale to zastrzeżenie tylko rozpaliło ciekawość dziewczynki:

– Przyrzekliście przecie! Przyrzekliście! Nie wymawiajcie się teraz! 

Piastunka westchnęła głęboko, przełknęła ostatni okruszek i poczęła mówić: 

Panował ongiś w Sandomierzu młody i dzielny książę Henryk, najmłodszy syn Bolka Krzywoustego. Wielki to był pan, odważny i pobożny wielce. Lubił też szukać przygód, a iż podówczas w kraju było w miarę spokojnie, czuł, że powinien ruszyć w świat szeroki.

Marzył o tym, by walczyć ze smokami, wolność nieść damom, wspomagać sieroty. Wszelako nie godziło mu się porzucać księstwa! Aż razu jednego, z dalekiego frankońskiego kraju, a może z Italii – nie wiem tego – przybył na dwór sandomierski rycerz pewien. 

Broń i zbroję miał najpierwszej roboty, lecz płaszcz lichy, z naszytym na wierzchu wielkim czerwonym krzyżem. Ów rycerz powiedział naszemu książęciu, że rzymski papież głosi wojnę przeciw Saracenom. Że kwiat rycerstwa z całego chrześcijaństwa od lat walczy z poganami. 

Narzekał jeszcze ów cudzoziemski rycerz, że żaden z polskich panów i władyków nie chce iść na to chwalebne bojowanie. Kpił, że nasz kraj to ziemia tchórzy, aż książę Henryk się rozsierdził i to bladł, to czerwieniał, słuchając tych obelg. Na koniec wszakże postanowił, iż sam z drużyną wiernych mu rycerzy pójdzie przelewać krew w imię Jezusowe. Jak postanowił, tako i uczynił.

Długo trwała podróż do Ziemi Świętej. Najpierw jechali konno przez lasy i góry, przebywali w bród rzeki, gubili podkowy. Marzli na szczytach, lodowatym wichrem smaganych, palił ich żar słoneczny na stepach Panonii, a bywało, że i głód dręczył srogi i srogie pragnienie. 

Jednak nareszcie przybyli do cudnego miasta Konstantynopola w ziemi greckiej leżącego, gdzie spotkali wielką mnogość frankońskich rycerzy. Ach, cóż to za miasto! Domy pospólstwa większe i bogatsze tam, jak u nas książęce sadyby. A kościoły! 

Naszego księcia, jako udzielnego pana, zaproszono na cesarski dwór. Oglądał pałac, oczom swym nie wierząc. Ach! Nie mogły go wznieść zwykłe ludzkie ręce! Nie obyło się pewnie bez czarów! 

Wszędzie ściany zdobne były drogocennymi kamieniami, kobiercami, a oponami złotem i srebrem tkanymi. W niektórych komnatach posadzki cudnie układane były w obrazy kunsztowne z kolorowych kamyków, a tak błyszczące i śliskie, że z trudem prawy rycerz mógł się tam na nogach utrzymać.

A sam cesarz! Ach! Za jego strój można by pewnie z pół sandomierskiego księstwa kupić, a za bogate przecie ono uchodzi! 

Ale nasz książę nie stracił głowy. Rozmawiał z cesarzem jak równy z równym. Sprawiedliwość oddać trzeba, że i frankońscy, i italscy, i niemieccy rycerze też tak się zachowywali.

Nie w smak to było Grekom, wielmożom i księżom. Ci ostatni szemrali szczególnie głośno, judząc cesarza, aby naszych przegnał. Wszelako cesarz posłuchu im nie dał i rycerstwo krzyżowe, Saracenów bić mające, ugościł, a potem przez morze przeprawił. A w ogóle to greccy księża dziwni są bardzo i cudaccy. Włosy splatają w warkoczyki, brody trefią i pachnidłami skrapiają. Zaś na ich szatach ni plamki, ni pyłku najmniejszego nie znajdziesz, takie czyste. A na dodatek żony miewają! Naszych zaś księży pędzą, nie dozwalając im w swoich świątyniach Mszy odprawować, a gdy przez upór uda się naszym Mszę oną odprawić, to Grecy później kościół powtórnie święcą! 

Potem już była Ziemia Święta, gdzie żył i umarł Pan nasz, Jezus Chrystus, a którą pustoszą Saraceni, Mohunda, po ichniemu Muhammadem zwanego czczą i za proroka jedynego Boga mają. 

I zaczęła się wojna. Nasi bili Saracenów, a oni naszych. Nasi z imieniem Bogarodzicy, a oni – Mohunda na ustach – odrąbywali głowy, ramiona, krew wylewali z powalonych. Aż wreszcie nasi byli górą, bo Najświętsza Panienka mocniejsza od Mohunda. 

Zobaczył książę Henryk i jego sandomierska drużyna Jerozolimę i Grób Pański, a rycerz jeden, Jaksa z Miechowa, uskrobał z Grobu onego ziemi garstkę i w woreczku skórzanym do Polski ją przywiózł. W swojej wsi, w Krakowskiej Ziemi leżącej, klasztor i kościół zacny pobudował z Grobem Pańskim w środku, w którym oną ziemię umieścił, na pamiątkę jerozolimskiego. A i zakonników tam z Palestyny przybyłych osadził. 

Ale księcia Henryka straszne tam dotknęło nieszczęście, bo zbył się rozumu! Oto bowiem, gdy którejś niedzieli jechał konno w orszaku króla jerozolimskiego na Mszę do bazyliki Grobu Świętego, zauważył w jednym z okien pannę przecudnej urody.

Od pierwszego wejrzenia rozmiłował się w niej tak okrutnie, że nie mógł już żyć bez onej panny. Poszedł tedy do domu, w którym ją wówczas ujrzał – a był to dom ormiańskiego kupca – i odkupił odeń cudne dziewczę, które okazało się żydowską niewolnicą. 

Chciał ją książę Henryk uczynić swą panią i prawowitą małżonką, wszelako zgiełk się okrutny podniósł przeciw niemu i to nie tylko śród Franków, Italczyków, Niemców czy Angielczyków, ale nawet i w jego własnej drużynie! Bo jakże? Pan możny i książę udzielny miałby połączyć swój los z losem niechrzczonej prostaczki podłego stanu? Jakiż to wstyd i jaka hańba dla rycerstwa! 

Lecz rozstać się z nią Henryk i nie chciał, i nie potrafił. Gdy przyszło mu wracać do Polski, zabrał ze sobą Judytę (bo takie imię nosiła Żydówka). Zamieszkali oboje na sandomierskim zamku, ku zgorszeniu tak możnych, jako i pospólstwa. 

I szemrano, i wymówki czyniono książęciu, a biskupi straszyli go klątwą, jeśli dziewki nie przepędzi na cztery wiatry, a niegodnej miłości się nie wyrzeknie, aż w końcu uległ i ogłosił, że ją odprawi. Lecz owo w tym samym prawie czasie ogłoszono również, iż Judyta na jakąś ciężką, a nieznaną zapadła chorobę, a później nikt jej już nie widział i wszelki słuch o niej zaginął i nikt nie wiedział, co się było stało. 

Bajali ludzie i bajają dotąd – a osobliwie Żydzi – że książę Henryk podziemny pałac jej pobudował i że oboje – nieśmiertelni dzięki jej żydowskim czarom – żyją tam aż do dzisiaj. Wszelako myśmy ten „pałac” znalazły. Zmarła, nieboraczka, a on tak ją kochał, iż w tajemnicy z przepychem ów grób tu urządził. I pewnie, póki siedział na zamku, przychodził doń podziemnym chodnikiem płakać przy jej zewłoku. Ot i już koniec mojej opowieści – dodała na ostatku piastunka. 

– A co się stało z księciem? – zapytała Halina. 

– Rychło ruszył z Bolkiem Kędzierzawym na wyprawę przeciw Prusom. Twój pradziad, który mu w niej towarzyszył, opowiadał później – co dobrze pamiętam! – że książę jakoby umyślnie szukał śmierci w bitwie. I nie wrócił, niebożę, już z tej wojny.

– Wszystko, coście mi tu opowiedzieli, wiecie od mego pradziada? – pytała dalej dziewczynka. 

– Ano wszystko. I o księciu, i o cesarzu. O miastach dalekich i o Ziemi Świętej. Twój pradziad, kruszynko, żył długo, a na stare lata bardzo lubił opowiadać o wszystkim, co w życiu widział i co go spotkało. A że często prawił nieraz o tym samym, to i udało mi się jego opowieści dobrze zapamiętać. 

Umilkła i obie pogrążyły się w zadumie. Dziewczynka inaczej już patrzyła na poczerniałe kości obsypane złotem i skarbami. Żal się jej zrobiło owej kobiety. Po dłuższej chwili piastunka podniosła się i rzekła: 

– Ale na nas już czas najwyższy. Odpoczęłam, więc wyjdźmy wreszcie na świat Boży. 

Podeszła do postumentu, zdjęła zeń złotolity świecznik, a dębowy kloc przetoczyła pod okienko, by wspiąwszy się po nim w górę, wyczołgać się przez otwór. Wszelako naraz, odwróciwszy się i podszedłszy do mar, z jednej kostki zsunęła przepiękny kuty pierścień, z rubinem wielkości laskowego orzecha i podała go Halinie.

– Masz, dziecko – rzekła. – Jej już niepotrzebny, a ty, ilekroć nań spojrzysz, wspomnisz nie tylko tę przygodę, ale i ową wielką miłość księcia i onej, która tu leży w pyle i zapomnieniu. 

Halina zawahała się, lecz przełamawszy wstręt i obawy, nasunęła klejnot na swój palec.

Najpierw piastunka wygramoliła się z wielkim trudem, stękaniem i narzekaniem na powierzchnię ziemi sama, a później pomogła Halinie, windując ją tam za obydwie ręce. 

Blade, zimowe słońce, ich oczom odwykłym od światła, zdało się nadzwyczaj jaskrawe i wiele czasu minęło, zanim do niego przywykły. Stały teraz, z lubością wciągając w płuca rześkie, mroźne powietrze.

Znajdowały się oto w zbitych, kłujących zaroślach tarniny, u podnóża wyniosłej, stromej skarpy, ostro opadającej ku Wiśle. Za nimi widniały sfałdowania Gór Pieprzowych, porosłe gąszczem bezlistnych teraz, dzikich róż, których nieopadłe owoce jaskrawą czerwienią ostro odcinały od nieskalanej bieli śniegu. 

Na łagodnych stokach wystrzelały ku górze dorodne jałowce, tworząc ciemnozielone plamy. Gdzieniegdzie zaś zobaczyć można było wątłe brzózki, nad którymi górowała sosna o wysmukłym pniu.

Nad samą wodą krzaki jeżyn o długich, ciernistych witkach wiły się nieprzebranym gąszczem, splątane ciasno z pędami dzikiego chmielu, na których wisiało całe mnóstwo szyszek. Halina zerwała jedną z nich, roztarła w palcach i z lubością wciągnęła w nozdrza gorzkawo-balsamiczną woń. 

Gdzieś w oddali dało się słyszeć poszczekiwanie psów i pianie kogutów, a środkiem zamarzniętej Wisły kicał sobie beztrosko zając. Przyroda żyła swoim życiem, nie bacząc na Tatarów, wojnę, mord i pożogę.

W oczach dziewczynki zalśniły łzy i wyszeptała cichutko: 

– Tatku kochany. Tatku! Czemuś mnie zostawił samą na świecie? Czemu?… Pusto tu bez ciebie, smutno mi… 

Później zaś odwróciła się w stronę Sandomierza, którego sylweta rysowała się na horyzoncie. Był piękny, jak zawsze, i nie dostrzegało się stąd, iż budowle są wypalone i martwe. 

– Nie stójmy tutaj, moje dziecko. Rychło południe, a my przed wieczorem musimy poszukać jeszcze czegoś do zjedzenia i jakiegoś noclegu – rzekła piastunka.

I ruszyły obie zaśnieżoną drogą, która miała je zaprowadzić do rodzinnej Krępy.

=========================

CDN

==========================

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Legenda sandomierska….O pax mongolica (tatarica), Franciszku…

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Tomasz Obara

Tatarzy

Zima roku 1260 nie nadchodziła długo. Drzewa i krzewy czarniawymi gałęźmi ostro rysowały się na tle białosinego nieboskłonu. Przymrozki, nocą ścinające kałuże kładące się pośrodku wąskich sandomierskich uliczek, uchodziły precz, gdy słońce mocniej przygrzewało. Lepkie błoto, z żółtego lessu powstałe, kleiło się do nóg przechodniów.

Aż oto ludzie z utęsknieniem wyglądający zimy doczekali się jej wreszcie. Któregoś ranka świat cały utonął w bieli. Dachy domostw, kościołów, zabudowań grodowych przykrywały puszyste czapy, nasunięte na oczy okiennych otworów. 

Śród zasp wydeptano wąskie ścieżyny. Przechodnie uśmiechali się do siebie i z lubością wciągali w nozdrza rześkie, mroźne powietrze, a później wydychali obłoczki pary. 

Świat poweselał, nową szatę przywdziawszy. Precz ujść miały choróbska, które się lęgły we mgle i wilgoci. Tylko żebracy markotnie spoglądali wkoło, bo oto na nich ciężki czas przychodził. 

Z westchnieniem wspominali letnie upalne dnie, gdy wylegiwali się na trawie u stóp rozłożystych lip, Świętojackową ręką posadzonych, lub pod konarami prastarych, pogańskich dębów, rosnących u podnóża góry, na której szczycie kościół Panny Maryi połyskiwał białymi murami. 

Za dnia kulili się w zimnych kruchtach świątynnych, wyciągając ręce pokrzywione niczym sękate konary, jękliwymi głosami prosząc o jałmużnę. Gorsze były noce, gdy śnieg sypki chrzęścił pod stopami, w dziurawe łapcie obutymi, i skrzył się w srebrnosinym poblasku księżyca, a mróz bez miłosierdzia kąsał uszy, policzki i palce. 

Skoro zima już dobrze się rozsiadła na sandomierskich wzgórzach, a Wisła stanęła powleczona grubą warstwą lodu, któregoś popołudnia, gdy zmierzch jął się rozpościerać nad miastem, powietrze szarzeć, a mróz tężeć, na drodze od Zawichostu idącej ujrzano konnego, który co sił bódł wierzchowca piętami i leciał ku Sandomierzowi niczym zamieć śnieżna.

Rozwarto na oścież bramę, którą już poczęto przymykać, a ów wpadłszy w nią galopem, zsunął się z konia na ziemię i ciężko łapiąc powietrze szeroko rozwartymi ustami, wychrypiał:

– Tatarzy idą… Lublin złupiony… 

Opadł na kolana, a później zarył twarzą w miękkim, białym puchu. 

Próżno go cucono, przeniósłszy do grodu. Olbrzymi wysiłek, pospołu z mroźnym powietrzem sprawiły, iż serce ściśnięte potężnym skurczem ustało.

Śród ludzi otaczających przybyłego zapadła cisza. Spoglądali na siebie, a niejednemu w oczach czaił się lęk. 

– Boże, jeśli to prawda, co ów rzekł, cóż poczniemy?! Jak raz nie ma księcia w Sandomierzu, a nim da się mu znać, nim przybędzie z Krakowa, może już być po wszystkim. 

I zgromadzeni pojęli, ile grozy się kryje w owym „po wszystkim”. 

Ktoś drugi zawołał: 

– Boże miłosierny! Miej litość nad nami! 

– Nie kraczcie, nie kraczcie! Jeszcze nie ma Tatarów, a ponadto sporo nas tu zbrojnych. Gród silnie obwarowany, nie zdobędą go łatwo. Z miesiąc zabawią pod wałami, a tymczasem książę przybędzie z odsieczą. 

Słowa te wyrzekł rosły mężczyzna, o szerokich barach, przyodziany w bogate suknie i okryty płaszczem podbitym sobolowym futrem. 

Mógł mieć około trzydziestu pięciu lat, nie więcej. Głowę trzymał prosto uniesioną ku górze. Jasne włosy w nieładzie opadały mu na ramiona, lecz nie wyglądało to niechlujnie. Gęsta broda o złotawym odcieniu miękko okalała twarz. Niebieskie oczy dobrotliwie spoglądały spod niedbale odgarniętej z czoła grzywki. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski.

Na jego słowa chmurne dotąd oblicza, okalających zmarłego mężczyzn, poweselały nieco. 

– Naprawdę myślisz, panie Piotrze, że wytrzymamy aż miesiąc? – zapytał jeden z obecnych. 

– A dlaczego by nie? – odpowiedział pytaniem kasztelan. – Jak mówiłem, gród warowny, jedzenia i wody mamy pod dostatkiem, a chociaż rycerstwo z panem naszym, księciem Bolkiem, do Krakowa się udało, to przecież niemało nas zbrojnych, by wały obsadzić. 

– O grodzie mówisz. Zgoda. A miasto? Co z miastem? Czy zostawisz tylu ludzi poganom na rzeź?

Owo pytanie ciężko zawisło w powietrzu. Mężczyźni pomarkotnieli znowu. 

– Zapasów jest tyle, że i dla mieszczan starczy. Schronią się w grodzie – odpowiedział Krępa. 

Ale zebrani kręcili głowami bez przekonania, a później jęli się rozchodzić do domów.

* * *

Na dworze zapadła głęboka noc. Ogromny, majestatyczny księżyc wypłynął zza widnokręgu i zalał ziemię potokiem sinosrebrzystej poświaty.

Śnieg ostro chrzęścił pod stopami kasztelana, a mróz kłuł mu płatki uszu milionem igieł, osiadał szadzią na wąsach i brodzie, chwytał za palce u nóg. Krępa minął swój dom i wyszedłszy z obwałowań grodowych, skierował się na sąsiednie wzgórze, gdzie na tle ciemnego nieba ledwo majaczyły zwalistą, niekształtną masą zabudowania klasztorne i kościół Świętego Jakuba. 

Ciężko mu było wspinać się wyślizganą setkami stóp ścieżyną. Spojrzawszy w prawo, dostrzegł odcinające się czernią od wysrebrzonej księżycem bieli śnieżnego tła, dziesiątki krzyży cmentarnych wpodle Świętego Jana.

Straszno mu się zrobiło na ten widok, przypominający, iż taki nas wszystkich kres czeka. Straszno i smutno zarazem. Oto tu bowiem śród licznych kopczyków żółtej ziemi była mogiła jego żony, która umarła, wydając na świat córkę, Halinę, dzisiaj dwanaście lat już liczącą. 

Coś dziwnie ścisnęło Krępę za gardło. Przetarł zwilgotniałe oczy połą płaszcza i schyliwszy się pod brzemieniem wspomnień, jął piąć się ku górze jeszcze wolniej. 

„Tyle już lat, tyle lat, a on nigdy nie może myśleć o umarłej bez wzruszenia. Jedną ją kochał, a los niełaskawy zakazał mu się cieszyć tą miłością. Śmierć zabrała ją rychło, niespełna w dwa lata po ślubie”.

I od owej pory nigdy już Krępa nie spojrzał na żadną niewiastę. A przecież chętnych, by wydać się za młodego, bogatego kasztelana, było co niemiara. Próbowano go też wielokroć wyswatać, ale gdy odrzucał każdą kolejną propozycję, w końcu dano temu spokój, poczytując go za dziwaka. 

Życie płynęło mu powoli, niczym Wisła, która – gdy żar letniego słońca wypije z niej wodę – toczy się leniwym nurtem śród łach szarego piachu. 

Życie upływało mu na służbie publicznej i na wychowywaniu córki, poza którą świata nie widział. A ona odwzajemniała się temu, co jej był i ojcem, i matką pospołu, równie wielką miłością. 

W miarę jak rosła, rosło też jej podobieństwo do zmarłej matki. Była drobna, szczupła, lecz żywa jak skierka. Długie, jedwabiste włosy kładły się jej niczym płaszcz z drogocennej materii na plecach, lub opadały ciężkim warkoczem, jeśli go akurat splotła piastunka.

Spod puszystej grzywki spoglądało dwoje oczu bystrych i wesołych o barwie rzadkiej u blondynek – nie błękitnych, jakby się spodziewać można było, lecz brązowych. 

Na wspomnienie córki uśmiechnął się Krępa do siebie. Dotarł już w pobliże kościoła i teraz wszedłszy w mrok rzucany przez konary Świętojackowych lip, na których leżały płaty śniegu, skierował się ku furcie klasztornej. 

Pociągnął za sznur sygnaturki raz i drugi i wsparłszy się o ceglany mur, cierpliwie czekał. Po długiej chwili dały się słyszeć stłumione śniegiem kroki, a później starczy głos zapytał: 

– Kto tam?

– Otwórzcie, ojcze furtianie, to ja, Piotr z Krępy. 

– Czego szukacie u nas, panie, po nocy? 

– Z przeorem chcę mówić. W pilnej sprawie. Prowadź mnie do niego. 

Zaskrzypiały nienasmarowane wrzeciądze, furta uchyliła się tylko tyle, by mógł przez szparę prześlizgnąć się człowiek i gdy Krępa wszedł do wnętrza, z głuchym łoskotem się zatrzasnęła. 

Szli ciemnymi krużgankami. Od płomienia łuczywa, którym furtian oświetlał drogę, pełgał krwawy poblask po ceglanych, surowych ścianach, kładąc drżące cienie w kątach i zakamarkach.

Powietrze przesycone było słodkawą wonią uschłych kwiatów, kadzidła i kurzu. Kamienna posadzka niosła echem po korytarzach kroki idących – prędkie klaskanie mniszych chodaków i ciężkie stąpanie kasztelana.

Po dłuższej chwili przystanęli u solidnych drzwi dębowych, wpuszczonych w równie solidne, murowane odrzwia. Starzec zakołatał raz i drugi, a gdy nie doczekał się odpowiedzi, wziąwszy za klamkę, pchnął je silnie i zajrzał do celi. 

Uniósł łuczywo, aż rozjaśniło się wnętrze. Było puste. Nienaruszone posłanie świadczyło, iż tego wieczora nikt na nim nie spoczywał.

– Nie ma ojca przeora. Pewnie jeszcze się modli w kościele – powiedział furtian. 

– Więc chodźmy tam, ojcze. 

– Ale czy można przeszkadzać w modlitwie, kasztelanie? – odrzekł zakonnik.

– Sprawa jest taka, iż nie tylko się godzi, a nawet potrzeba. 

– Cóż to za sprawa, panie? 

Krępa westchnął ciężko i odrzekł: 

– Chciałem ci zaoszczędzić troski, chociaż na tę noc jeszcze, ale widzę, że to się nie uda. Tatarzy idą na Sandomierz… 

– Chryste Jezu! A w grodzie ni księcia, ni rycerzy! Cóż poczniem, panie Piotrze? Cóż poczniem?! 

Furtian nie zwlekał już. Jakby mu raptem lat ubyło, prawie biegnąc, skręcił w korytarz wiodący do kościoła. Krępa, idąc za nim, ledwo mógł nadążyć.

Wnętrze świątyni spowijał głęboki mrok, tylko przed Sanctissimum pełgał wątły płomyk kaganka, prósząc w okrąg słabym żółtawym poblaskiem. W jego środku widać było klęczącą postać ludzką w białej zakonnej sukni z czarnym płaszczem narzuconym na ramiona. 

Krępa z furtianem przystanął tuż za modlącym się.

– Ojcze Sadoku – powiedział półgłosem kasztelan – chcę ci coś rzec. Coś bardzo ważnego. 

Przeor powoli odwrócił głowę i bystrym spojrzeniem obrzucił mówiącego, a ujrzawszy na jego twarzy skupienie i powagę, pojął, iż nie dla błahej przyczyny modły mu przerywa. Uczynił tedy na piersi szeroki znak krzyża i czym prędzej podźwignął się z kolan.

– Chodźmy, panie Piotrze. 

Skoro tylko znaleźli się w celi przeora i usiedli na twardych zydlach. Krępa, widząc wyczekiwanie w oczach zakonnika, rzekł:

– Tatarzy idą na Sandomierz…

Przeor ukrył twarz w dłoniach: 

– Bądź nam miłościw, Boże. Bądź miłościw… 

– Ojcze Sadoku, jutro, skoro świt, przeniesiecie się z braćmi do grodu. Cóż, ciasno nam będzie, bo i mieszczan musimy tam zmieścić, ale przecież się nie podusimy. Przyszło mi na myśl, żebyście na ten czas zamieszkali w grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy. Chyba się święty biskup Mir-Licejski nie pogniewa o to?

– Zapewne, zapewne… Oby jeszcze chciał u tronu Bożego wybłagać zmiłowanie dla Sandomierza…

– Tedy budźcie zakonników, ojcze. Spakujcie, co macie cennego, i gdy tylko brzask wstanie, przybywajcie do grodu. 

Podniósł się Krępa z zydla, skłonił przed Sadokiem i wyszedł z celi. Za drzwiami czekał furtian, by wyprowadzić go z klasztoru.

* * *

Na dworze mróz się wzmógł, śnieg ostro chrzęścił pod stopami. Gdzieś śród zabudowań poszczekiwały psy, a gdy milkły, cisza niczym całun zawisała nad miastem i grodem. Bolesna cisza. 

„A co będzie, jeśli nie strzymamy?!” 

„A co będzie, jeśli książę nie przybędzie na czas?” 

„Co będzie, co będzie, co będzie”… 

Złe myśli krążyły w głowie Piotra niczym gawrony kraczące nad jesiennym rżyskiem. Odpędzał je precz, ale one – natrętne – wracały. 

Nie o siebie się bał. Cóż, jemu wszystko jedno, jego szczęście zgasło przed wieloma łaty. Ot, żyje, bo żyje i tyle. Ale dzieci, niewiasty, nieobznajomione z wojną łyki. Halina!… 

Nie śmiał nawet myśleć, jaki los ją czeka, gdyby gród nie wytrzymał natarcia.

– Jezu Chryste! – chwycił się za głowę i pobiegł, potykając się o przyczajone pod śniegiem grudy. 

Gdy wszedł do swej izby, od progu uderzyła go fala gorąca. Zdjął wierzchnie odzienie i usiadł przy stole. Ale niepokój znów go porwał na nogi. Przebiegał izbę to w tę, to w drugą stronę, i myślał, myślał, czy nie znalazłoby się jakieś inne wyjście prócz obrony. 

„Poddać miasto”. – Ta myśl niczym pokusa szatańska nachodziła go, natrętna i uporczywa. 

„Poddać i co dalej? Chociaż Tatarzy oszczędzą mi życie w zamian, to przecież zażądają okupu. W złocie i w… ludziach. O to pierwsze, mniejsza. Ale ludzie, jakże zaprzedać tych, którzy mi zawierzyli, którzy we mnie upatrują obrońcy? Wszak jestem kasztelanem!” 

I znów ów drugi głos odzywał się w jego czaszce: 

„Poddać miasto! Cóż mi ludzie?! Niech ich piekło pochłonie! Ja i Halina ocalejemy! Ona jeszcze taka mała. Życie przed nią. A może zabrać dziecko i uciec?” 

Chwytał się za głowę, mocował sam ze sobą. Zachodził patrzeć na uśpioną córkę. Ale gdy usłyszał pianie pierwszych kogutów, był już spokojny, chociaż nieludzko zmęczony. 

Wszak był rycerzem i kasztelanem. Honor i obowiązek, wierność swemu księciu nakazywały mu jedno: bronić, póki tylko było to możliwe, wszystkich słabych, maluczkich i owego miasta, i owego grodu, który strzegł Polski, niczym groźny brytan, od napaści półdzikich sąsiadów ze Wschodu. 

I chociaż często skatowany i prawie w agonii, zawsze wylizywał się z ran, by znów bronić mlekiem i miodem płynącego kraju, by znów przyjmować pierwsze ciosy, łagodzić impet uderzenia, dawać czas innym, by gotowali się do walki. 

Niebo poszarzało nad widnokręgiem, po kościołach jęły dudnić dzwony. Krępa, przyodziawszy się ciepło, miał już wyjść z domu, by sposobić gród do obrony, gdy nagle Halina, bosa i w samej tylko koszuli, trąc pięściami zaspane jeszcze oczy, podbiegła do niego.

– Czyś, ojcze, nie spał dzisiaj wcale?! 

– Nie spałem, córeczko, jak widzisz. Złe czasy nastały, złe bardzo. Wczoraj posłaniec przybył od Lublina ze straszną wieścią, że Tatarzy idą ku nam.

– I co się stanie, ojcze? 

– Cóż, będziemy się bronić. Da Bóg, przyjdzie nam książę z odsieczą.

– A jeśli nie przyjdzie? 

– To wtedy zginiemy. 

– Czy musimy ginąć? Czy nie lepiej skryć się w puszczy za Wisłą, tatku? Tam nas nikt nie znajdzie.

– Widzisz, dziecko, ta ziemia, to miasto, ten gród, to wszystko nasza ojczyzna. Tu pogrzebane kości naszych dziadów, tu twoja spoczywa matka. Ale ta ziemia, to też ojczyzna tych, co przyjdą po nas. Jeśli tedy ją porzucimy, oddamy na łup, na splugawienie, cóż o nas kiedyś powiedzą? Nie masz nic świętszego od ziemi ojców – ciągnął dalej – i jeśli nawet umrzeć by ci przyszło, aby ją uratować, to pamiętaj, że trzeba umrzeć. Ta ziemia cię karmi, poi i odziewa. Syci zapachem kwiatów, dojrzewających zbóż, jesiennych mgieł, topniejących śniegów. Z niej ulepione twoje kości i w niej się schronisz, gdy zakończysz bieg żywota. Jakże jej tedy nie kochać, nie bronić? Jakże, córuchno?

Halina słuchała słów ojcowych z powagą, ale usteczka jej drżały i widać było, iż całą siłą woli panuje nad sobą, żeby nie wybuchnąć szlochem. Po chwili, łamiącym się głosem zapytała: 

– Ale ty, ojcze, nie zginiesz? 

– Da Bóg, nie zginę, Halinko. 

Przygarnął ją do piersi. Przycisnął z całej siły, jakby chciał zdusić, a później uniósł do góry i serdecznie ucałował. 

– No, uciekaj na posłanie, bo marzniesz!

* * *

Od samego rana ludzie miotali się po mieście, wylęknieni wieścią o Tatarach, która błyskawicznie rozniosła się wokół. W grodzie tymczasem sposobiono się do walki. Obchodzono wały, sprawdzając, czy nie są gdzieś nadwyrężone. Przygotowywano sterty kamieni, belki, beki smoły… 

Tak minął czas do południa. Ale gdy dzwony wybiły Anioł Pański, dostrzeżono czarniawe mrowie ludzkie na gościńcach wiodących do miasta. I na tym od Zawichostu i na tym od Opatowa. I na tym od Krakowa również. 

Początkowo wszczął się tumult, bo mieszczanie sądzili, iż owo już zagony tatarskie. Wszelako rychło rozpoznano w tym mrowiu uciekinierów, którzy szli schronić się w Sandomierzu. 

– Jezus, Maryja! – krzyknął Krępa. – Na nic moje rachuby! Tegom się nie spodziewał. Jeszcze naszych mieszczan można by wyżywić, ale ową czerń, co bieży nawet i stamtąd, gdzie Tatar by się nie zapędził? 

Naraz usłyszał kroki licznych stóp za sobą. Odwrócił się i ujrzał, że oto mnisi dominikańscy, na czele z przeorem Sadokiem, kierują się ku wyjściu z grodu. 

– Ojcze Sadoku, co czynisz? – zapytał kasztelan.

– Cóż, panie Piotrze. Spójrz, ilu teraz ludzi będziesz musiał zmieścić. Święty Jakub warowny, może go poganie nie wezmą. A wezmą, to cóż, wola Boska!

– Ojcze Sadoku, zastanów się jeszcze! 

– Już się zastanowiłem. Będziecie tu mieli bardziej niż my potrzebujących opieki. 

Na to Krępa się już nie odezwał, tylko patrzył długo na dwuszereg zakonników, wspinających się wolno na Świętojakubskie Wzgórze, jakby żegnał ich w ten sposób. 

Gdy masa ludzka wlała się w obwarowania miejskie, poczęto ją lokować i w mieście i w grodzie. Ale z powodu ogromnej ciżby i miejscowych, i przybyszów ledwo dziesiąta część się tam pomieściła. Reszta, miotając się w popłochu, szukała schronu w miejscach bardziej warownych, za najbezpieczniejszy uznając w końcu kościół Narodzenia Panny Maryi, wystawiony z białego kamiennego ciosu na stromym wzgórzu, oddzielonym od reszty miasta przepaścistymi wąwozami.

Tak minęło dni kilka, podczas których co raz to przybywało uciekinierów. Wreszcie czatownik siedzący na jednej z wież zamkowych zadął w róg, obwieszczając zbliżanie się wojsk nieprzyjacielskich.

I rychło zaroiło się pod wałami od zbrojnych, pomykających na niewielkich, acz silnych konikach. Potok ludzki wypływał z okolicznych wąwozów, powietrzem niosła się wrzawa, nad którą górowały pojedyncze, przenikliwe okrzyki dowódców lub dźwięk kościanych gwizdków, ostro wibrujący w uszach.

Tatarzy, aczkolwiek pełni zapału, ochłódli nieco na widok potężnej warowni górującej nad okolicą. Nie zamierzali jednak rezygnować, licząc na zdobycie cennych łupów i mnogość niewolników po zajęciu miasta i grodu. 

Toteż po chwilowym odpoczynku i odbyciu narad, u stóp wałów ukazał się sam naczelny wódz. Ubrany był w piękny, bogaty płaszcz z połyskliwej materii żółtej barwy, podbitej popielicowym futrem. Równie drogocenny kaftan, spodnie i buty dopełniały stroju. W ręku trzymał szpiczastą czapkę, którą przed chwilą zdjął z głowy. Po bokach miał tatarskich setników i ruskich kniaziów: Wasylkę włodzimierskiego oraz Romana i Lwa Daniłowiczów halickich. 

Tych ostatnich Krępa znał, bo już spotykał ich ongi, jeżdżąc z poselstwem na Ruś. Oni także go poznali, bo naraz Roman ściągnął wodze, zamachał ręką i krzyknął: 

– Witaj mi kasztelanie! 

– Ja ciebie nie witam, boś nie jako druh przybył pod Sandomierz, ale jako wróg! – odkrzyknął na to Piotr Krępa. 

Tatarzy i Rusini zatrzymali się naprzeciw niego. 

– Nie masz racji, kasztelanie! – ciągnął Roman. – Jako druh tum przybył, chcąc ratować cię od śmierci! Spójrz, ilu wojowników przywiódł pan mój, wielki Burundaj! – tu wskazał ręką na bogato przyodzianego Tatara. – Nie zdzierżysz mocy jego potęgi. Polegniesz i ty, i twoi ludzie. Oszczędź ich krwi, poddaj miasto!

– Żeby ich oddać w gorszą od śmierci niewolę? Zaiste, przemawiasz jak druh prawdziwy, namawiając mnie do hańby! Odejdźcie, nie chcę z wami rozmawiać! – Rzekłszy to, odwrócił się i zszedł z wałów.

W tejże samej chwili, jakby na potwierdzenie wiarołomstwa Rusinów, obok ucha bzyknęła długa, smukła strzała, wypuszczona ręką kniazia Wasyla. Wbiła się w zlodowaciały pagórek śniegowy, a bełt z piór czaplich zachybotał ostro. Wasyl zaniósł się rubasznym śmiechem. 

Wojsko tatarskie wspierane przez ruskie oddziały z całą mocą natarło na wały miejskie. Polacy bronili się mężnie. Na głowy atakujących lał się ukrop i wrząca smoła, sypał grad kamieni i ciężkie kłody drzewa. Odpychano drabiny ze wspinającymi się po nich napastnikami, te z trzaskiem waliły się w dół, a krzyk spadających unosił się pod niebo.

W trudzie i znoju odpierano atak po ataku. Ręce mdlały rycerzom, przybywało zabitych i rannych i chociaż mieszczanie włączyli się do obrony, Krępa wiedział, iż już rychło będzie musiał oddać miasto. Nie sprosta bowiem tatarskiemu mrowiu.

Tymczasem mrok nocy przerwał walkę w chwili, gdy sandomierzanom nie stało już sił. Nakazał tedy Krępa odwrót do grodu, gdzie mieli odpocząć, aby z pierwszym brzaskiem dnia znów stanąć do walki. Odchodzili zbrojni na Wzgórze Zamkowe żegnani lamentem i płaczem tych, co schronienia poszukali w mieście. Wiedzieli bowiem, iż tym samym wyrok na nich zapadł.

* * *

Następnego dnia rankiem, zanim świt rozjaśnił widnokrąg, stary przeor Sadok długo klęczał przed krucyfiksem. 

Ręce splótł tak silnie, że aż zbielały mu knykcie, oczy utkwił w postaci Ukrzyżowanego i bezgłośnie poruszał ustami: 

„Niech zmartwychwstanie Bóg, a będą rozproszeni nieprzyjaciele Jego. Niech uciekną sprzed oblicza Jego ci, którzy Go nienawidzą. Jako ginie dym, tak niech przepadną. Jako wosk się rozpływa od ognia, tak niech zginą szatani sprzed oblicza miłujących Boga, żegnających się znamieniem św. Krzyża i z weselem głoszących: Pozdrowiony bądź Krzyżu, Najczcigodniejszy i Ożywiający Krzyżu Pański, który rozpędzasz szatanów mocą na tobie Ukrzyżowanego. O przezacny, o czcigodny, o życiotwórczy Krzyżu Chrystusowy, bądź nam ku pomocy z Przeczystą Bogarodzicą i wszystkimi świętymi na wieki”.

Modlitwę przeora przerwał dźwięk sygnaturki, wzywający zakonników na Mszę poranną. Podźwignął się tedy z kolan i wyszedłszy z celi, skierował do kościoła. 

Przyoblókłszy się w zakrystii w szaty kapłańskie, w asyście diakonów Stefana i Mojżesza wyszedł do ołtarza. Przed rozpoczęciem liturgii, po otwarciu mszału, chciał odczytać, jak to było w zwyczaju, których to świętych Kościół wspomina owego dnia.

Lecz gdy zajrzał do księgi, ogarnął go lęk. Oto z pergaminowej karty bił w oczy, nasycony własnym światłem, pozłocisty napis: „Dziś Sadoka i czterdziestu ośmiu braci w Sandomierzu przez Tatarów pobitych”.

Skurcz go jakowyś chwycił za gardło, chciał przełknąć ślinę i nie mógł. Litery tańczyły mu przed oczami. Przetarł je grzbietem dłoni, myśląc, iż to pewnie omamienie jakieś, ale napis nie znikał. Próbował go tedy odczytać na głos, lecz ten mu drżał i łamał się. 

Zgromadzeni mnisi z niepokojeni patrzyli na przeora, nie wiedząc, co też z nim dziać się może. A ów skinął wreszcie na diakona Stefana i wskazując ręką na stronę otwartego mszału, wychrypiał jedno słowo: 

– Czytaj…

Młodzieniec wsparł ręce o boki księgi, pochylił się, by lepiej widzieć, i drżąc z przejęcia, odczytał:

– Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu braci dominikańskich, w Sandomierzu przez Tatarów pobitych. 

Cisza martwa zawisła nad zgromadzonymi. Jedni spoglądali na drugich przerażeni. 

Oto cud, oto znak, oto pewność, iż odziedziczą szczęście wiekuiste w Królestwie Bożym, a oni, miast radować się z tego, dyszą ciężko, zdjęci lękiem. Boją się bólu, boją się oddać żywot tak lichy, tak nikczemny, w zamian za nieustające rozkosze rajskich ogrodów. 

Aż nagle ową ciszę przerwał czyjś głośny szept, zakończony urywanym szlochem: 

– Ale czemu czterdziestu ośmiu, kiedy jest nas czterdziestu dziewięciu braci? 

Na tę uwagę podniósł się szmer licznych głosów: 

– Właśnie!

– Czemu?!

– Kto ocaleje?! 

– Dlaczego tylko jeden?! 

Na to Sadok, który już odzyskał spokój, uniósł obie ręce w górę, w geście nakazującym milczenie i rzekł: 

– Nie wstyd wam, bracia? Uspokójcie się! Czyż nie widzicie widomego znaku łaski Bożej?! Uspokójcież się zatem. Wszak korony męczeńskie, jakie dziś tutaj przyjąć mamy, to nie tylko wielkie wyróżnienie, nie tylko dowód zaufania okazany nam przez Zbawiciela, lecz również pewność, że dziś jeszcze będziemy w raju. A dlaczego nie znajdzie się tam jeden z nas? Któż to wie?

Znów nastała cisza. Mnisi, pochyliwszy głowy, czekali, aż przeor pocznie odprawiać Mszę. A on, zbliżywszy się do stopni ołtarza, głosem mocnym i pewnym rozpoczął modlitwy:

– Introibo ad altare Dei. 

– Przystąpię do ołtarza Bożego.

– Ad Deum qui letificat iuventutem meam.

– Do Boga, który uweselił młodość moją.

Przez okna prezbiterium wpadła szeroka smuga słonecznego światła, kładąc się pozłocistą plamą na posadzce. Oświetliła głowy stojących przy ołtarzu, tak iż wyglądały, jakby otaczały je promieniste aureole.

I oto naraz do uszu dominikanów dobiegł gwar licznych głosów, szczęk broni, okrzyki, płacz, dzikie wycie, rzężenie konających. To Tatarzy wdarli się bez przeszkód na niechronione wały, a znalazłszy się w mieście, wywlekali z domów znajdujących się tam ludzi. Silnych oddzielali i wiązali, przeznaczając na niewolników, a starych, chorych i dzieci mordowali na miejscu. Kościół Panny Maryi płonął, a ci, co szukali w nim schronu, nie żyli. Żołdacy wlekli później owe ciała pobitych i ciskali je do fosy oddzielającej gród od miasta. 

I stało się wreszcie, iż pierwsze ciosy spadły na drzwi kościoła Świętego Jakuba – mocne, dębowe, nabijane żelaznymi ćwiekami – w chwili, gdy stary przeor unosił w górę białą hostię.

Podczas Komunii puściła jedna zawiasa, a gdy wyrzekł: „Ite missa est” – „Idźcie, Msza skończona” – puściła druga, a za chwilę drzwi runęły pod naporem nacierających, otwierając wolny dostęp do wnętrza świątyni. 

Mnisi stojący w dwuszeregu na środku prezbiterium spokojnie czekali na razy jataganów, na męczeńską śmierć. 

Lecz naraz Mojżesz, subdiakon, stojący przy ołtarzu obok Sadoka, zaintonował pieśń za zmarłych:

– Salve Regina, Mater misericordiae… Witaj Królowo, matko miłosierdzia…

I oto wzniósł się ów śpiew, zrazu nieśmiały, przerywany, ale potężniejący z każdą chwilą, by wreszcie wybuchnąć całą mocą z wszystkich piersi. I odbijał się pogłos od stropu, od surowych nieotynkowanych ścian z czerwonej cegły, powtarzając echem ostatnie sylaby wersów w chwilach przerw. 

Zatrzymali się Tatarzy zdziwieni i wylęknieni. Nikt bowiem do tej pory tak ich nie witał, lecz jękiem, skamleniem o litość, bądź obelgami. I żaden nie odważył się podnieść miecza na tych dziwnych, białych zakonników.

Dopiero po pewnym czasie jeden z wojowników zdjął z pleców łuk, wyjął z kołczanu prostą, smukłą strzałę i posłał ją z brzękiem cięciwy w stronę śpiewających. I oto dwuszereg się załamał, gdy jeden z zakonników rażony śmiertelnie ową strzałą, która aż po bełt utkwiła w jego piersi, zachwiał się, opadł na kolana, a później runął twarzą do przodu, brocząc szare piaskowe płyty posadzki gęstą, parującą na zimnie krwią. 

Teraz jedna po drugiej strzały mknęły ku zakonnikom, a oni padali jak ścięte kłosy. Wreszcie oddział tatarski wyzbył się lęku, widząc, iż nie dzieje się nic niezwykłego, iż nie grożą im czary. Dobyto krzywych mieczy i tnąc nimi na prawo i lewo, odrąbując ręce, rozplątując czaszki, uciszono wreszcie ów śpiew dziwny, niepokojący, budzący w ich sercach grozę.

Ale nie wszyscy mnisi spoczęli na środku kościoła. Jeden z nich bowiem, lękiem zdjęty, gdy Msza dobiegała końca, chyłkiem wymknął się i schował na chórze. Stamtąd, ukryty, obserwował wszystko, co się działo, zatykając sobie usta dłońmi, by nie krzyczeć z trwogi. 

I oto naraz, gdy wszyscy legli już nieżywi, a Tatarzy rozbiegli się po świątyni i klasztornych zakamarkach w poszukiwaniu łupów, ujrzał, iż aniołowie niebiescy unoszą się nad pobojowiskiem i na nieruchome ciała męczeńskie rzucają palmy, gałązki oliwne i wieńce uplecione z gałązek wawrzynu. 

Wówczas zawstydzony zszedł z chóru, a widząc go jakiś spóźniony wojownik, który dopiero co przekroczył próg kościoła, ciął zakonnika mieczem na odlew i pozbawił życia.

Ale chociaż aniołowie wciąż byli w świątyni, to żaden z nich nie zrzucił na to ostatnie martwe ciało ni palmy, ni gałązki, ni wieńca z lauru. I tak wypełniło się dokładnie wszystko, o czym mówił złoty napis w mszale.

* * *

W zdobytym mieście działy się rzeczy straszne. Krzyki i rzężenie mordowanych, wycie obłąkanych z trwogi, przekleństwa najeźdźców mieszały się ze sobą, czyniąc wrzask nie do opisania. Krew płynęła strugami po ulicach, aż śnieg, rozdeptywany setkami nóg wpół roztajał, przybierając szkarłatną barwę. W powietrzu czuć było odór krwi i surowego mięsa. Stos ciał w fosie grodowej rósł z godziny na godzinę, tak iż pod wieczór wypełnił ją prawie całą, a na rano była zasypana zupełnie i bez przeszkód po tym makabrycznym moście można było dostać się pod wały grodowe. 

Nocą Tatarzy jęli podpalać domy, by grzać się i piec w zgliszczach kawały mięsiwa wykrawane ze zdobycznego bydła, którego sporo wybili na ucztę.

Tymczasem ludzie zamknięci w grodzie patrzyli na te przerażające sceny z wałów pełni wściekłości i świadomi swojej bezsiły.

Ale rychło musieli zająć się samymi sobą, bo skoro tylko pierwszy brzask rozświetlił niebo na wschodzie, poczęli pod wały napływać, najpierw pojedynczo, a później grupami, Tatarzy i Rusini, próbując się dostać do grodu. Około południa rozpoczął się regularny atak, trwający aż do czasu, gdy niebo spowiła zupełna ciemność.

Ręce obrońców mdlały od wysiłku, pot zalewał im oczy, lecz za każdym razem udawało im się odepchnąć owo morze głów, które przypuszczało szturm za szturmem. Nikt nie siedział bezczynnie, nawet kobiety i dzieci brały udział w walce, donosząc obrońcom kamienie i sagany z wrzątkiem. 

Tak mijały dnie i noce. Tak minął jeden tydzień i minął drugi. A na początku trzeciego tygodnia Zbigniew, brat Piotra z Krępy, poprosił go o chwilę rozmowy na osobności. 

– Czy to ważne, bracie? Widzisz, że tu na wałach jestem nieodzowny.

– Gdyby to nie było ważne, nie zawracałbym ci głowy i nie zabierał czasu. Wiesz o tym dobrze. 

– A zatem dokąd pójdziemy? 

– Udaj się za mną – powiedział Zbigniew i ruszył w kierunku zamku. 

Gdy znaleźli się w jego wnętrzu, Zbigniew miast do komnat, skierował się do podziemi. W wielkiej, sklepionej sali, będącej niejako przedsionkiem lochów, zdjął ze ściany dwie pochodnie i zapaliwszy je, jedną podał bratu. 

Schodzili po szerokich, kamiennych schodach, w mroczną głąb. Światło pochodni pełgało po oślizgłych ścianach, na których osiadły gęste kożuchy białych kryształków saletry. Podziemia przytłaczały swą tajemniczością. Grube ściany nie dopuszczały do wnętrza najmniejszego nawet dźwięku, a blask ognia, drżący i rozmigotany, budził po kątach i załomach fantastyczne cienie. Kasztelanowi zdawało się, iż znalazł się raptem w innym, zaklętym świecie, i mimo woli ściszył głos: 

– Dokąd mnie wiedziesz, Zbigniewie?

– Zobaczysz – odparł zagadnięty. 

Minęli jeszcze jeden zakręt i oto ich oczom ukazała się ogromna komnata. Nie była zbyt wysoka, lecz tak rozległa, iż światło pochodni nie rozjaśniało jej całej i przeciwległy kraniec spowijała nieprzenikniona ciemność. 

Zbigniew skierował się ku jej środkowi, a tam, jak zobaczył kasztelan, znajdowała się płytka studnia, na której dnie połyskiwała woda.

– Spójrz, Piotrze. Owa studnia jest podziemnymi kanałami połączona ze wszystkimi studniami w grodzie. Tę ogromną, wspaniałą pracę wykonano bardzo dawno temu. Ponoć jeszcze w czasach księcia Sandomira, przed podbojem naszego sandomierskiego grodu przez polańskich Piastów. 

– Tak, widzę, ale po co mnie tu przywiodłeś i po co to pokazujesz? 

Westchnął Zbigniew głęboko i ciągnął dalej: 

– Owoż ona studnia mówi nam, ile jeszcze wody zostało. Przed rozpoczęciem oblężenia jej lustro sięgało prawie po cembrowinę, a teraz ledwo zakrywa dno. Jeszcze dzień, najwyżej dwa i skończy się zupełnie.

– Dlaczego? Przecież zawsze mówiono, iż grodowych studni nie da się wyczerpać, że sięgają poziomu Wisły i że z niej to przenika do nich woda. 

– Obyż to była prawda! Ale sam widzisz, że nie jest… Wody ubywa, bo wyczerpujemy ją szybciej, niż zdąży napłynąć z podziemnych źródeł czy strumieni. Powtarzam: jeszcze dzień, dwa i studnie wyschną! 

– Boże, Boże… To już koniec – rzekł Piotr Krępa. – Może czas jakiś da się wytrzymać bez jadła, ale bez wody? 

– Tak, nie strzymamy i dwu dni. Po to cię tu przywiodłem, aby owo pokazać. Teraz, gdy znasz sytuację, będziesz musiał podjąć jakąś decyzję. 

– Chryste! Jakąś! A jakąż tu można? Muszę poddać gród! Dwa dni wcześniej, dwa dni później, co za różnica?… 

Zbigniew się nie odezwał i zapadła pełna napięcia cisza. Piotr usiadł na cembrowinie, objął głowę rękoma i zrozpaczony kołysał się miarowo w tył i w przód. Dopiero po dłuższej chwili począł mówić ni to do siebie, ni to do brata:

– Nie ma wyjścia, ale ot tak, po prostu iść do Tatarów i powiedzieć po dwu tygodniach walki: „Poddajemy się”? Tego nie można uczynić. To oznacza jedno – wyrok śmierci na nas wszystkich, na zbrojnych, na mieszczan, na kobiety, na dzieci. Śmierci strasznej, w mękach i boleści.

– Trzeba czekać, choćby nawet języki miały nam popękać z pragnienia. Trzeba czekać, aż Tatarzy zaproponują, byśmy się poddali – ciągnął dalej. – Może wówczas uda się wytargować życie jako warunek poddania? A jeśli nawet się nie uda, to przynajmniej nie będę miał wyrzutów sumienia, że nie próbowałem… Co o tym myślisz, Zbigniewie? – zapytał na końcu. 

– Myślę, że masz rację, że niczego lepszego, ani mądrzejszego nie da się uczynić. 

– Czy ktoś prócz nas dwu wie o tym, co mi powiedziałeś? – zapytał kasztelan. 

– Nie, nikt. I lepiej, by nadal pozostało to tajemnicą. Po cóż dodatkowo dręczyć i tak już ponad miarę udręczonych ludzi? Po co doprowadzać ich do rozpaczy albo i czego gorszego? – odrzekł Zbigniew. 

– Ale jeśli woda się skończy, nim ja poddam miasto? Co wówczas? 

– Nie myśl teraz o tym, Piotrze. Da Bóg, a wszystko się ułoży. Może książę nadciągnie z odsieczą?

– Nie nadciągnie – kasztelan pokręcił głową. – Gdyby miał nadciągnąć, już by tu był. Albo tedy wstrzymują go jakieś ważniejsze niż nasz los sprawy, albo posłaniec nie dotarł do Krakowa. 

Wracali w milczeniu. Byli zbyt przejęci grozą położenia, by chciało im się rozmawiać o czymś innym niż o oblężeniu, a o tym ostatnim nie chcieli już mówić.

Wyszedłszy z zamku, wpadli znów w wir walki. Naraz Piotr spostrzegł, iż pali się dom, w którym mieszkał. Przerażony pobiegł tam czym prędzej. Halina z piastunką stała na zewnątrz z naręczami ubrań na rękach i z bezsilnością patrzyły w ogień, który z trzaskiem pożerał smolne bierwiona. Przepalony dach zapadł się z łoskotem do środka, wzbijając tumany iskier.

Domu kasztelana nikt nie próbował ratować. Sypano rozmiękły śnieg i lano wodę na zabudowania stojące obok, aby ogień nie rozniósł się po grodzie, chociaż i tak wiadomo było, że wcześniej czy później ogień rozpełznie się wokoło.

Krępa wziął córkę na ręce i zaniósł ją do zamku. Z tyłu za nimi podążała truchcikiem stara, tłusta piastunka, blisko siedemdziesiąt lat licząca. Gdy znaleźli się we wnętrzu książęcego dworzyszcza, kasztelan zwrócił się do niej:

– Pilnujcie mi Haliny, matko. Pilnujcie, jak największego skarbu. Kto wie, co się jeszcze wydarzyć może. Kto wie, co się ze mną stanie. A gdyby doszło do najgorszego, gdyby Tatarzy dostali się tutaj, uciekajcie do zamkowych lochów. Lepiej zginąć tam z głodu w zawikłaniu mrocznych korytarzy, niż oddać życie w boleściach i hańbie.

Staruszka rozpłakała się i przypadła do kolan Krępy.

– Nie opuszczajcie nas, panie! Nie opuszczajcie! Wyście jedyna nasza obrona!

– Nie mogę, matko. Nie mogę. Tam gród na mnie czeka i ludzie, którymi dowodzę. 

A widząc, iż Halina lada chwila się rozpłacze, zawołał:

– Nie wolno ci płakać! Rycerską jesteś córką! 

Przycisnął ją do serca, a później, nie odwracając głowy, wybiegł na dwór.

W obozie tatarskim rosło zniecierpliwienie. Oblężenie się przedłużało, coraz więcej ginęło niewolników, nadzieja na bogate łupy oddalała się. 

Rozgniewany Burundaj niczym pantera pomykał po namiocie, wyłamywał z trzaskiem palce i przeklinał z cicha. Czekał na swych dowódców i na ruskich kniaziów, których wezwał tego ranka, by ich zapytać o zdanie. 

Gdy przyszli i ustawili się rzędem przy wejściu, kornie chyląc głowy na znak szacunku, rzucił przez zaciśnięte zęby: 

– Co czynić dalej?! Zbyt długo tu stoimy. Kto wie, czy nie nadejdzie odsiecz? 

– Myślę – powiedział kniaź Roman – że trzeba próbować rozmów z Krępą. On nie głupi, on wie, że już długo nie strzyma, jeśli go książę Bolko nie wesprze.

– No właśnie – powiedział Burundaj. – Jeśli go Bolko nie wesprze. 

– Czyż nie widzisz, panie, że się na to nie zanosi? Gdyby tu miała przybyć odsiecz, już by przybyła. 

– Tak, tak. Ale Sandomierz to gród mocno warowny. Jadła też im pewnikiem nie brakuje, ni napitku.

– Owszem, wielki Burundaju – ozwał się kniaź Lew – ale przecie Lachy nie są z żelaza, wykruszają się powoli, a ci, co żyją, muszą już być nadludzko zmęczeni. Wciąż brak im snu, wciąż brak czasu, by spokojnie najeść się do syta, odetchnąć pełną piersią, do końca ugasić pragnienie. 

– Cóż zatem proponujecie? 

Znów ozwał się książę Roman: 

– Pójdziemy obaj z Lwem do grodu, namówimy Krępę, żeby poddał Sandomierz. 

– I myślicie, że was usłucha? – z niedowierzaniem i z kpiną w głosie warknął Burundaj. 

– Może posłucha, może i nie. Próbować warto. 

– A zatem próbujcie. Idźcie już, skoro nic mądrzejszego nie macie mi do powiedzenia! 

– A co możemy obiecywać Lachom? – zapytał Lew. 

– Co chcecie. To wasza sprawa – uśmiechnął się, odsłaniając ostre białe zęby Burundaj. 

Tego ranka po raz pierwszy od bardzo dawna nie przypuszczono szturmu na wały. Polacy zdziwieni i zaniepokojeni ową ciszą czekali na dalszy bieg zdarzeń. 

Nie czekali długo. Z obozu tatarskiego, na rosłych, innych niż mongolskie, rumakach wyjechali dwaj kniaziowie ruscy: Roman i Lew haliccy. Krzycząc już z daleka, iż są posłami, zbliżyli się do zawartej bramy grodowej.

Krępa dał znak ręką, by nie strzelać do nich z łuków, ani też ciskać kamieniami i opuścić most zwodzony, by przybywający nie musieli jechać po trupach zalegających fosę. Oto bowiem, jak sądził, nadarzyła się sposobność poddania grodu na jakichś godziwych warunkach. 

Gdy przybysze stanęli u wrót, zapytał spoza częstokołu: 

– Czego tu szukacie? Czego tu chcecie? 

– Rozmawiać z tobą – odrzekli. 

– Jeśli się w waszych sercach nie kryje zdrada, to wejdźcie. 

Zeskoczyli obaj posłowie z wierzchowców, które przywiązali do rosnącego u wrót krzewu dzikiego bzu czarnego i weszli poza obwarowanie małą furtką, którą Krępa kazał swoim ludziom rozewrzeć. 

Rusini bacznie i z ciekawością rozglądali się wokół. Zniszczeń było sporo i obrońcy zmęczeni, ale nic nie wskazywało na to, by gród rychło mógł być zdobyty.

– Pójdźmy na zamek – rzekł Krępa i udał się przodem. 

Skoro znaleźli się na miejscu, zapytał: 

– Jakież to wieści, czy propozycje nam przynosicie, kniaziowie? 

– Nie będziemy kręcić, wprost rzekniem: poddaj gród, kasztelanie – powiedział Roman. 

Zaśmiał się ochryple Krępa: 

– Żarty się was trzymają! Nadłamaliście zęby na Sandomierzu, połamiecie je ze szczętem! 

– Albo i nie połamiemy! Ludzi masz zmordowanych, rannych, a i pobitych sporo! Strzymasz jeszcze tydzień, może trochę dłużej i co potem?

– Książę Bolko przybędzie! 

– Łudzisz się, kasztelanie? Nie łudź się zatem! Schwytali Tatarzy waszych posłańców i sam Burundaj gardła im poderżnął! – ozwał się na to kniaź Lew.

Piotr Krępa głośno przełknął ślinę, któryś z obecnych przy rozmowie sandomierzan westchnął głęboko, a inny wyszeptał: 

– Boże, bądź nam miłościw… 

– Tedy widzisz – ciągnął Lew – że darmo wierzgasz. Rychło gród zdobędziemy, a wtedy nie będzie już dla was litości. 

– Grozisz?! – krzyknął Zbigniew Krępa. 

– Nie, nie grożę. Ja ostrzegam – odrzekł Lew. – Nie udaj głupca, który nie wie, co czynią Tatarzy z opornymi. 

– A jeślibym poddał Sandomierz, to co mi obiecasz, książę? – zapytał kasztelan. 

– Cóż, puścimy z życiem ciebie i twoją familię. 

– To mało! 

– A czego chciałbyś nadto?! Winieneś się cieszyć, że całą uniesiesz głowę!

– Poddam gród tylko wówczas, jeśli wszyscy – obrońcy, mieszczanie, kobiety i dzieci będą mogli odejść wolno. 

Zaśmiał się na to Roman: 

– Nie jesteś aby nazbyt chciwy? Będziesz musiał zapłacić okup. W złocie i w niewolnikach! A ty żądasz, by twoi ludzie mogli odejść wolno! 

– Jeśli nie darujecie im życia i wolności, będziemy się bronić dalej! – zawołał z pasją w głosie Zbigniew. 

Lew obrzucił go ironicznym spojrzeniem. 

– Nie bądźcie, panie, naiwny. 

– Tak! I ja to samo myślę, co mój brat. Możecie brać złoto, srebro i wszelki dobytek, ale zostawcie ludzi. Jeśli przyrzekniecie, że wyjdą z grodu żywi i wolni, pomyślimy o tym, czy by go nie poddać! – dorzucił kasztelan. 

– Moglibyśmy co najwyżej przyobiecać, że puścimy z życiem twoich zbrojnych – powiedział kniaź Roman. – Cóż cię, panie, obchodzą mieszczanie i ich rodziny? Pośledni to stan, nie masz w ich żyłach szlachetnej krwi. Na sługi się narodzili i na naszych rabów.

– Mniemam, że winieneś się zadowolić, iż sam i twoje krewieństwo cało uniesiecie głowy – dorzucił Lew. 

– Zamilczcie! – krzyknął Piotr Krępa. – Com powiedział na początku, mówię i teraz. Albo puścicie nas wszystkich w dobrym zdrowiu i wolno, albo nie mamy o czym ze sobą rozmawiać! 

Skinął dłonią na pachołków i dodał: 

– Wyprowadźcie książąt do furty. Nie możemy się – widzę – porozumieć! 

Na to porwał się Lew i czerwony z wściekłości zawołał: 

– Pożałujesz tego, głupcze! Chodźmy, bracie, do naszych! 

Lecz Roman nie podniósł się z zydla. 

– Uspokój się, bracie – powiedział – i nie obrażaj kasztelana. 

– A czy istotnie poddałbyś gród – zwrócił się do Krępy – gdybyśmy przyrzekli, że wszystkich znajdujących się w nim, i waszych i przybyłych tu w poszukiwaniu schronienia, ludzi puścimy wolno? 

– Owszem, bo zdaje mi się, że dosyć już rozlanej krwi. Lecz wpierw musielibyście mi przysięgnąć, iż rzeczywiście puścicie wolno nas wszystkich – odrzekł kasztelan. 

Na owe słowa, których się nikt nie spodziewał, zapadła cisza, a później jeden z obrońców, stary, wysłużony rycerz zapytał: 

– Czy myślisz o tym poważnie, panie Piotrze? 

– Wybaczcie, kniaziowie – powiedział Krępa. – Wyjdę z moimi na naradę. – I skinąwszy ręką na zebranych sandomierzan, opuścił komnatę. 

Gdy znaleźli się sami, wszczął się gwar nie do opisania. Zarzucano kasztelanowi tchórzostwo, dbałość o własną skórę, ba! zdradę nawet! A on siedział z pochyloną głową, milczący i dopiero gdy ucichło nieco, powiedział:

– Nie macie racji, gdy mnie oskarżacie. Jeden jest tylko powód, dla którego myślę o poddaniu naszego grodu. 

– Jakiż to powód? – z ironią w głosie zapytał jakiś młodzik z głową obwiązaną płótnem przesiąkniętym zaschłą, sczerniałą krwią.

Krępa wpił się w niego oczyma i wyrzekł głośno i dobitnie, siląc się na spokój: 

– Ten tylko, iż kończy się woda; 

– Jakże? To niemożliwe! – zakrzyknięto wokół. 

– Owszem, możliwe – ozwał się Zbigniew, brat kasztelana, i opowiedział o wszystkim dokładnie. 

Zebrani zamilkli spoglądając na siebie z przerażeniem. 

– A zatem dalej uważacie, że mamy się bronić? – spytał Piotr z Krępy. 

– Nie ma wyjścia! 

– Trzeba się poddać! 

– Bez wody zginiemy! 

Wrócono tedy do komnaty, w której zostawiono Rusinów. Kasztelan wysunął się przed swoich i powiedział: 

– Uradziliśmy poddać gród, ale pod warunkiem, jaki wam postawiłem wcześniej, a który macie zaprzysiąc w kościele. Czy jesteście gotowi na to? 

Spojrzeli po sobie ruscy kniaziowie i zgodnie odrzekli: 

– Gotowi.

* * *

W grodowym kościółku Świętego Mikołaja Cudotwórcy rozdzwoniła się srebrna sygnaturka. Jej perliste dźwięki wzywały wszystkich, by byli świadkami zawierania umów między obleganymi a najeźdźcami.

W grodzie zapanowała radość nie do opisania. Oto bowiem kończyły się wreszcie dni i noce pełne znoju. Oto kończył się czas, gdy lęk dzierżył wszystkich w swoich szponach. Oto kończyły się krwawe zapasy. 

Sandomierzanie wiedzieli, że wysoką za wolność będą musieli cenę zapłacić – oddać cały dobytek, jaki tylko kto posiadał. Ale wiedzieli również, że i tak zyskują na tym, bo ocalą życie, a nad nie przecież nie ma nic, co można by nazwać cenniejszym. 

Utworzonym przez gapiów szpalerem podążał orszak, który wiódł Piotr z Krępy. Za nim dostojnie kroczyli obaj ruscy kniaziowie, na końcu zaś szło parami kilkunastu najznamienitszych mężów, tak spośród rycerstwa, jak i spośród mieszczan.

W kościółku ścisk był straszliwy, lecz środek nawy pozostawał wolny. Nim to teraz kroczył orszak, na który przed ołtarzem czekał stary kapelan zamkowy, przyodziany w pąsową kapę haftowaną gęsto, złotą i srebrną nicią, w krzyże, fantazyjne wzory i roślinne ornamenty.

Kniaziowie Lew i Roman zatrzymali się u stopni ołtarza, zaś ci, którzy im towarzyszyli, stanęli z boku.

Kapłan podniósł ku górze krucyfiks i zapytał donośnym głosem:

– Miłościwi kniaziowie! Czy macie nieprzymuszoną wolę złożyć tu oto w obliczu Boga i moim, w przytomności zebranych panów i ludu, przysięgę? 

– Mamy – zgodnie odrzekli obaj zapytani. 

– Tedy powtarzajcie za mną: My, kniazie ruscy… 

– My, kniazie ruscy… 

– Lew i Roman, synowie Daniły halickiego, przysięgamy… 

– …przysięgamy.

– Iż w zamian za poddanie grodu Sandomierza i za skarby w nim przechowywane obdarujemy życiem i wolnością znajdujących się w obrębie jego wałów. Tak panów, jako i pospólstwo. 

– …i pospólstwo. 

– Tak nam dopomóż Bóg, w Trójcy Świętej jedyny, Przeczysta Bogurodzica i wszyscy niebiescy święci. Amen.

– Amen!

Gdy padło owo ostatnie słowo, ludzie nie bacząc na miejsce, jęli krzyczeć z radości. Jedni drugich ściskali, obcy się całowali. Rzucano do góry czapki i śmiano się w głos. Tylko Piotr z Krępy i brat jego, Zbigniew, pozostali pochmurni. Nie tak wyobrażali sobie koniec oblężenia. Do ostatka nie tracili nadziei, że mimo wszystko nadejdą posiłki, że książę pospieszy z odsieczą. 

Lecz owo się nie sprawdziło. Chociaż na godziwych warunkach, ba! bardzo nawet dobrych, to jednak poddawali gród. Mieli odejść pokonani. A ponadto Piotr gryzł się w sobie, wspominając tę mnogość pobitych w zdobytym przez Tatarów mieście. Czy mogło się obejść bez ofiar? Zapewne nie, lecz on mimo wszystko obwiniał się o śmierć tych ludzi. 

– Cóż, kasztelanie? – kniaź Roman podszedł do Krępy. – Teraz by trzeba, aby przed ostatecznym otwarciem bram udać się do Burundaja i pokłonić mu się nisko, jak rab kłania się swemu panu, zwyciężony – zwycięzcy. 

Piotr chciał coś odpowiedzieć oburzony, ale Roman, odgadłszy jego zamiar, uniósł dłoń ku górze i rzekł:

– Cicho… cicho… Lepiej nic nie mów… Po cóż zaraz się obrażać? Czyż życie ich wszystkich – tu rozejrzał się wolno dookoła – nie jest warte drobnego upokorzenia? Nie szafujesz swoim tylko losem, ale i wielkiej liczby ludzi. Honor rzecz piękna, lecz gdy można sobie nań pozwolić. Tymczasem macie wszyscy nóż tatarski na gardle. Ostry ci on i umie ciąć głęboko. Czyżbyś chciał resztkę krwi wytoczyć z Sandomierza? Nie pochwali cię twój książę, żeś mu stołeczne miasto przywiódł do ostatecznej ruiny. Bo przecie wierzysz w swojej naiwności, iż on tu powróci?

Przygryzł Krępa wargi i już nic nie rzekł, chociaż widać było, że wściekłość go rozsadza. Tymczasem kniaź Roman ciągnął dalej: 

– Tedy chodźmy, kasztelanie, do tatarskiego obozu. Im wcześniej się tam pokażesz, tym lepiej. 

– Nie! – krzyknął Zbigniew. – Nie od razu. Pójdziemy do Burundaja, lecz dopiero jutro. Niech nie myśli, że się go boimy, że na pierwsze skinienie pobiegniemy bić mu czołem. 

Roman obojętnie wzruszył ramionami, a Lew powiedział: 

– Jeśli taka wasza wola?… Czyńcie, jak uważacie za słuszne. Wszelako wiedzcie, że jeśli jutro do południa nie stawicie się w naszym obozie, to dzisiejsze przysięgi będą tyle warte co dym z ogniska, który wiatr rozwiewa. 

Obydwaj Rusini skinęli obecnym głowami, odwrócili się i skierowali ku furtce, którą dostali się do grodu. Pachołek strzegący jej spojrzał pytająco na kasztelana, nie wiedząc, co czynić. Dopiero gdy ten przyzwolił, otworzył ją i wypuścił kniaziów. 

Po chwili dał się słyszeć stukot końskich kopyt uderzających w zmarzłą ziemię, a później zapadła cisza. Ponieważ już zmierzchało, powoli poczęto rozchodzić się do domów. A w końcu na wałach zostali tylko czatownicy. 

Ta noc była pierwszą nocą od dwu tygodni, podczas której sandomierzanie mogli wreszcie odpocząć. Gród spał, zmęczony bardzo morderczą walką i nadludzkim wysiłkiem. 

Na głębokiej czerni nieba migotały miriady gwiazd. Czyste powietrze znieruchomiało od mrozu, śnieg skrzył się w księżycowej poświacie. W obozie tatarskim tliły się ognie, obok których spoczywali na ciepłych skórach, okutani w baranie kożuchy, niezmordowani wojownicy. Wypluły ich ze swoich przepastnych trzewi stepy dalekiej Azji, krainy tak odległe, że nikt o nich nawet tutaj nie słyszał. Dzięki wielkiemu okrucieństwu Tatarów tak lud prosty, jak i uczeni mężowie uznali ich za wysłanników piekieł, za wojsko szatańskie, które pożre i unicestwi ogniem całą Europę.

I oto właśnie do jednego z wodzów tego piekielnego ludu miał pójść Piotr Krępa, aby poddać gród. 

Kasztelan nie spał. Siedział w jednej z komnat książęcego dworzyszcza. W kominku z trzaskiem płonęły smolne sosnowe szczapy i dębowe bierwiona. Naprzeciwko niego, po drugiej stronie stołu wspierał głowę na pięści Zbigniew i mówił: 

– Tak, Piotrze. Gdy jutro pójdziemy do Burundaja, nie możemy się z nim targować. Ile tylko haraczu zażąda, a będziemy w stanie go zapłacić, musimy mu dać. 

– Ty, Zbigniewie, myślisz o układach, a ja – nie wiem czemu – pełen jestem niepokoju. Zda mi się, że rankiem nie wolność znajdziemy, lecz śmierć… 

– Wyrzuć z serca złe myśli! Przecie Rusini przysięgali, że całe uniesiemy głowy. Na krzyż przysięgali i na Bogarodzicę! 

– Tak, wiem o tym, a jednak… Och, gdybyż to już był jutrzejszy wieczór!

– Nie trap się nadto, a bez powodu. Czyś wczoraj jeszcze sądził, że aż tyle uda się nam wytargować? A oto patrz. Pan Bóg miłosierny ulitował się nad nami. Zmiękczył zatwardziałość serc tatarskich. Wszystko będzie dobrze, obaczysz! 

– Może masz rację, ale mnie jednak jakoś straszno. Zbyt wiele krwi widziałem ostatnimi czasy, zbyt wiele łez… 

– Mazgaisz się, panie bracie, niczym baba! A cóż to dla rycerza krew?! Cudzą przelewa i swojej nie szczędzi! 

– Ach, Zbigniewie! Nie rozumiemy się! Toż ja nie o rycerskiej krwi mówię, ale o niewinnie przelanej. O krwi mieszczan, ich żon, matek, dzieci… 

Naraz do komnaty wsunęła się cicho stara piastunka Haliny. Na jej widok kasztelan uśmiechnął się, bo przypomniała mu szczęśliwe dzieciństwo, ojcowy dwór, dobre ręce matki, zapach lip i smak miodu o jantarowej barwie. 

– Czego chcecie, matko? – zapytał. – W waszym wieku wypoczywać się godzi, a nie utykać po nocy. 

– Mnie tam już snu wiele nie potrzeba. Czas leci i zgrzybiałość a starość na kark włażą. Tylko patrzeć, jak sen wiekuisty mnie utuli, a ukołysze. 

– Dajcie, matko, pokój! – zawołał Piotr z Krępy. – Gdzie wam do śmierci?! Jeszcze byście mogli niejednemu chłopu w głowie zawrócić. Ba! I młodzianowi nawet!

– Nie oplatalibyście bodaj czego, panie kasztelanie. Nie na prześmiewki przyszłam do was. 

– A po co? 

– Idziecie jutro do Tatarów… 

– Ano idę – rzekł z ciężkim westchnieniem Piotr. 

– Idziecie tedy do Tatarów – ciągnęła dalej. – To naród dziki i okrutny srodze. Powiadają ludzie, że sam diabeł ich spłodził na wygubienie rodzaju ludzkiego. Umyśliłam sobie, że skoro tam iść musicie, a różnie owo skończyć się może, dobrze by było, gdybyście mi pokazali wejście do onych lochów, o których ongi żeście wspominali. 

– Co wy, matko?! Jutro wolni wyjdziemy z grodu! – zaoponował Zbigniew. 

– Ja wiem, co mówię! Pokażcie tedy owo wejście.

Krępowie przestali protestować i żartować ze staruszki, udzieliła się im bowiem jej powaga. Podźwignęli się tedy obydwa zza stołu i powiedli ją do podziemi. Gdy znaleźli się już w onej sali ze studnią, Zbigniew powiedział: 

– Jak widzicie, korytarzy tu bez liku i woda jest. Można się ukryć, a jeśliby tylko było co jeść, to i rok siedzieć! Chyba żeby nieprzyjaciel znalazł lub dymem wykurzył. 

Starowinka bacznie rozglądała się wokół, a później zapytała: 

– Powiedzcie lepiej, panie Zbigniewie, czy jest stąd jakieś inne jeszcze wyjście na świat Boży? 

– Ponoć jest i to nie jedno, ale ja ich nie znam. I chyba nikt już nie zna, bo niepamięć ludzka je okryła. Powiadają, że jakieś wiedzie do Żmigrodu, dzisiaj noszącego miano Góry Świętego Michała i rzekomo książę Sandomir chadzał tamtędy do pogańskiego chramu bożkom ofiary składać, cześć bałwanom oddawać. Innym można się dostać do podziemnego pałacu, który urządził, jak wieść niesie, książę Henryk, swojej żydowskiej miłośnicy Judycie, przywiezionej z wojny krzyżowej, z Ziemi Świętej, na zgorszenie i panom, i pospólstwu. Jeszcze inne prowadzi nad sam brzeg wiślany, a może i dalej, pod dnem rzeki…

Zbigniew mówił dalej, lecz piastunka go już nie słuchała. 

– A zatem są inne wyjścia, tylko nikt nie wie, jak na nie trafić. Ha! Dobre i to wiedzieć – mruknęła do siebie.

* * * 

Nad ranem przyszła odwilż. Ciepły wiatr wiejący od południa zawlókł niebo chmurami i jął roztapiać śnieg. Z dachów kapała woda, żłobiąc w lodowej skorupie nierówne otwory. 

Obydwaj Krępowie pozałatwiawszy wszystko, co było do załatwienia, i dawszy ostatnie instrukcje, szykowali się, by wyjść do obozu tatarskiego. 

Przyodziali się tedy dostatnio, jak na możnych panów przystało, i dosiedli koni. Nie zabierali ze sobą broni. Kasztelan Piotr, siedząc już na wierzchowcu, skinął dłonią na swoją córkę Halinę, która wraz ze starą piastunką żegnała go u bramy. Gdy podeszła, pochylił się ku niej, wziął na ręce, przytulił mocno do piersi i powiedział: 

– Pamiętaj, córeczko, jeśliby mi się coś złego stało, bądź we wszystkim posłuszna piastunce. I nie płacz. Zawsze miej to w pamięci, żeś rycerską córką.

Dziewczynce drżały usteczka, ale siląc się na spokój, rzekła: 

– Niech was Bóg prowadzi, tatku. I was, stryju, także. 

– Obaczysz, rychło powrócimy – powiedział wesoło Zbigniew, a później krzyknął donośnie: 

– Otwierać bramę! 

Skoro tylko spełniono ów rozkaz, spiął konia ostrogami i ruszył do przodu. Mokry, przesycony wodą śnieg i lepkie błoto pryskały na boki, brudząc licznie zebranych gapiów. Piotr nie chcąc pozostawać z tyłu, ruszył za bratem. 

Ostrym kłusem zjechali ze stromego wzgórza grodowego, lecz na dole musieli zwolnić, bo oczekiwało ich tam całe mrowie tatarskiego wojska. 

Wojownicy na widok dwu sandomierzan wydali okrzyk – nie wiadomo czy radości, czy triumfu, czy też może witali ich w ten sposób. 

Rychło też otoczył ich silny oddział konnych, którzy pokrzykując coś gardłowo, wskazywali rękoma na spalony kościół Panny Maryi, a później wraz z Krępami skierowali się ku niemu.

Gdy podjechano do połamanych i częściowo zwęglonych drzwi świątyni, Tatarzy pokazali na migi, by obaj sandomierzanie zsiedli z koni, a później wprowadzili ich do wnętrza. 

W jednej z bocznych kaplic o niezrujnowanym stropie rozbity był niewielki namiot, w którym sypiał Burundaj. Teraz wszakże przebywał na zewnątrz. Siedział, w otoczeniu swych dowódców i ruskich kniaziów, na stercie miękkich skór baranich, przykrytych ornatami i kapami szytymi ze złotogłowiu, brokatu, adamaszku i rozmaitych drogocennych tkanin, wywleczonych ze złupionego kościelnego skarbca.

– Zatem jesteście – ozwał się Burundaj łamaną ruską mową. A ja nie wierzyłem kniaziom, gdy zapewniali, iż przybędziecie. 

Uśmiechnął się dobrotliwie i przymknąwszy oczy, siedział nieruchomo, oczekując odpowiedzi. 

– Witaj, wielki wodzu! – rzekł Piotr Krępa. 

– Witaj, Burundaju! – dorzucił Zbigniew. 

Twarz Burundaja zmieniła się w mgnieniu oka. Z dobrotliwego wielmoży przeistoczył się w dzikiego tygrysa. Błysnął śnieżnobiałymi zębami, popatrzył groźnie na obydwu sandomierzan, a później wrzasnął: 

– Tak możecie witać swego lackiego księcia, który już rychło zostanie moim niewolnikiem! Na kolana! Na twarze! Padnijcie na twarze, psy! 

Krępowie zaskoczeni takim obrotem sprawy nie wiedzieli, jak zareagować, aż oto silne ciosy w plecy, jakie głowniami mieczy wymierzyli im tatarscy wojownicy, powaliły ich na ziemię. Żołdacy przyciskali im twarze do posadzki. Piotr Krępa poczuł w ustach słonawy smak krwi, która sączyła się z rozciętego języka. Silnie zacisnął powieki, by nie naszło mu do oczu brudnego, rozmiękłego śniegu, którego nawiał tutaj wiatr przez powyrywane okna, a który zmienił się w półpłynną bryję zmieszaną z końskim gnojem, rozdeptywaną setkami nóg. 

– Tak należy witać wielkiego Burundaja! – zaśmiał się książę Wasylko włodzimierski. 

– Powstańcie! – łaskawie zezwolił Tatar. 

Krępowie podźwignęli się na nogi, obcierając zbrukane twarze połami kaftanów. 

– A zatem chcecie mi poddać gród?

– Tak.

– Dobrze, uczynię wam łaskę i zgodzę się na to. Chociaż właściwie bym nie musiał. Jeszcze dzień, jeszcze dwa i tak byśmy go zdobyli. 

Zbigniew nie wytrzymał i z pasją w głosie zawołał:

– Nie bądź taki pewny! Nie bądź taki pewny! Ileż to już czasu zmitrężyliście?! Jeśli chcemy poddać gród, to tylko dlatego, by wreszcie skończył się niepotrzebny rozlew krwi! To jedno. A drugie, czemu nas obrażasz? Czemu poniewierasz? 

– Zamilcz, psie, bo cię każę żywcem obłupić ze skóry. To ci lackie porządki! Żadnego posłuszeństwa. Krzty pokory ni szacunku dla władzy. 

– Tak, tak, Burundaju! – rzucił Roman halicki. – U Lachów zawsze był nadmiar swobody! Ale skoro tylko nasze porządki tutaj zapanują, wraz się ten bałagan skończy! 

Uśmiechnął się Burundaj: 

– Pewnie byś chciał, Romanie, żeby właśnie tobie dać we władanie Sandomierską Ziemię? 

– Jeśli wielki chan pozwoli?… 

– Zachłanny jesteś. O! Bardzo zachłanny! Ale kto wie? Zobaczymy. Porozmawiam z chanem. 

– Dzięki. Stokrotne dzięki, władyko. 

Roman kornie uderzył czołem przed Tatarem. 

Ów ozwał się znów do Krępów: 

– Powiem wam moje warunki. Oddacie cały dobytek – wyczekująco patrzył na kasztelana. 

– Dobrze – odpowiedział Piotr. 

– I wszystkich młodych mężczyzn i kobiety – dorzucił Burundaj. – Staruchów i dzieci możesz sobie zabrać. Gród opuścicie do wieczora. 

– Nigdy! Nie takie były umowy! – zakrzyknął Zbigniew. 

– Jakie umowy? – zdziwił się Burundaj. – Z kim się umawiałeś? 

– Przecie kniaziowie Lew i Roman poprzysięgli, że wszyscy ludzie wyjdą z grodu wolni! 

– Lew i Roman? – znów zdziwił się Burundaj. – A cóż oni mogli poprzysięgać? Rabami naszymi są, ot co! Jeślim ich wysłał do grodu, to tylko po to, aby was tu zawezwali. I jak widać, jesteście. Warunki zasię będę stawiał ja! A są one teraz już takie: wszystek dobytek i wszystkich ludzi. Życie daruję tylko wam i waszemu krewieństwu. 

Piotr wzburzony chciał coś rzec, ale Burundaj mu przeszkodził: 

– Zanim mi odpowiesz, pięć razy pomyśl! Jeśli znów się nie zgodzicie, to i wy postradacie głowy! A gród i tak weźmiemy! 

Usłyszawszy te słowa, popatrzył kasztelan z wyrzutem na haliczan i zbolałym głosem zapytał: 

– To tyle waży wasze słowo, kniaziowskie słowo? Jacyż z was chrześcijanie? Na Krzyż Święty i na Przeczystą Bogarodzicę przysięgaliście, że wszyscy wyjdziemy żywi i wolni z Sandomierza.

Roman opuścił głowę, ale Lew zaśmiał się głosem ochrypłym od piwa i miodu: 

– A czyż my wam bronimy? Idźcież do wszystkich diabłów! Żaden Rusin was nie tknie! A co do Tatarów, to już inna sprawa. Oni, jak widać, mają insze zdanie. No i nie przysięgali! 

– Psy! Zdrajcy! Pomiot szatański! – krzyknął Zbigniew i rzucił się z pięściami w kierunku ruskich książąt. Ale nie dane mu było ich dopaść. Tatarzy powalili Krępów na ziemię po raz drugi i poczęli okładać batami z surowej skóry i kopać, gdzie popadło.

Leżący osłaniali tylko ramionami głowy, chroniąc je przed ciosami. Burundaj dał swoim znak, aby zaprzestali, po czym rzekł: 

– Ostatni raz was pytam: Czy przystajecie na moje warunki? Wy i wasze rodziny możecie odejść wolno, a resztę zostawcie nam. 

Podniósł się kasztelan zrazu na kolana, później podźwignął ciężko na nogi i odrzekł: 

– Za kogóż nas bierzesz, poganinie? Myślisz, że złamiesz naszą wolę batem, pięścią i obiecankami? Nie zdradzimy ludu, który nam zaufał. Nie splamimy honoru. Nie rodziła nas bowiem matka na zdrajców i na niewolników. – Tu z pogardą spojrzał na Rusinów.

Burundaj słuchał tych słów, zda się, z kamiennym spokojem, a gdy Krępa dopowiedział je do końca, syknął przez zaciśnięte zęby do otaczającej go straży. 

– Ubijcie ich. 

Nie trzeba było tego powtarzać żołdakom dwa razy. Rzucili się na Krępów i powalonych wywlekli za włosy na dwór. Na ich głowy spadły ciosy kijów, w ciałach jęły pogrążać się ostrza dzid. Na plecach, ramionach, twarzach tworzyły się krwawe pręgi od uderzeń batów. Leżących począł tratować tłum, a w końcu obydwom rzuciła się krew z ust i wyzionęli ducha.

Na ów widok tłuszcza zawyła radośnie. Jakiś olbrzym w kudłatym kożuchu i ogromnej czapie przypadł do Krępów i razami miecza oddzielił ich głowy od tułowi. Te makabryczne trofea poniesiono przed Burundaja. Skoro wódz je zobaczył, podniósł się i zawołał:

– Do ataku! Dziś zdobędziemy zamek! 

Odpowiedział mu przeciągły wrzask. Rychło też dały się słyszeć dźwięki kościanych gwizdków, zwołujących oddziały do sformowania się. Nie minęła i godzina, gdy uderzono na wały z takim impetem, jakiego do tej pory sandomierzanie jeszcze nie oglądali.

Polacy, miast bronić się przed oddziałami tatarskimi, miotali się tylko w bezładzie wzdłuż wałów. Zaskoczenie było zupełne, a i wodza zabrakło. Nikt się nie spodziewał takiego obrotu rzeczy. Zewsząd też dały się słyszeć głosy: 

– Zdrada! Zdrada! 

– Krępy nas wydali! 

– Niech ich piekło pochłonie! 

Lecz oto naraz, jakby w odpowiedzi na owe okrzyki, nad morzem głów tatarskich ukazały się dwie długie żerdzie z zatkniętymi na nich głowami Piotra i Zbigniewa. 

Sandomierzanie zamarli w przerażeniu, umilkły oskarżenia. Stara piastunka, która wraz z Haliną stała wpodle bramy w oczekiwaniu na powrót ojca i stryja dziewczynki, na ów widok straszny chciała zakryć jej oczy. Lecz dziecko z całej siły odepchnęło ręce staruszki i patrzyło na makabryczne zwieńczenie żerdzi, na głowę tego, którego kochała nad życie. Na głowę najlepszego z ojców. 

Patrzyła długo, jakby chciała ów obraz zachować pod powiekami do końca swych dni. Bródka i usteczka jej drżały i krzywiły się w podkówkę, a w kątach oczu szkliły się łzy. Powstrzymywała się jednak od płaczu, pomna ostatnich słów ojca, które wyrzekł do niej na odjezdnym.

Piastunka pociągnęła ją silnie za ubranie, a później schwyciwszy za rękę, ile sił w starych nogach pobiegła do zamku. 

Pora była najwyższa, bo napastnicy wdarli się na wały. Rozpoczęła się rzeź. Przerażeni sandomierzanie stawiali słaby opór, padając pokotem pod ciosami mieczów i gradem strzał. Później poczęto wywlekać z domów ludzi i rabować wszystko, co miało najmniejszą choćby wartość. Powtórzyły się te same sceny, które działy się po zdobyciu miasta. Silnych, którzy nadawali się na niewolników, oszczędzano, resztę wyrzynano na miejscu. Później zaś wąskimi uliczkami grodowymi przebiegali Tatarzy i ciskali do wnętrz domostw zapalone pochodnie. 

Rychło nad grodem zafalowało morze ognia. Szkarłatne jęzory strzelały ku górze, a pod niebo wzbijały się kłęby czarnego dymu i sadzy. Słychać było przerażające krzyki rannych, którzy nie mogąc uciec, teraz żywcem piekli się w zgliszczach. 

Wojska tatarskie i ruskie, syte łupów i mordu, wycofały się do miasta. Burundaj w otoczeniu świty stał na wzgórzu wpodle kościoła Panny Maryi i przyglądał się zniszczeniu.

– Czy nikt nie uszedł z grodu? 

– Nikt, panie. Część w pętach, reszta ubita. 

– To dobrze. A jutro na Kraków. 

Odwrócił się obojętnie i wszedł do wpół rozwalonego kościoła.

Andrzej Sarwa

===================================================

książka jest dostępna w sprzedaży:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

Epilog. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)

Epilog

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (20)





Umiłowanie cierpienia

Przez cały ten czas, przez te pięć lat – od 1727 do 1732 roku licząc, państwo Białeccy całkowicie odsunęli się od świata. Nigdzie już nie bywali ani też i nikogo nie przyjmowali. Choć mieszkali w Paryżu, to żyli niczym pustelnicy. No, może nie do końca, ale nieomal.
Patrząc na nich z boku, można by uznać, że cierpienia, jakich dane im było doświadczyć, zrujnowały ich radość, ich nadzieje, ich wszystko…
Pan Mikołaj, rozważając to, co i jego i najbliższe mu osoby dotykało od tak wielu już lat, ostatecznie doszedł do przekonania, że nie można na wszystko patrzeć jako na przypadki. Stało za tym jakieś zło… a może raczej Zło?… Jakaś bez wątpienia nieprzychylna mu inteligencja.
Z czego to wnosił? Gdyby mu ktoś wprost zadał takie pytanie, to pewnie nie umiałby na nie odpowiedzieć i w jakiś w miarę racjonalny sposób uzasadnić. Sam jednak żywił podejrzenie graniczące z pewnością,  jest w tym wszystkim pazur hrabiego Bellamarre. A kim był ów Bellamarre? Tego akurat chyba nikt na świecie nie wiedział.
Rozważając na spokojnie bez fascynacji, ale też i bez strachu, słowem bez jakichkolwiek emocji wszystko, co wiedział o tej osobie, co słyszał z jej ust, co zaobserwował, dochodził do przekonania, że jeśli jest on nawet człowiekiem, to w jakiejś zaledwie połowicznej formie… a może wręcz tylko skorupą człowieka, którą ktoś lub coś posłużyło się niczym rak pustelnik, skorupą martwego małża.

* * *

Tymczasem Florine ogarnięta nieustannym smutkiem często płakała, wyrzucając z siebie bolesne emocje, Mikołaj odwrotnie zapiekł się w swym bólu i tak jak przed laty, u jezuitów, po tragedii, bardziej przypominał – zewnętrznie – automat niż ludzką istotę. Z tą różnicą, iż tym razem zachował jasność umysłu i trzeźwy osąd.
Skutkiem tego dopiero teraz w pełni zrozumiał, dlaczego sandomierscy jezuici trzymali go w ukryciu, w podziemiu, przez tak wiele lat. Bynajmniej nie dlatego tylko, że groziło mu niebezpieczeństwo zapłacenia głową za mord na saskich żołdakach, bo przy odrobinie dobrej woli i sprytu mogli do ze sto razy wywieźć z Sandomierza, czy to w przebraniu, czy używając jakiegoś innego fortelu. W końcu przecie w przebraniu właśnie zawiedli go świątobliwej Krystyny Brzezińskiej, benedyktynki świętomichalskiej.
Nie wywieźli jednak. Trzymali. Czemu? Bo popadł był w szaleństwo i póki nie wróciłyby mu, choćby w części, zdrowe zmysły nie chcieli go odsyłać, poczuwając się do odpowiedzialności, a może i pewnego rodzaju obowiązku, względem ich dawnego wychowanka. Kiedy jednak nadszedł czas, gdy już widać było niejaką poprawę, wsparłszy się radą i modlitwą tejże Krystyny, zorganizowali wyjazd do Paryża.
Lecz i tutaj, wbrew nadziejom, życie mu się nie ułożyło, a jego ścieżka nie była wysłana płatkami, ale kolcami róż…

* * *

Mikołaju – któregoś dnia odezwała się Florine. – Mikołaju, tyle się mówi o wszystkich tych cudach, o nadprzyrodzonych zdarzeniach…
I cóż z tego?
– Ja wiem, że tyś ostatecznie nie uznał de Pârisa ani za proroka, ani za cudotwórcę.
– I owszem, chociaż nie od razu, bo przecie zaleciła mi spotkanie z nim świątobliwa mniszka sandomierska Krystyna Brzezińska. Tyle że to jej modlitwy były dla mnie bardziej skuteczne, ponieważ jego modlitw Pan Bóg nie wysłuchał… ale… zastanawiając się na tą jej radą, również obudziły się we mnie niejakie wątpliwości, jąłem zadawać sobie pytanieskądże niby mniszka klauzurowa z dalekiego Sandomierza, wiedziała o jakimś paryskim samotnym pokutniku? No, jakże to było możliwe? Skąd powzięła tę wiedzę? Z Ducha Świętego? Za pośrednictwem anioła? Na sposób mistyczny? Dziwne, co najmniej dziwne to wszystko… A może całkiem prozaicznie? Wszak janseniści to nie tylko Francuzi, Belgowie czy Flamandowie, co prawda w Polsce nie cieszą się popularnością, ale… i tam jacyś bez wątpienia docierają, wszak to modna herezja. Na dodatek bliska kalwinizmowi, a ów w Sandomierskiem właśnie cieszył się bardzo znacznym zainteresowaniem moich przodków. Więc i grunt podatny...
Florine nic nie odpowiedziała, tylko w milczeniu wróciła do jakiejś ręcznej robótki.
– Ale nie dokończyłaś. Czego byś, kochana, chciała?
– Może chociaż zobaczyć…
– Zobaczyć? A co takiego?
– Co też się odbywa w domach zwolenników zmarłego diakona… cuda się jakoweś niebywałe nadal dzieją… może i na nas jakiś łaska mogłaby spłynąć?…
Skoro miałoby ci to pomóc, przegnać precz smutek z twojego serca… jeśli tylko zobaczyć… niechby.
– Więc się zgadzasz? – policzki Florine zarumieniły się z przejęcia.
Tak. Ale najpierw sam, bez ciebie powęszę
– Niechże i tak będzie. Lecz mam nadzieję, że słowa dotrzymasz?
– Florine! Szlachcicem jestem! Polskim, nie zaś francuskim!

* * *

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8. Ten dom nie zmienił się prawie wcale od ostatniej w nim wizyty pana Mikołaja, może tylko tynki bardziej poszarzały.
Po rozmowie z małżonką pomyślał, że gdzie, jak gdzie, ale tam jest największe prawdopodobieństwo spotkania się z ludźmi, którzy praktykują osobliwe obrzędy, zapoczątkowane na Cmentarzu Świętego Medarda, na grobie de Pârisa. I wcale się nie omylił.
Udając się na rekonesans, zabrał ze sobą krzepkiego sługę. Przypuszczał, że dostać się na takie zebranie nie będzie łatwo, pamiętał bowiem dawne czasy i tę ostrożność, tę konspirację heretyków.
Ale okazało się, że nie było to takie trudne.
Weszli więc ze sługą do znanego mu sprzed lat salonu, stanęli pod ścianą w podle drzwi, by jeśli zaszłaby konieczność móc się szybko ewakuować. Patrzyli i słuchali.
A było na co patrzeć i czego słuchać!
Oto do pokoju wkroczył szlachcic, na którego widok rozległ się szmer przyciszonych głosów:
Chevalier Folard… Kawaler Folard...
Korciło pana Mikołaja, by zapytać któż to taki, ale zmilczał, nie uległszy tej pokusie, bo nie chciał zdekonspirować swojego dyletanctwa w zakresie konwulsjonizmu. Wolał tu uchodzić za jednego ze swoich.
Tymczasem ów chevalier Folard rozmodlony, bezgłośnie poruszając wargami, stanąwszy pośrodku, otoczony wianuszkiem niewiast i mężczyzn pochodzących z różnych stanów zaczął śpiewać nieszpory.
Kiedy jednak doszedł do Magnificat1, nie był w stanie kontynuować, bo w tejże chwili targnęły nim okropne konwulsje2. A potem, jak rażony gromem padł na podłogę i rozkrzyżowawszy ramiona, na krótką chwilę zastygł w bezruchu. Lecz zaraz konwulsje wróciły, a towarzyszył im śpiew dziwaczny jakiś, jakby psalmodia, z intonacji i rytmu sylab się domyślając, ale nieznana, niezrozumiała. Zamilkł i się rozpłakał. Płacz zaś rychło przemienił się w bełkot, a bełkot w jakąś bezsensowną deklamację złożoną z monosylab, która na koniec przeistoczyła się w ryk tak przerażający, że zgrozą zdjęci ludzie obecni w salonie drżeć poczęli.
Konwulsje narosły do tego stopnia, że aby ochronić Folarda, z trudem, bo była w nim taka siła, taka moc, iż kilku krzepkich mężczyzn miało problem, iżby go poskromić, przywiązali go do fotela, razem z którym rzucał się niby ryba na piasku, ledwo łapiąc oddech. Na końcu jednak uspokoił się, zamknął powieki i umilkł.
Za czas jakiś otworzył jednak oczy i wtedy przeraźliwie krzyknął – że oślepł, że niczego nie widzi, że jest w ciemności, w gęstym niczym smoła mroku, ale gdy ponownie zamknął powieki, z ulgą odetchnął i głosem przepełnionym niekłamanym szczęściem rzekł, iż teraz na odmianę znalazł się w nieziemskiej światłości.
Wtedy podeszły do niego jakieś kobiety, by się nad nim pomodlić, a on ujmował rąbki ich sukien i pocierał nimi piersi, ruchem kolistym jakby dookoła serca, znów dziwnie bełkocząc. Widząc to, zbliżył się doń także pewien ksiądz, a Folard ujął go za kraj sutanny i pocierał nią już nie tylko swoje serce, ale też i inne części ciała.
Ów dziwaczny, delikatnie rzecz ujmując, spektakl trwał i trwał, przez znaczną część nocy, a potem Folard zapadł jakby w stan somnambuliczny.
Gdy zaczynało świtać, wstał, aby udać się do kościoła de la Madeleine, gdzie szło się z rue du Cloître-Notre-Dame prawie godzinę, a inni powędrowali, jakby w procesji, za nim. Kiedy już znalazł się na miejscu, wtedy nagle, znienacka, jakaś niezwykła siła odepchnęła go z całą mocą od drzwi świątyni. Folard jął wówczas krzycz, że widzi jakieś okropne widmo, i na jego widok ze strachem wielkim i w popłochu uciekł. Spektakl się zakończył.
Pan Mikołaj z mieszanymi uczuciami, ale bardziej zdegustowany niż zaintrygowany tym, czego był świadkiem, powróciwszy do domu, odezwał się do żony:
– Nie wiem, doprawdy nie wiem, czyś powinna oglądać takie rzeczy, jakiem ja oglądał dzisiejszej nocy. 
Dałeś słowo.
Istotnie. Ale teraz wybacz, bo muszę odpocząć.

* * *

Pójdźmy, Florine, ale z kolei teraz ty mi przyobiecaj, że w niczym co tam zobaczysz, nie weźmiesz udziału, a jak się już napatrzysz do woli, to nie będziesz się więcej upierać, aby z owymi ludźmi utrzymywać jakiekolwiek dalsze kontakty.
– A jeśli to jednak od Boga pochodzi?
Wedle mojego rozeznania absolutnie nie. Cóż, sama się przekonaj.
Poszli i tak przez kilka tygodni wędrowali z miejsca na miejsce, trafiając do mniej czy bardziej zakonspirowanych zgromadzeń i patrzyli, i słuchali z coraz bardziej rosnącym przekonaniem, iż nie tylko nie widać tu działań Bożych, ale coraz czytelniejsze się stają działania Jego Przeciwnika

* * *

Z czasem konwulsje tak się rozpowszechniły, że ulegały im tysiące ludzi. Początkowo wyglądające niewinnie, teraz były przyczyną nieopisanie okrutnych cierpień tych, którzy ich doznawali.
A konwulsjonistom jedyną ulgę przynosiły doświadczane przez nich katusze – im sroższe, tym skuteczniejsze – gdy się ich biło pięściami po żołądkach, zgniatało ciała przy pomocy deski, na której kładło się nieraz i po dwunastu chłopa czy traktowało kopniakami. A zadanie tegoż ‘przynoszenia ulgi’ przypadło specjalnej grupie osób, mężczyzn, nazywanychbraćmi wspomożycielami’.
Jeszcze później z tego zwykłego wspomagania, wynikł drugi jego rodzaj – tak zwane ‘wspomaganie wielkie’, inaczej ‘wspomaganie zabójcze’, dokonywane poprzez uderzanie ofiary sztabą żelaza lub drągiem drewnianym, jak choćby niejaką Nisettę, która się tego domagała, nie mogąc znieść katuszy, jakie przeżywała podczas drgawek.
Inna z niewiast, Marguerite-Catherine Turpin czterech mężczyzn waliło z całej mocy pięściami, kiedy tylko jej ciało najpierw poruszając się gwałtownie, zmieniało swój wygląd, bo po kolei puchły i powiększały się jej różne mięśnie, przez co doświadczała bólu nie do zniesienia i błagała, by ‘bracia wspomożyciele’ z całej mocy bili ją w owe rozrośnięte mięśnie. Więc okładano bezlitośnie jej twarz, plecy, boki i brzuch drągiem drewnianym tak grubym i ciężkim, że z wielkim trudem można go było unieść oburącz. A takich ciosów zadawano jej nieraz aż do dwóch tysięcy! I tu rzecz znamienna: uderzenia owe rzeczywiście przynosiły ulgę i nigdy nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu zranienia!
A do tego wszystkiego dołączyła się rozpacz, ogarniająca znaczną liczbę konwulsjonistów, ten naprawdę nieomylny znak działania Szatana.
Białeccy widzieli, jak jedna z konwulsjonistek, rozorawszy sobie twarz paznokciami, usiłowała popełnić samobójstwo.
Lecz na nikim z ‘zarażonych’ nie robiło to większego wrażenia i zjawisko konwulsjonizmu wręcz nabierało rozmachu i nowej jakości.
Na ciałach niektórych pojawiały się stygmaty Męki Jezusa, u innych zaś często obserwowano objawy konania...
Epidemia trwała w najlepsze!
Mikołaj i Florine będąc świadkami tak nieprawdopodobnych harców, zaczęli się obwiać, by sami nie popadli w obłęd.
A obserwowali choćby takie widowiska, jak to, że niejaki Cosse, znany jako frère Augustin, kładł się na stole i twierdząc, że jest ‘Barankiem bez Zmazy’ i kazał sobie oddawać cześć boską. Zafundował on też sobie dwie ‘apostołki’, śliczne nieletnie dziewczęta Manon i Martine, które uwiódł. Inny z konwulsjonistów, abbé Vaillant, ogłosił się wcieleniem proroka Eliasza, natomiast oratorianin, ksiądz Alexandre Darnaud dowodził, że jest prorokiem Henochem.
Ba! I lepsze jeszcze zdarzały się cudowne niespodzianki, jak choćby ta, że dzięki działalności ‘braci wspomożycielidwanaścioro dziewcząt konwulsjonistek zaszło w ciążę, a prorocy konwulsjoniści w swych przemowach namawiali matki, by te same oddawały im córki, bo to bardzo podoba się Bogu i miłe Mu jest.
Białeccy słyszeli też jak w czasie przemów i obrzędów konwulsjonistycznych obrzydliwie bluźniono i dopuszczano się licznych świętokradztw.
Na przykład jedna z kobiet konwulsjonistek odprawiała mszę, do której służyli jej księża. Inna także odprawiała mszę, z godnością i powagą, w nikomu nieznanym języku. Jeszcze inna także odprawiała mszę, ale na leżąco, wijąc się i rzucając w sposób nieprzyzwoity.
Wdowa Thévenet wznosiła się od czasu do czasu na siedem lub osiem stóp nad ziemię, aż do sufitu. A unosząc się, pociągała za sobą na trzy stopy od ziemi dwie inne osoby, które całym swoim ciężarem wisiały u jej nóg! Wypadek jeszcze dziwniejszy – podczas gdy wspomniana wdowa podnosiła głowę do góry, jej spódnice i bielizna zwijały się jakby własną siłą ponad jej głową.
Nadzwyczajność owych wydarzeń bywała jeszcze bardziej widoczna, kiedy relikwie świętego diakona przykładano do ciał dzieci, lub dorosłych, którzy nie byli tego świadomi, albo znajdowali się pogrążeni w głębokim śnie, a natychmiast po owym przyłożeniu relikwii następowały gwałtowne konwulsje. W momencie, gdy relikwie usuwano, natychmiast, w jednej chwili, konwulsje ustawały.
Władza – zarówno świecka, jak i duchowna (z wyjątkiem biskupów sprzyjających jansenizmowi) – rozpoczęła ostrą walkę z konwulsjonistami, zabraniając im występowania publicznie. Zaczęły się i aresztowania, a więzienia zapełniły rzesze owych szaleńców.
Mimo to, zjawisko nie tylko, że nie ustępowało, ale nawet się wzmogło. Czemu? Ano chyba dlatego, iż nieskończona liczba istot chorych, niedołężnych, chromych, paralityków na grobie diakona de Pârisa została w jednej chwili uzdrowiona. I to było niepodważalne. Tego nie sposób było kwestionować.
I w oczach owych osób tak hierarchia duchowna, jak i król przestawali się już liczyć. Szacunek do nich gasł. Bo to nie oni im pomogli, lecz błogosławiony zmarły z Cmentarza Świętego Medarda. Ba! Król i biskupi, chcieli im odebrać to źródło ulgi i pociechy, to lekarstwo na ich choroby, smutki i strapienia. Więc ogarnęła ich niechęć do króla i Kościoła. Niechęć powolutku przeistaczająca się w nienawiść...
I tłum ów opętany stawał się w końcu czymś, co można porównać do rzeki, która wystąpiła ze swego łożyska i na razie powoli, ale jednak podmywała fundamenty tronu i ołtarza…
A zgromadzeni po prywatnych domach janseniści nie tylko doświadczali konwulsji, popadali w ekstazy, przemawiali nieznanymi językami, lecz również prorokowali.
A owe proroctwa wymierzone były jasno i wyraźnie, bez najmniejszych nawet niedomówień w istniejący ład społeczny i w strażników tego ładu
Paryż opętały demony… Niebo nad Francją zaczynało się chmurzyć…

* * *

I cóż, Florine? Spełniło się twoje pragnienie, ciekawość została zaspokojona. Czy doznałaś jakiejś ulgi na sercu, na duszy?
Pani Białecka zaprzeczyła, energicznie potrząsając głową.
– Bynajmniej, bynajmniej… Jestem jeszcze bardziej pogrążona w smutku, niż wpierw, zanim zobaczyłam ów spektakl szaleństwa.
– Ostrzegałem.
– Wiem. Żałuję, że cię nie posłuchałam, ale… każdy człowiek musi popełniać własne błędy. Wiesz? Teraz najbardziej bym chciała wyjechać z Paryża, usunąć się gdzieś na głęboką prowincję, odetchnąć. Ukoić stargane nerwy.
Mikołaj spoglądał na żonę i milczał. Był przekonany, iż to tylko w nagłym jakimś odruchu, tak zareagowała.
– Nie odpowiadasz.
– A co mam rzec? Za czas jakiś ochłoniesz. Zapomnisz.
Nicolás, ja to mówiłam serio…
– Serio?
– Tak.
– Niechże i będzie, jak zapragnęłaś. Tutaj nic nas nie trzyma. A czy pomyślałaś, dokąd byś się chciała przeprowadzić.
Skinęła głową.
– Więc dokąd?
– W Pireneje.
– W Pireneje?!
– Przecież masz tam spłacheć góry.
– Tak, z ruinami na szczycie. Jakże niby chcesz tam zamieszkać? Bez dachu nad głową. Może w miasteczku u podnóża?
– Nie, w zamku.
– Nie ma zamku! I nie mam chęci, by go odbudować, a poza tym ileż by to trwało?! Zdążylibyśmy się zestarzeć!
– Przecież wieża nie całkiem popadła w ruinę. Pokryć ją dachem, urządzić kilka komnatek we wnętrzu. Czy więcej nam potrzeba?
Sądzisz, że to ci wystarczy?
– A po cóż mi więcej. Mam tylko ciebie. A ty tylko mnie…
I Mikołaj podjął decyzję o wyremontowaniu owej wieży, dawnego zamku d’Urgel y d’Osona…
Jeśli robota pójdzie sprawnie, to będziemy się tam mogli przenieść wczesną jesienią, zanim nastaną chłody, a drogi będą nieprzejezdne…

Rozwaliny

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko króla Augusta II w zacisznej komnatce, gdzie monarcha lubił przebywać sam na sam z winem, miodem, gorzałką i zwierciadłem

Było późne bardzo popołudnie 23 września 1732 roku. Mrok za oknem gęstniał, drobny deszcz podzwaniał o parapety, smutek jakiś rozsnuty po świecie przesiąkał nawet przez mury warszawskiego zamku.

– I cóż hrabio?

Bellemare wzruszył ramionami:

– Wszystko się toczy swoją koleiną.

– Co niby?

– Któryż to rok mamy?

– A co to ma do rzeczy?

– Coś tam ma. Przypominasz sobie, Najjaśniejszy Panie, naszą rozmowę na sandomierskim zamku.

– Przypominam. Przyznam, że zapadła mi w pamięć. Głęboko nawet.

– To powinieneś wiedzieć.

– Odejmuję zatem te 400 lat… 1332… i co?

– No właśnie.

August sapał i natężał pamięć.

– Łokietkowi się wiodło… do czasu… Krzyżacy utrzymali przywłaszczoną ziemię dobrzyńską, ale w roku 1332 zajęli także i Kujawy?

– Pięknie!

– Tylko że akurat z datą ową nic nie koreluje.

Ależ koreluje!

– Cóż takiego?

– 13 tegoż miesiąca, czyli dziesięć dni temu, Rosja i Austria podpisały traktat wymierzony nie tylko w Rzeczpospolitą, ale także i w ciebie. Kiedy odejdziesz, nie twój syn ma tu panować, jakbyś pragnął…

– A kto?

– Infant portugalski Dom Emanuel Bragança3.

– Bez Prus nie dadzą rady przeprowadzić tej kombinacji!

– Król pruski już się przechyla na ich stronę.

– Nie! Kłamiesz hrabio!

– Owszem, nie zaprzeczę, kłamię, bywa, że często, ale tym razem nie, bo prawda prędzej cię zabije.

– Mniemałem, że mam w tobie przyjaciela.

– Ja nie mam przyjaciół.

– Czemuż to?

– Bo wszystkich ludzi nienawidzę.

– Co za pycha!

– Poniekąd, ale raczej kiepskie kalkulacje… nie tak to miało wyglądać…

– Co niby? Moje życie?

– A cóż mnie obchodzi twoje życie… mój los…

August wzruszył ramionami. Nalał sobie gorzałki po wręby kielicha i duszkiem wypił, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Przed zamglonymi wódką oczami obraz twarzy hrabiego rozmywał się, przybierając kształt niewyraźny, ale jakiś upiorny…

Król oparł ramiona na stole, a na nich ułożył głowę. Najpierw ciężko dyszał, a potem jął pochrapywać.

Bellamarre spojrzał na niego z pogardą, splunął w kierunku śpiącego i wyszedł z komnaty, głośno trzaskając drzwiami.

* * *

1 lutego 1733 roku zaczęła się agonia. Król August II umierał na zamku warszawskim. Chwilami tracił przytomność, ale zaraz ją odzyskiwał. Cierpiał straszliwie. Niewyobrażalnie wprost. Noga zniszczona przez cukrzycę, w którą po amputacji wdała się gangrena, rwała, paliła i pulsowała. A tego bólu nie było czym złagodzić… Gorzałka nie skutkowała. Nie skutkowało też laudanum…

Gnój sypał się z ust królewskich. Przeklinał Polskę, przeklinał tych, którzy go zanęcili, a on połknął haczyk i przywdział polską koronę, przeklinał wreszcie i siebie samego.

Skonał przepełniony goryczą i rozpaczą… chociaż… może dla jego duszy była jeszcze jakaś nadzieja, bo umierając, wyszeptał:

– Cały mój żywot to grzech nieustający… ulituj się Boże nade mną…

To, co się zaczęło w Sandomierzu roku 1704, właśnie dobiegło końca…

Epilog

Już od pierwszych lat XVIII wieku pojawiały się w naturze znaki zdające się wieszczyć nadchodzące jakieś niebywałe wydarzenia, a może nawet jakąś ogromną, może nawet wręcz globalną, przemianę świata. Ale jaką? To już trudno było odgadnąć, mimo iż takie próby ten i ów czynił.

Niemniej jednak zdecydowana większość ludzi ani się nad nimi nie zastanawiała, ani nie uważała za żadną tam przestrogę, a za zwykłe przypadki, których ze sobą nic nie łączyło, widząc w nich jedynie, co prawda sporą liczbę budzących lęk i skłaniających do refleksji zjawisk nad przemijalnością i nieprzewidywalnością tego, co nas w życiu spotkać może, lecz traktowała je wyłącznie jako niemiłe incydenty i nic ponadto.

Niemniej jednak nie brakowało takich, którzy bacznie się im przyglądali, skrzętnie notowali i oczekiwali zdarzeń, które wstrząsną dotychczasowym ładem, obracając go w perzynę.

A byli i tacy, którzy nie szczędząc czasu i sił, usilnie pracowali, iżby ów dotychczasowy ład wywrócić…

* * *

16 maja 1702 roku szwedzką Uppsalę strawił potężny pożar, którego przyczyny nigdy nie ustalono. Zaczął się nagle i unicestwił ogromną połać miasta, niszcząc jego najcenniejsze gmachy i niezliczoną liczbę ludzi pozbawiając dobytku i dachu nad głową

Od 5 do 13 grudnia 1703 roku straszliwa burza uderzyła na Wyspy Brytyjskie, Francję i Niemcy. Szczyt kataklizmu przypadł na noc z 7 na 8 grudnia. W tej klęsce żywiołowej w samej tylko Anglii śmierć poniosło ponad piętnaście tysięcy ludzi. Zniszczonych zostało trzynaście okrętów, a półtora tysiąca marynarzy poniosło śmierć na morzu. Siła wiatru była taka, że jeden ze statków cumujących w Kornwalii został przepędzony w ciągu ośmiu godzin ponad 300 kilometrów, aż na Wyspę Wight. Burza położyła pokotem tysiące mil kwadratowych lasów, w tym koło czterech tysięcy starych dębów, a w samym tylko Londynie zrujnowała ponad dwa tysiące domów… Dla Niemiec i Francji była łaskawsza, lecz straty przez nią spowodowane również były olbrzymie…

W latach 1702-1714 na Europę spadła plaga czarnej śmierci. Pierwszy wypadek zachorowania na dżumę zauważono w wojskowym szwedzkim lazarecie w Sandomierskiem, w Pińczowie. Do stolicy województwa, do Sandomierza dotarła jednak dopiero w roku 1708, dziesiątkując ludność. Miało to znaczenie bez wątpienia symboliczne, albowiem Sandomierz w ówczesnej dobie, dobie rozgrywek politycznych i gier wojennych zajmował bardzo znaczącą rolę. A potem dżuma z Sandomierskiego rozpełzła się na Ruś, Litwę, do krajów północy, ogarniając Niemcy, by zatoczywszy koło powrócić, w roku 1714, na polskie ziemie…

Jakby tego było mało, w okresie, kiedy śmierć czarna zbierała straszne żniwo, dołączyła do niej zima 1708/1709 roku, uznana za zimę tysiąclecia, która wręcz zamroziła Europę… To wówczas lód skuł Lagunę Wenecką i Jezioro Bodeńskie! Zamarzła zresztą cała Italia, Hiszpania, a nawet Portugalia! Największe jednak straty poniosła Francja, która została oszczędzona przez dżumę. A zima owa bynajmniej nie skończyła się z wiosną, w marcu czy kwietniu, bo mrozy nie odpuszczały aż do połowy lata! Ostatnią mroźną noc odnotowano w Niemczech… 7 lipca 1709 roku…

Konsekwencją owej straszliwej zimy był Wielki Głód 1709-1710 roku we Francji, którego przyczyną były niebywałe straty, jakie dotknęły uprawy. Z tego powodu śmierć poniosło, według różnych szacunków od sześciuset tysięcy do miliona Francuzów! I trudno się dziwić, bo przecie cena tylko chleba, o innych produktach nie wspominając, wzrosła aż dziesięciokrotnie, tak że mało kogo było stać na jego zakup… Zresztą nie było co kupować, bo chleba po prostu brakowało, bo nie było go z czego piec! Mieszkańcy miast, gdzie owszem było przeraźliwie zimno, nie mając jednakże pojęcia, że pola, sady, winnice nie wydały plonu i to jest przyczyną ich strasznych cierpień, oskarżali władze o „spisek głodowy”, co stało się przyczyną wybuchu rozruchów w Paryżu i innych miastach. Zamieszki trwały w latach 1709-1710. Tragiczne było to, iż po okresie odwilży ziemię znów skuł mróz, wyniszczając doszczętnie zasiewy pszenicy. Przemarzły też pąki na drzewach i do reszty zniszczone zostały winnice. Wymarzły wszystkie orzechy i kasztany4, a z tych drugich można by było przecie robić substytut mąki! Wymarzły również doszczętnie gaje oliwne. Pnie drzew na skutek ogromnego mrozu z trzaskiem pękały. Pszenica, którą posiano, co prawda wyrosła bujnie, lecz nie miała ziarna, kłosy były jałowe! Gdyby nie zasiewy jarego jęczmienia ofiar owego głodu mogłoby być znacznie więcej niż tylko sześćset tysięcy do miliona! Wyginęły też zwierzęta tak gospodarskie, jak i dzikie… Po lasach nie było słychać ptasich treli, kury nie gdakały na podwórzach, nie widać było ni kaczek, ni gęsi, ni bydełka, ni kóz, ni owiec, ani też nierogacizny…

W roku 1711 to, co zostało z Sandomierza po wygaśnięciu dżumy, strawił okrutny pożar…

Rok 1712 przyniósł Francji wyjątkowo śmiertelną epidemię ospy, w wyniku której nawet rodzina królewska została zdziesiątkowana…

W nocy z 24 na 25 grudnia 1717 niezwykle silna wichura uderzyła w wybrzeża Holandii, Niemiec i Skandynawii, sprawiając, że obszary położone nad morzem zalały wody nieomal potopu, w którym śmierć poniosło ponad czternaście tysięcy osób! A potem przyszła sroga mroźna zima z ogromnymi śnieżycami, a 25 i 26 lutego 1718 kolejna powódź… a po niej kolejne mrozy…

W roku 1720 zaraza, czarna śmierć, dżuma, Grande peste de Marseille – Wielka zaraza marsylska, nawiedziła francuską Marsylię, zbierając obfite żniwo liczone w tysiące ofiar. W samym mieście doliczono się około czterdzieści tysięcy trupów, a na terenie Prowansji stu dwudziestu tysięcy.

W 1728 spłonęła duńska Kopenhaga, a w 1731 angielskie Tiverton…

Między grudniem 1739 a wrześniem 1741 roku dotkliwe zimno znów ogromną falą rozlało się po zachodniej Europie. Tym razem najbardziej ucierpiała Irlandia… W tym okresie wiały straszne porywiste wiatry, niosąc ze sobą ogromny mróz, lecz ani jednego śniegowego płatka. Zasiewy wyginęłyA ziemniaki przechowywane w kopcach na polach albo w piwnicach-ziemiankach przemarzły i zgniły. Straszliwy głód dopadł Irlandczyków i tysiącami o śmierć ich przyprawiał… Lato 1740 było tak chłodne i suche, że ziemia nie wydała plonów… Chleb i ziemniaki należały do takiej rzadkości, że księża pozwolili się ludziom karmić mięsem nawet i w okresie Wielkiego Postu… Ale i mięsa nie było, bo susza unicestwiła stada bydła i owiec, ponieważ trawa na pastwiskach wyginęła… Zima roku 1740 była na odmianę i śnieżna i mroźna, skutkiem czego resztki słabych, nieodkarmionych latem zwierząt ledwo trzymało się na nogach i wiele z nich padło… Marli też ludzie i to na taką skalę, że wedle ostrożnych szacunków Irlandia straciła prawie czterdzieści procent mieszkańców…

* * *

Na tle tych plag apokaliptycznych nieomal jakże było nie wierzyć proroctwom jansenistów? Jakże nie wierzyć, że Paryż, grzeszne miasto, doświadczy straszliwych nieszczęść, jakie nań spadną:
O miasto dotąd niepokonane! O dumne miasto! O miasto prześladujące świętych! O miasto, które zabija dzieci Boże! Miasto pełne próżności i nieczystości Sodomy, miasto, któreś jest mieszkaniem demonów, wzbudziłoś w Panu zastępów gniew i odrazę! Ach! Los twój przesądzony!wykrzykiwali jansenistyczni prorocy podczas doświadczanych konwulsji.
Jakże nie było wierzyć, iż Pan Bóg pomści głodnych biedaków, spuszczając na szlachtę i duchowieństwo coś na kształt deszczu ognistego płonących węgli i duszącego swądu palącej się siarki. Ale jak rychło to miało nastąpić – nikt nie wiedział...

* * *

W zrujnowanym gnieździe hrabiów d’Urgel y d’Osona, na szczycie jednej z pirenejskich gór, w jedynej odrestaurowanej zamkowej wieży wiedli skromny żywot państwo Białeccy – Mikołaj i Florine… 
Nie tęsknili za światem, a świat nie tęsknił za nimi. Byli skromni i żyli skromnie… Pomagali miejscowym na ile mogli, a miejscowi daliby się za tych państwa hrabiostwa pokrajać.
Białeccy nie oczekiwali już niczego prócz śmierci spokojnej i wiecznego zbawienia. Ale czy to Los, czy to Bóg niekoniecznie musi zgadzać się z naszymi pragnieniami
Oto bowiem dnia 25 lipca roku 1753, licząca sobie wówczas lat 47 hrabina Florine, powiła zdrowego chłopca, któremu z tej racji, iż urodził się w dniu św. Jakuba z Compostelli, nadano na pierwsze imię Jacobo, a wedle obyczaju hiszpańskiego jeszcze dodatkowo dwa – Pedro i Juan. Pan Mikołaj, gdy to się wydarzyło, liczył sobie wieku lat 62

* * *

Tego samego, 1753 roku, wiele, a raczej wieleset kilometrów na północ od zamku d’Urgel y d’Osona na świat przyszła pewna dziewczynka, Gabrielle-Pauline, w przyszłości autorka pamiętników i hrabina Adhémar
Czy przetną się ścieżki życia tych dwojga?...

* * *

W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część królewskiego Sandomierza, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami

Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti, tym razem używający imienia hrabiego de Saint-Germain. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodzić. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Dwa filary ma katolicka Europa – Polskę i Francję. Jeden z nich jest już prawie zrąbany i niezadługo runie, wystarczy tylko lekko dmuchnąć. Pozostaje ten drugi, na razie jeszcze nietknięty, choć od dziesięcioleci nękany przez żywioły najrozmaitszymi klęskami. Tedy skruszał, bo lud już głodu i wszelkich innych plag nie ma siły znosić, a winę za nie zrzuca na króla i biskupów. Na razie chętnie słucha proroctw jansenistów, głoszących, że na Francję kara spaść musi. A przecie może posłuchać też nas i sam tę karę wymierzyć…

– Zatem?

Zatem trzeba ów galijski filar zrąbać. Nasz spisek teraz musi ogarnąć tę, jak to ją papieże zowią, „najstarszą córę Kościoła”, tę „słodką Francję”, jak powiadają inni. Niechże tedy każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.

Saint-Germain rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:

– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.

W milczeniu spełniono owo polecenie.

– Czy każdy wie, co mu poruczono?

– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.

– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.

Wszyscy wyszli, tylko de Saint-Germain pozostał w krypcie. Czas płynął, mijały kwadranse, minęła godzina, aż wreszcie dźwignął się z zydla, wydobył pochodnię ze szczeliny kamiennego muru i zapalił nią lont, biegnący wzdłuż ściany do okazałej beczki napełnionej po wręby prochem, a skrytej w ciasnej wnęce, którą szczelnie zasnuwał mrok.

Nieśpiesznie wyszedł na zewnątrz, ale potem już szparko ruszył ku zrujnowanej Bramie Krakowskiej. Wybuch targnął powietrzem i zakołysał ziemią pod stopami hrabiego. Tajna komnata zapadła się, znikając na zawsze.

De Saint-Germain odwrócił się wówczas i spoglądając na Królewski Zamek i na Farę Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, szepnął sam do siebie:

– Oto kres twoich chwalebnych dziejów miasto niegdyś tak zacne, bo jeśli nawet przetrwasz, to czeka cię tylko wegetacja, smutek, zapomnienie, pogarda i szyderstwo

* * *

24 stycznia 1789 roku z Bożej łaski Arcychrześcijański król Francji i Nawarry, Ludwik XVI, ogłosił zwołanie Stanów Generalnych…

5 maja tegoż roku w Wersalu uroczyście zainaugurowano ich pierwszą sesję…

14 lipca runęły mury Bastylii…

=-=================

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Wielbi dusza moja Pana – pieśń dziękczynna wyśpiewana przez Matkę Najświętszą podczas spotkania ze swoją kuzynką Elżbietą, także kantyk śpiewany podczas nieszporów, czyli popołudniowego nabożeństwa, przedostatniego w liturgii godzin.

2Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 245.

31697-1766.

4Kasztan jadalny, maron (Castanea sativa) to roślina rodząca smaczne orzechy. Nie mylić z kasztanowcem pospolitym (Aesculus hippocastanum), w Polsce również, choć błędnie, nazywanym kasztanem. Obydwie rośliny nie są ze sobą nawet spokrewnione.

I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

I w tym momencie stał się cud! Epidemia konwulsji.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (19)

Cmentarz Świętego Medarda

Ufność… wiara… wątpliwości…

Państwo Białeccy od dwóch lat spokojnie mieszkający w Paryżu w domu przy rue de la Tannerie, gdzie żyli dostatnio pod hrabiowskim nazwiskiem Bialecki d’Urgel y d’Osona, zasobni, otoczeni szacunkiem paryskiej elity, bywający na salonach, nie mieli na co narzekać poza jednym tylko – czas płynął, a oni nie mogli doczekać się potomstwa.

Pani Florine nie traciła jednak ufności ni wiary, poruczając Panu Bogu tę sprawę. Ona bardzo chciała urodzić Mikołajowi dziecko, Mikołaj zaś z jednej strony pragnął zostać ojcem, z drugiej jednakowoż, gdy na myśl przychodziła mu poprzednia rodzina, to drżał przejęty na poły lękiem, na poły grozą, obawiając się, by i tym razem nie dotknęło go podobne nieszczęście. A ustawicznie miał w pamięci słowa, jakie usłyszał od markiza Ballettiego, gdy ów odwiedził go w Sandomierzu niedługo przed tym strasznym nieszczęściem. I Ballettiego za zwiastuna owego nieszczęścia uznał jakoś tak instynktownie. No i to jego – bo któż by mógł być, jeśli nie on, to chyba sam diabeł tylko – pojawienie się w sypialni Florine, tam w Madrycie – wręcz go przeraziło… Co prawda akurat owo wyszło na dobre dla ich związku, ale… zawsze zostawała jakaś wątpliwość i obawa jakaś… Mikołaj, choć wyciągnięty z nędzy i rzucony na szerokie wody arystokratycznego świata przez tajemniczego markiza, nie wierzył, by ten zrobił dla niego to, co zrobił, kierując się współczuciem li tylko z czystego altruizmu, nie licząc na jakiś zysk. I to bynajmniej nie materialny, albowiem był majętniejszy od królów.

Zatem pan Mikołaj bał się, tym bardziej, iż teraz owa zagadkowa osoba od co najmniej 1722 roku mieszkała w Paryżu, bywając na arystokratycznych salonach. Tyle że tym razem używał nazwiska hrabiego Bellamarre de Aymar. I zdarzyło się nawet, że pewnego razu natknęli się na siebie w salonie hrabiny Françoise d’Adhémar de Lantagnac de Voisines1, lecz de Aymar udał, że nie zna Mikołaja.

Było to na rękę panu Białeckiemu, i to nawet bardzo. Toteż gdy jakoś tak pod koniec lata Bellamarre gdzieś na dobre przepadł, pan Białecki odetchnął z ulgą. Co prawda zdawał sobie sprawę, że owa persona bez wątpienia zajmuje się czarami i może mu szkodzić również na odległość, niemniej brak obawy, iż znów się gdzieś z nim spotka twarzą w twarz, przywrócił mu spokój.

Tymczasem Florine zaczynała popadać w melancholię. I z dnia na dzień było to coraz bardziej widoczne. A jedynym tego powodem było to, iż nie mogła zaciążyć…

* * *

– Nicolás…

Słucham.

Nicolás… chcę cię prosić…

– O co Florine? O co?

– Żebyśmy odwiedzili świątobliwego diakona… pamiętasz chyba, co ci radził?

– Owszem, pamiętam, żebym się ożenił, a wszystko w moim życiu obróci się ku dobremu.

– Ale przeze mnie nie do końca…

Mikołaj położył żonie palec na ustach.

– Ciii… cicho… mamy siebie… kochamy się… żyjemy dostatnio i spokojnie… czego nam więcej trzeba?

– Wiesz… dobrze wiesz… – rozszlochała się i skryła twarz w dłoniach. – Boże… Boże… przecież o tak niewiele Cię proszę…

Pan Białecki długo nie mógł uspokoić żony.

Świątobliwy diakon

François de Pâris poza tym, że był jeszcze bardziej wynędzniały, niż wówczas kiedy go Mikołaj widział ostatnim razem i że miał jeszcze mocniej wytartą i jeszcze gęściej pocerowaną sutannę, a befka pod szyją przybrała barwę popiołu, niewiele się zmienił.

Florine zbliżyła się doń pierwsza i usiłowała ucałować dłonie duchownego, ale ten je tak gwałtownie cofnął, że pani Białecka mocno się zachwiała, trafiając ustami w próżnię.

Monsieur le Diacre…

– Słucham cię, madame… – de Pâris wyblakłymi oczyma wpatrywał się w pełne bólu i łez oczy kobiety. Milczał czas jakiś, a potem odezwał się głośnym szeptem – wiem, co cię trapi… wiem…

– Błagam… uproś u Boga tę łaskę…

Czyś jest pewna, że mam się o to modlić? Czy to szczere pragnienie, czy może raczej pragnienie wynikające z egoizmu?

Nie wiedziała co odpowiedzieć.

– Bo nie zawsze to, co nam się wydaje czymś dobrym i pożądanym w oczach Bożych takie być musi…

Florine milczała.

Czy zatem podtrzymujesz, madame, tę swoją prośbę?

Tak, Monsieur le Diacre… tak – powiedziała ledwo słyszalnym szeptem…

– Cóż… – diakon podniósł się z zydla, zbliżył do pani Białeckiej, jedną dłoń położył na jej ramieniu, drugą zaś na brzuchu i wzniósłszy oczy ku górze, bezgłośnie poruszał wargami.

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

* * *

François de Pâris siedział na swoim starym, wytartym sosnowym zydlu poznaczonym przez korniki. Spoglądał na Białeckich i uśmiechał się smutno.

Cieszę się waszym szczęściem… naprawdę… ale czy przyjmiecie wszystko z ręki Boga?

– Co to znaczy ‘wszystko’, Monsieur le Diacre?

– Cokolwiek postanowi… cokolwiek wam da… czegokolwiek wam nie da… łaska… to tylko Jego łaska… nic nadto… nasze pragnienia… grzeszne… nasze uczynki… grzeszne…

– Przerażasz nas – wyszeptał Mikołaj.

Oh, monsieur!nadzieja na łaskę… jeśli jest w nas żądza dobra nic nadto…

Białecki pozostawił diakonowi sutą ofiarę i podawszy żonie ramię, wyszli na cuchnącą i zaśmieconą ulicę. Liście na drzewie, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, poczynały nabierać złotoszkarłatnych barw jesieni. Popołudniowe słońce, które już dawno minęło zenit, przeświecało przez nie ostrymi promieniami, niecąc na trotuarze niepokojące, rozedrgane błyski i lśnienia…

Szli powoli, zadumani, zasłuchani wciąż w słowa, które, choć naprawdę dawno już przebrzmiały, to w ich uszach nadal dźwięczały mocno… nadzieja na łaskę… nic nadto…

Dobra żądza…

Mikołaj śnił, ale zdawało mu się, że jednak nie śpi… Dziwne obrazy jawiły się wDobra żądza… majaku: Oto jakiś mnich w pąsowokrwistym habicie stąpał cichuśko, w milczeniu, w ogóle nie zwracając uwagi ni na Mikołaja, ni na jego towarzyszy. Bo najpierw zdawało mu się, że jest sam, ale potem spostrzegł także innych mężczyzn obok siebie. Mnich nie zechciał odpowiedzi na kilka pytań, jakie mu usiłowali zadać. Jednakowoż od tej chwili dyskretnie zerkał na podążających za nim, czy go aby nie mają zamiaru porzucić. Wszyscy wszelako szli wytrwale… chociaż nie wiedzieli dokąd…

I naraz Mikołaj spostrzegł, że mnich podąża prosto ku bocznym, północnym, drzwiom, wiodącym do wnętrza jakiegoś kościoła. Nacisnął klamkę, a one otworzyły się bezszelestnie. Widać było, iż ktoś dbał o to, by zawiasy zawsze były dobrze naoliwione i – broń Boże – nie skrzypiały.

Weszli do środka. W chramie, którego mury i powietrze przesycone były wonią przywiędłych kwiatów i balsamicznosłodkawych kadzideł z lekko cierpkawą żywiczną nutą olibanum, panował już mrok. Mnich szedł jednak pewnie, a Mikołaj trop w trop za nim, aż dotarli do prezbiterium, w którego ścianie, w pobliżu ołtarza, gdzie przed Sanctissimum pełgał pomarańczowo płomyk wiecznej lampki, pokazały się drzwi prowadzące do zakrystii, równie licho oświetlonej, niemniej oświetlonej, co mocno zdumiało Mikołaja, bo nie widział takiej potrzeby, skoro żadne już nabożeństwo nie miało się odbyć tego wieczora w owej świątyni. Ale czy by marnowano oliwę po próżnicy? Raczej nie…

Weszli teraz do zakrystii, przemierzyli na skos jej budzące przygnębienie wnętrze i na koniec stanęli przed solidnym murem wzniesionym z żółtawego, ciosanego kamienia, niepobielonym, nieotynkowanym, całkiem surowym i chropawym. Teraz mnich, zwracając się do Białeckiego i jego towarzyszy, rzekł:

Odwróćcie się i nie patrzcie.

A gdy oni to uczynili, pomajstrował coś przy jednym z wielu nierównych głazów i ściana ze skrzypieniem się rozwarła, ukazując czarną czeluść prowadzącą schodami gdzieś w głąb, poniżej kościelnej posadzki.

Mnich pomacał jedną ze ścian i zdjął z niezbyt szerokiego gzymsu pochodnie, które jakby czekały na odwiedzających owo miejsce. Zapalił je od kaganka, jedną zachował, pozostałe zaś wręczył Mikołajowi i jego towarzyszom, a następnie, ostrożnie stawiając stopy, aby nie spaść z dość stromych, lekko oślizgłych i nieco koślawych kamiennych schodów o nierównych stopniach, począł zmierzać w dół.

Mikołaj, nie wiedzieć czemu, jął drżeć cały i spoglądać za siebie, pragnąc zawrócić. Niestety drzwi wchodowe do podziemia ujrzał zamknięte na głucho, a na domiar złego tuż za nim szli inni, których żadną miarą na tych stromych i wąziuchnych stopniach nie dałoby się ominąć. Westchnąwszy tedy głęboko, widząc, iż nie ma innego wyjścia, schodził niżej.

Jeszcze kilka kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj mnich zzuł sandały i rozdział się do gołego, na co ze zdumieniem i przerażeniem zarazem, patrzyli Mikołaj i jego towarzysze. Z jednego z licznych haków nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru zdjął czarnej barwy cucullę2 z doszytym do niej szpiczastym, również czarnym, kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Przebierając się, dawał znaki, by przybyli wraz z nim poszli w jego ślady. Rychło więc wszyscy, przeodziani, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jakiejś jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

I oto naraz Mikołajowi się zdało, iż… usnął… we śnie, a skądś z niezgłębionej pustki do jego uszu dobiegł dudniący, ale i zarazem lekko stłumiony głos, mówiący po hiszpańsku:

Wyjawię ci tajemnicę, światłość wiedzy przekażę. Tylko milcz… tylko milcz… To nie dla głupców wiedza… nie dla profanów… Z Boga Nieznanego i Nienazwanego emanują eony, a pierwszy z nich to Barbelo… z niego kolejne eony… męskie i żeńskie atrybuty Nieznanego spojone z nim… tworzące Pleromę… ten duchowy wszechświat…

Barbelo… zasada… esencja pasywnej kobiecości, lecz zarazem Matka-Ojciec, myśl pierwsza i obraz jej zarazem… i łono wszystkiego… tak, Matka-Ojciec… androgyne… rzeczywista i pozorna… i człowiek pierwszy i Święty Duch i trzykroć mężczyzna i trzykroć potężny, i wieczny eon wśród niewidzialnych, i pierwszy, który wyjdzie… i moc pierwsza… i chwała objawienia… współdziałająca z Nienazwanym w aktach kreacji w boskiej sferze… i ów eon Sofia zaburzający Pleromę… naśladujący ją w stwarzaniu Archonci, Demiurgowie nieudolni… i Adam Kadmon o człowieczych kształtach to Boskie światło bez formy nijakiej… a zarazem forma czystaw naturze twojej yechidah3najwyższy aspekt ludzkiej duszy w duszy zbiorowej esencji… iskra Bożego światła w twoim wnętrzu… wola Boska i projekt przyszłego stworzenia… czerpiesz z Nienazwanego i z Obcego pochodzisz… z rasy obcej z Barbelo… jesteś jednością do Jedności przynależącą i czerpiesz z jej cienia… a przegnano Adama i Ewę z rajskiego ogrodu Archontów, po to, by uwolnić parę ową od nich… a Wąż edeński sprawił, iż pożywając owoc wiedzy, poczęli się nareszcie oswobadzać z opresyjnej mocy onych okrutników… w tym pierwszym akcie ludzkiego zbawienia… przez wiedzę, a nie ignorancję, przez Światłość, a nie Mrok… choć Światłość może być smolista, a Mrok lśniący blaskiem… niekiedy…”

Głos umilkł, a Mikołajowi się zdało, iż zapada się w jakąś ognistą przepaść, jęzory ognia lizały jego ciało, a światłość rozjarzona niczym tysiąc słońc co jednocześnie wybuchły na niebie w potwornej eksplozji, oślepiła go. I nic już nie mógł dojrzeć, i zatracił formę i umysłem był tylko, który śmiech szyderczy zalał niczym wody krwawego Potopu

Któż to się śmiał? To śmiał się Jezus… śmiał się z jego ignorancji…

Och! Wyznajesz doktrynę Umarłego? Żałosny głupcze! Jesteś pośmiewiskiem dla Oświeconych. Wiedz, że jam znalazł cielesne mieszkanie i wyrzuciłem zeń tego, który był w nim pierwej, i wszedłem… a wy sądzicie, że to było moje ciało… żałośni głupcy! W swojej ślepocie Cyrenajczyka cierniem żeście ukoronowali, przybiliście go do Krzyża, napoiliście żółcią i octem, a jam stał z boku, szydząc z waszej naiwności… z waszej ignorancji… nim się oddaliłem”4.

Ale ten Jezus… a może niby-Jezus?… miał jakiś dziwnie znajomy głos… głos hrabiego Bellamarre…

I naraz Mikołaj znalazł się na łące całej porosłej czarnymi kwiatami wyrastającymi spośród ognistokrwistych traw… a gdzieś w oddali zamajaczyła mu znajoma sylwetka markiza Balletti, hrabiego Montferrat, hrabiego Bellamarre de Aymar, de Saint-Germain… Ruszył w tę stronę, a czarne kwiaty kruszyły mu się pod stopami z cichym chrzęstem, rozsypując się w pył barwy popiołu, bo były martwe… ale on szedł, uparcie i wytrwale aż dotarł do czeluści i zajrzał w jej głąb, ale nie było widać dna i skoczył, rozumiejąc, iż to otchłań wiedzy, a im szybciej spadał, im prędszy był pęd, im bardziej się zagłębiał w otchłań ową, to pogrążał się we wciąż mocniejsze i niezwyczajne, bo czarne, światło palące jednakowoż bardziej niż żelazo rozżarzone do białości, którym cechuje się bydło… i nareszcie pojął… zrozumiał… że niczego pojąć, ni zrozumieć nie może… nie może… nie może… nie może… nie może… odbijało się echem w jego umyśle… jak to bydło obalane na ziemię i wyrywające się z rąk tego, który mu cechą bok znacząc, ów bok przypala…

Zerwał się z posłania, krzycząc i drżał na całym ciele jakby w gorączce, jakby w delirium.

Boże, Boże jaki straszliwy koszmar…

– Już dobrze, już dobrze. Jestem przy tobie.

Przywarł, nadal się trzęsąc, do Florine, a ona objąwszy go ramionami, kołysała niczym małe dziecko.

* * *

Czcigodny diakon François de Pâris spokojnie wysłuchał, co wciąż przestraszony Mikołaj chciał mu opowiedzieć… cały ów demoniczny sen. Potem pomilczał czas jakiś, aż na koniec nie spoglądając nawet na Białeckiego, ale skrywszy twarz w dłoniach, mówił monotonnie:

Wiedz, monsieur, iż popełniając grzech pierworodny, człowiek stracił wolną wolę. Jej miejsce zajęły dwie żądze: dobra – niebieska i zła – ziemska. Każdy czyn, tak dobry, jak i zły, jest uzależniony od tego, która z żądz jest w danej chwili silniejsza. Człowieka wspomaga Łaska Boża, której przeciwstawić się nie jest w stanie. Każdy więc czyn ludzki spełniany jest pod przymusem zewnętrznym. Łaska Boża bywa jednakowoż silniejsza lub słabsza od żądzy zła. Z tego wszystkiego wynika zatem, że Bóg, żądając spełnienia, o własnych siłach, przykazań, żąda rzeczy dla człowieka niemożliwej. A która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

– Żądza dobra…

– Tedy nie lękaj się… i odejdź w pokoju…

* * *

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę…

* * *

– To była dziewczynka. To byłaby dziewczynka – poprawił się Mikołaj, patrząc błagalnie w oczy diakona. Jeszcze się ruszała… zanim jęła tężeć, ochrzciłem ją, abbé… a potem… potem zapragnąłem umrzeć wraz z nią…

Która z żądz jest teraz w tobie silniejsza?

Diakon oddychał ciężko, z mozołem.

– Wybacz – wyszeptał i nie odezwał się już więcej.

* * *

„Co mam mu wybaczyć?” – myślał Mikołaj, to, że opadł z sił, czy to, że jego modlitwy okazały się nieskuteczne?”

Zimowe niebo miało ołowianą barwę, groźnie wisiało nad światem.

Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy duchowny, nagie i czarne wyciągały się ku niemu niczym szpony jakiejś potężnej drapieżnej istoty…

* * *

– Nicolás…

Słucham cię, kochana.

– Nicolás… chyba…

– Cóż takiego?

– Chyba będę matką…

Panu Białeckiemu świat zawirował przed oczami i mimo woli w ich kącikach pojawiły się łzy.

– Jesteś pewna, Florine? – zapytał, jednocześnie przygarniając do siebie i delikatnie całując w czoło.

– Tak… jestem…

Która z żądz?…

Noc z 30 kwietnia na 1 maja 1727 roku była tak widna niczym dzień, a niebo pogodne, bez jednej nawet chmurki. Księżyc lśnił srebrzystym blaskiem, a gwiazdy błyszczały na aksamitnym granatowym baldachimie nieba niczym cekiny naszyte na suknie hiszpańskich tancerek.

Jakiś nocny ptak wydał z siebie przenikliwy głos, jakiś pies zaszczekał, jakiś spóźniony przechodzień swoimi krokami budził echo, a leciuchny wietrzyk szemrał śród listowia drzew rosnących za oknem.

Florine obudził nieznośny ból brzucha, którym jednocześnie targały skurcze. Usiadła na posłaniu, odgarnęła przykrycie i ujrzała krew wypływająca spomiędzy jej nóg… Zaczęła krzyczeć, strasznie, wyć niczym okrutnie dręczone zwierzę… to była dziewczynka… to byłaby dziewczynka…

Mikołaj zmartwiały stał nad posłaniem żony, a w głowie kołatała mu nieznośnie tylko ta jedna, jedyna myśl: Która z żądz jest teraz we mnie silniejsza? No która?…”

Nie umiał sobie na to odpowiedzieć, lecz już nie chciał odwiedzać diakona…

Ku wieczności…

François de Pâris słabł. Słabł z dnia na dzień. Jego udręczone ciało, wycieńczone postami i obolałe od biczowań i innych praktyk pokutnych powoli poczynało odmawiać posłuszeństwa. W trzy dni po Wielkanocy, 16 kwietnia 1727 roku, po raz pierwszy w życiu, ogarnięty gorączką, przyznał się księdzu z kościoła Świętego Medarda, który przyszedł go odwiedzić, iż czuje się bardzo słaby.
Nazajutrz zaś tak opadł z sił, iż nie był w stanie, mimo licznych prób i podejmowanych wysiłków, podźwignąć się i wstać.
Wieść o tym rozniosła się szeroko. Poczęły go nawiedzać liczne osoby.
Diakon wymagał odtąd stałej opieki. Przymuszono go, mimo protestów i wbrew woli, aby przywdział bieliznę, przy okazji zauważając, że na nodze uformował mu się potężny i bolesny guz, do czego się sam z siebie nie przyznawał, chociaż pojawił się on dobry miesiąc wcześniej. Wreszcie na sienniku wymoszczonym słomą, nie zaś na gołych deskach, rozścielono prześcieradło, na którym ułożono diakona. Był to tak wielki luksus, iż chory cierpiał z jego powodu ogromne wyrzuty sumienia, lecz nic już nie mógł na to poradzić. Już nie był panem samego siebie i ktoś inny podejmował za niego decyzje.
30 kwietnia zaopatrzono go na finalną już podróż, udzielając Ostatniego Namaszczenia i posilając Wiatykiem. Po tym poczuł na tyle lepiej, iż był w stanie sporządzić testament, w którym raz jeszcze publicznie wyznał jansenizm oraz wydał dyspozycję, by pochowano go jako żebraka na cmentarzu obok kościoła Świętego Medarda5.
Zaczęła się agonia...

* * *

Ranek 1 maja 1727 roku ciepły był i pogodny. Drzewo, którego gałęzie przewieszały się przez mur ogrodu przylegającego do kamienicy, w której mieszkał świątobliwy diakon, obsypane były kwieciem rozsiewającym wokół subtelną woń – słodkawą z leciuchną nutą goryczy

François de Pâris umierał spokojny, aż do ostatniego tchnienia pocieszając i budując swym przykładem obecnych w izbie, którzy przybyli, iżby mu asystować w przejściu na drugą stronę żywota. Jego krótkie, bo zaledwie trzydziestosześcioletnie życie dobiegało kresu.

Wreszcie zgasł, niczym świeca, która się wypaliła do końca. Zgasł… in odore sanctitatis… w zapachu świętości…

I ledwie tylko diakon wydał ostatnie tchnienie jego umęczona, szarożółta, poorana zmarszczkami, oszpecona bliznami po ospie twarz w jednej chwili, na oczach licznych świadków się odmieniła! Ze szpetnej przeistoczyła się w pełną spokoju, pełną powagi i olśniewająco piękną!

Cud, cud! Inaczej tego nie umiano odczytać.

Gdy wieść o jego zgonie rozeszła się po Paryżu to nie tylko z sąsiedztwa, lecz z całego miasta, z najodleglejszych nawet dzielnic, ściągały całe tłumy, aby oddać hołd doczesnym szczątkom świątobliwego męża. I ludziom się zdawało, iż nie spoglądają na trupa, ale na żyjącą osobę!

W powszechnym mniemaniu Pan Bóg w ten sposób chciał pokazać, że François de Pâris już się przechadza po niebiańskich łąkach i grzeje w promieniach Bożej chwały.

Rzucono się, by całować jego dłonie i stopy, ale to ludziom nie wystarczyło. Oto przed nimi spał snem śmierci łaskawej święty, prawdziwy święty. Każdy chciał zdobyć jakąś jego cząstkę, więc obcinano mu paznokcie, włosy, a prześcieradło i siennik, na których spoczywał, jego potem śmiertelnym przesiąknięte, rozdarto na strzępy, a kiedy z trudem, albowiem tłum nie chciał do tego dopuścić, ciało diakona nareszcie włożono do trumny i wieko przybito gwoździami, nawet i tę nędzną szafę, na której sypiał, połupano na drzazgi, a każdą z nich traktowano niczym skarb przeogromny, niezwykłą i cenną relikwię. Tak samo koszulę, sprzęty i cokolwiek w izbie się znajdowało, w ten sam sposób potraktowano.

I wówczas stało się coś niebywałego! Zaczęły dziać się cuda! I to już w dniu pogrzebu diakona, zanim jeszcze złożono go do trumny.

Oto niemłoda już niewiasta, wdowa imieniem Madeleine Beigney, ubożuchna przędzarka wełny, która z powodu paraliżu, jaki dotknął jej ręki, którą nosiła na temblaku i przez to z trudem zdobywała środki do życia, obserwując ów niesłychany wybuch żalu pomieszanego z pobożnością, a i chyba wręcz nawet ze szczyptą fanatycznego obłędu, nie wątpiąc w powszechne przekonanie, iż zmarły diakon jest świętym, gdy zobaczyła, że wnoszą trumnę, iżby go w niej złożyć, na kolanach zbliżyła się do posłania nieboszczyka.

Myślała sobie, że może teraz, za jego pośrednictwem, Pan Bóg wysłucha jej błagań, na które do tej pory był głuchy… uklękła i pełna ufności, uniosła nieco prześcieradło, które okrywało zmarłego, i z wielką czcią ucałowała jego bose, sine i poranione stopy.

I pozostała na kolanach, a gdy ludzie z parafii Saint-Médard, czyli Świętego Medarda, włożyli do trumny zwłoki de Pârisa, szepnęła, obracając głowę w jego stronę: „O, błogosławiony, módl się do Pana, aby mnie uzdrowił, jeśli taka jest Jego wola, i gorąco ufam, że zostaniesz wysłuchany”. Słowa te wypowiedziała o godzinie ósmej rano, jak już powiedziano, w dniu pogrzebu6.

I w tym momencie stał się cud! Podnosząc się z kolan, została w jednej chwili, w mgnieniu oka całkowicie uzdrowiona! Ramieniu wróciła sprawność. Mogła znów w pełni wydajnie pracować i zarabiać pracą na życie! Ukryła twarz w dłoniach i rozpłakała się ze szczęścia.

Świadkowie owego zdarzenia w pierwszej chwili zdrętwiali ze zdumienia połączonego z nabożnym lękiem, po chwili wszakże ze zdwojoną energią rzucili się, by pozyskiwać coś, co by było relikwią związaną ze zmarłym. No bo czyż nie było to pewnym znakiem świętości, że cud ów dokonał się jeszcze przed pogrzebem?

A kiedy nie było już niczego co można by zabrać z tej ubożuchnej izdebki, pocierano kawałkami tkaniny o trumnę samą, iżby choć tyle zachować na pamiątkę po tym niezwykłym pokutniku i by też w ten sposób oddać hołd przyjacielowi biednych i obrońcy prawdziwej wiary, wiary nie skażonej, czystej, miłej Bogu… Tak przynajmniej sądzono…

* * *

3 maja. Pogrzeb. Tłumy. Nieprzebrane. Sam Louis Antoine kardynał de Noailles7 przybył wraz ze świtą. Żałobnicy nie pomieścili się w niezbyt dużym kościele Świętego Medarda, zapełniając cały plac wokół świątyni. A potem celebrans powiódł kondukt na cmentarz. A potem, gdy już miano spuścić trumnę w głąb mogilnego dołu, ci, którym nie było dane pomodlić się przy zwłokach de Pârisa i nie zdobyli żadnej po nim pamiątki, teraz rzucali się na trumnę, starając się odłupać od niej choćby drzazgę, a kiedy wreszcie grabarze na tyle opanowali całe owo zamieszanie, iż w końcu usypali mogiłę nad zmarłym, to pazurami rwali i tę ziemię, traktując ją niczym cenny obiekt kultu.

Na pogrzebie nie stało tylko dwojga ludzi, którzy za życia diakona prosili go o pomoc, o modlitewne wstawiennictwo w ich intencji… Mikołaj zapiekł się w żalu pomieszanym ze złością, bo poczuł się oszukany, a Florine była zbyt słaba po drugim już poronieniu, iżby mieć siłę wziąć udział w tej ostatniej posłudze względem diakona…

Cmentarz Świętego Medarda

Pogrzeb de Pârisa nie zakończył sprawy, choć na zdrowy rozum tak powinno się było stać, bo teraz Cimetière de Saint MédardCmentarz Świętego Medarda od dnia owego pogrzebu stał się sławny. I to nie tylko w Paryżu! Albowiem zdarzały się na nim niekwestionowane cuda, mające niezliczoną rzeszę świadków.

Do grobu diakona, przez ludność Paryża i duchownych jansenistycznych, okrzykniętego świętym, ściągały nieprzebrane tłumy. I działy się cuda tak liczne i tak spektakularne, iż kardynał de Noailles zdecydował się nawet na otwarcie procesu beatyfikacyjnego de Pârisa.

Ludzie odzyskiwali wzrok, słuch, zdrowe zmysły, opuszczał ich paraliż, rozpuszczały się guzy piersi, wysychały wrzody, goiły się ropnie… A równolegle do tego rosło chorobliwe już wręcz podniecenie – histeria nieomal – umiejętnie i sprytnie podsycana przez nadzwyczaj czynnych jansenistycznych księży, mnichów i mniszki

Wieść o tym, co się dzieje na Cmentarzu Świętego Medarda, przekroczyła granice Francji!

Spektakularnego cudu doznał między innymi młody hiszpański szlachcic Don Alphonso de Palacios, który tracił oko. Było ono tak straszliwie zniszczone chorobą, której ówcześni okuliści nie potrafili ani rozpoznać, ani tym bardziej wyleczyć, iż uznał, że ostatnim ratunkiem będzie pielgrzymka do grobu tego jansenistycznego świętego.

Gdy tam się zjawił 25 czerwca 1731 roku, oko wyglądało okropnie, było tak przekrwione i osłabione, iż najmniejsze światło, jakie doń docierało, sprawiało choremu nieznośny ból.

Don Alfonso położył się na grobie, jednakże oczekiwany natychmiastowy cud nie nastąpił. Kiedy nadszedł wieczór, zalecono mu, iżby do chorego oka przyłożył sobie kawałek śmiertelnej koszuli de Pârisa, co też i uczynił. Ból się początkowo nasilił, ale po jakimś czasie doznał znacznej ulgi, więc owo płótno-relikwię przykładał odtąd każdego dnia, aż wreszcie… 1 lipca około godziny trzeciej nad ranem poczuł, iż choroba ustąpiła! A gdy się rozwidniło na dobre, upewnił się o tym, z radością stwierdzając, że widzi, a wszelkie dolegliwości całkowicie znikły!

Byli świadkowie, były opinie i zeznania lekarskie. Na nic – jezuici podważali cudowność przypadku, lecz cierpiący, nieszczęśliwi, biedni nie dbali o to, co mówią jezuici… którzy budzili coraz większą niechęć prostego ludu, ale też i burżuazji.

Nieustanne pielgrzymki chorych przybywały do grobu zmarłego diakona, ocierały się o niego, kładły na nim, zbierały ziemię, którą traktowano niczym relikwię, a jednocześnie też jako lek na wszelkie dolegliwości tak fizyczne, jak i duchowe. Było to wszystko zjawiskiem niezwyczajnym, tak niezwyczajnym, iż władze kościelne poczęły mu się baczniej i coraz krytyczniej, a można by rzec nawet, iż również z rosnącą obawą, przyglądać. Tym bardziej że jezuici ciągle i ciągle na przekór jansenistom uparcie dowodzili, iż nie są to bynajmniej prawdziwe cuda, ale omamienie diabelskie, sam zaś de Pâris nie jest prawdziwym, lecz fałszywym świętym, powolutku podkopując tę bezkrytyczną wiarę, to bezkrytyczne przekonanie

Póki jednakowoż działy się cuda „zwyczajne”, nie podejmowano jakichś radykalnych środków. Z trudem, bo z trudem, ale jednak tolerowano to, co się działo, ponieważ tak hierarchia duchowna, jak i władze świeckie miały nadzieję, że z czasem wszystko wygaśnie samo – z braku świeżego paliwa, że spowszednieje, zblaknie i obumrze. I chyba ku temu zmierzało.

Jednakowoż nagle pojawiło się paliwo nowe. I to tak znakomite, a jednocześnie i niebywałe, iż znowu buchnął płomień fanatycznego kultu i to tak ogromny, że nie widziano sposobu, jakby go chociaż przygasić.

Oto bowiem w czerwcu 1731 roku jakiś niezapamiętany z nazwiska mężczyzna, którego nogi były powykrzywiane zapewne na skutek reumatyzmu, zległszy na grobie świętego, zaczął po jakimś czasie dziwnie drżeć i skręcać się, wić niczym robak i wydawać nieartykułowane dźwięki. Zadziwieni i zaskoczeni zebrani tam ludzie przyglądali się owemu zjawisku w milczeniu. Ale gdy po kilku minutach, kiedy kaleka wstał, krzycząc, iż całkowicie ozdrowiał, rozwrzeszczany tłum nieomal oszalał, bo widział cud jakby „nowej jakości”, „innego wymiaru”, „innego rodzaju”, dokonany na ich oczach w całkiem różnej formie niż dotychczas, nie w cichości i spokoju, ale w drgawkach, którym wtórowały porykiwanie i skowyt.

A potem kolejni i kolejni przybywający do grobu w nadziei uzdrowienia ciała, w nadziei uzdrowienia duszy doświadczali coraz to silniejszych i coraz to dziwniejszych konwulsji…

Najbardziej spektakularny, jako jeden z pierwszych, był przypadek abbé de Bescherand, który doświadczał tak straszliwych drgawek, że aż wyrzucały go one z wielką siłą w powietrze, a z jego koszmarnie wykrzywionych ust godzinami wydobywał się nieprzyjemny głos, krzyk, bardziej może przypominający ryczenie, niż dźwięki, jakie wydaje ludzka istota.

Lecz co ciekawe z czasem konwulsje owe jęły dotykać nie tylko tych, którzy tam przychodzili, by doznać oswobodzenia z chorób i utrapień, ale i zwykłych gapiów, ciekawskich, chcących jedynie popatrzeć na ów dziwny spektakl!

I w miarę upływu czasu epidemia konwulsji coraz bardziej się rozprzestrzeniała.

Do nadzwyczajnych zjawisk dochodziło już nie tylko w zetknięciu z grobem diakona, ale najpierw na terenie całego cmentarza, a później i na zewnątrz, na przylegających doń ulicach.

I nie były to już wyłącznie drgawki, konwulsje, ryki, lecz coś, co można zakwalifikować do ostrej patologii przedziwnie zapewne splecionej, z przynoszącym niektórym zadowolenie płciowe, z masochizmem.

Byli tacy, którzy odbijając się od ziemi, rzucali się później na nią w taki sposób, by z całej mocy wal o nią głową. I nigdy się przy tym nie ranili!

Byli też i tacy, którzy połykali płonące węgle, albo kamienie wielkie niczym pięść, których normalnie żadną miarą nie dałoby się przełknąć, bo gardło jest na to zbyt wąskie!

Byli i tacy, których przez dobre dwa kwadranse maltretowało bez litości nawet i dziecięciu krzepkich mężczyzn, bez najmniejszej szkody dla maltretowanych! A wszystko to dotyczyło – bez wyjątku – tak niewiast, jak i mężczyzn.

Ale byli i tacy, którzy podczas konwulsji ujawniali sekrety cudzych serc i sumień, przepowiadali przyszłość, przemawiali po hebrajsku, grecku, po łacinie, w językach, których nie tylko nigdy się nie uczyli, ale nawet nie słyszeli! Prymitywni zaś analfabeci wygłaszali głębokie i poruszające kazania8

I tak to się toczyło…

Epidemia konwulsji

Louis Basile Carré de Montgeron9, naoczny i wiarygodny świadek dostarczył opisów licznych i bardzo spektakularnych cudów, jakie się dokonały podczas drgawek i paroksyzmów nadzwyczajnych, za przyczyną – wedle powszechnego mniemania – de Pârisa.
Oto na przykład, jak podaje kronikarz, niejaka Jeanne Thénard, lat trzydzieści licząca, w roku 1731, w sam dzień Wszystkich Świętych legła na grobie diakona, gdzie natychmiast ogarnęły ją gwałtowne konwulsje, które podnosiły jej ciało w powietrze z taką siłą, iż musiało ją przytrzymywać kilka osób!
Inna z niewiast, niejaka Marie-Jeanne Fourcroy chciała się pomodlić przy grobie diakona, o uleczenie jej z anakylozy, to jest zesztywnienia stawów, a choroba była u niej tak zaawansowana, iż prawdopodobnie doszło już do zrośnięcia się stawów, ale widząc co się tam dzieje, wystraszona uciekła.
Wahała się długo, a nawet bardzo długo. Czując jednak jakiś dziwny wewnętrzny przymus zwrócenia się z prośbą do świętego o ratunek, 21 marca 1732 roku nie poszła na cmentarz, bo wejść tam nie mogła, ale zmusiła się do wypicia wina, do którego wrzucono grudkę ziemi z jego grobu i natychmiast ogarnęły ją konwulsje. Gdy odzyskała zmysły, poczuła wewnętrzny spokój, jakiego nigdy jeszcze nie doświadczyła, a który trudno było jej opisać, a choroba ustąpiła! I tak samo wspaniale się czuła po każdym następnym doświadczaniu konwulsji, w których, jak nietrudno się domyślić, wręcz się rozsmakowała. A ziemi z grobu diakona w stolicy Francji nie brakowało!
Takie przykłady można by mnożyć i mnożyć, bo bardzo wiele z nich szczegółowo opisano i nader rzetelnie udokumentowano, wydaje się jednak, że tych już aż nadto wystarczy.
Ponieważ owa epidemia, bo trudno znaleźć na to, co się działo trafniejsze słowo, rozrastała się tak, że w końcu objęła cały Paryż, zarówno świeckich, jak i duchownych, prostaczków i szlachtę poczęła budzić coraz większe zaniepokojenie władz kościelnych i świeckich. To, co się działo burzyło ład społeczny, a owo stawało się już niebezpieczne.
Tym bardziej, iż pojawiło się coś jeszcze, na początku epidemii owej nieznanego – oto pośród wrzasków i drgawek często dało się słyszeć straszne bluźnierstwa i zauważyć grubą rozpustę, czego przecie w takim miejscu być nie powinno.
I z wypiekami na twarzach opowiadano sobie nieskromne historie, jak to dojrzali mężczyźni nieomal publicznie współżyją z nieletnimi dziewczętami i mówiono coraz głośniej i coraz bardziej otwarcie, iż niektórym z konwulsjonistów o nic innego nie chodziło jak tylko o zaspokojenie swoich lubieżnych chuci. A tłumy, jakie się tam codziennie zbierały, obfitowały w piękniutkie dziewczęta i chłopców chętnych do udziału w owych wątpliwych widowiskach wespół z amatorami perwersyjnych doznań i zwykłymi wariatami10.
I wreszcie król postanowił zainterweniować.

* * *

W dniu 27 stycznia 1732 o godzinie czwartej nad ranem, gdy jeszcze mrok spowijał Paryż, przed bramę Cmentarza Świętego Medarda zajechała konno grupa uzbrojonych żołnierzy. Kiedy późnym rankiem, gdy już się rozwidniło, przybyli pierwsi tego dnia ludzie złaknieni doznania konwulsji, zastali bramę cmentarną zamkniętą na głucho i na dodatek groźne, uzbrojone po zęby, straże przed nią…
Wściekłość ogarnęła tłum, lecz nie było szans na to, żeby dostać się do środka, by dotrzeć do grobu świętego.
I chyba jeszcze tego samego dnia na ogrodzeniu cmentarnym ktoś przybił kartkę, na której wielkimi literami wypisał taki oto dwuwiersz:

De par le Roi, défense à Dieu
De faire miracle en ce lieu!

Z rozkazu króla, wzbroniono by Bóg
Tutaj, w tym miejscu, mógł uczynić cud!

Lecz nie był to bynajmniej koniec owej niesamowitej historii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Urodzona około roku 1700, data śmierci nieznana.

2Długa do ziemi zwierzchnia szata mnichów z niektórych zakonów z niezwykle szerokimi rękawami, czasem posiadająca kaptur, a czasem nie.

3W kabalistyce najwyższy lub najgłębszy z pięciu poziomów duszy.

4Pogląd gnostycki, który dziś obecny jest również między innymi w Islamie.

5Adrien Borel, Les convulsionnaires…, p. 8.

6P.–F. Mathieu, Histoire des miraculés et des convulsionnaires de Saint-Médard, Paris 1864, pp. 117-119.

71651-1729 – arcybiskup Paryża.

8P.–F. Mathieu,Histoire des miraculés…, pp. 241-242; La vérité des miracles opérés par l’intercession de monsieur de Paris et autres appelans démontrée contre M. L’archevèque de Sens par Louis Basile Carré de Montgeron, tome premier 1737 & tome second 1741.

91686-1754 – początkowo libertyn i niewierzący, który z czystej ciekawości udał się na Cmentarz Świętego Medarda, gdzie doznał nagłego nawrócenia. Po tym doświadczeniu stał się żarliwym jansenistą, autorem dzieł apologetycznych dotyczących konwulsjonizmu, za co był więziony przez 17 lat, aż do samej śmierci.

10Adrien Borel, Les convulsionnaires…, pp. 13-15.

Pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (18)

Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona

Było upalne lipcowe przedpołudnie. Na szczycie potężnego kopca mającego kształt ostrosłupa o trójkątnej podstawie, odwiecznego miejsca kultu najrozmaitszych ludów, które od pradawnych czasów, od samego bodaj Potopu Noego, zamieszkiwały tę ziemię, nazywanego teraz przez miejscowych Salve Regina1, ku czci Błogosławionej Maryi, matki Pana naszego Jezusa Chrystusa tkwił nieruchomo, niczym posąg wyrobiony z bryły czarnego marmuru, jakiś mężczyzna.

Odziany był w dość długi, bo sięgający do kolan czarny jedwabny surdut, czy może rodzaj fraka à la española, zwany casaca, a po naszemu szustokor, przypominający habit à la française, niezwykle bogato ozdobiony srebrnymi i złotymi galonami i kunsztownym haftem. Spod spodu wyzierała chupakamizela ciepłej bladomorelowej barwy, również przepięknie zdobiona srebrem i biała koszula. Krótkie spodnie – calzón ledwo zakrywające kolana były dość obcisłe, ale tak skrojone, aby nie krępować ruchów. Zgrabne łydki uwypuklały białe pończochy, a całości stroju dopełniały skórzane półbuty z klamrami oraz tricornio – trójgraniasty kapelusz, który mężczyzna trzymał w prawej ręce, lewą dłoń opierając o pysznie zdobioną rękojeść szpady znakomitej francuskiej roboty.

Dzień był, jak już się rzekło upalny. Wokół świętego kopca, hen aż po horyzont, rozciągały się łany dojrzewających zbóż. Zdawało się, iż całą naturę ogarnęła jakaś przedziwna martwota. Pola, zioła, trawy, kwiaty trwały w bezruchu. Ptaki zamilkły, a do ludzkich uszu nie dolatywał najlżejszy nawet szmer czy szelest. W tym bezwładnym odrętwieniu lał się tylko żar z nieba…

Zdawało się, że owa drętwota objęła również tajemniczego osobnika w stroju hiszpańskiego szlachcica. Ale ów bezruch był tylko pozorny. Oto bowiem jakiś bezdomny kundel, podkradłszy się na tyle blisko, że znalazł się w zasięgu wzroku mężczyzny, jednym susem dopadł poruszającego się kopczyka luźnej żółtej lessowej ziemi i schwycił w zęby czarne stworzonko o aksamitnym futerku. I wnet się dało słyszeć przejmujące skrzeczenie, przechodzące w chropawy pisk kreta miażdżonego psimi zębami.

Mężczyzna drgnął i wstrząsnął się, jakby mimo tego upału po plecach spłynęła mu stróżka lodowatej wody, a potem ruszył w kierunku miasta.

* * *

Sandomierz powitał go taką samą martwotą i ciszą jak owe pola rozciągające się wokół Salve Reginy.

Dotarłszy do Rynku, przystanął, a łzy zaszkliły mu się w kącikach oczu. Znał bowiem zasobność i piękno miasta z opowieści przekazywanych przez miejscowych z pokolenia na pokolenie i znał jego nędzę z własnych obserwacji, ale i jedne i drugie zblakły podczas zagranicznych wojaży przybysza. Dopiero teraz, stanąwszy u wylotu ulicy Panny Maryi, prowadzącej od Rynku ku Farze, przypomniał sobie wszystko i zarazem uświadomił, jak straszna jest rzeczywistość. Nie było niczego, co z nostalgią wspominano, przekazując przychodzącym na świat nowym pokoleniom i było jeszcze tragiczniej, niż sam zapamiętał z lat, które tu ongi spędził. Przecudne renesansowe kamienice gdzieś poznikały, te zaś, które jakowymś cudem się ostały były odrapane, obite i niejednokrotnie mocno zrujnowane, innych w ogóle nie ujrzał, bo ich miejsce pozajmowały byle jakie chatki, nico może tylko lepsze niż wiejskie chałupy. A i sporo było parceli niezabudowanych w samym nawet Rynku, parceli porosłych łopuchem, bylicą i pokrzywą. Było jeszcze nędzniej niż po jego pierwszym powrocie z Francji.

Pamiętał z opowieści matki nieboszczki – Panie świeć nad jej duszą iż po szwedzkim potopie miasto niezmiernie wolno, niemniej jednak zaczynało podnosić się z ruin. Ale drugi najazd germańskich barbarzyńców, tym razem Niemców, pod wodzą ich herszta, który podstępem przybrał zaszczytny tytuł króla Polski, sprawił, iż Sandomierz popadł już w tak skrajną ruinę, iż nie leżało to w mocy jego mieszkańców, ani w ogóle w ludzkiej mocy, iżby się z niej wydźwignął.

Ogromne kontrybucje wojenne nakładane na miasto w latach 1702-1704, gdy pomieszkiwał tu August II, zrujnowały finansowo nie tylko mieszczan, ale i przedmieszczan. Jakby tego było mało, wojska stacjonujące w Sandomierzu dla zabawy podczas licznych hulanek porozwalały sporą liczbę kamienic.

Tę ich jedną z ulubieńszych rozrywek na chwilę przerwała zaraza, która nawiedziła miasto w roku 1706, dziesiątkując ludność i kosiła wszystkich, nie wybierając – Szwed, Polak, Niemiec, Moskal… i chociaż w tym się pokazała jakaś sprawiedliwość… Kiedy się już zdawało, że nastanie kres klęsk, w roku 1711 to, co zostało z miasta, strawił okrutny pożar.

Mikołaj najwyraźniej nosił w sercu ów wyidealizowany obraz Sandomierza, który wymalowała tęsknota, podczas jego zagranicznych wojaży, a który teraz zestawił z rzeczywistością, zadrżał i poczuł gorzki ucisk w gardle. Hic transit gloria mundi2 – przemknęło mu przez myśl.

Hic transit gloria mundi – powiedział półgłosem sam do siebie.

– Istotnie – posłyszał za plecami jakiś męski głos.

Obejrzał się zaskoczony. Duchowny w stroju jezuity mijając przybysza, potwierdził po łacinie, to jego spostrzeżenie.

To przykre – odpowiedział po polsku.

– Rzeczywiście – przytaknął jezuita i przyjrzał się bacznie rozmówcy. – Pan… pan…

– Pozwólcie, ojcze, że się przedstawię. Jestem don Nicolás conde3 d’Urgel y d’Osona.

– A tak naprawdę? – zapytał kapłan, słysząc czystą polszczyznę rozmówcy.

– A tak naprawdę, to Mikołaj Białecki. Nie poznaje mnie ojciec?

Jezuita przyjrzał się twarzy Mikołaja z bardzo bliska.

– Och! Rzeczywiście! Głos zdał mi się znajomy, ale wzrok już nie ten… zaćma mi oczy zarasta… Mów, mów chłopcze, co tam u ciebie. Nie lękałeś się tu przybyć?

– Lękałem się, stąd to przebranie i stąd to nazwisko.

– Jakże to? Czyżbyś teraz zechciał naśladować jakże licznych w obecnych czasach oszustów i awanturników, z których każdy hrabią być musi?

Może po części, lecz nie do końca. Nazwisko i tytuł przyjąłem po swojej odległej babce, hrabiance d’Urgel y d’Osona, która wyszła za mąż za mojego naddziada, a że jego teść był ostatnim z rodu, przyjąłem ten tytuł i nazwisko może nie całkiem legalnie, ale i też nie do końca nielegalnie. W końcu coś mnie z ostatnim hrabią łączy…

A jeśli ktoś zacznie dociekać?

A któż by się odważył? Wszak jestem zamożny.

– Istotnie, bogactwo zwykle chroni przed nieprzyjemnościami. To, co bogatemu uchodzi bezkarnie, biedaka zawiodłoby na szubienicę.

Nie sposób się z wami, ojcze rektorze nie zgodzić.

– Poznałeś mnie! – księdza Franciszka Kowalickiego najwyraźniej to ucieszyło.

No jakże by nie? Wszak całkiem niedawno widziałem ojca po raz ostatni, a ileż to lat spędziliśmy pod jednym dachem… i ile ojcu zawdzięczam. No i wzrok mam dobry i dobrą też pamięć.

No tak… tyle że rektorem już nie jestem. Byłem nim do 1723 roku. To trudne stanowisko, odpowiedzialne, a mnie zdrowie przestaje już służyć. Lecz dosyć pogwarek. Co zamiarujesz? Udajesz się dokądś?

Owszem. Obszedłem miasto dokoła polnymi drogami i ścieżynami, chcąc się nasycić urodą i zapachami tego, co memu sercu tak bliskie, co mi przypomina dzieciństwo, matkę. Nawet na szczyt Salve Reginy się wspiąłem. A teraz chcę odwiedzić rodzinne przedmieście, potem zajdę na cmentarz, a pod wieczór do mojej Alma mater.

– Dobrze. Uprzedzę ojców. Tymczasem bywaj! – Kowalicki się uśmiechnął i poszedł w swoją stronę.

* * *

Mikołaj zajrzał po kolei do tych kilku chatek, które niczym jaskółcze gniazda przylepione były do ścian parowu zbiegającego chyżo aż ku płaszczyźnie, z której rozchodziły się drogi prowadzące ku Krakowowi, Zawichostowi i Lublinowi, a także i do Lwowa.

Nie ominął żadnej z chałup. Zajrzał do każdej i w każdej zostawił po jednej złotej monecie. Z trudem tamował łzy…

I żaden z mieszkańców go nie rozpoznał… za to uznali, iż to jakiś anioł ich nawiedził, wydobywając z niewyobrażalnej wprost nędzy, z której niejednemu najczarniejsze myśli przychodziły do głowy, nieraz nawet myśli o stryku i mocnym konarze… bo tak jak dotąd żyć się nie dawało… a przecie żyli i żyć musieli.

* * *

Stał milczący, z suchymi oczami, zaciśniętymi ustami, pobladły na twarzy nad grobami swoich najbliższych. Słońce skłaniało się już ku zachodowi, jaskółki śmigały po bezchmurnym niebie tak wysoko, że ledwie wyjątkowo bystre oko mogło je wypatrzeć. Mikołaj mimo woli pomyślał: „Jutro będzie pogodny dzień”.

Raz jeszcze pochylił się nad grobami, nabrał pełną garść ziemi z mogiły żony i córeczek i zawinąwszy ją w batystową chustkę, skrył na sercu.

Na koniec westchnął ciężko i ruszył w stronę cmentarnej bramy… Oczy nadal miał suche…

* * *

Źle, źle się dzieje panie Mikołaju – jeden z jezuitów, którzy byli wtajemniczeni w spisek, mający na celu uratowanie mu gardła, smutno kiwał głową. – Idą jeszcze gorsze czasy niż były dotychczas.

– Jeszcze gorsze? To mogą być jeszcze gorsze? – ze smutkiem ozwał się Białecki.

– A i owszem, mogą, hrabio.

– Może jednak ojcze darujcie sobie ów przybrany dla bezpieczeństwa tytuł.

– I po cóż? W jakimś sensie ci się należy, a dla szlachetności serca wart go jesteś.

– Szlachetności serca? O czym ojciec opowiada?

– Ja? Całe miasto o niczym innym nie mówi. Ta twoja, hrabio, ofiara na rzecz ubogich, dawnych twoich sąsiadów. Chociaż co prawda cię nie poznali, ale wzięli za anioła. Co może i lepiej.

– Gdym jako dziecko znalazł się w potrzebie, nikt mi nie odmówił wsparcia. Później, kiedy tu powróciłem jako zamożny człowiek z piękną żoną, różnie już bywało, ale też się i nie dziwię. Mnie się – nie wiedzieć czemu udało – im nie. Zawiść to może i zła cecha, niemniej tak bardzo ludzka. Niezbyt wiele im dałem, ale chociaż przez jakiś czas brzuchy mieć będą pełne, może jakiś najpilniejszy przyodziewek dzieciom sprawią… przecie Niemcy ich ze wszystkiego ograbili…

– Szlachetne to bardzo, hrabio, ale zbyt głośno się o tobie zrobiło, o tajemniczym cudzoziemcu, zatem bezpieczniej będzie, jeśli się stąd czym prędzej oddalisz. I nie tylko z Sandomierza, ale i z Polski.

– Sameś przyjechał? – zapytał rektor.

– Nie, z panną do towarzystwa, z lokajem i stangretem.

– Panną?! Do towarzystwa?! A cóż to za obyczaje?! Nie chcesz chyba rzec, iż kochankę trzymasz?! Takeśmy cię wychowywali?!

– Na pozór tak to wygląda, ale jest inaczej – i tu opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło w Paryżu. I o konsjerżce i o pannie Florine i o świątobliwym diakonie… a nawet i o jego dziwacznej radzie…

– Mój synu, ozwał się na to ksiądz Kowalicki. Nawet jeśli z tym dziewczęciem nie żyjesz w grzechu, to sam osądź, jakże to z boku wygląda? No jak? I kto w to uwierzy?

Mikołaj milczał, bo nie wiedział, co mógłby na to odpowiedzieć. Kowalicki miał absolutną rację.

Zapadła cisza, która ciągnęła się przez znaczny kęs czasu, aż wreszcie Białecki, a właściwie teraz już hrabia d’Urgel y d’Osona, unikając wzroku duchownych, zapytał:

To, co mi wypada czynić? Odprawić dziewczynę? Jeśli odprawię, to zginie.

Wszak stać cię na wiano. Wydaj ją za mąż.

– Ba! Tak z dnia na dzień? To raz, a dwa, pieniądze mi się nie lęgną, choć żyję oszczędnie, to przecie ich ubywa, a nie przybywa.

– Sprzedaj dom, któryś zbudował w Sandomierzu i co za niego weźmiesz, przeznacz na jej wiano. Zechce, to się za kogoś wyda, nie zechce, to może pójść do klasztoru.

– Może to i myśl dobra. Chciałem się tego domu pozbyć jak najrychlej, bo ja tu nie wrócę, a pieniądze za niego i tak zamiarowałem na jakiś zbożny cel przeznaczyć. To mogą być i na wiano… Tyle że on opuszczony stoi i niszczeje.

– Nie do końca, Bartuszowie mają go w pieczy.

– Skoro tak, to na wartości nie stracił. Ale cud to jakiś, iż Sasi nie puścili go z dymem po tym… po tym… nieszczęściu…

Właśnie – podchwycił rektor – tym bardziej że nigdy się z nikim i niczym nie liczyli. W samym mieście, intra muros4, ze trzydzieści posesji – Tyszyńskiej, Złowodzkiego, Zielińskiego, Chrzanowskiego, Kaczkowskiego, Zaboklickiej, Pełczyńskiego i inszych złupili i do ruiny przywiedli. A i ani żydom, ani duchowieństwu nie odpuścili. Samiśmy my, jezuici, znaczne straty ponieśli, a i duchaków obdarli i dominikanów i mansjonarzy i benedyktynki… A co extra muros5 wyczyniali?! Ileż to rodzin do skrajnej, głodowej nędzy doprowadzili?! W samym Nadbrzeziu trzydzieści domów ci sascy bandyci ze szczętem, aż do fundamentów rozebrali6, jakby im to jakąś szczególną przyjemność sprawić miało. A co po inszych przedmieściach? A co po folwarkach miejskich wyczyniali? O wsiach okolicznych już nie wspomnę. Boże zachowaj!

Macie ojcze racje, tylko kto zechce legalnie odkupić ode mnie dom? Musiałbym się ujawnić…

– A to jest wykluczone!

– Właśnie. Więc choć jest to pomysł dobry, to – delikatnie rzekłszy – niełatwy do realizacji.

– Chyba żebyś go sprzedał pośrednikowi.

– Czyli komu?

– A choćby nam, zakonowi.

– I cóż owo zmieni?

– Wiele. Dokument kupna-sprzedaży możemy antydatować, a pieniądze dostaniesz do ręki.

– Potrzebny wam, ojcowie ten dom?

– Prawdę rzekłszy, panie hrabio, by się przydał, ale i na pośrednictwie coś tam by można zyskać. Grosz jakiś. A teraz każdy się przyda.

– Więc niech tak będzie. Wybawiacie mnie z kłopotu. No i… jeszcze jedno…

– Nie trap się, depozyt już przygotowany, w każdej chwili możesz go odebrać. Gdy cię tylko ojciec Kowalicki spotkał i doniósł, iżeś Sandomierz nawiedził, zaraz żeśmy co twoje narychtowali. Problem jest tylko taki: złoto mało nie waży, więc któż go poniesie, na dodatek niepostrzeżenie, do stancji, kędyś stanął.

– To może zróbmy tak. Ja napiszę bilecik do panny Florine, a ona wyprawi tu do nas stangreta. W karocy mam sprytnie urządzone i znakomicie zamaskowane skrytki, to się tam złoto ukryje, a skoro świt zabierzemy demoiselle i lokaja i wyjedziemy z Sandomierza.

– Niechże tak będzie. Dobra to myśl – przytaknęli jezuici. – Chociaż… chociaż może jednak nie do końca dobra. Może lepiej by było, gdyby i panna i sługi się tu zjawili? Takie jeżdżenie karocą w te i we wte, i to jeszcze nad ranem, będzie dość mocno podejrzane.

– A to czemu?

Kogoś wścibskiego może to zainteresować, to raz, a dwa, czy stangret to twój zaufany?

– Raczej nie. Ot, najęty sługa i to wszystko.

– A tajemnice skrytek na złoto mu powierzyłeś?

– Uchowaj Boże! Nie!

– No to jak chcesz to złoto w nich umieścić, aby tego stangret nie widział?

Mikołaj się zasępił i milczał, bo nie wiedział co na to rzec. Żaden mądry pomysł nie przychodził mu do głowy.

W końcu Kowalicki zabrał głos:

– Jeśli panna Florine i służący tu przybędą, to gdy już się ułożą na spoczynek, wonczas sami, nocą, ukryjemy złoto. Nikt prócz ciebie i nas nie będzie o tym wiedział, to i pokusy nie będzie. Co ty na to?

– Może i racja.

Mikołaj podarł bilecik, który już miał wręczyć jednemu z ojców, iżby go zaniósł pannie Florine i przygotował inny.

A dopisz, hrabio, niech się pospieszy, bo wkrótce będziemy wieczerzać i miło by nam było przy naszym stole ją ugościć.

Więc Mikołaj dopisał, co mu zasugerowano.

Demoiselle Florine de Louvigny

Gdy Mikołaj wyruszył śladami lat minionych, Florine zostawszy sama, oddała się marzeniom. A imaginowała sobie, że Mikołaj ją w końcu zauważy, że zwróci ku niej serce, a ona z radością odda mu rękę i będą żyli długo i szczęśliwie…

Bo młoda Francuska zapłonęła swoją pierwszą dziewczęcą romantyczną miłością do tego poważnego i zawsze smutnego polskiego pana już w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzała go na oczy. I ta jej miłość miast stygnąć, by z czasem wygasnąć, trwała… choć łzy wyciskała jej z oczu, łzy niespełnionych marzeń, to przecie wciąż trwała

Tak było i owego dnia. Rojenia o nieziszczalnym i smutek i bolesny skurcz gardła i słona łza, co zaszkliła się w kąciku oka…

Serce Florine tęsknie wyrywało się ku Mikołajowi, chociaż nadziei nie miało żadnej… nadziei na ziszczenie się na poły słodkich, na poły bolesnych rojeń…

Słońce powoluśku zsuwało się z wysokości zenitu ku zachodowi i widno było jeszcze, chociaż już przedwieczorne zorze pokrwawiły obłoki. Za oknem łagodny wietrzyk delikatnie poruszał pokryte szorstkimi liśćmi sztywne gałązki starego wiązu rosnącego tuż przed domem zajezdnym.

I oto naraz posłyszała delikatne pukanie do drzwi.

Wstała zza stołu, ujęła za klamkę i wyjrzała przez szparę. W ciasnej sionce wypatrzyła duchownego. Elementy jego stroju – płaszcz zarzucony na barki i pas, którym obwiązywał sutannę, którego końce zwieszały się na prawą stronę, mówiły, że to jezuita. Zdziwiło ją to, ale nie przestraszyło, a gdy jeszcze zagadał do niej po francusku, zaprosiła go do środka.

Ksiądz podał jej liścik skreślony przez Mikołaja:

– To od pana hrabiego.

Dziękuje monsieur abbé – wskazała krzesło, a sama zagłębiła się w lekturze.

Kiedy skończyła czytać, powiedziała:

– Dobrze, zaraz się spakujemy i pojedziemy do Akademii.

Znakomicie, demoiselle. To ja poczekam na was, żeby wskazać drogę.

Zrządzenie Boskie?

Wieczerza nie była wystawna, ale bardzo smaczna. Służba została nakarmiona w oddzielnym pomieszczeniu, Mikołaj zaś i Florine w refektarzu, ale przy oddzielnym stole, w towarzystwie rektora i ojców wtajemniczonych w delikatne sprawy pana Białeckiego.

Do kolacji podano niezgorsze wino pochodzące z resztek niegdyś nader przyzwoitej i niemałej winnicy ojców, teraz umierającej przez wojny i brak doświadczonych winogrodników, których albo wybiła zaraza, albo pouciekali przed niemieckimi zbójami.

Nie był to trunek nazbyt szlachetny, niemogący się równać z dostałym węgrzynem, ale swój, sandomierski, który ojcowie otaczali sentymentem, bo przywodził im na myśl czasy dawnej świetności, teraz chyba już bezpowrotnie utraconej…

Mikołaj wypił zaledwie jeden kieliszek, Florine poszła w jego ślady, inni ojcowie takoż, z wyjątkiem ojca Murczyńskiego, który sobie owego winka nie pożałował.

Siedział teraz dość swobodnie, podpierając brodę pięścią i przypatrywał się gościom.

– Oj, jakaż z was piękna para! Niczym z obrazka.

Mikołaj się żachnął:

Co też ojciec wygaduje?!

Florine natomiast się spłoniła, oblewając rumieńcem aż po samo czoło.

Rektor syknął i dyskretnie trącił ojca Murczyńskiego nogą pod stołem, ale ten, podchmieliwszy sobie z lekka, absolutnie na to nie zwrócił uwagi i perorował dalej:

– Kęs czasu już pod jednym dachem mieszkacie, panna nie odchodzi, pan o ożenku ani pomyśli.

– No właśnie – Mikołaj burknął niezbyt grzecznie. – I cóż ojcu do tego?

– Ja się tam nie chcę wtrącać, ale nic dobrego z tego nie będzie. Panna, gdyby była zwykłą służką, to nikt by na owo uwagi nie zwracał, ale jest – tak Bogiem a prawdą – nie wiadomo kim. Zerknij waszmość na to z boku, tak bez emocji, bez uprzedzenia.

Mikołaj się nie odzywał, Florine nie rozumiała, o czym mowa, bo jezuita z francuskiego przeszedł na polski, więc siedziała cichuśko, mocno spłoszona. Jedno tylko umiała ocenić, iż Mikołaj jest coraz bardziej poirytowany.

Tymczasem Murczyński, mimo że rektor kopał go po goleni już prawie z całej siły, ciągnął dalej:

– Otóż patrząc na to z boku, każdy średnio rozgarnięty człowiek uzna, że to dziewczątko jest twoją utrzymanką. No i poniekąd jest, tyle że to – jak zapewniasz – związek non consumatum7, ale kto o tym wie? I przede wszystkim kto w to uwierzy? Gdybyś, waszmość, był królem, to z czasem komuś byś ją wmusił na małżonkę, ale królem nie jesteś. Towar używany, tak sobie ewentualny amator wdzięków panny Florine pomyśli, to co najwyżej na kochankę. I to raczej z tych tańszych i niewymagających zbytnio. A czas płynie… kiedyś pojawią się u niej zmarszczki… to i co jej zostanie? Żebracza miseczka?

– Przecie nie myślę jej odprawiać – burknął Mikołaj.

– Na razie, waszmość panie, na razie. Jednakowoż rozmaicie się może w życiu przydarzyć. A w ogóle co masz przeciwko niej? Szpetna? Nie! Wręcz przeciwnie – śliczna. Głupia? – nie zdaje mi się, bo byś ją już dawno przegnał. Wierna? To po oczach widać, nieomal taką psią wiernością. No i przede wszystkim zakochana w panu, panie Mikołaju. Bez pamięci!

– Tego to już ojciec wiedzieć nie może.

– I ba! A czemuż to niby nie mogę? Starczy poobserwować chwilę, iżby dostrzec te miłosne powłóczyste spojrzenia, te rumieńce, wykwitające na jej policzkach, gdy waszmość do niej zagadujesz.

– Niechże mi ojciec da pokój.

Ale Murczyński najwyraźniej dopiero unosił się zapałem w przekonywaniu Mikołaja do ożenku z Florine. Aż wreszcie pan Białecki, na odczepne, powiedział.

Zatem dobrze, ożenię się z nią, ale pod dwoma warunkami.

– Jakimiż to, panie Mikołaju? Jakimi?

Primo, że mnie panna zechce, bo przymuszać jej nie mam zamiaru, secundo, iż ojciec udzieli nam ślubu dziś jeszcze, nim ratuszowy zegar północ wybije.

– Hm… byłoby to do zrobienia, gdyby waszmość odstąpił od tego drugiego warunku.

– A czemuż to? Albowiem zegar północy nie wybije, ponieważ Niemcy ukradli jego mechanizm. Nie wystarczy waszmości nasz zegar?

Mikołaj nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

– A to filut z ojca! Zgoda, niechże będzie wasz zegar! No a co dalej?

– A dalej zapowiedzi.

Jakimż cudem? Czyżby wszystkie hurtem, tu w refektarzu? – zażartował pan Białecki.

To znaczy, że dyspensujemy od zapowiedzi.

– Kto? Ojciec?

– Ależ! – żachnął się jezuita. – Traf chciał albo-li też zrządzenie Boskie, iż właśnie przez ulicę, w jednym domków kanonickich, mamy tu dzisiaj przewielebnego archidiakona i oficjała sandomierskiego, księdza Mikołaja Złotnickiego. A to mój druh serdeczny.

– To przez sympatię do ojca prawo kościelne nagnie? – prychnął Mikołaj, a cała sytuacja coraz bardziej zaczynała go bawić.

Natomiast pozostali jezuici zachowywali powagę i milczenie, bo cóż innego im w tej sytuacji pozostawało.

– Niech więc ojciec działa!

– Najpierw waszmość pan, panie Mikołaju!

– Niech będzie.

Przez chwilę zbierał się w sobie, aż w końcu nabrawszy odwagi, zwrócił się do Florine po francusku:

Demoiselle…

– Tak?

Demoiselle… czy… zechciałabyś mnie za męża?

– Nie rozumiem… – z trudem wykrztusiła z siebie te słowa. – Pan raczy żartować?

– Ależ nie, bynajmniej. Pytam z pełną powagą, z pełną odpowiedzialnością za słowo.

Słysząc to, dziewczątko omal nie zemdlało z przejęcia.

– Jeśli pan nie żartuje, monsieur, to tak. Tak! Chcę zostać pańską żoną!

No! Toś się bratku złapał we własne sidła! W zasadzie moglibyśmy na tym poprzestać, boś się publicznie oświadczył, więc, jako szlachcic, winieneś teraz pannę poślubić. Przecie verbum nobile8 zobowiązuje.

Ojcze?! – krzyknął poirytowany Białecki.

– Nie trap się, waszmość. I jam też szlachcic, więc słowa dotrzymam. Poczekajcież tu na mnie, za niedługo wrócę.

Dość gwałtownie podniósł się zza stołu, głośno odsuwając krzesło i ruszył ku drzwiom.

* * *

Nie minęły i dwa pacierze, a do refektarza, którego żaden z ojców, ciekaw co też dalej będzie, nie opuścił, a przełożony na to im zezwolił, wkroczyli – przodem ksiądz Murczyński a tuż za nim ksiądz archidiakon i oficjał sandomierski doktor obojga prawa Mikołaj Złotnicki9.

Gdy to ujrzał rektor, rzekł:

Darujcie ojcowie, ale dalej rzecz cała musi się już odbyć w dyskrecji i skinąwszy na przybyłych kapłanów oraz na Mikołaja i Florine poprowadził ich do swojej izby klasztornej.

– A zatem, macie oboje wolną i nieprzymuszoną wolę wejść w związek małżeński? – zapytał archidiakon po polsku, bo nie znał francuskiego.

Rektor przetłumaczył.

Panna potwierdziła, nie zawahawszy się ni przez sekundę, bo oto w jakiś czarodziejski sposób, z nagła i całkiem niespodzianie, ziszczało się jej najskrytsze marzenie. Mikołaj jednak, zanim przytaknął, przez pewien czas milczał.

Jakiż to powód, że prosicie o dyspensę od zapowiedzi?

Nie bardzo wiedzieli co na to odrzec. Z kłopotu wybawił ich ksiądz Murczyński:

– Pozwól wielebny archidiakonie, że może ja rzecz całą wyłuszczę. Bo i sprawę znam i prawo też znam.

– Niech ojciec mówi.

Więc tak. Pan Mikołaj i panna Florine zamieszkują wspólnie, pod jednym dachem już od trzech lat. Panna nie jest jego służącą, a utrzymanką, z tym że jak oświadczył, a ja mu wierzę, nie żyją w grzechu, lecz cnotliwie. Niemniej jednak pozory wskazują na coś przeciwnego i wskutek tego panna ucierpiała na swej czci niewieściej. Niezasłużenie, ale jednak. Zatem chodzi o dobro duchowe narzeczonych i o to by nie było zgorszenia.

Nie jest to powód, dla którego dyspensuje się od zapowiedzi. Gdyby w oczach świata uchodzi za poślubionych sobie małżonków, to i owszem, lecz tu ów przypadek nie zachodzi. Mogą się pobrać w normalnym trybie.

– Otóż, księże archidiakonie, nie mogą.

– A czemuż to?

– Ponieważ – tak po ludzku sądząc – jakby na to nie patrzeć, istnieje przecie niebezpieczeństwo, iż zaczną żyć w konkubinacie… ja… z trudem ich przekonałem, by się pożeniliOstatecznie narzeczony się zgodził, lecz uparł się, iż muszą pobrać się tutaj, w Sandomierzu w rodzinnej parafii narzeczonego i to już, jak najrychlej, bo inaczej się wycofa z całego przedsięwzięcia.

– To też nie powód. Na dodatek szantaż. Ślub można odłożyć w czasie.

Pozwolę sobie nie zgodzić się z księdzem archidiakonem, bo już niebezpieczeństwo życia w konkubinacie może być wystarczającym powodem. A jest jeszcze i powód drugi… ujawnienie nazwiska narzeczonego byłoby dla niego tak niebezpieczne, iż mógłby przez to nawet i życie postradać. Dlatego ta prośba o dyspensę od zapowiedzi. I cały ów pośpiech.

Rzeczywiście, to są już dostateczne powody. Ale jaką mam gwarancje, iż oboje są bezżenni?

Pana Mikołaja Białeckiego znam osobiście i wiem, że jest wdowcem, i słowem za niego ręczę, co zaś do panny… – tu się Murczyński zaciął i nie wiedział co dalej rzec.

Ale Florine wybawiła go z kłopotu.

Monsieur le Archidiacre, posiadam metrykę chrztu, którą na wszelki wypadek wzięłam od swojego proboszcza, bo udając się w tak daleką drogę, chciałam mieć niepodważalny i wiarygodny dokument, gdybym przed kimś, z jakiegoś powodu, musiała dowodzić, kim jestem…

Mikołaj przetłumaczył.

Bardzo rozsądnie postąpiłaś. Pokaż dziecko tę metrykę.

* * *

O dziesiątej wieczorem niewielka gromadka ludzi weszła do mrocznego kościoła św. Piotra stojącego na placu przed gmachem Akademii. Przodem szedł brat laiczek, przyświecając ogarkiem, który trzymał wysoko uniesiony w górę.

Laiczek wszedł do kaplicy świętych Mikołaja i Stanisława i od owego ogarka zapalił dwie świece na ołtarzu.

Ojciec Murczyński założył komżę i stułę, które wziął z jednego z konfesjonałów i stanąwszy przed ołtarzem, skinął na młodych, by się zbliżyli.

– Może ja was, księże, zastąpię? – półgłosem ozwał się archidiakon. – Podchmieliliście sobie… nie godzi się…

– Racja, niechże będzie, co by potem nikt nie wyciągnął tego faktu, zamiarując legalność i ważność onego świętego związku małżeńskiego podważyć.

Zdjął więc stułę i komżę, przekazując je Złotnickiemu.

* * *

Drogie dziecko, w klasztorze nawet małżonkowie nie mogą spać w jednym łożu i w jednej izbie.

– Jakże to? – zapytała zawiedziona Florine.

– Ano tak to – zbył ją rektor, jednocześnie otwierając przed panią Białecką drzwi do komnatki. Do Mikołaja zaś porozumiewawczo mrugnął.

Odeszli na stronę.

– Posłuchaj. Jeśli cię Murczyński wpędził w kłopot, to zawsze będę mógł zaświadczyć, iż małżeństwo nie zostało skonsumowane. Przynajmniej tej nocy, a co zrobisz potem, to już twoja sprawa. To jedno, a po drugie, musiałbyś się dziewczynie tłumaczyć, czemu nie udajesz się z nią do łoża.

– No właśnie. Czemuż to?

– Już zapomniałeś? Przecie teraz najlepszy czas upchać złoto do schowków w karocy.

– Rzeczywiście!

Zrujnowane gniazdo hrabiów

d’Urgel y d’Osona

Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których wznosiły się ku niebu potrzaskane i skruszone przez czas resztki wieży, która wyraźnie najdłużej zachowała się nienaruszona, mozolnie wspinała się czwórka wędrowców.

Przodem szło potężnie zbudowane chłopisko w liberii stangreta, za nim trzydziestoparoletni mężczyzna odziany w bogaty strój hiszpańskiego szlachcica wysokiego rodu oraz piękna młodziutka brunetka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do rodu o krwi błękitnej, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.

Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu kiedyś co prawda bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej aurze.

Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.

Kiedy wreszcie dotarli na szczyt, z nieskrywanym rozczarowaniem stwierdzili, że owa pielgrzymka ku gniazdu przodków szlachcica, a był nim nie kto inny tylko don Nicolás Bialecki conde d’Urgel y d’Osona, daremną była i całkiem zbyteczną.

Hrabia złościł się sam na siebie, iż nie posłuchał alkada10 pobliskiego miasteczka i uparł się, by obejrzeć swój zamek. Zamek… wielkie słowo… Jedyne co z owego zamku się ostało jako tako nieruszone, to były piwnice.

Teraz jednak było zbyt późno, aby wracać na dół, bo listopadowy zmierzch rozsnuwał się już nad ziemią. Należało zatem rozpatrzeć się w owych lochach, w których może jakaś z podziemnych komnat byłaby zdatna do przenocowania.

I tak też uczynili.

Służba wymościła legowiska z płaszczy, a następnie z rozsianych u wchodu do podziemi ułomków zbutwiałego drewna, pochodzących z pozawalanych pował zamkowych, roznieciła ognień, który dawał więcej swądu niż ognia. Niemniej i tak zaraz się zrobiło i weselej i cieplej.

A gdy się jeszcze przybysze posilili wiktuałami, które ze sobą przynieśli, to się wszystkim humor poprawił.

Mimo iż od ślubu aż do dzisiejszego dnia pan Mikołaj ani razu nie spał z żoną, która w związku z tym była nią raczej z nazwy tylko, tym razem, ze względu na chłód i szczupłość miejsca sam zległ obok niej, w ubraniu. Ale ponieważ służba spała o dwa kroki dalej, nie obawiał się żadnych miłosnych prowokacji ze strony pięknej Florine, ani też, że może ulec ich pokusie.

Miał świadomość, że sprawia dziewczynie ogromną przykrość, lecz nie mógł się przełamać, by spełnić wreszcie powinność małżeńską. Po pierwsze, wciąż pamiętał najdroższą Pauline i córeczki, a po drugie jakoś tego ślubu zawartego w Sandomierzu u Świętego Piotra wieczorową porą, nie traktował do końca poważnie, jakby nawet nie uważając go za ważnie zawarty. Wszak wszystko wzięło się z niezbyt stosownych żarcików, które na koniec przemieniły się w tragikomiczną farsę. I on tak to widział, lecz Florine na pewno całkiem inaczej.

Prawdę powiedziawszy, miałby powód do podważenia legalności zawarcia tego związku, lecz nie miałby serca, żeby dziewczynę przepędzić. I tak to trwało.

„No nic, pomyślał Mikołaj, w końcu będę musiał coś postanowić. Nie może taka nienormalna sytuacja trwać w nieskończoność”. Po czym zamknął oczy i zapadł w ciężki sen.

* * *

Ranek, w przeciwieństwie do minionego wieczora, był pogodny, słoneczny, bezwietrzny, zatem w miarę ciepły.

Państwo Białeccy w asyście służby rozpatrzyli się po okolicy, stwierdzając, iż może tu i pięknie, ale nic ponadto, a dobrze się tu wiedzie co najwyżej dzikim kozom.

– Wracamy – powiedział Mikołaj.

– Do Paryża? – zapytała Florine z nadzieja w głosie, obawiała się bowiem, że będą mieszkać w podziemiach aż do wiosny.

– Można by i do Paryża, a można by i nie śpieszyć się do powrotu… Nie zechciałabyś, pani, zobaczyć Hiszpanii? Spędzilibyśmy tam zimę, a wiosną wrócilibyśmy do Francji.

– Jak pan sobie życzy, drogi mężu – odparła na to Florine, ale i ucieszyła się, bo była z natury ciekawa świata.

Zatem ruszajmy!

Mikołaj wydobył mapę.

– Proponuję więc, byśmy ruszyli na Saragossę, z Saragossy do Madrytu, z Madrytu przez Avilę do Salamanki, następnie przez Meridę do Kordoby i wreszcie z Kordoby do Malagi. Napić się wina, które smakuje mi najbardziej z wszystkich win, jakich dotychczas próbowałem.

Hiszpania niesamowita

Im dłużej pan Mikołaj i Florine przebywali blisko siebie – jednakowoż w miarę, nie za blisko – tym on się coraz bardziej uspokajał, a bolesne wspomnienia, chociaż już nigdy nie miały opuścić jego serca, to jednak blakły nieco i nie powodowały tak nieznośnego bólu. Ona natomiast cierpliwie czekała, aż w ich związku nastąpi odmiana, nastanie normalność, bo teraz jej nie było. I nie traciła na owo nadziei.

Chociaż przyszła już późna jesień, to pogoda dopisywała. Nie było co prawda przesadnie ciepło, ale lepsze było to niż nieznośne upały, jakie zdarzały się tu latem.

Saragossa zrobiła na Białeckich miłe wrażenie. Szarobłękitny nurt rzeki Ebro, w którym odbijały się promienie jesiennego słońca, budząc w wodzie złociste refleksy, wspaniała bazylika Nuestra Señora del Pilar, niemniej wspaniała katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, czy wreszcie tajemniczy most Puente de Piedra, a właściwie bezdenna przepaść w jego pobliżu – zwana Studnią San Lázaro11 to wszystko robiło wrażenie i pobudzało wyobraźnię.

Małżonków jedno tylko, jak dotąd, wyjątkowo mocno łączyło – ciekawość rzeczy nadzwyczajnych, toteż, gdy trafili na ubogiego studenta, który zaczepiony przez pana Mikołaja pytaniem, który teraz się cieszył, że kiedyś markiz przymusił go do nauki hiszpańskiego, czy mógłby pokazać im miasto i uraczyć jakimiś niezwykłymi opowieściami o nim, nie omieszkał skorzystać z okazji zarobienia kilku monet i skwapliwie się zgodził.

Och! Panie hrabio, pani hrabino – przybrał dramatyczną pozę, gdy stali na moście – spójrzcie w dół, na tę rzekę spokojnie toczącą swój nurt ku morzu, o tam – wskazał dłonią miejsce pomiędzy pierwszym a drugim filarem. O, tam, w dnie Ebro, znajduje się niezgłębiona przepaść nazywana Studnią San Lázaro. Och! Ileż jest o niej niebywałych i mrożących krew w żyłach opowieści! Na przykład ta, mówiąca o nieszczęśliwej miłości dwojga młodych kochanków, którzy nie mając nadziei na to, by się pobrać, a żyć bez siebie nie umieli, zespoleni gorącym uczuciem, przepełnieni goryczą zawodu, doprawioną rozpaczą, trzymając się za ręce, skoczyli w przepaść, z której już nigdy nie wypłynęli na wierzch… Czy Bóg im wybaczył?… Kto wie?… Powiadają, iż przepaść ową zamieszkują monstra niebywałe, które pochłaniają trupy samobójców… ale nie tylko… gdy oto przed wiekami ojcowie lazaryści w tamtym klasztorze – tu wskazał dłonią starożytny budynek – urządzili leprozorium i kiedy kolejny nieszczęśnik umierał na trąd, to jego zwłoki również wrzucano w tę otchłań. I tylko jeden, jedyny raz, jak pamięć ludzka sięga, czeluść oddała zwłoki, ale bynajmniej nie trędowatego.

– Czemuż to? I czyje? – zapytał pan Białecki.

– Czemu? Iżby zbrodnia popełniona w mroku ujrzała światło dnia. Było to srodze pokaleczone ciałko męczennika, siedmioletniego chłopczyny, ministranta z La Seo, imieniem Dominguito de Val12, którego żydzi w makabrycznym rytualnym mordzie, mającym miejsce 31 sierpnia 1250 roku ukrzyżowali, przybijając go do gwoździami do ściany, przekłuli bok, a na koniec odcięli głowę, dłonie, stopy, korpus poćwiartowali i szczątki wrzucili w Otchłań San Lázaro. Tym razem wszelako, Studnia owe szczątki wyrzuciła z siebie na brzeg Ebro i rzecz cała się wydała…

Panią Białecką wstrząsnął dreszcz.

– A nie znasz, chłopcze, jakichś zdumiewających, ale mniej makabrycznych opowieści związanych z tym miastem?

– I owszem. Choćby i ta, którą państwu chce opowiedzieć... ale może udajmy się do bazyliki Nuestra Senora del Pilar? To zaledwie parę kroków. Nim jednak dojdziemy do tej świątyni, to aby czasu nie mitrężyć, pozwolicie dostojni państwo, że uraczę ich jeszcze jedną historią, zanim opowiem tę wcześniej przyobiecaną?

– Niech będzie, posłuchamy – zgodziła się pani Białecka.

– A zatem… W katedrze La Seo w roku 1458 miejscowi marrani13 bestialsko zamordowali ojca Pedro Arbués de Épila, inkwizytora. I nie myślcie dostojni państwo, iż był on łasy na owo stanowisko, broń Boże! A z tego, co wiadomo, gdy król Ferdynand II, ze wskazania Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii Tomása de Torquemady, nakazał mu, wespół z ojcem Pedro Gasparem Juglarem14 tropienie żydów fałszywie i nieszczerze nawróconych na katolicyzm, dla zysków tylko i zaszczytów, mocno się przed tym wzdragał. Ci zaś marrani, rekrutujący się spośród znamienitych i bogatych rodów, obawiając się utraty przywilejów, majątków, a nawet i życia, zawiązali na inkwizytorów spisek. Pierwszy z nich, Juglar, zmarł – jak się domyślano – otruty, ale niczego nikomu nie udowodniono, ojciec Pedro zaś będąc ostrożniejszy i roztropniejszy, nie jadał byle gdzie i z byle kim, pod habit natomiast przywdziewał kolczugę, a na głowie nosił stalową misiurkę. Zabójcy, wiedząc o tym, nie mieli odwagi zaatakować go na ulicy, dopadli go więc w ośmiu, gdy na klęczkach modlił się w katedrze i po wielokroć ugodzili w jedyne odsłonięte wrażliwie miejsce, to jest w szyję. Skonał po dwóch dniach.

Wcale ta nowa opowieść nie jest przyjemniejsza od poprzednich, ale skoroś ją, chłopcze zaczął, to i dokończ. Musiał być ów inkwizytor jakimś wyjątkowo krwiożerczym człekiem, jeśli dopuszczono się na nim tak niebywałego mordu i w takim miejscu na domiar! Wieleż to miał wyroków na sumieniu?

– Trzy. Dwa skazujące żyjących i jeden osobę zmarłą.

– Słucham? Ile? Trzy? A tak po prawdzie to zaledwie dwa? Przedziwne, zdumiewające!

– Tak, tym bardziej przecie – przytaknął student – że u nas w Aragonii, żydom wolno było legalnie wyznawać swoją religię aż do roku 1492, a więc od tego mordu licząc ponad trzydzieści lat jeszcze! A ścigano wyłącznie fałszywie nawróconych dla jakowegoś profitu, dla jakowychś korzyści.

– I to już koniec tej historii?

– W zasadzie koniec. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, zbrodnia owa pociągnęła za sobą nieprzyjemne konsekwencje... Ale oto i bazylika.

Spojrzeli na okazałą świątynię umurowaną na poły z kamienia, a na poły z dość cienkiej, ale za to wyjątkowo długiej cegły aragońskiej o bladej czerwonawobrązowej barwie z lekko szarym odcieniem. Dach bazyliki po części pokryty był zielonymi, żółtymi, niebieskimi i białymi dachówkami azulejo15, a po części zwykłą dachówką i blachą bodaj ołowianą. Z zewnątrz był to gmach na wpół gotycki, na wpół mudéjar16.

Weszli. Wnętrze, którego ściany zdobiły stiuki i sztukaterie, sprawiało zarazem dostojne, jak i radosne wrażenie, albowiem jego wystrój był w przeważającej mierze barokowy, chociaż nie brakowało w nim także i elementów innych stylów.

Podróżnicy obeszli trójnawową świątynię nader dokładnie, zaglądając do kaplic, podziwiając detale, aż nareszcie student delikatnie pociągnął Mikołaja za rękaw i szepnął:

– Pójdźmyż teraz zobaczyć najcenniejszy skarb kościoła.

Posłusznie udali się za nim.

– Oto Matka Najświętsza na Kolumnie.

Pokrótce opowiedział im dzieje łaskami słynącej figury, a na koniec rzekł:

– A teraz posłuchajcie dostojni państwo o największym cudzie, jaki za sprawą Matki Bożej z Pilar kiedykolwiek się wydarzył. To cud większy od wszelkich innych cudów, jakie gdziekolwiek i kiedykolwiek wydarzyły się na całym świecie.

Dobrze, dobrze. Mów – ponaglił go Mikołaj.

– Było to tak. Niejaki Miguel Pellicer, urodzony w roku 1617, rolnik, mieszkaniec Calandy, w poszukiwaniu zarobku, licząc sobie wieku lat dziewiętnaście, udał się do Castellón do domu wuja swego imieniem Jaime Blasco, brata matki swojej. Tam zasię doznał niezwykle groźnego wypadku, w którego wyniku tak nieszczęśliwie poranił prawą nogę i połamał w niej kości, iż nieodzownym się stało – wedle wiedzy chirurgów – nogi tej odjęcie.

Początkowo, nader krótko, przebywał w szpitalu w Walencji. Potem poprosił o przewiezienie go do Saragossy, a gdy tylko tutaj przybył, wyraził życzenie, iżby mógł się pomodlić przed cudowną figurą Matki naszego Pana, zapewne mając nadzieję na cudowne wyleczenie. Ale cud się nie dokonał.

Ze świątyni przewieziono go tedy do szpitala Matki Bożej Łaskawej. I tutaj w strzaskaną kończynę, wdała się zgorzel, a więc nie było już dla niej żadnego ratunku, a dla samego Miguela życie zawisło na włosku. Dlatego to więc w październiku 1637 roku amputowali znakomici mistrzowie w swoim fachu, chirurdzy Juan de Estanga i Diego Millaruela, w asystencji dwóch jeszcze innych mistrzów tego fachu.

Odjętą nogę pogrzebano na miejscowym cmentarzu szpitalnym, a asystował przy tym jeden z chirurgów obecnych przy amputacji, niejaki Juan Lorenzo Garcia. Po zaleczeniu się rany młody człowiek nie wrócił do domu, lecz pozostał w Saragossie, gdzie imał się różnych zajęć, ale głównie utrzymywał się z żebractwa. Ostatecznie jednak w marcu 1640 roku zdecydował się powrócić do Calandy.

I tu stało się coś niebywałego. Wieczorową porą 29 marca tegoż 1640 roku w obecności rodziny i sąsiadów biedny kaleka odpiął drewnianą kulę i położywszy ją obok posłania, sam zległ na nim. Obecni z zaciekawieniem oglądali sinoczerwony poodgniatany kikut, a nawet go dotykali.

Gdy sąsiedzi się rozeszli, Miguel zapadł w sen, w którym nawiedził go majak. Oto zdało mu się, iż Madonna z Pilar namaszcza mu kikut olejem z lampy płonącej przed jej wizerunkiem. A potem? Potem najpierw rodzice, a i on sam zauważali, iż przed ponad dwoma laty amputowana noga znów przynależy do ciała! Nie ma już kikuta, lecz kompletna kończyna, na dodatek ta sama, którą mu odto, bo są na niej nawet blizny, które zostały po wypadku!

Jak nietrudno się domyślić Kościół nie od razu bynajmniej uznał to wydarzenie za cudowne, lecz zarządził śledztwo i proces przed sądem duchownym. Ciągnął się on aż do 27 kwietnia 1641, kiedy po uznaniu za wiarygodne zeznań aż dwudziestu czterech świadków, w tym wszystkich chirurgów biorących udział w zabiegu ostatecznie ogłoszono werdykt, uznający zdarzenie owo za rzeczywisty cud.

I to już wszystko, co miałem do opowiedzenia – rzekł student-przewodnik i zamilkł.

Mikołaj milczał i stojąc w absolutnym bezruchu niby ogarnięty martwotą, wpatrywał się w postać Matki Najświętszej. Przez głowę przelatywały mu setki myśli, ale jedna z nich była najbardziej natrętna. „Trzeba odprawić Florine… trzeba odprawić Florine… jak najprędzej trzeba odprawić Florine…”. Wpatrzył się w twarz posągu i zdało mu się, iż usta Maryi skrzywiły się leciuchno, z wyraźną dezaprobatą, lecz Mikołaj uznał, iż to tylko gra świateł i cieni. Westchnął ciężko, przeżegnał nabożnie i oparłszy o jedną z kolumn, nadal trwał w bezruchu.

Florine natomiast upadła na kolana, wsparła się o balustradę oddzielającą ołtarz od nawy, skryła twarz w dłoniach i w bezgłośnej modlitwie poruszała wargami…

* * *

Smolista czerń nocy nierozświetlonej ni księżycową bladą poświatą, ni jedną gwiazdką nawet zalegała sypialnię Florine.

Nie wiedziała, dlaczego się przebudziła. W pomieszczeniu panowała głucha cisza. Lecz oto naraz skądś ode drzwi jakaś sylwetka odrobinę jaśniejsza od lepkiego mroku jęła rosnąć, przybierając męskie kształty.

Florine – nie mając pojęcia w jaki sposób, bo czerń nocy ni odrobinę się nie rozproszyła, doskonale wyraźnie, jakby w pełnym świetle, ujrzała jakoweś obce indywiduum. Z ubioru sądząc, był to arystokrata odziany w czarny i skromny, lecz wytworny szustokor, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami spinki z białego złota, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

Florine chciała go zapytać, kim jest, lecz głos ugrzązł jej w gardle. Wpół siedziała, a wpół leżała w bezruchu wsparta na łokciu. Lękała się… nie źle powiedziane… była straszliwie, nieludzko wręcz przerażona, będąc pewną, iż nieznajomy uczyni jej krzywdę… może nawet zabije?

Lecz on, podszedłszy do łoża, najpierw przyłożył palec do warg, nakazując milczenie, a następnie ściągnąwszy z leżącej przykrycie, położył na jej brzuchu dłoń ciężką i zimną niczym granit obrośnięty igiełkami lodu.

Trwało to zaledwie chwilę, a potem… potem zniknął… rozpłynął się w ciemności… pozostał po nim tylko, rozsmużając się w powietrzu, odór trupi, zapach asafetydy, ziela bagna, gnijącego zielska i siarki, mułu, pleśniejących wodorostów, końskiego potu i starego moczu.

I dopiero teraz Florine odzyskawszy głos, zaczęła krzyczeć tak strasznie, tak przeraźliwie, iż Mikołaj, porwawszy się na nogi, nie bacząc na konwenanse, w samej nocnej koszuli, ale ze szpadą w dłoni, wbiegł do sypialni żony.

Tuż za nim pojawiła się służebna i drżącymi rękami skrzesawszy ognia, zapaliła świece.

Pomieszczenie było puste. Pan Białecki odetchnął z ulgą.

– No już dobrze… cichutko… uspokój się… to tylko zły sen, majak jakiś straszliwy – i zapominając się do końca, nie bacząc na to, co sobie postanowił w Saragossie, że tę małżonkę-nie-małżonkę odprawi, przysiadłszy na łożu, przygarnął ją do siebie i, głaszcząc po włosach, uspokajał.

Florine przywarła do niego z całej mocy i energicznie potrząsając głową, przeczyła tej jego diagnozie.

– Nie… nie… to nie był senny koszmar… to nie majak… on tu był!

– Kto? – chrapliwym, nieswoim głosem zapytał hrabia, jakby przeczuwając, o kim zaraz usłyszy.

– Mężczyzna. Arystokrata.

– Potrafisz go opisać?

– Tak…

Mikołaj, wysłuchawszy opisu, skrył twarz w dłoniach i począł dygotać, jakby wstrząsany febrą.

Florine objęła go ramionami i przytuliła do siebie. Tym razem to ona jego gładziła po włosach…

Przyciągnęła go jeszcze bardziej, jednocześnie odsuwając się na przeciwległy skraj łoża, robiąc miejsce dla Mikołaja, który jakby do reszty się zapomniawszy, legł obok żony.

Służebna, patrząc na tę scenę z nieopisanym zdumieniem, zdmuchnęła świece i wyszedłszy na palcach na korytarz, delikatnie zamknęła za sobą drzwi…

* * *

Nie, nie najdroższy, proszę… – Florine błagalnym wzrokiem wpatrywała się w twarz Mikołaja, który zawstydzony tym, co stało się w nocy, a może bardziej dlatego, że sam sobie nie potrafił, nie wiedział jak, poradzić, umykał jej wzroku.

– Dlaczego?

– Lękam się. Straszliwie się lękam…

– Sądzisz, że jeśli natychmiast stąd wyjedziemy, to uciekniemy przed kimś, czy może przed czymś, co może przenikać do naszych sypialń? Czy to powód, by czmychać z Madrytu, nie zerknąwszy nawet na miasto?

– Wiem, że masz racje, ale każda następna chwila tu spędzona przyprawia mnie o drżenie. Proszę… – złożyła ręce w błagalnym, nieomal modlitewnym geście.

Pan Białecki po tym, jak już naprawdę stała się jego żoną, nie potrafił odmówić.

– Niechże i tak będzie.

Rzuciła mu się na szyję, a on siedział sztywny, zakłopotany, speszony…

* * *

Dalsza podróż przez Hiszpanię nie cieszyła już małżonków. Mikołaj nawet rozważał, czy nie zawrócić do Francji, lecz przeprawa przez Pireneje zimową porą była zbyt niebezpieczna, by taką podróż ryzykować.

Dlatego pojechali dalej.

Ávilę zwiedzili pobieżnie, chociaż było to miasto bogate tak historią, jak i zabytkami. Odwiedzili Klasztor de la Encarnación17, świętej Teresy od Jezusa, posłuchali o jej niezwykłym życiu, lecz bez zainteresowania. Zdecydowanie większe wrażenie zrobiła na nich Bazylika San Vicente, ale tak naprawdę, to co utkwiło małżonkom w pamięci to była opowieść o niezwykłej miłości, która jednocześnie wyciskała łzy i budziła dreszcz grozy, którą posłyszeli z ust jednego z mnichów, w klasztorze, którego to klasztoru rzecz owa się tyczyła.

A było to tak:

W Ávili, w pałacu Núñez Vela mieszkała urocza Lucinda, córka możnego pana, która wyróżniała się niezwykłym pięknem i ciała i duszy.

Jak nietrudno się domyślić, miała licznych adoratorów, bo przecie wszystko ku niej pociągało – i uroda i charakter i zamożność ojca też… Jednak na żadnego z owych adoratorów nie raczyła zwrócić swej uwagi. Do czasu wszelako.

Oto bowiem spostrzegła, iż podczas spacerów po mieście ustawicznie jej towarzyszy, w pewnym oddaleniu oczywiście, pewien zachwycający młodzieniec. A był on tak przystojny, iż serce na jego widok za każdym razem, a to tajało, a to biło mocniej i aż podchodziło do gardła. Z czasem, gdy kawaler owo zauważył, odważył się podkradać w pobliże balkonu sypialni dziewczęcia, z którego rozciągał się wspaniały widok na Valle de Amblés18.

Po jakimś czasie panna zauważyła tajemniczego młodzieńca, stającego, gdy tylko słońce zachodziło, najbliżej jak się tylko dało naprzeciwko owego balkonu. Powodowana ciekawością zaczęła z nim prowadzić nocami długie rozmowy i chociaż nigdy nie zbliżyli się do siebie nawet na wyciągnięcie reki, zakochali się w sobie bez pamięci.

Tajemniczy młody człowiek okazał się wysoko urodzonym szlachcicem nazwiskiem Enrique Blazquez Dávila, lecz dla ojca dziewczęcia nie był dobrą partią. Oskarżył go tedy o spisek przeciwko zwierzchniej władzy i chłopak, aby ratować głowę, musiał salwować się ucieczką.

Zdążył jednak przed wyjazdem z miasta pożegnać się z ukochaną, przysięgając jej miłość już nie tylko dozgonną, ale i poza grób nawet.

Czas płynął. Lucinda każdego dnia wypatrywała kochanka, lecz Enrique nie wracał… Aż któregoś poranka, gdy ptaki po ogrodach kląskały upojnie, znaleziono ją, opierającą się o balustradę balkonu, ale już martwą, bo żyć bez swojej miłości ani nie umiała, ni też nie chciała… I pochowano ją w krypcie klasztornego kościoła…

Nadszedł jednak dzień, kiedy Enrique mogąc już bezpiecznie powrócić do miasta, pierwsze kroki skierował pod balkon kochanki. Na próżno jednak jej wypatrywał… aż wreszcie jakiś przechodzień powiedział mu, co się stało.

Młodzieniec z rozpaczy oszalał i zapragnąwszy zobaczyć kochankę po raz ostatni, nocą zakradł się do klasztornego kościoła, gdzie spoczywały jej szczątki i próbował otworzyć jej grób. Lecz jakaś przedziwna siła sprawiła, iż jego dłonie przyrosły do wieka sarkofagu… Przez długi czas się mocował z zimnym niczym ciało trupa granitowym wiekiem, aby uwolnić ręce, a gdy mu się to na koniec udało, przerażony wybiegł ze świątyni. Znalazłszy się na zewnątrz, uświadomił sobie, iż owa nieziemska moc uniemożliwiła mu zbezczeszczenie grobu, a i także przerażający obraz zwłok w rozkładzie, który zapewne towarzyszyłby mu już do końca życia.

Rankiem jednak powrócił do klasztoru i poprosił o przyjęcie go do grona mnichów. I spędził tam resztę swych dni, żyjąc w bliskości swej umiłowanej zmarłej…

Florine wzdrygnęła się i chwyciła męża za ramię.

– Dość, dość już tego. Nicolás, proszę, ruszajmy zaraz w drogę. I nie zatrzymujmy się już nigdzie, nigdzie. Ta Hiszpania mnie przeraża. Choć z drugiej strony to dzięki temu, żeśmy tu przybyli jesteśmy nareszcie razem… ale już dość, dość…

– Niechże będzie.

I nie zwlekając, ruszyli zaraz przez Toledo do Malagi, nie zwiedzając już niczego po drodze, by jak najśpieszniej dotrzeć do portu, wsiąść na statek i ruszyć do Marsylii…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Salve Regina, czyli Witaj Królowo to pierwsze słowa pieśni poświęconej Najświętszej Maryi Pannie.

2Tak przemija chwała świata. (łac.).

3Conde – hrabia (hiszp.).

4Wewnątrz murów [miasta]. (łac).

5Poza murami [miasta]. (łac.).

6Za: Malchior Buliński, Monografija miasta Sandomierza, Warszawa 1879, s. 137.

7Nie skonsumowany. (łac.).

8Słowo szlachcica. (łac.).

9Piastował te funkcje w latach 1715-1725.

10Alkad, z hiszp. alcade – odpowiednik burmistrza.

11Bazylika Najświętszej Maryi Panny na Słupie, katedra La Seon, czyli Świętego Salwatora, Aljaferia, most Puente de Piedra, czyli Most Kamienny i Studnia San Lázaro, czyli św. Łazarza – znakomite i najbardziej znane zabytki Saragossy.

121243-1250 – święty Kościoła katolickiego do Soboru Watykańskiego II. Kult został trwale wygaszony w roku 1965 po zastąpieniu Mszy trydenckiej przez Novus Ordo Missae.

13Żydzi nawróceni na katolicyzm.

14Król Ferdynand II Katolicki (1452-1516), Tomasz Torquemada, O.P. (1420-1498), Pedro Gaspar Juglar, O.P. (1441-1485).

15Cienkie płytki ceramiczne, glazurowane, w różnych barwach, czasem gładkie albo przyozdabiane rozmaitymi elementami dekoracyjnymi.

16Styl architektoniczny charakterystyczny dla Półwyspu Iberyjskiego, będący połączeniem stylów muzułmańskiego, romańskiego i gotyckiego, a w schyłkowym okresie także i renesansowego.

17Klasztor Wcielenia Syna Bożego.

18Dolina Amblés – około 12,5 km na południowy zachód od pałacu.

Diakon François de Pâris. Okrągły Stół i Czerwone Bractwo. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (17)

Diakon François de Pâris. Okrągły Stół i Czerwone Bractwo.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (17)

Z nowym nurtem

Florine de Louvigny

Początkowo wynajmowany, później jednakowoż zakupiony przez Mikołaja Białeckiego, podczas jego pierwszego paryskiego pobytu, dom przy rue de la Tannerie, stał opuszczony i powoli popadał w ruinę, a przynajmniej tak się z zewnątrz prezentował, tkwiąc pośród zarośniętego, uschłymi teraz, bujnymi chwastami, które nieplewione zarosły gładkie niegdyś trawniki, a teraz powciskały się nawet w szczeliny bruku podworca.

Gdy wyjeżdżał z Pauline do Polski, obiecał jej, że co jakiś czas będą odwiedzać Paryż. Dlatego więc nabył ten dom. Póki im się dobrze w życiu układało, raz w roku słał pieniądze konsjerżce, która trzymała nad nim pieczę, sprzątała, doglądała, dbała o otoczenie. Po nieszczęściu jednak, które go dotknęło, zaniechał tego, bo być może nawet o tym nie pamiętał.

Teraz jednak, mimo iż dom był opustoszały, dziękował Bogu, że się go nie pozbył, miał bowiem gdzie głowę zachylić, a nie kłopotać się o znalezienie naprędce jakiegoś lokum. O tym zaś, czy pozostanie dłużej w owym miejscu, czy też nie, miał zdecydować później, gdy już odszuka świątobliwego ascetę, poleconego mu przez Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską, benedyktynkę sandomierską.

Wydobywszy klucze, pootwierał nimi zamki i skierował się wprost do sypialni. Musiał odpocząć po podróży. Był tak zmęczony, że nawet nie miał siły myśleć o tym, by się wpierw umyć.

Mocno go zdziwiło, że dom nie jest wewnątrz w tak złym stanie, jak się był spodziewał. Wyglądało na to, że rzadko, bo rzadko, ale czyjaś ręka sprzątała tu jednak i wycierała kurze oraz pajęczyny. A i pościel wyglądała na w miarę świeżą.

Leżąc, jął rozmyślać, jak ma się zabrać za poszukiwanie owego świętego męża, bo to, co mu rzekła Brzezińska, zdjąwszy wpierw swymi modlitwami najcięższy kamień z jego duszy i splątanie z umysłu było bardziej niż enigmatyczne.

„– Jedź do Paryża… odszukaj…” – ba! łatwo powiedzieć odszukaj! Ale kogo?

* * *

Mikołaja obudził chrobot klucza przekręcanego w drzwiach wchodowych. B pewnym, że to złodzieje, mimo że takie przypuszczenie absolutnie racjonalne być nie mogło, albowiem była pełnia pięknego, pogodnego rozjarzonego blaskiem słońca, które już dość wysoko wpełzło na nieboskłon, styczniowego dnia 1721 roku.

Złodziej, nie złodziej, ktoś tu jednak wchodził. Mikołaj wstał z posłania, a że spał w ubraniu, zaledwie tylko bez butów, to i odziewać się nie musiał, przetarł jedynie zaspane oczy knykciami kciuków i przeczesał włosy palcami.

Na wszelki wypadek wziął jednak szpadę i lekko się na niej wsparłszy, czekał, kogo też ujrzy we drzwiach. Gdy te się uchyliły, krzepcej zacisnął dłoń na rękojeści, ale i też ją zaraz poluzował, w progu stanęła bowiem… konsjerżka.

Oh, mon Dieu! Bonjour, monsieur le chevalier! Bonjour!1 Co za niespodzianka! Jakże się cieszę! A gdzie pani?

Mikołaj pobladł straszliwie i zachwiał się na nogach. I pewnikiem byłby runął na podłogę omdlały, gdyby nie młode, lecz silne już dziewczęce ręce nie podtrzymały go i nie posadziły na najbliższym fotelu okrytym białym płóciennym pokrowcem.

– Proszę wybaczyć, panie kawalerze… – powiedziała nieomal szeptem konsjerżka. – Z pańskiego zachowania domyślam się, że nie ma jej już na tym świecie… Proszę wybaczyć…

– Cóż… nie mogę was, dobra kobieto, winić… Tak, nie ma już mojej ukochanej Pauline… i moich córeczek także nie ma pomiędzy żywymi, lecz wybaczcie, opowiadanie o tym przechodzi moje siły… może później… może później…

– Rozumiem.

Mikołaj spojrzał teraz na młodziuchną, z wyglądu mogącą liczyć jakieś czternaście, najwyżej piętnaście lat dziewczynę.

– Dziękuję ci, demoiselle, za pomoc.

Dziewczątko się spłoniło i cofnęło, by skryć się za korpulentną dozorczynią.

– To wasza córka?

– Nie, panie kawalerze. To sierotka, z dobrego domu, krwi szlachetnej, ale sama niczym palec. Przybyła tu z Marsylii szczęścia szukać w stolicy. Wszyscy jej bliscy krewni wymarli, kiedy znów nawiedziła nasz kraj jako kara boska, plague2, dalsza familia znać jej nie chce, a majątek rozdrapali wierzyciele, bo ojciec dziewczęcia nie umiał się gospodarzyć, więc się zapożyczał. Dzieła zaś dopełnili i zwykli złodzieje także. Została się tedy sama i bez jednego sou, w tym ledwie co miała na sobie. Gdyby nie ja, skończyłaby na ulicy. A z jej urodą, łasych na ten smakowity kąsek, starych wyuzdanych capów pewnie by nie brakowało. Przygarnęłam ją więc. Chronię, karmię, odziewam, w co tam mogę, na co mnie tam stać, bo przecież i własne dzieci utrzymać trzeba… Ale pozwolić tej ptaszynie pójść na zatracenie, na zmarnowanie? Sumienie by mnie zagryzło, gdybym do tego dopuściła. Ponieważ już się zdeklasowała przez zły los, który ją dotknął, to wielkiej kariery dla niej nie przewiduję. Ot, zostanie pewnikiem najpewniej pokojową, bo śliczna niczym anioł i tyle. A do niedawna przecie sama pokojową miała… Tak to się dziwacznie kręci ów kołowrót życia…

– Dobra z was niewiasta, zacna

Konsjerżka wzruszyła ramionami.

– A tobie, demoiselle, jak na imię?

– Florine, Florine de Louvigny, monsieur le chevalier.

Powiadasz, demoiselle, de Louvigny? Stara to szlachta?

Stara, panie kawalerze, nawet bardzo, normandzka. Ze czterysta lat by można udowodnić…

Cóż, tym bardziej przykro… Ale usiądźcie obie, proszę, chciałbym się dowiedzieć co tam w Paryżu. Szmat czasu tu nie byłem.

– A teraz przyjechał pan?…

– W pewnej konkretnej sprawie, którą samemu trudno będzie doprowadzić do skutku.

Może nam się uda choćby po trosze być pomocnymi? – zaofiarowała się konsjerżka.

– Może…

I pan Mikołaj, przełamując się, przełykając łzy, które dławiły mu gardło, opowiedział o wszystkim, co mu się przydarzyło od wyjazdu z Paryża w roku 1712.

– I nie wiem, jak mam odnaleźć tego ascetę, którego rzekomo w wizji ujrzała sandomierska mniszka – zakończył.

– W wizji? Może i w wizji, a może i nie… – dozorczyni z powątpiewaniem pokręciła głową. – A byłby pan łaskaw coś więcej o owej mniszce opowiedzieć?

Więc Białecki powtórzył dokumentnie wszystko to, czego od ojca rektora się dowiedział.

– I nie zdziwiło owo pana, panie kawalerze?

– Co niby?

– Ano te srogie pokuty…

– Wszak mniszki i mnisi umartwiają się, często ponad miarę i zwyczajną ludzką wytrzymałość.

– Tak, i owszem, ale to unikanie przyjmowania Komunii Świętej.

– Rzeczywiście! Na to nie zwróciłem uwagi! A przecie to tak bardzo charakterystyczne!

– Dla kogo? – wtrąciła się do rozmowy panna Florine.

Dla jansenistów, dla kogóż by innego.

– A skoro tak, to zagadkę mogę rozwikłać w jedną chwilę.

– Więc?…

– Więc owa mniszka bez wątpienia miała na myśli niejakiego François de Pâris, diakona, zagorzałego wyznawcę jansenistycznej doktryny, który porzuciwszy kościelną karierę, zamieszkał przy Rue des Bourguignons, w najnędzniejszej, najsmutniejszej i najbrzydszej dzielnicy, na przedmieściu Saint-Marceau czy też Saint-Marcel, które jest nazywane Faubourg SouffrantCierpiącym Przedmieściem.

Tak – potwierdziła konsjerżka – ów diakon to znana postać. Wielu ma go za świętego, który chyba przerósł w zasługach przed Stwórcą samego nawet Franciszka Serafickiego3.

Pan Białecki się zamyślił. Już raz miał do czynienia z jansenistami, więc obudziły się w nim poważne wątpliwości, a nawet niepokój, czy może bardziej nawet strach. Na samą myśl o okrucieństwie jansenistów popełnianym pod pozorem oddawania czci Bogu się wzdragał. Ale… co w swojej obecnej sytuacji miał do stracenia? A może ten jest inny? Kto wie?

– Gdyby pan chciał, monsieur, to ja… za parę sou… mogę zaprowadzić… wiem, gdzie to jest, znam dom, w którym mieszka – nieśmiało zaproponowała Florine.

Mikołaj przez dłuższy czas milczał, ale w końcu się odezwał.

– No dobrze, zobaczyć owego człowieka nie zwadzi. W końcu taki szmat drogi i to jeszcze zimą zjechałem. Może nie wszyscy janseniści są tacy, z jakimi wcześniej miałem do czynienia. Ale zanim coś więcej postanowię, najpierw wypłacę waszą należność i wyrównam dług, jaki wobec was mam, dobra kobieto, chyba że wpierw napalicie w kominku, bo ziąb tu okrutny, a panna Florine będzie tak uprzejma i przyniesie z najbliższej oberży coś do zjedzenia. Dla wszystkich, bo śniadać możemy razem, ujmy mi to nie przyniesie ni plamy na honorze. Pamiętam bowiem, że i ja kiedyś byłem nędzarzem. Syty człowiek jaśniej myśli. Co prawda powiadają, że kto nie doje, nie dopije, ten mądrze i długo żyje! Ale ja tam o pustym brzuchu nie mogę jasno myśleć, a w głowie mam groch z kapustą.

– Tego ostatniego zdania nie zrozumiałyśmy, panie kawalerze. Jaki groch? Jaka kapusta? Na śniadanie?

Mikołaj się uśmiechnął.

– Et, nic ważnego, to takie polskie powiedzenie, takie określenie na zamęt w głowie.

– Aha – powiedziała konsjerżka, ale po minie widać była, że nadal nie wie, o co młodemu szlachcicowi chodziło.

* * *

Kiedy już podjedli, kiedy Mikołaj zapłacił dozorczyni i zapytał ją:

Bardzom ciekaw czemuż to opiekowaliście się domem przez tak długi czas bez zapłaty? A jakbym nigdy się już tu nie pojawił, dom zaś sprzedał?

– Prawdę rzekłszy, to nie wiem. Jak widać, nadto się nie wysilałam, tyle com tam od czasu do czasu z grubsza ogarnęła w środku, na zewnątrz zostawiając wszystko naturze – stąd tyle chwastów. Miałam jednak przeczucie, że pan tu wróci…

– I tylko przeczucie?

– No, tak.

– Tedy za owo przeczucie dam wam o jedną czwartą więcej, niż jestem winien. A co do propozycji tej młodej osóbki, to powiem tak: zgoda, panno Florine przyjmuję . Wiem, że każde sou jest dla ciebie ważne, bo co zarobisz, to umniejszy ciężar, jaki stanowisz dla swej opiekunki.

Panna zarumieniła się. Po części ze wstydu, po części z radości, że będzie mogła uczciwie cokolwiek zarobić.

– Więc jakże, demoiselle? Jutro wyruszymy na owo przedmieście? Dziś, gdy się tylko ogarnę po podróży, wynajmę karetę, nie będziemy przecie po Paryżu biegać pieszo, a na moim wierzchowcu nie będziemy we dwoje jeździć, ani to wygodnie, ani też wypada.

– Oczywiście, panie kawalerze. O której mam się tutaj stawić?

Jak najwcześniej, ale nie za wcześnie najlepiej, gdy już będzie całkiem jasno. Nie będę ukrywał, że byłbym ci też wdzięczny, jeślibyś jutrzejszego ranka również przygotowała mi jakieś śniadanie. Proszę – oto pieniądze na wiktuały.

Florine słysząc to wszystko, ze wszystkich sił pohamowała się przed tym, iżby nie podskoczyć z radości. „Och, gdyby ten smutny pan zechciał mnie przyjąć u siebie na służbę” – pomyślała. Ale to marzenie zdało się jej nadto zuchwałe i zgoła nierealne, więc go czym prędzej przegoniła precz ze swojej ślicznej główki.

Rue des Bourguignons

Gdy Florine i pan Mikołaj Białecki dotarli na Cierpiące Przedmieście, miało się już prawie pod południe. Rue des Bourguignons była to uliczka wąska, byle jak wybrukowana, nie płaska, ale uformowana z dwu stron łagodnie pochyło, dzięki czemu na styku owych pochyłości tworzył się wąski odpływ, czy może rodzaj płytkiego rynsztoka, który odprowadzał z ulicy i deszczówkę i nieczystości, które były wylewane wprost przed drzwi bynajmniej niepięknych i nieokazałych domostw.

Jak łatwo się domyślić w powietrzu unosił się odór nieczystości i gęsty opar wilgoci, mimo iż był to przecie styczeń, a dzień raczej dość chłodny. Brak jednak najmniejszego choćby podmuchu wietrzyku i to, że nie było mrozu, lecz odwilż, sprawiało, iż fetor był trudny do zniesienia dla kogoś, kto do niego nie przywykł.

– To tu. To ten dom – powiedziała przewodniczka, wskazując dłonią jedną z kamieniczek przylegających do tak wąskiego chodnika, że dało się nim iść co najwyżej gęsiego.

Budynek był piętrowy, z poddaszem, z trzema przylegającymi do siebie w jednym rzędzie lukarnami. Tynk był brudny, tu i ówdzie skruszały i mocno wypłowiały, barwy, którą nie do końca można było określić, ale chyba najbardziej zbliżonej do bladej ochry, czy może jednak raczej do mocno brudnej sieny palonej.

Po jego lewej stronie, gdy się stanęło twarzą do frontu, znajdował się mur z drzwiami prowadzący zapewne do skromnego ogródka, na co by mogły wskazywać wystające zza niego i lekko opuszczające się na ulicę gałęzie bezlistnych teraz drzew owocowych. Lecz nie tędy szło się do świątobliwego diakona. Ów mur należało minąć i wejść w następne drzwi, w drzwi domu, bo diakon na razie jeszcze nie mieszkał w ogródku. Drzwi te wiodły do ciemnej sieni, z której prowadziły na poddasze strome niewygodne i zniszczone przez czas i korniki sosnowe schody.

Florine i Mikołaj rozejrzeli się bezradnie, nie bardzo wiedząc, gdzie teraz mają się skierować. Zatrzymali się więc zdezorientowani, bo na parterze znajdowało się kilka pomieszczeń.

Ich wahanie nie trwało jednak długo, jakiś pędrak bowiem, liczący może osiem, może dziewięć lat, pędem zbiegający ze schodów na ich widok zawołał:

Jeśli do wielebnego diakona, to tędy!

I wyskoczył na ulicę, gdzie dołączył do gromadki oczekujących go już rówieśników.

* * *

Diakon François de Pâris był niezwykłym człowiekiem, który raz obrawszy drogę, która wedle jego pojęć powinna go doprowadzić do Boga, przez wszystkie lata swego żywota, od momentu podjęcia najważniejszej w swym życiu decyzji, obrania drogi w kapłaństwie, był najpokorniejszym i najskromniejszym sługą Najwyższego, dla Którego poświęcił wszystko… odrzucił świecką karierę, odrzucił dobrobyt, jaki mógłby mieć w domu ojca, a gdy po jego śmierci przypadł mu w udziale spadek, natychmiast rozdał go biedakom.

Jego życie można streścić w czterech słowach: modlitwa, pokuta, miłość i pokora. Mimo iż miał szanse na karierę duchowną, także i z niej również zrezygnował. Po otrzymaniu świeceń diakonatu4 odmówił przyjęcia święceń o stopień wyższych – prezbiteriatu. Oddalił się od świata i żył w samotności i nędzy. I to w nędzy wprost nieopisanej…

Modlitwa, medytacje, niebywale srogie umartwianie ciała, kilkakrotna zmiana miejsca zamieszkania, aby zapewnić sobie całkowitą anonimowość… Ale podejmowanie znalezienia jeszcze głębszego odosobnienia, jeszcze bardziej skrytego miejsca, gdzie by mógł pozostać człowiekiem zupełnie nieznanym, kłóciło się z innym jego pragnieniem – utworzenia duchowej wspólnoty… I znalazł kilku pobożnych naśladowców, z którymi wiódł cichy i uświęcony żywot.

Zasady obowiązujące wspólnotę skreślone jego ręką były nadzwyczaj proste: modlitwa, odosobnienie i umartwienia ciała. I to wystarczało, bo – spoglądając na nie od końca, musi się zauważyć, iż umartwianie ciała uniemożliwia bunt przeciwko duchowi, odosobnienie odsuwa od człowieka wszelkie myśli, które by go mogły rozpraszać, a jeśli umysł jest wolny, serce szybuje ku Bogu przez modlitwę.

Owa mała gromadka zamieszkała w oddzieleniu od ludzi, w miejscu spokojnym, w maleńkim domku z niewielkim ogrodem, do którego można było się dostać, przechodząc przez nędzną kamienicę przylegającą do rue de Bourgogne.
Pokornemu diakonowi jednakowoż nie było dane, iżby całkiem skryć się przed ludzkim wzrokiem, a i przed wzrokiem swoim konfratrów także. Gdy zauważono, że owi pokorni biedacy z ubożuchnego domku bywają w kościele Saint-Médard, po naszemu Świętego Medarda, zaczęto się im baczniej przyglądać, a gdy kapłani odkryli, że jeden z nich to diakon François de Paris, przymusili go zajmowania miejsca w stallach, pośród duchowieństwa, a do nawet włączenia się w życie parafii, gdzie poruczono mu obowiązki nauczyciela.
A jakby tego było jeszcze za mało, przymuszono go również i do tego, iżby na nowo począł przystępować do Komunii św., do której przez nieomal dwa lata nie przystępował. Powstrzymywał się zaś od komunikowania z obawy, iż nie jest tego godzien, a jeśli nie jest godzien, to może dopuścić się zniewagi i zbezczeszczania Pana Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie, a już sama myśl o tym wprawiała go w bojaźń i drżenie serca.
Lecz nie udało się diakonowi to, czego pragnął – uciec przed światem, bo sława jego świętości rozeszła się szeroko. Więc nie mógł dalej kryć się przed ludźmi, a przykład jego pokutniczego życia począł się rozprzestrzeniać. I przychodzili już odtąd potrzebujący po radę, po modlitwę, po ukojenie, po wsparcie. A on już przed nikim się nie zamykał, przyjąwszy to jako misję otrzymaną od Boga5.

* * *

Florine i Mikołaj odnalazłszy izbę, w której mieszkał ów skromny sługa Najwyższego, z ciekawością mu się przyglądali.

François de Pâris ubrany w mocno zniszczoną, wyszarzałą i pocerowaną, ale czystą sutannę, z niegdyś pewnie śnieżnobiałą, ale teraz już w zdecydowanie kredowym odcieniu befką6 pod szyją, twarz miał pociągłą, usianą odrażającymi bliznami po przebytej ospie, rysy wyostrzone, nos dość okazały, i raczej niezbyt kształtny, usta wygięte w podkówkę, włosy ciemne, przycięte w kacapkę i znacznych rozmiarów tonsura na wierzchu głowy dopełniały wizerunku. Diakon odmawiał modlitwy, bezgłośnie poruszając wargami, jednocześnie z niewyobrażalną chyżością robiąc na drutach pończochę.

A cóż to takiego? – zdumiony pan Białecki szepnął do ucha dziewczynie.

– On te pończochy rozdaje ubogim, bo na inną jałmużnę już go nie stać – odpowiedziała, a potem ozwała się głośno:

Laudetur Iesus Christus!

Duchowny przestał poruszać wargami, uniósł głowę i wyblakłymi, załzawionymi oczami o mocno popuchniętych powiekach, spojrzał na dziewczynę.

Nunc et in aeternum7.

Amendopowiedział Mikołaj.

Diakon milczał, przyglądając się przybyłym.

Białecki tymczasem nadal rozglądał się dyskretnie, niemniej dokładnie, lustrując zarówno samego de Pârisa, jak i też izbę, w której tenże mieszkał.

Zdumiało go nieopisane ubóstwo, bo skoro – jak go poinformowała Florine – brat (o czym wszyscy wiedzieli) wypłaca mu skromną, lecz przecie stałą roczną rentę, a ponadto przychodzą tu ludzie, czy to po pomoc duchową, czy też, by najzwyczajniej w świecie zaspokoić ciekawość i na własne oczy zobaczyć żyjącego świętego, to bez wątpienia zostawiają mu jakieś datki, albo w naturze, albo w monecie. Tymczasem tu nie było nic, nic zgoła, poza najprymitywniejszymi i to absolutnie niezbędnymi sprzętami.

Rozwikłanie tej zagadki akurat nie było trudne – otóż wielebny diakon François de Pâris wszystko, co skądkolwiek dostawał, natychmiast rozdawał ubogim, sobie zostawiając zaledwie tyle, by podtrzymać w swym umęczonym ciele iskierkę życia, jadając wyłącznie jeden nader skąpy i postny posiłek dziennie, a często były to tylko surowe warzywa. Ten niedoszły – bo jego ojciec się na to absolutnie nie zgodził – benedyktyński mnich, po ukończeniu u oratorianów Seminarium św. Magloire’a8 i przyjęciu święceń diakonatu, odsunął się na ubocze i żył samotnie w niewyobrażalnej wprost nędzy.

Nawet w najbardziej dokuczliwe zimno nigdy nie rozniecił ognia, iżby się ogrzać, lecz heroicznie znosił chłód. Chadzał też boso przez rok okrągły, nie zważając czy jest upał, czy mróz. Posłanie urządził sobie na odwróconej plecami do wierzchu i położonej na płasko starej szafie, poza tym był jeszcze posiadaczem niewielkiego stołu, zydla, pulpitu do czytania i półki zawieszonej na ścianie, mieszczącej – na oko szacując – około czterdziestu woluminów. Oczywiście był też krucyfiks i brewiarz…

Chociaż bynajmniej tym się nie chwalił, to jednak powszechnie wiedziano (no bo przecież – jak głosi stare porzekadło: „wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi”), iż na gołe ciało zakłada włosiennicę, na ramię metalowy ostry łańcuch, biodra zaś opasuje równie ostrym paskiem uplecionym z żelaznych ogniw, a nocami, kiedy inni ułożyli się już do snu, on w ciemności modląc się żarliwie i wylewając obfite ślozy, przepraszając Boga za własne grzechy i grzechy świata, smaga plecy żelaznym biczem, aż z poprzecinanej skóry tryska krew. A kiedy już kończy wieczorne praktyki pokutne, układa się do snu na owej szafie, wprost na surowych deskach, okrywając się tylko prostokątnym kawałem zgrzebnej materii najeżonym metalowymi kolcami, które gdy przysypia i traci czujność, mocno go kaleczą przy zmianie pozycji. I owo prześcieradło służy mu za całą pościel.

Widząc to wszystko, trudno było sobie wyobrazić, jakim cudem w tej ludzkiej istocie życie się jeszcze tliło i duch w niej kołatał. Ba! Jakim cudem odznaczał się jasnym i przenikliwym umysłem, a ludzi potrafił oceniać tak celnie, iż rady czy zalecenia, jakich udzielał proszącym, zawsze wychodziły im na dobre. Miał bowiem niezaprzeczalny dar czytania w ludzkich sercach i umysłach.

Monsieur le Diacre Panie Diakonie9odezwała się Florine.

Tak, moje dziecko?

– Ten oto polski szlachcic, chciałby przed tobą serce otworzyć i o modlitwę poprosić.

Diakon skinął głową, wyrażając zgodę.

– Dobrze. Zostaw nas samych.

Florine wyszła więc na korytarz cuchnący starym moczem, zatęchłą wilgocią i grzybem wgryzającym się w tynki.

Mężczyźni zostali sami.

Diakon nic nie mówił. Przyglądał się tylko panu Białeckiemu.

Ten ostatni też milczał, bo nie wiedział jak zacząć. Ale gdy w końcu się przełamał i wypowiedział pierwsze słowa, de Pâris położył palec na ustach i szepnął.

– Nie trzeba, panie kawalerze. Zajrzałem do twego poranionego i przeżartego bólem serca. Ból oddaj Panu Bogu, rany przyschną, a ty żyj… wszak wiesz, że nie dla siebie samego jesteś stworzony… taaak… ty to wiesz… ty wiesz…

Mikołaj pokręcił głową.

– Nie, Monsieur l’Abbe, te rany nigdy się nie zabliźnią.

– Nie słuchałeś uważnie. Nie powiedziałem, że się zabliźnią, lecz że przyschną… Modlitwa… tak… będę się modlił w twojej intencji… ofiara… ofiaruję swój dzisiejszy obiad jakiemuś bardziej potrzebującemu niż ja…

– Panie! Wszak powiadają, że jadasz tylko raz dziennie!

– Cóż z tego?

– A ja? Co ja mam czynić? Oczywiście wiem… modlić się… umartwiać… to wiem… i to wszystko? To potom przejechał taki szmat drogi, by wysłuchać tego, com sam wiedział, zanim rozpocząłem podróż?

– A czegoś oczekiwał? Że dokonam cudu? To nie ja, to Pan Bóg cudów dokonuje. Gdyby uznał, że jest dla ciebie niezbędny, to by się wydarzył… a może cud się właśnie rozpoczyna i będzie trwał w czasie?

– Nie rozumiem…

– Przyjdzie chwila, kiedy zrozumiesz.

Diakon przymknął oczy. Nie wiadomo, czy dlatego, iż był mocno zmęczony, czy też chciał w ten sposób dać Mikołajowi do zrozumienia, żeby już sobie poszedł.

I to już wszystko?

– Nie, jeszcze jedno – odpowiedział mu de Pâris – ożeń się, monsieur le chevalier.

– Co? Co mam zrobić? – Mikołajowi aż zakręciło się w głowie, bo te słowa poczuł jakby uderzenie obuchem i zarazem jak rozdzierające serce szpony krogulca, odnawiające ledwie zasklepiającą się ranę.

Ożeń się.

– Ojcze!

– Ożeń się.

– Dlaczego? Z kim?

Masz tę osobę na wyciągnięcie ręki. Dlaczego? Abyś uratował swoją duszę nieśmiertelną, na którą diabeł zasadzkę zgotował.

Żeniąc się? – wykrztusił zdumiony Mikołaj.

Miej syna… gdy odchodzimy bezpotomnie, nie ma komu modlić się za nas…

– Wszak pan, panie diakonie, nie masz dzieci!

Ale François de Pâris już mu na to nie odpowiedział.

Pan Białecki postał jeszcze przez parę chwil, a w końcu sięgnął do sakiewki, wydobył z niej sztukę złota i kręcąc głową po części ze zdziwieniem, po części z dezaprobatą, a po części z niedowierzaniem, położył monetę przed diakonem. Ów zaś w żaden sposób nie zareagował i tym razem pokazując, że z jego strony rozmowa jest definitywnie zakończona, znów zaczął poruszać ustami w cichej modlitwie i powrócił do przerwanego dziergania pończochy…

* * *

Panie kawalerze – konsjerżka, krzepka jeszcze wdowa, która na dobre wprowadziła się do oficyny domu przy rue de la Tannerie, bo bez jej pomocy trudno byłoby Mikołajowi utrzymać dom w jakim takim porządku, z natury będąca osobą dość bezczelną, mówiła: – Radzę naszej sroczce, żeby znalazła sobie jakiegoś starego kochanka między szlachetnie urodzonymi, wszak sama ma błękitną krew, to nijak się jej nie godzi być gdzieś za służącą. Ale ona się wzdraga. A taki staruch, z pękatą sakiewką mógłby jej zapewnić znośną przyszłość. No niechże pan powie, czy nie mam racji?

Ale Mikołaj ją ofuknął:

– Też coś! Raczej o zamęściu powinna myśleć.

– A pewnie, pewnie, tylko kto ją zechce? Goła jest, więc choćby i najpiękniejsza nie ma widoków ni na zamążpójście, ni na klasztor nawet, bo i tu, i tu potrzebny przecie posag! Zostaje jej więc tylko kochanek. Najlepszy oczywiście byłby król – zachichotała – niestety to całkiem nierealne.

– Będę się starał jakoś jej pomóc. Przecie mając świadomość, że tylko droga grzechu dla niej się otwiera, bo inne się pozamykały na głucho, wziąłbym ów grzech po części i na własne sumienie.

– To co? Wywianuje ją pan, panie kawalerze?

– A wiecie co, dobra kobieto? A może to jest i pewna myśl! Muszę owo rozważyć. Biedny nie jestem, rodziny nie mam żadnej… a tak i dziewczynie bym pomógł i Pana Boga pewnie takim postępkiem uradował… rozważę to, na pewno rozważę…

Okrągły Stół i Czerwone Bractwo

Król August II, któremu Niemcy nadali przydomek der Starke, a Polacy Mocny, może był i mocny, bo i podkowę w rękach złamał i niejedną tęgą – zda się – pijacką głowę przetrzymał i nie padł nieprzytomny pierwej, nim już wszyscy inni nie popadali. I w rozpuście prym wiódł. I to nie lada jaki, bo przypisywano mu spłodzenie coś koło trzystu dzieci (chociaż się do tylu nigdy nie chciał przyznać), ale ilu mu się nie dało przypisać? Może drugich trzystu? Tego nikt nie wiedział.

Zatem ów mocny król schodził wygodnymi schodami, z komnat zamkowych drezdeńskiego zamku ku wykwintnie urządzonym pomieszczeniom piwnicznym. Gdzie od 1708 roku regularnie zbierało się przy Confidenztafel, przy „zaufanym” Okrągłym Stole, nader doborowe towarzystwo noszące nazwę Bractwa Wrogów Wstrzemięźliwości, będące po części lożą różokrzyżowomasońską i stowarzyszeniem „przyrodników” oraz „filozofów”, po części zaś zgrają niegodziwców, hultai, pijaków, plugawych łajdaków oraz wysoko urodzonych ladacznic i wywłok, ale nigdy podczas zaufanych i tajnych zebrań nieprzekraczających liczby dwunastu, w proporcjach ośmiu mężczyzn na cztery niewiasty.

To zapewne tu, wiosną roku 1709, poważnie radzono nad unicestwieniem Rzeczypospolitej, nad rozbiorami Polski, bo pomysł ów, który po raz pierwszy przyszedł Augustowi II do głowy już w roku 1703, kiedy to proponował go w Berlinie Fryderykowi I pruskiemu i Karolowi XII szwedzkiemu, już go nigdy nie opuszczał. To tu zajmowano się czarami i alchemią i to tu odbywano orgie pijackie i seksualne, na ogół zresztą ze sobą połączone. A nie było żadnej, najbardziej nawet wyuzdanej rozpusty, której by tu się nie oddawano, której by tu nie uprawiano, której by tu się nie dopuszczano

Contubernium, czyli stowarzyszenie owo złożone w swym wyższym, bo „oświeconym” stopniu wtajemniczenia, a nie w swej najniższej pijacko-łajdackiej warstwie, zajmowało się zagadnieniami filozoficznymi, przyrodniczymi i duchowymi, czyli magią (a jakże), geomancją, kabalistyką, alchemią i astrologią. I to wszystko sub rosa...10

Dzięki temu, iż przy Auguście kręciły się nieliche umysły ówczesnej doby, takie jak „przyrodnicy i filozofowie”, a w rzeczywistości przede wszystkim alchemicy i okultyści – Pauli, Tschrinhaus czy Leibniz, Mocny, dzięki opiniom, jakie na jego temat ów ostatni rozgłaszał, uchodził w Europie za tęgą i wyjątkowo oświeconą głowę. A to, co się w podziemiach zamkowych drezdeńskiego zamku działo po uczonych dysputach i magicznych obrzędach, nie było w ogóle brane pod uwagę. Wszak tak spracowanemu politycznie, umysłowo i twórczo monarsze należało się też i trochę rozrywki i odprężenia

Ale sprawiedliwie nadmienić należy, iż mieszkając w roku 1702 w Sandomierzu i mając u swego boku Tschrinhausa, snuł wespół z nim chwalebne plany utworzenia Akademii Umiejętności, ale saskiej, nie zaś polskiej bynajmniej. Jednakowoż, na planach się tylko skończyło.

I tak się jedno z drugim, a drugie z trzecim przeplatało…

Król, wszedłszy do tajemnej komnaty, tej z okrągłym stołem na dwanaście osób, a nie tej gdzie się upijano i oddawano wszelkim możliwym do wyobrażenia cielesnym rozkoszom, ani nie tej, w do której wynoszono pijanych do nieprzytomności mężczyzn i kobiety, ze zdumieniem zauważył, iż nie jest sam, chociaż wybrał się tu, będąc pewnym, że pomieszczenia są puste, bo chciał nieco odpocząć i przemyśleć kilka ważnych kwestii w cichości, oto bowiem ujrzał siedzącego tam markiza Balletti, hrabiego de Montferrat, hrabiego Bellamarre, hrabiego de Saint-Germain i diabli wiedzą, jak on się tam jeszcze nazywał…

August skrzywił się na jego widok, jakby octu się napił.

– Czy nie ma przed tobą, hrabio, żadnych zamknięć, zamków żadnych?

– Jak widzisz… Auguście.

– Jakeś mnie nazwał? Warto by cię wybatożyć! – monarcha był wyraźnie wściekły.

– Spróbuj…

Król się zamachnął na przybyłego, ale ów siedział, nie drgnąwszy nawet, nie mrugnąwszy powieką, pięść zaś Sasa jakby powstrzymana jakąś niewidzialną mocą zawisła unieruchomiona, jakby ściśnięta w potężnym imadle, tuż nad głową Ballettiego, na którą, gdyby spadła, roztrzaskałaby ją bez wątpienia jak pustą skorupę orzecha.

Ten ostatni zmienił się na twarzy, która upodobniła się w pewnej mierze do wężowej maski, z prostopadłymi źrenicami i zasyczał:

– Ty śmieciu, ty grudko psiego łajna, wyniosłem cię na tron, to i strącić z niego mogę…

– Ty?… ty?… – August odzyskał mowę, lecz wciąż nie mógł się poruszyć. – Kimże więc jesteś – pytał teraz już wyraźnie wylękniony, ale jednocześnie wciąż jeszcze bezczelny czyż nie zaledwie jednym z braci? Bracia mnie na tron wynieśli, a nie ty… szlachetko!

Markiz nie zareagował na obelgę.

– Jednym z braci? A cóż oni dzisiaj mogą? Może za jakiś czas… jeszcze lata muszą upłynąć… całe dekady… Ale kimże są ci bracia beze mnie? Takim samym psim łajnem, jako i ty.

Król bacznie wpatrywał się w zmienioną twarz i przerażające oczy markiza.

– Ty… jesteś… diabłem…

Ale Balletti nic na to nie odrzekł, uniósł tylko prawą dłoń i wykonał gest mano cornuta11, a król natychmiast zwiotczał.

– Siadaj pan! – polecił Augustowi markiz.

August posłusznie usiadł.

Widzę, iżeś zapomniał, skąd ci nogi wyrastają. Czyżbyś naprawdę zapomniał naszej nocnej rozmowy w tym po trzykroć przeklętym Sandomierzu, w tym najbardziej polskim z polskich miast? A może ją zlekceważyłeś? Więc ci – i to już po raz ostatni – przypominam: po to żeś podstępem przywdział polską koronę, iżby państwo to zniszczyć, a nie roić swoje idiotyczne plany. Za mało przesz ku temu, co ci wyznaczono, co dla cię zaplanowano. Zrozumiałeś?

Sas bezwolnie skinął głową.

Markiz ciągnął więc dalej.

– Niby jesteś adeptem… niby… ale nie patrzysz szerzej, zajmujesz się błahostkami…

– Jeśli ja się zajmuję błahostkami, to co, panie markizie jest tak naprawdę ważne? Wszak przed chwilą twierdziłeś, że unicestwienie Polski… bo jej, choć naiwna, to przecie szczera wiara stoi nam na przeszkodzie… tyle że ja nie bardzo wiem do czego…

Taaak… unicestwienie… ale to tylko jeden ze środków do celu… a co naprawdę jest ważne i jaki to cel? Przemiana człowieka.

– Cóż to znaczy? Na czym ma polegać? Na oświeceniu go chyba?… Czyż nie? I czyż nie o to zabiegam… zabiegamy? – poprawił się czym prędzej.

Na oświeceniu?… żałosne… Musimy stworzyć człowieka nowego i doskonałego… taaak… a właściwie to człowieka-nieczłowieka… istotę, która by w sobie łączyła cechy różnych bytów… by łączyła w sobie przeciwieństwa…

– Czyli?

– Ma to być i człowiek i zwierzę i byt anielski zespolone w jednej istocie. Ma to być kobieta, mężczyzna i jednocześnie istota zdolna do amagogenezy12, mieszcząca w sobie wszystkie możliwe i niemożliwe do wyobrażenia płcie, ma w niej tkwić jednocześnie ciemność i światłość, ale ma też tryskać i błękitnym płomieniem – symbolizującym nieskończoność i wieczność, rozpacz i cierpienie, i bezmiar światłości zarazem wykwitającym z ciemienia wybrańców, z którego trzeba wreszcie zdjąć kipę13, by od owego płomyka zgorzał cały świat, a z jego popiołów zrodził się świat nowy. Ma to być istota łącząca to, co niskie, z tym, co wysokie, ma to być istota, która ma moc solve et coagularozwiązywania i związywania, rozpuszczania i ścinania… Wreszcie osoba ma się przemienić w osobnika, w bezwolnego, bo stanowiącego tylko część roju. Właśnie tak… nie społeczności, a roju

August pokręcił przecząco głową.

To jest niewykonalne.

– I owszem, jest. Najpierw uderzyliśmy w rozum, przyjdzie czas, że uderzymy w wolę, a na samym końcu w uczucia.

– Toż to nadludzkie przedsięwzięcie. Jak tego dokonać?

A skąd ten pomysł, że ma być ono ludzkie? Ty zniszcz Rzeczpospolitą, a my zdziałamy resztę… Bo teraz, jak już wcześniej rzekłem, tylko ten kraj stoi nam na przeszkodzie… Gdyby nie twój przygłupi, nierozumny poprzednik… Sobieski… tam… pod Wiedniem… już by Znienawidzony otrzymał srogi cios w samym sercu oddającej Mu cześć papistowskiej części Europy… Ale stało się… chociaż… chociaż… tamten plan tylko odwlecze się w czasie… tylko odwlecze… on nie umarł ani nie został poniechany, lecz jedynie odłożony na przyszłość… a my, choć czasu mamy niewiele14, to względem was, dwunożnych bydląt i tak aż nadto… To tyle. Przypomniałem ci się.

Markiz, rzekłszy to, podniósł się zza stołu i niespiesznie skierował do innego z podziemnych pomieszczeń, gdzie nie było żadnych drzwi, ani żadnych okien. Król zaciekawiony po cóż gość tam zmierza, podążył za nim, ale kiedy wszedł do owego ślepego zakamarka, nikogo w nim nie było.

Sas stanął jak wryty. Zdumienie, ale i lęk straszny jakiś go sparaliżowały. „Nie mógł inaczej stąd się wydostać, jak tylko przeniknąwszy przez ścianę” – przeleciało mu przez głowę… zadrżał i cofnął się do pierwszej z komnat.

* * *

August II Mocny, po zniknięciu markiza usiadł przy stole, oparł głowę na pięści i się zamyślił…

Czuł się po trosze skonfundowany, a po trosze upokorzony… słowa markiza nie do końca były dlań zrozumiałe. A może nawet całkiem niezrozumiałe?… Miał zamęt w głowie…

Rzeczpospolita… on jej król, ale i nie-król zarazem. Podstępny oszust, który nie tylko zdradził (no, może nie tak do końca) swoją dotychczasową luterską wiarę, ale przy pomocy intryg, spisków i tajnych układów nałożył na swoje skronie polską koronę, pierwej ją zrabowawszy, wdzierając się do skarbca koronnego przez dziurę wybitą w ścianie, początkowo nie chciał bynajmniej zniszczenia tego ogromnego państwa. Ostatecznie jednak jego niemiecki ciasny pragmatyzm skłonił go do tego, by bardziej zadbać o własne prywatne interesy w takim zakresie, w jakim jest to możliwe i osiągalne, niż o jakiekolwiek interesy kraju, który teoretycznie mógł doprowadzić do niewyobrażalnej wprost potęgi i być królem nad cesarzami…

I co mu teraz zostało? Tajemniczy markiz uprzytomnił mu, że nie ma wyjścia, że musi płynąć z prądem rzeki, w którą go wrzucono… Co prawda obeznany we wszelkiego rodzaju wieszczbach, przepowiedniach, prognostykach, wróżbach, czy jak to tam zwać wiedział, że słowa proroctwa zapisane niegdyś przez saksońskiego profetę Grebnerusa15 w Sericum Mundi filum, czyli Jedwabnej nici świata, nie muszą się odnosić bynajmniej do władców Brytanii, ani tym bardziej Szwecji, lecz do Augusta z rodu Wettinów… a on i do rodu tego przynależał i August mu było na imię

Niestety teraz markiz ostatecznie już rozwiał jego nadzieje… Lata przemijały, niesnaski, niepokoje, wojny, spiski i konfederacje, szarpanie się z Leszczyńskim o koronę na podobieństwo psa, który drugiemu chce wyrwać z pyska smaczną kość szpikową. I to ustawiczne uzależnienie od innych… od Rosjan, Szwedów, Turków, Żydów… od fochów polskich królewiątek-karmazynów.

I na diabła mu to wszystko było? Nie tylko, że zdradził Lutra, formalnie przechodząc na katolicyzm, chociaż tak naprawdę nigdy się katolikiem nie stał, ani tym bardziej nie czuł, ale jeszcze i Maryi, tej częstochowskiej Maryi w 1717 roku ufundował koronę… wchodząc tu w alians z papieżem… czy dla protestanta mogła być większa zbrodnia? Większy grzech?

No i czy nie dlatego, że przeszedł na stronę papistów, wszystkie jego ambitne plany brały w łeb? Jeden po drugim? A jedyne co mu naprawdę perfekcyjnie wychodziło to opilstwo i rozpusta…

Jak to pisał Grebnerus? Król przywołał w pamięci jego złowieszczo brzmiące słowa:

„O podziwu godne przemiany narodu polskiego, które nastąpią, o ile Polska nie obierze sobie polskiego lub niemieckiego księcia, jakiego jej narzucą sąsiednie Prusy i Niemcy ewangelickie… Polacy, wskutek niewczesnych rozruchów, utracą granice swoje od strony Inflant, Prus, aż po Kaszuby i Pomorze, po kresy Marchii brandenburskiej i po pola śląskie…”16

Mroczne proroctwo już w roku 1582 wieszczyło upadek i rozbiór Polski, która to przecie była wówczas u szczytu swej potęgi i chwały

I August przypomniał sobie jeszcze jedną przepowiednię, przepowiednię króla Jana Kazimierza, który, zgorzkniały i opuszczony, takie wyrzekł słowa: „Bo to złe – to jest rozbiór Polski – coraz bardziej zagraża. Obym był fałszywym prorokiem, ale to wam powiadam, że… pójdzie Polska na rozszarpanie narodów. Kozak i Moskal zagarną ludy językiem bliższe do siebie i nawet Wielkie Księstwo Litewskie sobie wezmą, Wielkopolskę i Prusy Brandenburczyk zajmie, a dom austriacki o Krakowie i Rusi pomyśli”17.

I August jeszcze bardziej posmutniał… Wiedział, że losu tego kraju skazanego na zagładę nie zmieni… więc przynajmniej go dobije, niczym dogorywającego tytana w akcie miłosierdzia, wbijając mu mizerykordię w gardłochoć marzyło mu się zostać królem papieży i cesarzy w królestwie mesjańskim, jakie miało nastać, gdy imperium tureckie runie, a żydzi do Ziemi Świętej powrócą i tam państwo swoje ustanowią… lecz to nie za jego czasów i nie za jego przyczyną miało nastać owo tysiącletnie królestwo, w którym będą wszelkie rozkosze dostępne… ale skoro nie tam, to tu i teraz będzie ich zażywał…

Tym bardziej że markiz swą wizytą i swoimi słowy tym razem już ostatecznie rzecz całą przypieczętował i sprawił, iż August wszelkie swoje wielkomonarsze ambicje porzucił, bo w końcu wreszcie pojął, iż nie takie zadanie mu wyznaczono i nie taką ani władzę, ani chwałę dlań przewidziano. A wręcz przeciwnie, żadnej władzy i żadnej chwały, a wyłącznie może i ważnego, może niezbędnego, niemniej tylko trybiku w machinie świat ten doczesny tworzącej i jego dzieje…

Choć jeszcze kilka miesięcy temu zdawało mu się, że tajny układ (o którym mu szpiedzy donieśli) zawarty, w minionym 1720 roku, w Poczdamie między Prusami a Rosją, iżby Polskę w stanie bezsilności utrzymać, pilnując, żeby nic się w jej ustroju nie zmieniło, ni obieralność monarchów, ni wszechwładza sejmów (o ile nie byłyby zrywane) i owo nieszczęsne liberum veto, to tylko jeden ze spisków, przeciw któremu można zawiązać kontrspisek, to teraz zobaczył wszystko w zupełnie nowym świetle…

Rzeczpospolita gniła…

– I niechże zgnije… trzeba tylko dla nas co nieco z niej wyszarpać – powiedział sam do siebie król. Po czym podniósł się zza stołu i przeszedł do drugiej z komnat piwnicznych. Zbliżył się do kredensu z mahoniowego drewna inkrustowanego macicą perłową, otworzył drzwiczki, wyjął największy z pucharów, jakie tam stały, wydobył flaszę armaniaku i napełnił nim ów kielich. Wypił duszkiem. Napełnił kielich po raz drugi i znów wypił duszkiem. Armaniak palił go w gardło. Osunął się na zydel, ujął głowę w dłonie i czekał, aż lęk zmieszany z irytacją go opuszczą. Zdało mu się, że zbyt długo to trwa, więc po raz trzeci nalał po wręby trunku do kielicha i wlał go sobie do gardła. Minął niespełna kwadrans, gdy wreszcie poczuł miłe drętwienie mięśni twarzy, szmer w głowie i napływ pewności siebie i animuszu…

Wstał gwałtownie, przez co zachwiał się lekko na nogach, ale złapawszy równowagę, ruszył w stronę swoich apartamentów.

To na teraz tyle, a wieczorem będziemy ucztować… tak… wieczorem będziemy ucztowaći to jak!

* * *

Widzieliśmy już, jak ważne rzeczy działy się w Dreźnie i jakby momentami równolegle w Sandomierzu. Dziwnym by było, gdyby nie mniej ważne nie działy się w Warszawie. I oto nim rok 1721 dobiegł końca, w mieście tym zapalono światła pierwszej polskiej masońskiej ly, która, choć powiązana z lożami angielskimi przybrała nazwę francuską – La Confrérie Rouge, co się wykłada jako Czerwone Bractwo, a która działała wedle siedmiostopniowego Rytu Różokrzyża. Poza karmazynami, takimi jak Czartoryski czy Ossoliński, zasiadali w niej i pomniejsi magnaci, w tym również i niewiasty, co było osobliwe, albowiem do lóż angielskich ich nie dopuszczano, no, ale tu na razie jeszcze była Polska

I tak oto nastawał ostatni już etap w dziejach wolnej Rzeczypospolitej – etap jej unicestwiania, strącania najpotężniejszego europejskiego mocarstwa, najobszerniejszego i najzasobniejszego kraju przynależącego do cywilizacji Zachodu, w ognistą przepaść, w której miała zgorzeć, a jej popioły kędyś, het, w nieznane miał ponieść czarny rwący nurt podziemnej rzeki piekielnej, spadającej w bezdenną otchłań z hukiem potężnego, spienionego ludzką posoką wodospadu

I krew i łzy, rozpacz i ból i knut i kazamaty, i kibitki i niezmierzona głusza zmrożonej tajgi, i śmierć szczerząca się drwiąco wypróchniałymi zębami i robak-niszczyciel, który wgryzał się w serca, dopadły Polaków

Czerwone Bractwo przy Okrągłym Stole dopadło Polaków

Rozterki

Pan Mikołaj Białecki nie poprzestał na jednej wizycie u świątobliwego diakona, ale żadna z nich w znaczący sposób nie odbiegała od tej pierwszej. W końcu zatem zrezygnowany przestał tam bywać.

Pobyt w Paryżu był dlań niełatwy. Zbyt wiele miejsc przypominało mu ów okres platonicznego zakochania i zarazem ową nadzieję na spotkanie tej, która zamieniła z nim kilka zdań na balu karnawałowym w Wenecji i przez posłańca podesłała liścik-intrygę markiza. Cierpiał na wspomnienie tej nadziei, jaka ongiś tu właśnie żyła w jego sercu, a teraz bezpowrotnie umarła… i nie tylko w przenośni.

Teraz więc pozostało mu tylko pielęgnować wspomnienia, choć były gorzkie, ale była to jakaś gorycz zaprawiona pewną nutką słodyczy bolesnej…

Każdego ranka, ledwo tylko szarość nieco rozjaśniła czerń nocnego nieba, bez względu na pogodę udawał się wciąż w tę samą stronę. Najpierw wędrował brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame, przechodził przez ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité, powoli, spokojnym krokiem podążał najpierw ulicą de la Lanterne i następnymi, by na końcu dotrzeć do ulicy Cloître-Notre-Dame. Tu, dotarłszy do kamienicy opatrzonej numerem ósmym, stawał na wprost niej i z bólem malującym się na twarzy wpatrywał w okna mieszkania, w którym kiedyś bywała jego ukochana, chociaż nigdy się tam z nią nie spotkał, ani nigdy w nim nie gościł. Niemniej był to jakiś jej ślad, który urastał do rangi nieomal jej symbolu.

Mijały miesiące, minął rok, a może i więcej? Chociaż czuł ból w sercu, to jednak powolutku już on blakł. I jeszcze tylko pamięć tego, co się wydarzyło ciągle była w pełni żywa…

* * *

Mikołaj przejęty cierpieniem i wspomnieniami nawet nie zauważył, iż konsjerżka pojawia się w jego domu coraz rzadziej, aż w końcu całkiem przestała tam bywać. Ponieważ jednak jakaś ręka dbała o ład i śniadanie zawsze było na stole o ustalonej porze, nie zauważył tego nawet.

Do czasu jednak.

Przyszedł taki moment, iż wreszcie to dostrzegł.

Konsjerżkę zastąpiła bowiem Florine, jej podopieczna.

Panu Białeckiemu zrobiło się głupio. Zdawał sobie bowiem sprawę, czym jest bieda dla osoby krwi błękitnej, zdawał sobie sprawę, że zdeklasować można się tylko raz, a wrócić do swojego stanu… cóż to się zdarzyło chyba tylko jemu… no i może zdarza się owo jeszcze w baśniach…

Florine, Florine de Louvigny, powiedział półgłosem bardziej do siebie niż do dziewczyny, która przygotowywała stół, aby podać śniadanie.

– Słucham, panie kawalarze.

– Wybacz, że cię nie zauważałem…

– Nic nie szkodzi. Może to i lepiej. Zawsze się starałam, nie wchodzi panu w oczy.

– A to czemu?

– Obawiałam się bowiem, żeby mnie pan nie odprawił… przecie ze mną się pan nie umawiał, tylko z moją opiekunką…

– Rzeczywiście. Nie z tobą.

Tedy?…

– Tedy nie mogę pozwolić, iżby moją służącą miała być panna ze szlachetnego rodu!

Dobrze, monsieur le chevalier… podam tylko śniadanie i pójdę się spakować…

– A dokąd to? Gdzie, demoiselle, mieszkasz?

– W oficynie, w podwórzu. Jest tam jedna przyzwoita izdebka i ją zajęłam.

Florine, skłoniła głowę przed Mikołajem i ruszyła w kierunku drzwi.

Demoiselle! Zaczekaj!

Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Stała, oczekując być może jakichś ostatnich słów przy tym rozstaniu, albo kilku monet jako wynagrodzenia za posługiwanie Białeckiemu.

– Florine… zbliż się do mnie.

Podeszła do stołu. Twarz miała białą jak papier, czego Mikołaj nie omieszkał zauważyć.

– Florine, idź, spakuj swoje rzeczy i wracaj tu co rychlej. Będziesz mieszkała ze mną.

Dziewczątko zadrżało.

– Nie musisz się lękać. Nie chcę cię upokorzyć jeszcze bardziej, niż los cię upokorzył. Nawet przez myśl mi nie przeszło, by zrobić z ciebie swoją kochankę.

– Zatem nie rozumiem, panie kawalerze.

– I ja też, szczerze powiedziawszy, nie za bardzo rozumiem tej decyzji, którą w tej chwili podjąłem. No nic… to nieważne… Posłuchaj, dziewczyno. Mam pieniądze, na niczym mi nie zbywa, mogę cię potraktować jak kogoś z rodziny, jak rezydentkę. Tak wiem – uniósł palec – powstrzymując Florine przed próbą powiedzenia czegokolwiek. – To niezbyt zręczna dla ciebie sytuacja, ale służącą nie będziesz! Zatrudnię bowiem wreszcie służbę – kucharkę, pokojową, lokaja, stangreta, ogrodnika i kogo tam jeszcze będzie trzeba.

– A jaka będzie moja rola?

– Będziesz mi towarzyszyć, przy stole, w teatrze, na spacerach… nic nadto… chyba że taki układ ci nie odpowiada, to nie będę cię zatrzymywał.

Nic nie odpowiedziała, tylko bladość zniknęła z jej twarzy zastąpiona silnym rumieńcem.

* * *

I tak upływały kolejne dnie… Aż wreszcie nadszedł taki, którego pan Mikołaj uznał, że Paryż go męczy i dłużej w tym mieście żyć już nie chce.

W pierwszej chwili pomyślał, iż może powinien wrócić do Sandomierza, ale miasto owo obmierzło mu ponad wszelką miarę. I miejsce i ludzie głupi i zawistni. Owszem, musiał tam zajechać z dwóch powodów – by pomodlić się na grobach matki, żony i córeczek, oraz iżby odebrać resztę pieniędzy złożonych w depozycie u jezuitów. Ale po załatwieniu tych spraw chciał od tego miejsca znaleźć się jak najdalej.

I wtedy przyszło mu na myśl, iż przecie jego naddziad, Jur Białecki, który poślubił Walerię-Katarzynę-Małgorzatę hrabiankę d’Urgel y d’Osona, na pograniczu francusko-hiszpańskim, w górskiej okolicy, po teściu odziedziczył był kęs kamienistego gruntu i starożytny zamek. A jeśli ktoś do tej pory nie zajął go prawem kaduka, to teraz on jest zamku owego właścicielem. Może by więc tam się udać? Gdzie inny świat, inni ludzie, obyczaje, widoki… więc może?…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1O mój Boże! Dzień dobry, panie kawalerze! Dzień dobry! (fr.).

2Zaraza, czarna śmierć, dżuma. Grande peste de Marseille, która nawiedziła Marsylię w roku 1720, była już ostatnią, jaka pojawiła się we Francji.

3Franciszek Seraficki, inaczej Franciszek z Asyżu (1181-1226), święty Kościoła Katolickiego.

4W Kościele katolickim najniższy z trzech stopni kapłaństwa.

5Adrien Borel, Les convulsionnaires et le diacre Pâris. Extrait de L’Evolution psychiatrique, Paris 1935, pp. 5-7.

6Befka – rodzaj wypustki pod szyją zakładanej na sutannę lub togę składającej się z dwóch rozdzielonych, lub nierozdzielonych prostokątnych białych płatów materiału długich na około 15-20 cm. Dziś poza Braćmi Szkolnymi nieużywana przez duchowieństwo katolickie. Dawniej w powszechnym użyciu. Nie jest poprzedniczką koloratki, a dawniej mogła być nawet używana razem z tą ostatnią.

7Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus… Teraz i na wieki. (łac.).

8Św. Magloire (?-575) walijski święty misjonarz i biskup Dol-de-Bretagne. Paryskie seminarium imienia tego świętego utworzono 1618. Była to nadzwyczaj prestiżowa uczelnia duchowna, a w wieku XVIII matecznik jansenizmu w stolicy Francji i kolebka duchowieństwa konstytucyjnego po rewolucji 1789 r.

9Monsieur le DiacrePanie Diakonie, we Francji do duchownych zwracano się nie tak jak w Polsce „proszę księdza”, lecz albo ogólnie: Monsieur l’Abbe – Panie Ojcze, albo zgodnie z wykonywaną funkcją – do proboszcza Monsieur le Curé, do wikarego Monsieur le Vicaire.

10Sub rosa (łac.) – pod różą, w znaczeniu w tajemnicy.

11Dłoń rogata (wł.), diabelskie rogi, gest wykonywany na cześć szatana przez jego wyznawców, dziś bezmyślnie (albo i nie) demonstrowany szczególnie przez młode osoby i osoby życia publicznego – prezydentów, papieży, co tłumaczy się, że znak ten w angielskim języku migowym oznacza również „kocham cię”.

12Rozmnażanie bezpłciowe organizmów żywych.

13Kipa – jarmułka, to mała okrągła czapeczka, którą ortodoksyjni żydzi zakładają na głowę, zakrywając ciemię.

14Odniesienie do Objawienia św. Jana, rozdziału 12, wersetu 12.

15Grebnerus – Paul Grebner (1560-1590) autor słynnego proroctwa dotyczącego dziejów Europy.

16Kazimierz Marian Morawski, Bractwo wrogów wstrzemięźliwości. Studium historyczne z czasów Augusta II, s. 12-13, Sandomierz 2018.

17Józef Chociszewski, Księga sybillińska o przyszłości, Inowrocław 1895, s. 244.

W londyńskiej gospodzie “Pod gęsią z rusztu” hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

W londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał… Wielka Loża Londynu.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (16)

Wieczorna wizyta

Był marzec, ciepły marzec. Tak ciepły, że prawie już cały śnieg stopniał i tylko jego brudne resztki kryły się gdzieś po jarach i rozpadlinach.

Właśnie się zmroczyło. Sobotni wieczór 13 dnia tegoż miesiąca spokojny i cichy nie wieszczył niczego nadzwyczajnego. Białeccy, ucałowawszy już dziewczynki do snu i zostawiwszy je pod opieką niani, sami dla rozrywki, dla odprężenia postanowili zagrać w cribbage’a.1

Ledwo jednak rozłożyli karty, do saloniku wszedł lokaj i podał panu Mikołajowi na tacy jakiś złożony wpół karteluszek.

– I cóż to takiego, Franciszku?

– Ktoś nieznajomy mi przybył konno, na pięknym smolistym arabie i prosi o rozmowę z jaśnie panem.

Mikołaj wziął karteczkę, rozprostował i zerknąwszy na nią, powiedział:

– Poproś.

Nie minęło więcej niż chwila, a w drzwiach stanął poprzedzany przez Franciszka mężczyzna.

Kamerdyner go zaanonsował;

– Pan markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain.

Młody pan Białecki pobladł nieco, bo takiej wizyty się nie spodziewał…

* * *

– Zatem to twoje ostatnie słowo, Mikołaju?

– Ostatnie, panie markizie… hrabio… nie wiem jak się zwracać… już całkiem się pogubiłem…

Dzisiaj niech będzie hrabio.

Więc tak, panie hrabio.

– Mikołaju przyjmuję twoją decyzję do wiadomości, ale proszę, byś w spokoju przemyślał czy tak czysto po ludzku, z uczciwości, wypada mi odmawiać?

Białecki milczał.

– Przecież wiedziałeś, że może nadejść taki dzień, że zażądam od ciebie przysługi.

Białecki milczał.

– Nie obawiaj się, nie będę się domagał zwrotu pieniędzy. To była moja inwestycja, a jak przy każdej inwestycji zawsze istnieje ryzyko, że nie przyniesie ona zysku, lecz stratę. Ta, wygląda na to, że przyniesie stratę… przynajmniej na razie… Tak czy inaczej, gdybyś mimo wszystko zmienił zdanie, to staw się wczesnym rankiem 24 czerwca w londyńskiej gospodzie Goose and Gridiron Ale House…2

Panie hrabio… domaga się pan ode mnie czegoś potwornego… pan żąda, bym porzucił rodzinę…

– A cóż w tym niby potwornego? – z flegmą w głosie zapytał de Saint-Germain. – Ja nie posiadam rodziny i… żyję. Jak widzisz całkiem nieźle. A poza tym są rzeczy i sprawy ważniejsze niż rodzina. Nawet twoja, chociaż ty możesz mieć inne mniemanie, inny pogląd na to. Gdybyś przynajmniej miał syna… Gdybyś miał syna… Córki… one… żadnej dla mnie… wartości… Cóż… cóż… tracąc ciebie, miałbym niejako w odwodzie twojego syna… Ale może to się zmieni? To łono – tu głową wskazał na panią Białecką – niezdolne urodzić ci syna…

– Panie hrabio! Proszę nas nie obrażać!

– Cicho! – Saint-Germain powstał i położył Mikołajowi palec na ustach. – A teraz do widzenia… albo może nawet… żegnaj, mój przyjacielu… przynajmniej na razie…

Hrabia wyszedł, ale długo jeszcze wisiał w powietrzu ciężki zapach słodkich egipskich pachnideł, w których się gość lubował

Wołanie puszczyka

Pan Białecki tego dnia, zupełnie bez powodu był jakiś nieswój. Z ulgą więc przywitał wieczór, ale zasnąć też nie mógł. A gdy już wróble zakończyły swoje wieczorne świergoty, skądś z oddali dobiegł go głos puszczyka. Żałosne, natrętne nawoływanie, jakby ten ptak symbolizujący nieszczęście i śmierć gdzieś go wzywał nieustępliwie, z uporem.

Mikołaj na ów dźwięk drgnął i poczuł, jak przez plecy przebiegł mu niemiły dreszcz. Ten głos nie tylko był przykry, lecz także ponury i przesiąknięty grozą.

Pauline spała w małżeńskim łożu spokojnie, równo oddychając, ale Mikołaj przewracał się z boku na bok. Dopiero gdy na farnej dzwonnicy zegar wybił północ, a z dworu dobiegł go szmer deszczu, który coraz bardziej się nasilając, w końcu zamienił się w ulewę, Białecki usnął…

Mamy z Pauline gdzieś dojść, do jakiegoś celu, lecz nie wiem do jakiego. Tak jakby na wierzchołek wysokiego i dość stromego wzgórza. Wiedzie nań dłuższa, dużo dłuższa droga. Trzeba by całe wzgórze obejść, zajść z drugiej jego strony i łagodniejszym podejściem spokojnie wejść na szczyt, na którym znajduje się wspaniała budowla, jakby pałac, czy świątynia… Żona chce się kierować ku tamtemu łatwiejszemu podejściu, ale ja mówię: „Idźmy tędy, prosto w górę zbocza”. Nie bardzo chce, lecz ja ją przekonuję: „Pomogę ci”. Podpieram ją z tyłu, pomagam w niezmiernie trudnej i ciężkiej wspinaczce… W końcu dochodzimy do pionowych obrywów skarpy i już dalej iść nie można, tędy nie da się dojść do wierzchołka… a przecież był tak blisko… nieomal na wyciągnięcie ręki… Lękam się, żeby Pauline nie runęła w dół z całym impetem i nie zrobiła sobie krzywdy. Podtrzymuję ją więc z całych sił i zsuwamy się po pochyłości, lecz z takim pędem, że aż muszę hamować go obcasami, którymi ryję bruzdy w ziemi. Strach chwyta za gardło…

Mikołaj obudził się spocony i roztrzęsiony. Nie dośnił tego majaku do końca, nie poznał jego finału. Wsparł się na łokciu i zapatrzył w śpiącą żonę.

Otworzyła oczy, widząc pochyloną nad sobą twarz męża, uśmiechnęła się i przeciągnęła rozkosznie.

– Dzień dobry mój kochany – przytuliła policzek do jego dłoni. – Czemu jesteś zatroskany?

– Sam nie wiem. Najpierw puszczyk nie pozwalał mi zasnąć, a potem senny koszmar… nie mogę go zapomnieć ani się z niego otrząsnąć.

* * *

Przy śniadaniu Pauline zapytała Mikołaja:

– To na jak długo wyjeżdżasz do tego Opatowa?

– Na kilkanaście godzin zaledwie. Jeśli wyruszę zaraz, to około północy powinienem wrócić.

– Nie! – kobieta zdecydowanie przecząco pokręciła głową. – Nie! Nie ryzykuj, kochany, w tym niepewnym czasie. Zanocuj w miasteczku i wróć następnego dnia.

– Myślisz, że będzie bezpieczniej?

– Za widna pewnie tak…

Skoro masz być dzięki temu spokojniejsza, to niechże będzie, wrócę jutro, myślę, że w południe albo tuż-tuż po – Mikołaj uśmiechnął się i pocałował Pauline w policzek.

* * *

Czterech dryblasów o posturze niedźwiedzi odzianych w mundury saskich grenadierów siedziało rozpartych swobodnie, a nawet rzec by można w nieprzyzwoitych pozach, w salonie dworu Białeckich.

Pani Pauline dygocąc i kuląc się ze strachu, przycupnęła na skraju fotela.

– No?! No co powiesz?! – krzyknął po polsku, lecz mocno kalecząc język jeden z niemieckich żołdaków.

Pani Białecka milczała.

– To nie wiesz, że mamy władzę poderżnąć ci gardło, albo zostawić cię przy życiu?

Pani Białecka milczała.

Niemiec się rozjuszył. Porwawszy się na nogi, podbiegł do kobiety, schwycił ją za włosy i z całej siły uderzył ją pięścią w twarz. Z rozbitego nosa pociekła krew.

Pani Białecka milczała. I sama nie wiedziała czemu. Ale przecież choćby nawet zaczęła krzyczeć, to i tak nie mogła znikąd spodziewać się pomocy. I tak nikt by jej krzyku nie usłyszał, najbliżsi sąsiedzi mieszkali bowiem w dość znacznym oddaleniu, a drzwi i okna zamknięte były na głucho.

Przyprowadź dzieci – zarządził ten, zda się komenderujący pozostałymi trzema, żołdak.

– Po co? Ulżyjmy sobie na niej. Czyśmy nie po to przyszliśmy?

– Jazda po dzieci!

Poszło ich dwóch. Przywlekli starsze trzy- i czterolatkę, ciągnąc je za rączki, a najmłodszą, dziewięciomiesięczną wlokąc za nóżki po podłodze i choć aż zanosiła się od płaczu, na żadnym z saskich żołdaków nie zrobiło to wrażenia.

Przywódca napastników wyciągnął nóż i schwyciwszy najstarszą z dziewczynek MałgorzatęHortensję przyłożył go jej do gardła. W stronę Pauline zaś krzyknął:

– Rozbieraj się, świnio! Rozbieraj się! Du polnisches Schwein!3

Pani Białecka drżącymi rękami poczęła się więc rozdziewać…

…………………………………………………………….

Przywódca podciągnął spodnie, bo drugi Niemiec już czekał w kolejce mocno zniecierpliwiony.

Trzeci z napastników nie mogąc spokojnie dotrwać swojej tury, schwycił czteroletnią MałgorzatęHortensję, a ostatni, zobaczywszy to, idąc w jego ślady, trzylatkę Dianę-Teresę… I dopiero wtedy Pauline zaczęła wyć, rozpaczliwie, strasznie, niczym wilczyca, która wpadłszy w paści, musi patrzeć, jak niegodziwcy znęcają się nad jej szczeniętami

A dzieciny na przemian zanosiły się od szlochu i wyły z bólu nie do zniesienia

…………………………………………………………….

Grenadierzy skończyli, ale nie dość im było jeszcze rozrywek. Herszt wgryzł się wzrokiem w oczy sponiewieranej pani Białeckiej. Ta zaś, nie mogąc znieś owego spojrzenia, przymknęła oczy.

– Tu! Suko! Tu się patrz i posłuchaj. Jeśli chcesz, by twoje bękarty ocalały, byśmy im gardeł nie poderżnęli, jeśli je naprawdę kochasz, to masz tylko jedno wyjście, by je uratować.

– Jakie? – wyszeptała kobieta.

– Powiesisz się. Zaraz. W tym salonie.

– Jestem przy nadziei, co wy zrobiliście, co jeszcze chcecie zrobić, czym wam zawiniłam ja i moje córeczki?

Halt die Fresse! Zamknij mordę! Nie powiesisz się, to je żywcem poćwiartujemy… najpierw ręce, potem nogi, później wydłubiemy oczy, obetniemy uszy, nosy i zostawimy, niech się wykrwawią i zdechną!

Pauline zaniosła się strasznym jakimś, niepohamowanym łkaniem i energicznie poczęła kiwać głową, w ten sposób wyrażając zgodę.

– Ale potem… potem… zostawicie już je w spokoju? Moje kochane dziewczynki? Zostawicie?…

Herszt nic nie odpowiedział, oddarł tylko długi pas z okiennej zasłony, z jednego końca zrobił pętlę, drugi przywiązał do haka, na którym był zamocowany żyrandol, przy okazji rozrzucając osadzone w nim świece po podłodze, pchnął stół pod ścianę, na jego miejscu postawił trójnogi taboret od klawesynu, a później zmusił panią Białecką, by na ów taboret wyszła i gestem nakazał jej założenie sobie stryczka na szyję.

Wahała się przez parę chwil, ale gdy łotr przyłożył nóż do gardła Marii-Krystyny, przeżegnała się i zamknąwszy oczy, spełniała żądanie.

Niemiec podszedł wówczas i kopnąwszy taboret, wybił go spod nóg Pauline, a ta bezwładnie zawisła nie dotykając nogami podłogi. Próbowała – w bezwiednym odruchu ratowania życia, a może tylko dlatego, że jej tchu brakowało szarpać się z pętlą stryczka, uwolnić się od niej, lecz na próżno…

A gdy po jakimś czasie przestała już wierzgać i znieruchomiała, grenadierzy wstali, do syta napatrzywszy się na widowisko, jakie sobie sprawili.

Tyle że to jeszcze nie był koniec…

Kiedy, obładowani flaszami wina, miodu i starki, opuszczali progi owego, tak do niedawna jeszcze szczęśliwego, domostwa, w salonie u powały wisiał trup Pauline, a na podłodze wykrwawiały się trzy dziecięce ciałka… Z okropnych ran, z ich poderżniętych gardeł, wysączały się już ostatnie kropelki posoki…

Niania, panna pokojowa i lokaj dogorywali w sieni…

Do południa 24 czerwca 1717 roku, brakowało jeszcze tylko paru chwila potem zegar na ratuszowej wieży jął wydzwaniać godzinę…

* * *

Tego samego dnia, dnia św. Jana, w londyńskiej gospodzie Pod gęsią z rusztu markiz Balletti, hrabia de Saint-Germain na próżno oczekiwał Mikołaja. Niby wiedział, iż ów nie przybędzie, niemniej łudził się jeszcze jakąś nikłą nadzieją…

Chciałby, iżby tu był, bo miały się wydarzyć rzeczy wielkie i straszliwe zarazem, mające wreszcie zmienić po wiekach i wiekach wieków oblicze Ziemi i umysł CzłowiekaŚwietlisty wreszcie powinien pewniej zasiąść na swym tronie i choć nie do końca jawnie, to przecież jednak miał zapanować nad coraz większymi i większymi obszarami ludzkich dusz, sumień, serc i umysłów. Na razie jednak prawdziwy, rzeczywisty, realny Książę Tego Świata… na dobry początek przynosił nową epokę, nazwaną przez jego wyznawców Oświeceniem

A gdy się rozpoczęła wieczerza, podczas której ukonstytuowała się Wielka Loża Londynu, po raz pierwszy odważywszy się ujawnić światu istnienie, aż dotąd absolutnie utajonego Bractwa zbrakło w tym najwspanialszym i najdostojniejszym zgromadzeniu tego, którego losem chciał pokierować, wynosząc go na szczyty poznania, czyniąc jednym z tych, którzy decydują o losach świata.

Lecz Mikołaj zawiódł, Mikołaja nie było…

Jak widać markiz, będąc tylko stworzeniem, nie był ani nieomylny, ani wszechwiedzący… Czy jednak jego plan względem młodego pana Białeckiego ostatecznie rozsypał się w pył, który wiatr rozniesie i ślad po nim nie zostanie… choćby najmniejszy?… dziś się zawiódł, ale dziś się skończy… nadejdzie jutro… pojutrze…

Porzucił owe myśli, bo oto miano pokazać światu owe filary masonerii, na których miała się wspierać Świątynia Ludzkości: Wolność, Równość, Braterstwo i Tolerancja. Lecz nie wiadomo, czy to przez przeoczenie, czy też celowo zatajono ostatni z filarów, a może raczej zwornik spajający sklepienie owej budowli – ŚmierćBo kto by nie pragnął uczestniczyć we wznoszeniu, na gruzach poprzedniej, tej nowej budowli i nie chciał także być posłuszny owym inaczej pojmowanym zasadom, bezwzględnie powinien umrzeć, iżby nie hamować Postępu… bo rzecz szła nie o byle co przecie, lecz o dobro Ludzkości, a jednostka Ludzkością nie jest, choć do niej przynależy, lecz zaledwie tak jak ziarnko piasku do nadmorskiej wydmy. Jeżeli tedy wzniesieniu świątynnego gmachu przeszkadza, wpadłszy w tryby nieubłaganego Postępu, winien ją zmieść wiatr dziejów, dujący od czarnych otchłani Wiary ku jasnej jutrzence Wiedzy…

Obłąkany

Mikołaj, jadąc stępa, wyminął czterech saskich żołdaków, którzy wprost z jasnobrązowej glinianej glazurowanej butli pili zacną starkę i rechotali głośno, najwyraźniej czymś mocno rozbawieni.

„Jak to dobrze, że obradujący tego roku sejm uchwala wyrzucenie saskich wojsk z Rzeczypospolitej” – pomyślał Białecki i chciał, odruchowo, splunąć z obrzydzeniem patrząc na tych chamów i prostaków, którzy względem Polaków uważali się za nadludzi, choć byli zwykłymi zbójami, ale się powstrzymał. Nawet bowiem śliny szkoda było na nich. Ścisnął tylko konia kolanami i przyśpieszył nieco.

Po chwili wjechał na podworzec swojego domostwa, zdziwiony, że brama stoi otworem, rozwarta na oścież. Tknęło go jakieś niedobre przeczucie, a lęk przydusił mu piersi. Naprędce zahaczył uzdę swojego deresza o gałązkę młodego wiązu i pędem wbiegł do sieni.

* * *

Stał, nie mogąc wydusić z siebie ni jednego słowa. Stał i patrzył na trupy swoich najbliższych, na zamordowane całe jego życie… a potem, chwiejąc się na niepewnych, drżących nogach, skierował ku wyjściu.

– Jaśnie panie… – do uszu Mikołaja dobiegł ledwo słyszalny szept.

Spojrzawszy w jego kierunku, dostrzegł teraz, że sługa jeszcze nie skonał. Pochylił się nad nim.

– Franciszku, na Boga Wszechmogącego, co tu się wydarzyło? Kto to zrobił. Jaki demon?

– Jaśnie panie… dragoni… sascy… czterech ich było… pomścij… pomścij… – skonał.

Mikołaj zawył jakoś tak strasznie, po zwierzęcemu i pędem rzucił się na ulicę z wyciągniętą szablą.

Saskim zbirom się nie śpieszyło. Stali tuż przed bramą Akademii jezuickiej i ciągle rechocząc, nadal raczyli się zrabowanymi w domu Białeckich trunkami.

I naraz ich śmiech zgasł, a na ziemi legły cztery ciała…

Mikołaj stał nad nimi z zakrwawioną szablą w dłoni i wpatrywał się w konających, którzy w ostatnich drgawkach darli palcami ziemię i ryli ją obcasami butów. A potem znieruchomieli na dobre

Mijały minuty, zegar na wieży wydzwonił kolejny kwadrans. A Mikołaj wciąż tak stał, ogarnięty stuporem…

* * *

– Ojcze rektorze! – tercjan bez pukania wtargnął do komnaty przełożonego. – Ojcze rektorze!

Ten ostatni porwał się zza stołu.

– Cóż to się stało?! Mów!

– Trza ratować naszego panicza Mikołaja. Natychmiast.

Rektor podciągnął rewerendę4 i – nie pytając o przyczynę – rzucił krótkie:

– Prowadź!

– Ojcze rektorze, pan Mikołaj usiekł przed naszą bramą czterech Niemców i stoi nad nimi z zakrwawioną szablą w ręku.

– Oszalał?

– Ani chybi.

– Tylko czemu?

– Dowiemy się, wpierw jednakowoż ukryjmy go w klasztorze. I to czym prędzej, póki nikt go jeszcze nie naszedł. A wie ojciec przecie, że w takiej sytuacji sprawiedliwego procesu by nie było, tylko od razu gardło da, bo go kompani tych Niemców rozsiekają na ulicy.

* * *

Mikołaj ujęty pod ramiona przez dwu jezuitów szedł z nimi z bezmyślnym wyrazem twarzy.

– Do podziemi, braciszku, do podziemi, to tajnej komnatki. Póki się nie dowiemy, o co poszło, trzeba go ukryć. Jeśli zawinił, nie poradzimy i trzeba go nam będzie wydać, tymczasem jednakowoż dajmyż mu azyl.

* * *

– Moje kochanie… Moje serduszka… moje życie zamordowane… krew… krew… wszędzie krew… – Mikołaj szklistym wzrokiem wpatrywał się w krucyfiks zawieszony na ścianie oświetlony łojową świeczką i szeptał sam do siebie… wkoło to samo… wkoło to samo…

– Braciszku, a dobierzcie sobie, któregoś z ojców, powiedzcie, że to na moje polecenie i pójdźcie do dworku Białeckich, zobaczyć co tam się stało… bo mam dziwne przekonanie, iż musiało się wydarzyć coś wyjątkowo strasznego…

* * *

Jezuici z rozszerzonymi z przerażenia oczami wpatrywali się w tężejące już trupy i w skrzepłą krew, której kałuże rozlały się po podłodze, a rozbryzgi poznaczyły ściany.

Pani Białecka zwisająca na stryku, z twarzą siną i wytrzeszczonymi oczami wpatrywała, zda się, w przybyłych, jakby domagając się sprawiedliwości…

Przeżegnali się oba kilkakroć i czym prędzej opuścili to upiorne miejsce.

* * *

Ojcze rektorze… nie możemy wydać pana Mikołaja… On nie zgrzeszył… po tym cośmy zobaczyli… w amoku to zrobił, w szale, w afekcie… on nie był sobą… – znów, skuleni w sobie, z przerażeniem malującym się na twarzach, przeżegnali się obaj. – A jak go wydamy, to i jeszcze jego zabiją… a przecie to nasz wychowanek! Jakby nasz syn! A przecie szukają go wszędy. A jak dopadną, to ukatrupią.

– A pogrzeb?

– Bartusze go urządzą… już ich powiadomiłem. Akurat byli w mieście. Stary, choć dzielny szlachcic, co to z niejednego komina wygartywał i szmat świata zjeździł, gdy wysłuchał tych wieści, to aż omdlał… Potem się jednak pozbierał, powiedział, że wie, gdzie panicz trzymał pieniądze, że je wyciągnie ze schowu i nam tu przyniesie na przechowanie, a i na utrzymanie Mikołaja także. Powiadał, iż chętnie wziąłby go do siebie, ale przecie tam go najpierw będą szukać.

– Niechże i tak się stanie… Mikołaj chyba rozum postradał, nie mówi, nie śpi, trzeba go karmić… drętwica go nie opuszcza… Mój Boże, taki dobry był z niego chłopak… Zdawało się, że wszystko zło już za nim… takie niebywałe szczęście, jakośmy myśleli, spotkało go w sam czas, gdy znikąd żadnej nie było widać dlań nadziei… Najwyraźniej jednak Pan Bóg miał inne plany względem niego… cóż… fiat voluntas tua… fiat voluntas tua5

* * *

Wieść o tym strasznym mordzie na całej rodzinie Białeckich wstrząsnęła nie tylko miastem, ale i po województwie się rozniosła. A przez to nienawiść do Sasów jeszcze bardziej spęczniała, chociaż sandomierzany saskiego króla poparli, stronę jego wzięli i gdyby nie oni, to by się na tronie nie utrzymał.

Na pogrzeb napłynęło ludu bez liku, a wielebny ksiądz archidiakon, w asystencji licznie przybyłego duchowieństwa z kościołów i klasztorów Sandomierza, nad mogilnym dołem, w którym miała spocząć cała rodzina Mikołaja, wykopanym tuż przy grobie jego matki, powiedział dramatycznym tonem wstrząsającą egzortę6, w której zawarł wieszczbę coraz większymi krokami zbliżającego się końca świata.

Dlatego, gdy na trumnę pani i trumienki panienek poleciały pierwsze grudy żółtej lessowej glinki, dudniąc głucho, piersiami wielu z zebranych targnął niepohamowany szloch, a potem żałobnicy zaintonowali pieśń bynajmniej nie tradycyjną, rzewliwą, a inszą – zupełnie nieprzystającą do obrzędów pogrzebowych, za to przystającą do słów owej egzorty:

Dokądże się uciec mamy,

Gdy takich lat doczekamy,

Kiedy Pan Bóg zagniewany,

Iż uczynki liche mamy?

Do pokuty się udajmy,

Najświętszą Pannę błagajmy,

By nam Syna przeprosiła,

Dobre lata przywróciła…

Boleść, drętwota i wyczekiwanie…

Czas mijał, zbrodnia zacierała się i blakła. O Mikołaju powolutku zapominano, lecz Mikołaj nie zapominał o zbrodni i mijający czas niczego w nim nie uleczył – ni pamięci, ni serca, ni boleści niezmiernej, nieopisanej. Był na poły normalny, na poły zaś obłąkany. Niezdatny do samodzielnej egzystencji.

Jego życie-nieżycie, jego wegetacja piekłem była i niczym nadto… Nie, nie bluźnił Bogu, bo nie Jego oskarżał o tę tragedię potworną, ale i diabłu nie bluźnił, bo czuł się przezeń pokonany i zdeptany… zbyt słaby na to nawet, aby złemu duchowi złorzeczyć…

Mieszkając w tajnym jezuickim loszku, czasami tylko nocami wychodził do klasztornego ogrodu, albo około północy snuł się pomiędzy pozapadanymi grobami cmentarza św. Piotra, potykając się niekiedy o nadpróchniałe krzyże, które pokruszone starością rozrzucały kęsy swych ramion pośród zaniedbanych, piołunem zarosłych alejek… a śród studentów Akademii i klerykami pobliskiego seminarium duchownego, a i po mieście także rozeszła się plotka, iż to upiór, czy też dusza pokutująca, szukająca wspomożenia, więc niejeden modlił się żarliwie o spokój dla szaleńca, myśląc, iż owo ktoś martwy… ale bo i też, tak po prawdzie, Mikołaja do grona żywych trudno byłoby zaliczyć…

Nie miał ojciec rektor serca, by wygnać pana Białeckiego z klasztoru, a każdy dzień dłużej, to był przecie kolejny dzień przesycony lękiem… bynajmniej niemałym… co by się rzecz owa nie wydała…

I tak przeminęły trzy niemiłosiernie dłużące się lata… rok 1720 zbliżał się ku końcowi…

* * *

– I cóż nam, ojcowie czynić wypada? Co dalej? Nie możemy owego upiora przechowywać tu w nieskończoność… to i tak cud, że dotąd rzecz się nie wydała. Zatem co czynić? – Wielebny Ksiądz Rektor Franciszek Kowalicki7, zapytał trzech wtajemniczonych w rzecz całą jezuitów.

Hmm… u Mikołaja zachorzała dusza i żadne ze stosowanych lekarstw jej nie pomogło… – ozwał się jeden z nich.

– To akurat wiemy – dorzucił drugi.

Trzeci natomiast pomilczawszy chwilę, jakby zbierając myśli, a może zbierając się też i na odwagę, rzekł:

A może jakaś świątobliwa osoba zaradziłaby temu? Albo przynajmniej jakiejś mądrej rady udzieliła? Bo już tylko w Panu Bogu i Jego cudzie – jeśli zechce go sprawić – całą ufność trzeba kłaść.

– Ma ojciec kogoś konkretnego na myśli? – rektor z nieskrywaną nadzieję wpił się wzrokiem w usta mówiącego.

– Mam.

– Kogóż?

– Wielebną Pannę Krystynę Brzezińską8, naszą świątobliwą sandomierską benedyktynkę.

– Taaak… sława jej świętości, jej roztropności, jej ducha proroczego już się szeroko rozniosła. Ale przecie mieszka za klauzurą! Jakże się nam tam dostać, a i Mikołaja przemycić?

– A po cóż nam za klauzurę wchodzić? Wszystko można będzie w rozmównicy załatwić. Jeśli taka będzie wola Najwyższego… A Mikołaja… w sutannie… z brodą, bo od kiedy tu jest, ni raz się nie golił, jakoś o zmierzchu do klasztoru św. Michała przemycimy… Nie sądzę, by teraz, po latach, zmienionego chorobą, o przemienionej fizjonomii i posturze ktoś mógł poznać.

Jezuita, który jako pierwszy zabierał głos, od niedawna mieszkający w Sandomierzu, bliski krewniak, więc i zaufany, rektora Kowalickiego zapytał:

– A kimże jest ona świątobliwa panna? Gdzieś mi się jej nazwisko obiło o uszy, ale nie przywiązując doń wagi, wyparłem je z pamięci.

Chciałby ojciec posłuchać?

– I owszem.

– Ale opowieść to długa.

– Nie szkodzi, wszyscy chętnie posłuchamy – zawtórowali mu pozostali. – Nie zawadzi bowiem pokrzepić się tak zacnym przykładem, jakim Wielebna Panna, wszystkim nam, osobom duchownym, przyświeca.

– Niech więc będzie… zaczynajmyż

Więc rektor zaczął:

– Gdy w dzień św. Gertrudy, czyli 17 listopada, roku Pańskiego 1650, w rodzinie Dunin Brzezińskich na świat przyszło dziecko płci żeńskiej, rodzice zapewne nie przypuszczali, iż żywot jego będzie aż tak różny od żywotów innych panien ze szlacheckich rodzin, podówczas żyjących na sandomierskiej ziemi.

Zwykle tak bywa, iż rodzice, kierowani miłością, pragnęliby, aby ich potomstwo nigdy nie doświadczyło krzywd, i smutków i bólu, żeby potomstwu wiodło się jak najlepiej od poranka narodzin, aż po zmierzch starości.

Tak samo i Brzezińscy, którzy swojej córce dali na chrzcie świętym imię Krystyna mniemali, iż ich latorośl doświadczy w swym ziemskim bytowaniu dobra tylko, że zło jej nie dotknie. Pewnie zdawało im się, iż gdy nadejdzie po temu czas sposobny – poślubi równego jej stanem i majętnością młodzieńca, a oni, rodzice, w jesieni żywota mieć będą pociechę z wnucząt – największej radości starych ludzi.

Przecie stało się inaczej, zgoła inaczej niż stać się było powinno. Krystyna rosła, przeszedł jej wiek dziewczęcy, z podlotka przeistoczyła się w pannę, z panny zaś w kobietę dojrzałą, a o zamęściu ani myślała. Ba! Zdawało się wszystkim tym, którzy ją znali, iż sama nie wie, czego chce od życia.

Och, ileż zgryzot i strapienia owa panna przysporzyła rodzinie! A może nawet i wstydu? Bo toć wstyd – zestarzeć się, a rodzicielskiego domu nie opuścić, męża nie pojąć, dzieci nie urodzić…

Sama zaś Krystyna jedyną pociechę czerpała z modlitwy, na której – skoro tylko sposobność po temu była – chcąc przysporzyć chwały i czci Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, trwała, czasu na czcze i płoche zajęcia nie marnując.

Skoro matka tej kłopot sprawiającej panny, razu jednego z siostrą swoją wielebną panną Szumowską, w sandomierskim świętomichalskim klasztorze Zakonu Świętego Ojca Benedykta, żywot skromny, a świątobliwy wiodącą, się spotkała, a na piersi mniszki wypłakała żale i strapienia, których córka była przyczyną, usłyszała:

– Cóż, pani siostro. A może w tym wszystkim, o czymeś mi tu opowiadała, widać palec Boży?

– Skoro tak powiadasz, to i może. Lecz co mi czynić wypada?

– Cóż? Trudno mi ot tak, od razu, jakoweś lekarstwo wyszukać, tym bardziej że i samej panny nie znam zbyt dobrze. Może… może byś – jeśli nic przeciw temu nie masz – przysłała Krystynę na czas jakiś do mnie, do Sandomierza, do klasztoru? Przyjrzę się jej z bliska, rozmowami wybadam. Może z natchnienia Ducha Świętego myśl jakaś zbawienna mnie nawiedzi i strapieniu twojemu ulżę? Któż to wie?

– A zatem niech się stanie, jak chcesz, siostrzyczko.

I stało się, jak ciotka dziewczyny wielebna panna Szumowska, powiedziała.

Skoro tylko Krystyna do Sandomierza przybyła, skoro tylko zatrzasnęła się za nią klasztorna furta, skoro tylko wciągnęła w nozdrza powietrze klasztornych korytarzy przesycone wonią uschłych kwiatów i ziół – szałwi, lawendy, lilii i róż, zdało się jej, iż oto wreszcie znalazła cichą przystań na wzburzonym oceanie żywota. Błogość i spokój przepełniały jej serce, a niedookreślony lęk, który dotąd tkwił w najtajniejszej tajni duszy dziewczyny, ulotnił się bezpowrotnie.

Dnie i noce przemijały wolno. Upływ czasu odmierzały dźwięki kościelnych dzwonów i bicie zegarów – tego z ratuszowej wieży i tego ze szczytu kolegiackiej dzwonnicy.

Krystyna trwała na modlitwie i wtedy, gdy brzask różowozłocisty rozświetlał horyzont na wschodzie, i wtedy, gdy aksamitnogranatowe niebo iskrzyło się rojami gwiazd – złotych okruchów szczodrobliwie ręką Najwyższego rozsypanych po firmamencie.

Kiedy skiełkowała w niej ta myśl – niepodobna już dociec. Niepodobna dociec także, kiedyż to z tej myśli wyrosło potężne drzewo pewności i niezłomności postanowienia. Oto bowiem Krystyna pojęła, że jej miejsce znajduje się w klasztorze. W tym klasztorze.

Roku Pańskiego 1680, dnia 23 kwietnia, panna Dunin Brzezińska upadła do nóg wielebnej ksieni sandomierskiej, prosząc pokornie o przyjęcie do nowicjatu. I nie odmówiono jej.

Zdawać by się mogło, że kiedy już panna odnalazła swoje miejsce w życiu, odpowiedziała „tak” na boskie powołanie, wszelkie utrapienia opuszczą ją na zawsze. Stało się przecież inaczej.

Kochając Boga najżarliwszą miłością, chcąc Mu dać siebie samą aż do końca, Krystyna oddawała chwałę Najwyższemu prawie bez ustanku, do granic wyczerpania, rozumiejąc, że ludzka ułomna miłość nigdy z dostateczną siłą nie może odpowiedzieć na miłość Stwórcy, nie może jej dorównać, nie mówiąc już o tym, by mogła ją zrównoważyć.

Ale to, co czyniła Krystyna, drażniło stare mniszki, które jakoś nie umiały się dopatrzyć w nienasyceniu modlitewnym szczególnej pobożności, a widziały w tym raczej słabość umysłową nowicjuszki, egzaltację, a może nawet chęć wzbudzenia podziwu w otoczeniu. A może i herezję nawet!

Stała się zatem przedmiotem pokpiwania (dla tych, które jej nie potrafiły zrozumieć), szczególnie ze strony innych panien podówczas odbywających nowicjat, a niekiedy strofowania, a nawet i kar ze strony przełożonych, które obserwując jej nader niezwykłe zachowanie i pobożność, uznały ją za dziwaczną, chciały, aby była taka sama, jak i inne mniszki.

Dla większej chwały Bożej znosiła to przecież Krystyna w cichości, co chyba jeszcze bardziej niechętnie nastawiało do niej współsiostry.

Dodatkowym powodem do drwin była szczególna cześć, jaką panna Brzezińska żywiła ku wizerunkom naszego Zbawiciela i Jego Dziewiczej Matki. Oddawała hołd Osobom wyobrażonym na owych wizerunkach poprzez modlitwę, jak też i przyozdabiała je, czym mogła i jak mogła, byle tylko wyglądały pięknie. Niestety, nie miała zmysłu artystycznego, a to drażniło pozostałe zakonnice. Łajana przez przełożone, nie zmieniała się jednak.

W końcu doszło do tego, że nie przypuściwszy jej do ślubów, zamierzano ją z klasztoru precz przepędzić. I na pewno byłoby się to stało, gdyby nie wyraźny palec Boży. Oto bowiem kapłani, którzy z rozmów z Krystyną rozpoznali szczerość powołania do życia zakonnego i jej niepospolitą świątobliwość, uprosili u ksieni, by ta mimo wielu poważnych zastrzeżeń przyjęła dziewczynę w poczet mniszek świętomichalskiego klasztoru.

Ale przecież i wówczas nic się nie zmieniło na lepsze w życiu Krystyny, a to dlatego, że jej zachowanie nie uległo zmianie. Liczne kary, jakie na nią nakładano, nie dały oczekiwanego efektu, dlatego w końcu uznano, że jest niespełna rozumu.

Dziwaczność zachowań Krystyny irytowała współsiostry, a szczególnie to, iż dla większej chwały Bożej i gwoli szczególnego uczczenia Trójcy Przenajświętszej podczas wspólnych modlitw, gdy odmawiano „Chwała Ojcu, i Synowi, Duchowi Świętemu”, wychodziła z ławki i padała krzyżem na posadzce.

Niezrozumiałe (a przez to chyba i drażniące) było jej przygotowywanie się do przyjęcia Przenajświętszej Eucharystii przez nader ostre posty, suszenia, śpiewy nabożne, modlitwy i całonocne czuwania. W końcu w klasztorze za najzwyklejszą wariatkę ją miano i jak wariatkę traktowano.

Lecz przecież ona wszystko to z podziwu godnym spokojem przyjmowała, za dopust zsyłany od Boga mając, aby jej stałość i niezłomność w wierze wybadać, poczytując.

Nie szukała towarzystwa innych, zadowalając się obcowaniem z Panem. Jeśli nie musiała, nie opuszczała swojej celi, oddając się czytaniu dzieł duchownych i rozważaniu boskich tajemnic. Chociaż owa nie była jej patronką, ale przez wzgląd na fakt przyjścia na świat w dzień św. Gertrudy ku niej miała szczególne nabożeństwo, które starała się, jak mogła pośród mniszek klasztoru świętomichalskiego rozszerzyć.

I tak oto mijały miesiące i przemijały lata, aż tych ostatnich uzbierało się czterdzieści, podczas których w poniżeniu żyła, wykpiwana i za głupią uważana przez inne siostry.

Przecież na tym padole nie masz nic wiecznego, a więc i cierpieniom panny Krystyny Dunin Brzezińskiej, kres nadejść musiał.

A stało się to za przyczyną jej tak wielkiej czci ku Ciału Pana Naszego Jezusa Chrystusa, obecnemu w Eucharystycznym Chlebie. Oto, mimo częstych i gruntownych spowiedzi, postów i umartwień, wielokroć nie czuła się godna przystępować do Stołu Pańskiego.

Nie pomagały napominania panny ksieni. Ba! Nakazy nawet! Krystyna ustawicznie powtarzała, iż będzie komunikować wówczas tylko, gdy przyjęcia Ciała Pańskiego poczuje się godna.

Nietrudno domyślić się, że i ten upór poczytano za szaleństwo. Zatem, gdy zdarzyła się okazja, gdy do Sandomierza z wizytacją kanoniczną przybył pan Biskup Krakowski Kazimierz Łubieński, podczas jego odwiedzin w klasztorze świętomichalskim Zakonu Świętego Ojca Benedykta ksieni nie omieszkała przedstawić kłopotów i trosk, jakich doświadczała za przyczyną szaleństwa mniszki Krystyny. Szczególnie niepojęte dla niej było to, iż zakonnica wzbraniała się przed komunikowaniem, mimo częstych spowiedzi i nader surowego żywota.

Wysłuchał Biskup ze zrozumieniem owej opowieści i posłał do Krystyny pewnego Prałata, będącego członkiem sądu kościelnego, aby ów ją wybadał. Lecz niestety – Prałat nic nie wskórał – ponieważ mniszka mówić z nim nie chciała. Po powrocie do przełożonego powiedział tedy:

– Ekscelencjo, ksieni ma zupełną rację, bo wielebna panna istotnie musi być niespełna rozumu.

– I z czegoż to wnosicie, księże? – zapytał biskup.

– Bo ze mną gadać nie chciała, nie bacząc na godność i urząd.

Odprawił Biskup skinieniem ręki swego audytora i zadumał się nad tym, co usłyszał. Ponieważ jednak należał do ludzi, którzy lubią o wszystkim przekonywać się naocznie, pomyślał, że najlepiej uczyni, jeśli sam uda się do Krystyny. Tymczasem jednak kontynuował wizytację klasztoru.

A gdy ją ukończył, skierował swe kroki ku celi Brzezińskiej. I jakież było jego zdumienie, skoro ujrzał ją stojącą przed progiem, przybraną godnie i najwyraźniej oczekującą dostojnego gościa, choć o tym, iż ma do niej przybyć, żadną miarą wiedzieć nie mogła.

Skoro Krystyna spostrzegła Biskupa, upadłszy przed nim na kolana, wyciągając ręce w błagalnym geście, zawołała:

– Ach, wysłuchaj mnie bez świadków, panie Biskupie, następco Świętych Apostołów. To bowiem, co mam ci do powiedzenia, jest dla mnie nader ważkie i nie chciałbym, iżby doszło do uszu, dla których nie jest przeznaczone.

Biskup w łaskawości swojej zezwolił na to, aby wielebna panna odbyła z nim rozmowę w cztery oczy tylko. A skoro wszedł do celi, wyszedł z niej potem zbudowany tym, co posłyszał z ust mniszki przez wszystkie współsiostry uważanej za chorą na umyśle. I nakazał, iżby ani ksieni, ani żadna inna z panien mieszkających w świętomichalskim klasztorze od tej pory nie ważyły się dokuczać ni słowem, ni czynem Krystynie.

Następnego zaś ranka osobiście wysłuchał spowiedzi owej panny, a udzieliwszy jej rozgrzeszenia, chciał nieść jej Przenajświętsze Ciało Pańskie z kościoła do celi, na co przecie panna nie pozwoliła, udając się do świątyni.

I od tej pory ni ksieni, ni żadna inna zakonnica nie dokuczały już Krystynie. Ba! I przeciwnie nawet! Pouczone przez Biskupa, innymi oczyma poczęły patrzeć na jej żywot i postępki. A im pilniej się jej przypatrywały, tym większe podziwienie w nich budziła.

A te były dziwy niepojęte dla ludzkiego rozumu, w które życie Krystyny Dunin Brzezińskiej Pan Bóg był ubogacił:

Jadała nader skąpo, jedynie tyle, aby w piersi iskrę życia utrzymać. Mieszkając pośród innych, w rzeczywistości mieszkała sama, szukając samotności i zachowując milczenie.

Mimo srogości, jaką miała względem swojego ciała, zawsze była pogodna i zawsze radosna, a co więcej, w dobrym zdrowiu, mało kiedy chorując, długie lata żyła.

Podobnie jak i względem innych świątobliwych sług i służebnic Boskich, tak i względem Krystyny rozmaitych swych sztuczek Szatan – Diabeł, Kłamca i Ojciec Kłamstwa, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, próbował, ale przecie miłosierdzie Najwyższego nie dozwoliło, by kiedykolwiek owym pokusom uległa.

Zdarzało się, że pobożna panna w zachwycenie wpadała. Razu jednego aż przez trzy dni i trzy noce trwające. A gdy jej zwykłe czucie i zwykły rozum powróciły, to co przeżyła, czego doświadczyła i co słyszała, w owym zachwyceniu będąc, zataiła, mówiąc, iż jej zakazano rozprawiać o tym.

Lecz to nie wszystkie przecie niezwykłe, a cudowne zdarzenia. Nie sposób nie wspomnieć o najważniejszym – o darze prorokowania i przewidywania przyszłości, o czym mniszki i ksieni nie raz i nie dwa się były przekonały.

I tak, w dniu i w godzinie śmierci swojej matki, mieszkającej o szesnaście mil od Sandomierza, poznała Krystyna (na co byli wiarygodni świadkowie), iż jej rodzicielka ów padół ziemski opuszcza i z doczesności przechodzi do wieczności. A całe świętomichalskie zgromadzenie zakonne, które o westchnienie za swą matkę prosiła, zanim jeszcze wiadomość o jej śmierci do klasztoru przyszła, dziwowało się, skąd ona o tym wiedzieć mogła.

Wielebnej pannie benedyktynce Franciszce Tarłównie, roku 1705, na trzy dni przed skonem jej ojca Stanisława Tarły, wojewody lubelskiego, przepowiedziała, iż ów godny pan umrze i że rychło umrze, co było zgoła niepodobne, do zdrowia bowiem był wracał.

Zdarzało się, iż niektórym nieletnim dziewczętom przyszłość przepowiadała, a szczególnie jeśli która z nich zakonny żywot obrać miała. Krom tego, współtowarzyszki swoje dusznymi niepokojami trapione, zbawienną nauką i ukazywaniem im sensu wewnętrznych cierpień i zmagań w dobrym podtrzymywała i utwierdzała, przed upadkiem i grzechem chroniąc.

Bywało wreszcie, że i od cielesnej słabości uwolnić potrafiła nie sztuką lekarską bynajmniej (bo tej nie praktykowała), lecz słowem samym.

Może tedy i naszemu Mikołajowi by pomogła? – zakończył ojciec rektor. – Kto wie?…

Mikołaj i Wielebna Panna

Ostawcie nas samych – dało się słyszeć niewieści delikatny, kojący, ciepły głos dobiegający spoza zakratowanego gęsto otworu w ścianie. Lecz twarzy osoby, która te słowa wyrzekła, nie było widać.

Jezuici posadzili Mikołaja bokiem do owego otworu, a sami dyskretnie wynieśli z rozmównicy.

Wdzięczni byli niezmiernie Wielebnej Ksieni Barbarze Trzecieskiej9 za to, że im pozwoliła przyprowadzić tu pana Białeckiego i zezwoliła mu na rozmowę z mniszką Krystyną.

Rozmowę! Wielkie słowo, bo Mikołaj poza mamrotaniem pod nosem, z nikim przez te wszystkie lata sensownego zdania nie zamienił.

Jezuici stali w dość mrocznym korytarzu u drzwi parlatorium niczym posągi, nieruchomi.

Czas skapywał powoli.

Było tak cicho, że nieomal słyszeli uderzenia własnych serc.

Spoza zamkniętych drzwi rozmównicy nie sposób było posłyszeć najmniejszego szmeru…

Spozierali jedni na drugich z niepokojem, w napięciu…

Aż wreszcie, po dobrej godzinie, drzwi owe się otwarły i stanął przed nimi pan Białecki, całkiem odmieniony. Patrzył przytomnym wzrokiem, z twarzy zniknęła tępota, jagody nabrały różowawej barwy, ale to być może z podniecenia tylko.

– Pójdźmyż już stąd, Wielebni Ojcowie – tyle tylko powiedział Mikołaj i ruszył ku klasztornej furcie.

– Mikołaju, nic więcej nie powiesz?

– Gdy wrócimy do Akademii.

* * *

Siedzieli przy stole, naprzeciwko siebie – pan Białecki i rektor Kowalicki. Pozostałych trzech ojców zajmowało miejsca na zydlach ustawionych podle ściany. Przez jakiś czas panowała cisza.

Jeden z jezuitów nerwowo chrząknął.

– Taaak – powiedział przeciągle Mikołaj. – Taaak…

Wpili się oczami w jego wargi.

Wielebna Panna poradziła mi, żebym się udał do Paryża…

– Po co?

– Miała wizję, że mieszka tam niezwykle świątobliwy diakon, asceta, który na chwałę Bożą pracując, w ludzkich sercach ład przywraca… że przy nim odzyskam spokój i zrozumiem, jaki jest sens mojego życia…

– Co więc zamiarujesz?

– Zastosować się do rady…

Z dnia na dzień cię nie wypuścimy – powiedział ksiądz Kowalicki.

– Dlaczego?

– Trzeba cię wpierw odkarmić, bo po trzyletnim tak srogim poście nie zajechałbyś dalej niż na Chwałki10.

– Jeszcze z miesiąc musisz tu wytrzymać.

– Niech tak będzie – Mikołaj się nie sprzeciwił. – Wyruszę w ten sam dzień, gdym po raz pierwszy wraz z hrabią konwent ten opuszczał.

– W wigilię Bożego Narodzenia? – zdumieli się duchowni.

– Właśnie…

– Ale dlaczego? Czy mniemasz, że odnajdziesz to, co już bezpowrotnie przeminęło?

– Nie, tak nie myślę… to raczej będzie podróż sentymentalna, po własnych tropach, ku jakiemuś innemu przeznaczeniu… samotnie, bez hrabiego…

– Mikołaju!

– Tak, wiem. Grzechem jest wierzyć w przeznaczenie… chociaż… nic nie dzieje się bez przyczyny… i… nie ma przypadków… tak jakby wszystko wpierw zaplanowano…

Te ostatnie słowa ojcowie jezuici zbyli już milczeniem.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Cribbage – popularna w XVIII wieku gra karciana dla 2 osób.

2W wolnym tłumaczeniu Pod gęsią z rusztu. (ang.).

3Ty polska świnio! (niem.).

4Rewerenda – sutanna.

5Bądź wola Twoja… bądź wola Twoja… (łac.).

6Egzorta – niezbyt długie kazanie wygłaszane na pogrzebie.

7Ks. Franciszek Kowalicki, S.J., (1668-1730) w latach 1715-1723 piastował funkcję rektora Collegium sandomierskiego, znanego wówczas jako Academia Gostomiana.

81650-1739.

9Była ksienią w latach 1713-1726.

10Przedmieście oddalone od centrum Sandomierza o około 3 km.

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?… Cmentarz św. Medarda [15]

Jak los może tak zmieniać ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg? – A może Szatan?…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (15)

Pauline

Dziewczyna mocno zarumieniona od wstydu wpatrywała się w blat stołu, przy którym siedziała ona, Mikołaj i pan Bartusz.

– Tak – przytaknęła na pytanie wcześniej zadane jej przez starszego szlachcica, który był bardziej bezpośredni i nie bawił się jakieś podchody, żeby się czegoś dowiedzieć, lecz pytał wprost. – Tak, panowie. Jestem biedniejsza niż mysz kościelna, która się choćby ogarkiem woskowej świecy pożywi… A ja?… Nie posiadam żadnego majątku. Rodzice zostawili mnie samą na świecie bez środków do życia, gdyby nie przyłatana ciotka, czy może raczej cioteczna babka madame Éléonore Claire d’Estrées, to bym, choć z zacnego rodu, jako dziecko mogła skończyć bardzo marnie.

– Jak to? Pani d’Estrées nie zostawiła ci żadnego zabezpieczenia, moje dziecko?

– Ano nie…

– Miała więc jakichś bliższych spadkobierców niż ty?

– Ano niestety…

– Nie zostawiła ci nic a nic? Nawet jakiejś skromnej pensyjki, jakiegoś niewielkiego posagu? Wszak była przecie bardzo zamożna!

– Ano nic nie zostawiła.

– Więc co żeś planowała, panienko? Miałaś jakiś pomysł na dalsze życie?

Szukałam pomocy u krewnych, najpierw w Thoury, a potem tu. Lecz tak w Thoury jako i tutaj zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Wtedy pomyślałam sobie, że może zwrócę się o wsparcie do któregoś z kapłanów, że może zechce zarekomendować mnie do jakiegoś zakonuby mnie przyjęto bez posagu… No i poszłam po tę pomoc… do konfesjonału… Niczego jednak nie zdołałam wyłuszczyć, bo kapłan miał zgoła coś innego na myśli i plany także inne względem mojej osoby…

– Taaak – powiedział przeciągle pan Bartusz. – Taaak. A jak się owo skończyło, to już wiemy. I co, panienko, zamiarujesz dalej czynić?

– Nie wiem, szlachetny panie. Nie wiem. W głowie pustka, w sercu ból…

Mikołaj, który do tej pory siedział milczący, odchrząknąwszy kilka razy, z pewnym zakłopotaniem się odezwał.

– Ja bym chyba umiał znaleźć wyjście z tej, zda się, zgoła beznadziejnej, sytuacji.

– A jakież to, paniczu?

– A takie!

Pan Białecki runął na kolana przed Pauline i zapytał:

– Zechciałabyś mnie za męża, demoiselle?

Panna z wrażenia zaniemówiła. Wszystkiego bowiem by się spodziewała, ale nie oświadczyn! Na dodatek w takich okolicznościach i ze strony nieznajomego, który ją widział raptem trzeci czy czwarty raz na oczy. Więc milczała, rozszerzonymi ze zdumienia oczyma wpatrując się w pana Bartusza.

A ponieważ i jego z wrażenia mocno przytkało, to i on milczał.

Tymczasem Mikołaj wciąż klęczał przed dziewczyną w oczekiwaniu na odpowiedź. Czas mijał, powoli i w cichości i nic się nie działo.

– Ach! – Mikołaj palnął się dłonią w czoło. – Ach! Przecie najważniejsze! A jam całkiem zapomniał!

Ściągnął swój sygnet herbowy z palca i podał go Pauline.

A ona jeszcze bardziej zdrętwiała na skutek silnej emocji.

– Paniczu! Panienko! – Bartusz pstryknął palcami przed ich twarzami. – Ejże, co z wami?

Pauline pomyślała: „Cóż, a może to jakiś dobry los mi zsyła tego gładkiego i tak miłego chłopca? Niech się dzieje wola Boża” i podała mu swój maleńki pierścionek z maleńkim szafirem i nadal nic nie mówiąc, skinęła głową na znak zgody.

Pan Białecki nieomal oszalał z radości.

– Byliśmy sobie pisani! Pisani jak nic! Byliśmy sobie pisani, moje ty kochanie!

– Być może… – dziewczyna była bardziej powściągliwa w okazywaniu uczuć, chociaż od pierwszego spotkania w Wenecji zawsze miała tego młodego ślicznego młodzieńca i w sercu i w umyśle. I nawet się jej przez jakiś czas zdawało, że go pokochała, taką miłością od pierwszego wejrzenia. A jak było widać, jego uczucie względem niej było identyczne… I teraz jakiś los – przekorny? – chciał ich połączyć na zawsze…

– Ja tego komentować nie będę – odezwał się pan Bartusz – ale na zdrowy rozum może to mieć sens. Ty się, paniczu, platonicznie zdawało mi się zakochany, uganiasz za dziewczyną po całej Francji, a na końcu ratujesz ją z takiej opresji! A przecie już z dala widać, że masz dla niej coś więcej niż tylko przychylność… Jedno mnie tylko martwi, czy i ona żywi podobne uczucia względem ciebie…

Dopowiedziawszy tych słów, zerknął na Pauline.

– Panie Bartuszu, powiem szczerze. Nie z wyrachowania, ale z serca – pan Nicola nigdy nie był mi obojętny, od owego wieczoru w Wenecji. Co prawda czas sprawił, że mi się jego obraz w sercu nieco zamglił, lecz teraz odżył i barwy odzyskał. Ja się trapię czym innym…

– Czymże? – zapytał Białecki.

– Czy biorąc za żonę obcą ci osobę, nędzarkę, po jakimś czasie mnie nie odtrącisz i mną nie wzgardzisz?…

– Pauline! Ty pojęcia nie masz, z jakiej ja nędzy się wyrwałem! Ty przy mnie, nawet w tej chwili, byłabyś bogaczką!

Ujął jej dłonie w swoje, ucałował z żarliwością i z całej mocy przycisnął do serca.

A potem jął snuć opowieść o swoim życiu…

A Pauline coraz bardziej się zdumiewała, nie mogąc pojąć, jak los może zmieniać tak ludzkie życie. Los? Przypadek? A może Bóg?

– A może Szatan?… – wychrypiał pan Bartusz i przeżegnał się, bo w miarę jak słuchał opowieści Mikołaja, a w szczególności o tej jego relacji z tajemniczym markizem czy też hrabią, bo trudno się było połapać, kim tak naprawdę jest, nabierał coraz głębszego przekonania, że bynajmniej nie jest on bogatym niczym indyjski nabab filantropem i że za tym, co uczynił dla Mikołaja, musi stać jakaś nieczysta kombinacja, jakiś diabelski plan.

Tymczasem jednak co innego było pilniejsze.

– Panie gospodarzu – Bartusz skinął na oberżystę. – Czy znajdzie się jakaś przytulna izdebka dla tego oto dziewczęcia?

– Ależ naturalnie, dostojny panie, ależ naturalnie.

– Podajże nam tedy, co masz najlepszego na kolację, a potem udamy się na spoczynek.

– Mam znakomicie przyrządzonego pieczonego kapłona.

– A czy skórkę ma chrupką?

– Och! Délice!

– Więc podaj gospodarzu. I wina zacnego też. Najwyborniejszego, jakie masz w piwniczce! Stęskniłem się za węgrzynem, ale tutaj go nie macie.

– Nie wszystko zrozumiałem, więc gdybyś, szlachetny panie, zechciał…

– Prosiłem o wino, najlepsze. A reszty nie musisz wiedzieć. Ot co!

Szynkarz się zatem skłonił z szacunkiem i oddalił, by spełnić zamówienie. Tacy goście, jak ci dwaj cudzoziemcy nieczęsto się mu trafiali. Widać było, że są nadzwyczaj zamożni i na dodatek niczego sobie nie skąpią.

Krzyżowe drogi

Mikołaj prawie nie spał tej nocy, rozmyślał gdzie się udać. Czy wrócić do Polski, czy pozostać we Francji, a może skierować z powrotem do Italii, która go zauroczyła? Na myśl przychodziła mu również Hiszpania, a dokładniej Salamanka, którą mu markiz ongiś podpowiadał i gdzie, na tamecznym uniwersytecie, kształcił się przed wiekami jego przodek Jur Białecki, który również nader dziwne małżeństwo zawarł… Ostatecznie jednak niczego nie wymyślił. Gdziekolwiek chciałby się udać z panną i towarzyszem-opiekunem, wpierw i tak należało pozałatwiać formalności, dlatego opuściwszy Pontarlier, ruszyli do Pikardii, do Laon, bo tam Pauline była chrzczona.

* * *

Gdy Młody pan Białecki wygrzebał się bladym świtem ze skotłowanej pościeli, bolała go głowa i całkiem nie miał humoru. Spał podle i czuł się niewypoczęty. Pomyślał, że może, gdy przed śniadaniem zażyje powietrza, to umysł mu się przejaśni, a nastrój poprawi.

Wędrował niespiesznie, bez celu, a chłodne i rześkie powietrze studziło mu głowę. Nogi zaniosły go ku niezbyt okazałej, ale pięknej starożytnej budowli, ku Chapelle des Templiers1.

Obejrzał budynek z zaciekawieniem. Składał się on z czterech jakby segmentów, patrząc od wschodu – z niewielkiej i niskiej absydy, dalej, idąc ku zachodowi, była jakby obszerniejsza prostokątna część prezbiterium, dalej – najwyższa i najokazalsza w całym budynku nawa i wreszcie przedsionek czy też inaczej mówiąc kruchta. Całość umurowana była z poszarzałego kamiennego ciosu, tu i ówdzie pokrytego szarozielonkawymi plamami glonów, a nawet i zrudziałym o tej porze roku mchem.

Mikołaj, przyglądając się kaplicy, kątem oka zauważył, że jakaś ludzka postać przemknęła się spiesznie ku wielkim drzwiom, a ponieważ on stał od strony południowej i to nieco z boku, to nie widział owej sylwetki nazbyt wyraźnie. Dałby sobie jednak głowę uciąć, że dostrzegł Ballettiego.

– Panie markizie! – zawołał i ruszył w stronę wejścia.

Na jego okrzyk nie było żadnej reakcji. Ujął masywną klamkę i nacisnął ją, ale drzwi były zawarte i nie można było wejść do wnętrza.

– Omam jakiś czy co? – zamruczał sam do siebie. – Ale nie, to był Balletti! Na pewno był to on. Wejść do wnętrza świątyńki i zamknąć za sobą drzwi mógł, nim ja do owych drzwi dotarłem. Tylko skąd on tu? I po co?

Ostatecznie jednak, szarpnąwszy jeszcze klamką dla spokoju sumienia, że tak łatwo się nie poddał, dał spokój i zawrócił do oberży.

* * *

Śniadanie było wyborne i bardzo smakowało Pauline, podobnie zresztą, jak i Bartuszowi, tylko Białecki jadł jakby z musu, bynajmniej nie rozkoszując się smakami.

Co to wam, paniczu?

I Mikołaj opowiedział o porannej przygodzie.

Cóż… moim zdaniem trza czym prędzej zdobyć metrykę chrztu panny Pauline, z adnotacją proboszcza, że nigdy w związek małżeński nie weszła i czym prędzej się stąd wynosić.

– Panie Bartuszu! Ale dokąd? Bo jeśli na hrabiego można się natknąć praktycznie wszędzie, to jakaż to różnica gdzie się znajdziemy? Tylko że od chwili gdyście nazwali go Szatanem, mimo dobrodziejstw, jakie mi wyświadczył, łącząc owo z ostatnimi zdarzeniami, jakoś mi tak zrobiło się nieswojo i lęk mnie ogarnął. A patrząc racjonalnie, to przecież żadnych podstaw nie mam, iżby się hrabiego obawiać, bo wszystko czegom od niego doświadczył, to przecie samo dobro. A na dodatek niczego w zamian nie chciał. Nigdy.

– Niby racja – przytaknął stary szlachcic. – Ale co ze ślubem? Gdzie go pan zamiarujesz zawrzeć?

Prawdę powiedziawszy, to gdziekolwiek.

– Ale bardzo dostojnie byłoby w Paryżu, w katedrze Notre-Dame… – rozmarzył się Bartusz.

– Może niech zdecyduje moja narzeczona?

– Och tak! – plasnęła w ręce zadowolona. – W Paryżu! Tam przynajmniej będę mogła zaprosić wszystkich tych, którzy mnie od śmierci ciotki nie chcą znać, albo udają, że nie poznają!

Zaśmiał się Bartusz, zaśmiał i Białecki.

– Niechże będzie, jak chcesz – powiedział ten ostatni. – Wzbudzać u ludzi zazdrość to niezbyt przyzwoite, lecz doskonale cię rozumiem. A ponieważ i ja chciałbym zachować się podobnie, równie nieprzyzwoicie, to gdy tylko się pobierzemy, natychmiast ruszymy do Polski, do mojego rodzinnego miasta, do Sandomierza!

– Gdzie ty Kaju, tam ja Kaja…2 – z wielką powagą na twarzy rzekła Pauline.

– No tośmy uradzili. Zabaczywszy jednak o najważniejszym – odezwał się pan Bartusz.

– O czym to? Co waćpan masz na myśli? – zaniepokoił się Mikołaj.

– Ano to, że z dnia na dzień ślubu się nie bierze. Najpierw zapowiedzi…

– Istotnie… to przeszkoda… ślub się odwlecze o ładne parę tygodni, bo to i droga stąd do Paryża niekrótka i zapowiedzi

– Mniemam – znów się odezwał pan Zbylut – że i na to można znaleźć radę.

– Jaką! – pospołu zawołali Pauline i Nicola.

– Taką, że biskup może udzielić dyspensy od zapowiedzi. Warunek – żeby go tylko przekonać. Więc tyle czasu zmitrężymy co na dojazd do stołecznego miasta. Tylko jak przekonać biskupa do naszych racji?

– No, z tym akurat nie powinno być większego problemu, roześmiał się pan Białecki.

– Nie rozumiem? – powiedziała Pauline.

Lecz Mikołaj w odpowiedzi tylko brzęknął mieszkiem, który wydobył z zanadrza.

– Rzeczywiście, to powinno usunąć wszelkie przeszkody – parsknął śmiechem stary szlachciura.

* * *

Kauzyperda w wyszarzałej rewerendzie o chytrym wyrazie twarzy, który przyjął panów Białeckiego i Bartusza, usłyszawszy, po co przyszli, zrobił bardzo ważną minę i jął piętrzyć trudności.

Trwało to czas jakiś, aż się pan Zbylut zirytował i prosto z mostu palnął, po łacinie, bo chciał zrobić na księżyku wra-żenie.

Reverendissime! Myśmy tu przyszyli po to byś rzecz całą – czystą i klarowną – po naszej myśli w Kurii załatwił, a nie piętrzył trudności! Prawo w tej materii znamy, a ciebie przyszliśmy wynająć, byś młodych reprezentując, wystarał się o dyspensę. Dokumenty obojga narzeczonych masz przed sobą, niczego nie zakwestionowałeś, wymień więc kwotę, powiedz, jak bardzo cenisz swój czas i dojścia do kurialnych urzędników, a sumę całą zaraz dostaniesz. O wycenę twojej mądrości i wiedzy nie pytam i chyba wiesz, reverendissime, czemu – tu się Bartusz uśmiechnął szyderczo.

– Dobrze, już dobrze, panie Bartuszu – Mikołaj wyciągnął sakiewkę i wyłożył na stół kilka złotych monet. – Śpieszno nam bardzo wielebny. Czy tyle wystarczy? To przecie nie za żadne oszustwo, ale za zwykłe przyśpieszenie procedury.

* * *

Paryska katedra Najświętszej Maryi Panny, chociaż nie była wypełniona po brzegi, ale gości, czy może raczej gapiów była dostateczna liczba, żeby wieść o tym niezwyczajnym ślubie, rozeszła się po mieście i arystokratycznych salonach.

Mikołaj prezentował się wspaniale! Na tę najważniejszą w swoim dotychczasowym życiu uroczystość przywdział strój polski. Ubrany był w karmazynowy kontusz, ściągnięty w talii pasem słuckim jedwabnym tkanym złotem w przebogate wzory, do którego przytroczona była karabela w srebrnej pochwie. Tak pochwa, jak i głowica szabli wysadzane były turkusami, agatami, czerwonymi onyksami i malachitami. Pod kontuszem miał słomkowoblady żupan, na nogach safianowe, tej samej barwy co żupan, buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem.

Przed wejściem do świątyni zdjął czapkę z głowy i wydobył szablę z pochwy, oddając je na przechowanie wynajętemu na tę okoliczność służce kościelnemu, po naszemu świątnikowi, który miał na młodą parę czekać w kruchcie, nie wchodząc nawet za próg świątyni. Mógł był co prawda wejść do kościoła z bronią, ale tego nie chciał. Z szacunku dla Pana Boga…

Zagrały organy, młoda para ruszyła wolnym krokiem ku wielkiemu ołtarzowi… Pauline w przecudownej i niezwykle kosztownej sukni, której tren niosły małe dziewczynki z rodzin z nią spokrewnionych, bo krewniacy teraz jakoś przypomnieli sobie o jej istnieniu, być może licząc, iż uda im się cokolwiek uskubać z majątku Mikołaja, o którym plotka niosła, iż jest bogaty niczym indyjski maharadża, zarumieniona z nadmiaru wrażeń i chyba jednak… wreszcie… szczęśliwa. Rozkochanym wzrokiem wpatrywała się w tego pięknego chłopca, który szedł obok niej. Albowiem marsz ku ołtarzowi odbywał się na sposób polski, gdzie oboje narzeczeni idą pospołu już od samego podchórza… a zresztą ani jedno, ani drugie z nich nie miało rodziców, a obcych nie chcieli prosić o występowanie w zastępstwie pomarłych…

* * *

No to już ostatni moment – powiedział Bartusz, nakazując zatrzymać karetę u stóp kamiennej figury starożytnej roboty wyobrażającej Pietę trzymającą na kolanach martwe ciało Syna zdjęte z Drzewa Odkupienia.

– Na co? – zapytał Mikołaj.

– Oto krzyżowe drogi, możemy jeszcze zawrócić, a jeśli nie, to skręciwszy w prawo, ruszymy ku niemieckiej granicy.

– Istotnie, krzyżowe drogi… Skręcaj w prawo! – gromkim głosem Mikołaj wydał polecenie stangretowi.

Koła zaturkotały na wybojach, po niedługim czasie pomnik na rozstajach dróg zniknął im z oczu. Przed podróżującymi ścielił się zakurzony gościniec wiodący ich w rodzinne strony.

Tylko jedna Pauline serce miała ściśnięte obawą, co to będzie i jak to będzie w dalekim obcym kraju, przez który na domiar złego ustawicznie przetaczały się wojny…

Pora chyba zacząć uczyć się polskiego? – zagadał do dziewczyny pan Bartusz.

– Istotnie, pora, chociaż nie jest to łatwy język, sykliwy i szeleszczący, ale może jakoś sobie poradzę.

– Poradzisz sobie aśćka, poradzisz.

Je ne comprends pas3

– Poradzisz sobie, madame, poradzisz – powtórzył po francusku pan Zbylut. To co? Zaczynamy?

– Już? – zdziwiła się pani Białecka.

– A na cóż czekać?

– Niechże panu będzie, monsieur – westchnęła młoda pani.

W Sandomierzu

Od wjechania w granice Rzeczypospolitej, kraj wyglądał bardzo nędznie. Najpierw, w roku 1655, najazd szwedzki, bratobójcze wojny ukrainne, Moskwa, Turcy, Rakoczy, a teraz walka o sukcesję polską między Augustem a Stanisławem. I Sasi i Moskwicini i znów Szwedzi… Ograbiane sukcesywnie wsie, miasta popadające w ruinę, bieda snująca się wraz z mgłami i nędza niczym srogi mróz paraliżująca wszelką nadzieję.

Wszystko wskazywało na to, że kraj zasobny przez wieki całe, mlekiem i miodem płynący, dziś ze szczętem zmarniały, chyba już nigdy nie podźwignie się z ruiny. Już nigdy…

Może jeszcze co poniektórym się zdawało, gdy spoglądali na te nędzne resztki, na potrzaskane rumowiska dawnej świetności, że kiedyś przecie musi nadejść taki dzień, gdy wszystko się odrodzi i radość wróci do serc i szczęście zalśni w oczach i sytość zagości w brzuchach nędzarzy… a krwi obcej łakomcy, zachłanni bogacze i krwi obcej chciwcy żarłoczni zadławią się tym sadłem, które to z Rzeczpospolitej i polskich biedaków wyssali… ale to były niestety mrzonki jeno… takie rojenia, które się nigdy nie ziszczają…

Podróżni zatrzymali się blisko Sandomierza, tak blisko, że można było to miasto cudne, zatopione w sadach i winnicach, podziwiać w całej krasie. Słońce chyliło się już ku zachodowi, rozpalając płomieniste, krwią nasiąkłe, ale i złotem i fioletami, rozsnute na nieboskłonie zorze.

Ziemia stygła, na źdźbłach traw i łodyżkach ziół i kwiatów poczynały srebrzyć się pierwsze krople rosy drżące od lekkich muśnięć oddechu parującej ziemi.

Pachniało wokół wręcz odurzająco – ckliwie rumiankami, balsamicznie lebiodką, słodkawo różowopurpurowym kwiatem dzikiego groszku i gorzko złotymi koszykami wrotyczu.

Jakiś zapóźniony trzmiel zmierzał, ciężko bucząc, ku wlotowi do swojej norki, w której, pod ziemią miał swoje gniazdo i skromniuśki plasterek pełen nakropu4 – świeżego nektaru

Jaskółki śmigały hen, wysoko, po niebie, wieszcząc piękną pogodę na nadchodzący dzień. Na pobliskich rosochatych wierzbach stado wróbli odprawiało swoje ćwierkliwe nieszpory.

Tu i ówdzie dało się jeszcze słyszeć pojedyncze podzwaniania koników polnych, ale i te wkrótce całkiem ucichły.

Gdzieś, spoza obłego zbocza trawiastego wzgórka niosło się przeciągłe muczenie krów, które najedzone do sytości, niosły teraz do obór wymiona obrzmiałe od przepełniającego je tłustego mleka.

Mikołaj długo stał i wpatrywał się w ukochane miasto. Twarz miał poważną, smutną i zwilgotniałe oczy. Przez głowę przelatywały mu obrazy dni, pór roku, lat, które tutaj spędził… i chwile pełne tęsknoty za tym, co mu było najbliższe, najbliższe jego sercu, tęsknoty za wyboistymi uliczkami, aromatami kadzideł, którymi nasiąkły mury prastarych świątyń, za brzęczeniem pszczół buszujących śród kwitnących lip, za kłakami babiego lata płynącymi w spokojnym jesiennym powietrzu, za pierwszym śniegiem – puszystym i miękkim i za strumykami wody, która cienkimi strużkami podczas roztopów pędem spływała z wysoczyzn sandomierskich wzgórz prosto ku wiślanym rozlewiskom…

– Ruszajmy – odezwał się po chwili.

– Ba! Lecz dokąd? – z niepokojem w głosie zapytał pan Bartusz. – Na noc się ma. Dziś już raczej nic nie zdziałamy.

– Co zatem?

– Czy jest tu jakaś karczma, gospoda, zajazd – jak zwał tak zwał, no, jakieś miejsce, gdzie byśmy mogli spokojnie noc przespać?

– I owszem. Jest. A co? Nie widział waszmość, wszak bywałeś nie jeden raz w Sandomierzu.

– I owszem, alem nigdy z zajazdów nie korzystał, bo mnie na ów luksus nie było stać, dlategom się za nimi nie rozglądał.

– To gdzieś acan sypiał?

– A gdzie się dało, zwykle u znajomków, czasem i pod gołym niebem. No, ale gdzie ta karczma? Daleko?

– Nie, o kwadrans stąd… może parę minut dalej. „Rzym” się nazywa.

– O! Też pięknie! – w głosie pana Bartusza dało się słyszeć jakby lekkie zaniepokojenie. – A czy to ten sam „Rzym”?

– Niestety.

– Mój Boże!

– Nie turbuj się waćpan, nic nam nie będzie! – Mikołaj w głos się roześmiał.

– O czymże, to panowie rozmawiacie.

– At! Nic takiego – Mikołaj chciał zbyć żonę.

– Ale ja chcę wiedzieć!

– Tylko się nie wystrasz. Karczma, w której przyjdzie nam nocować, słynna jest z tego, że jak głosi pradawna legenda, z niej to właśnie diabeł porwał doktora nauk tajemnych szlachetnie urodzonego pana Twardowskiego, z łacińska Tvardoviusem zwanego.

– A czemuż go porwał?

– Twardowski bowiem miał nadzieję go oszukać i paktu, jaki zawarł ze Złym, nie zamiarował dotrzymywać.

– Lecz myśmy żadnych paktów nie zawierali, więc lękać się nie ma czego.

No właśnie!

Woźnica szarpnął lejcami i konie ruszyły stępa.

– W którą stronę mam jechać? – zapytał pana Białeckiego.

– Tędy, prosto, wąwozem, a gdy wyjedziesz na szczyt wzniesienia, dokąd cię ten parów zaprowadzi, to znajdziemy się nieomal na podworcu karczmy.

Koła turkotały na wybojach, a pan Bartusz przeżegnawszy się zamaszyście, zaczął chwalić Pana Boga śpiewem, a pienia te musiały być Stwórcy miłe, albowiem szlachciura miał wyjątkowo piękny, czysty baryton.

Chwała Bogu w wysokości

A na tej ziemskiej niskości

Niechaj miły pokój będzie

Ludziom dobrej woli wszędzie.

Wielbimy Cię, pokłon dając

Błogosławim, wychwalając

Dzięki czynim z uprzejmości

Dla Twojej chwały wielkości.

Królu w niebie panujący

Boże Ojcze wszechmogący

Boże Synu Chryste Panie

Niech wam chwała nie ustanie.

Baranku Boży, co winy

Gładzisz świata; Tyś jedyny

Syn jest Ojca przedwiecznego

Bez matki, z istoty Jego.

Racz się zmiłować nad nami

Nie gardź naszymi prośbami

Daj się nam ubłagać, Panie

Odpuść za grzechy karanie.

Który siedzisz na prawicy

Boga Ojca, my grzesznicy

Pokornie k’tobie wołamy

Jezu zmiłuj się nad nami.

Boś Ty sam Pan jest największy,

Sam najwyższy, sam najświętszy

z Duchem Świętym w Chwale Twego

Ojca Boga wszechmocnego.

* * *

Woźnica z karetą i podróżnymi kuframi pozostał w „Rzymie”, natomiast Mikołaj, Pauline i pan Zbylut wyruszyli na miasto.

Niegdyś ludne, rojące się od miejscowych i przyjezdnych kupców, gwarne i wesołe, teraz wyglądało na opustoszałe i ponure, a nawet wręcz nasiąkłe rozpaczą.

Na miejscu wspaniałych renesansowych, czy też gotyckich, a przebudowanych później w renesansowej manierze kamienic, przycupnęło teraz wiele byle jakich chałup, niewyglądających lepiej niż kmiece zagrody. Niektóre ze znakomitych budowli zgorzały, inne z nudów doprowadzili do ruiny sascy żołdacy, którzy stacjonowali w Sandomierzu, a właścicieli nie było już stać na odbudowanie ich takimi, jakimi były, czy choćby na gruntowny remont tych, które się jako tako ostały, zdewastowane tylko ale całe.

Bruk na rynku powybijany i dziurawy, uliczki zapuszczone, miejskie mury baszty i bramy nadwątlone, połatane bodaj jak i byle czym. Zapuszczone sady i opustoszałe winnice, kędy wiły się na wpół już zdziczałe, niecięte i niepielęgnowane latorośle winogradu, sprawiały wrażenie przygnębiające, chociaż nie brakowało im swoistego tajemniczego uroku.

To, co minionego wieczora z daleka wyglądało tak wspaniale oraz imponująco, z bliska już takim nie było.

Sporo też było pustych placów tak intra, jak i extra muros5. Widząc je, pan Zbylut Bartusz powiedział:

– Zastanawiał się panicz, gdzie mógłby zamieszkać. Patrząc na te pustacie porosłe pokrzywą, pomyślałem sobie, że można by ze dwie-trzy sąsiadujące ze sobą parcele kupić i to raczej za psi grosz i jakiś zacny dom postawić z ogrodem, nie gorszy niż tamten, co na skraju górnej pierzei Rynku stoi, a ongiś należał nie do byle kogo, bo do samych Oleśnickich, do królewiąt, karmazynów, kardynałów.

– Może i macie rację? Muszę owo rozważyć. Ale nim dom stanie, to gdzie niby mamy zamieszkać?

– A na przykład w Warszawie, niech pani Pauline zobaczy, jak wygląda stolica, a może i dwór królewski.

– Do Krakowa byłoby bliżej.

– Może, ale teraz to prowincja, a od czasu, gdy Szwedzi Wawel z dymem puścili, to aż żal serce ściska, przecie żeśmy sami widzieli, udając się z hrabią do Italii.

– A co? Sandomierz to niby nie prowincja? I jak wygląda? Jedna ruina.

– Niby, ale to nasza ruina, miasto stołeczne naszej ziemi i w sercu go winniśmy zawsze nosić.

– Nie wiedziałem waszmość panie, żeście taki patriota.

– A to wada?

– Skądże! To w dzisiejszych czasach rzadka zaleta… a może nie?… może istotnie wada?… Lecz gdyby więcej panów braci tak myślało, a kraj w sercu mieli, to może wszystko by się jakoś w tej naszej Rzeczypospolitej uładziło i do prządku przyszło, a tak?…

– Więc co robimy?

– Chyba wasszmości posłucham. Ziemię tutaj kupię, architekta najmę, mularzy, cieślów i kto tam będzie jeszcze potrzebny i niechże dworzyszcze zacne nam budują. Tylko…

– Tylko co?

– Nadzorca nad całością, rzetelny i uczciwy by mi się tu jeszcze zdał.

– Prawda – przytwierdził Bartusz.

Mikołaj zaczął go świdrować oczami.

– A czemuż to panicz tak się we mnie wpatruje? Jakbym był młodą i gładką białogłową.

– Et, głupoty opowiadacie! Przyglądam się waszeci, bom sobie pomyślał, iż nikogo lepszego od waszeci na tego nadzorcę chyba by mi się nie udało znaleźć.

Bartusz nic się nie odezwał, głowę tylko spuścił i pilnie przypatrywał się swoim odrobinę już podniszczonym butom.

– No? Panie Zbylucie złoty? Co wy na to?

– Przecie mam swój domek, parę prętów gruntu, no i tę karczmę, co mi ją pan markiz, czy też hrabia, licho wie, kto on, zafundował.

– Domek wynajmiecie, karczmarza i tak nie upilnujecie – zechce wasz oszukiwać, to i będąc na miejscu nie zapobieżecie temu, a tu mogę wam stancję jakąś wynająć, albo nawet i kupić. Pensyjkę zacną też wam wyznaczę i zamieszkamy w bliskości. Waszmość mi tu budowy dopilnujesz, a jak już wszystko będzie ukończone, zjedziemy z moją panią małżonką i urządzimy wszystko, tak by dziadki, jeśli nas nimi Pan Bóg zechce obdarować w Swojej łaskawości, mogły godnie, godziwie i przyzwoicie mieszkać.

– Hm… propozycja kusząca… tylko…

– Tylko co?

– Ano nie dobiegł jeszcze końca ów czas, przez który zobowiązał mnie hrabia do czuwania nad paniczem.

– Rzeczywiście.

– Więc… muszę z państwem… do Warszawy…

Mikołaj nic na to nie odrzekł, ale widać było, iż intensywnie głowę natęża, jakie wynaleźć wyjście z tej sytuacji, aż w końcu powiedział, co wykoncypował:

– Z jednej strony tak, macie rację, czas waszmości kontraktu się jeszcze nie skończył, lecz okoliczności uległy zmianie. Ożeniłem się i tego nie zmienicie. Więc pomyślałem sobie, że może rzecz całą urządzimy tak: waszmość zostaniesz w Sandomierzu dopilnować budowy, natomiast wasza małżonka pojedzie, jako dama do towarzystwa, pani Pauline.

– Jako kto?! – zdumiał się Bartusz.

– Jako dama do towarzystwa – powtórzył pan Białecki.

Pan Zbylut parsknął śmiechem, ale się zaraz zmitygował.

– Niechże mi panicz wybaczy, lecz jaka z niej może być dama do towarzystwa, kiedy ona ledwo na książce do nabożeństwa umie czytać. Ani obyczajów dworskich nie zna, ani porządnie wysłowić się nie potrafi. Ba! Ani nawet nie ma się w co przyodziać. Toż to biedna i ciemna parafianka! Chociaż serce złote.

– A może to i lepiej? Pani Pauline ją ubierze, we francuskim obyczaju podkształci. Jedna drugą będzie uczyć – po polsku i po francusku. Pańska małżonka, kochany panie Bartuszu, będzie jej niczym matka, bo na przyjaciółkę nazbyt wiekowa. Tak czy siak, to pewno lżej się będzie dogadać dwóm niewiastom niż niewieście z mężami. No i dzięki temu moja Pauline nie będzie się czuć samotna.

* * *

Robota majstrom paliła się w rękach. Na obszernym placu, którego większą część nie stanowiła jednak płaszczyzna, lecz łagodny skłon staromiejskiego stoku przechodzący – patrząc w kierunku nadwiślańskich błoni – w ostry obryw stromej lessowej ściany, położony za murami, po drugiej stronie przepaścistego parowu oddzielającego Wzgórze Gostomianum, od Miejskiego, powyżej Bramy Lubelskiej, przez miejscowych potocznie nazywanej Furtą Rybacką, bo rybitwy6 tędy swój połów do miasta wnosili, wytyczono obszerny prostokąt i jęto kopać głęboki dół, żeby dom miał solidne podpiwniczenie i bardzo krzepki fundament. A śpieszono się bardzo, bo choć pogoda sprzyjała, to jesień już snuła się mgłami po wąwozach i zaczynała złocić i czerwienić liście…

W promieniach Bożego błogosławieństwa

Państwo Białeccy byli szczęśliwi. Mieszkali w pięknym, wygodnym, dostatnim domu z cudownym widokiem na Wisłę, na Góry Pieprzowe i het, dalej jeszcze – na Sandomierską Kotlinę ciągnącą się aż po horyzont, a porosłą odwieczną puszczą, w którą wgryzały się wsie i uprawne pola.

Jednego co im brakowało, to pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka i jego zacnej małżonki, którzy na dobre powrócili w swoje strony, chociaż obiecali, że będą państwa Białeckich odwiedzać tak często, jak się tylko da.

Mikołaj, nie obnosił się ze swoją zamożnością, mimo iż nie stronił od życia towarzyskiego, to pieniądze wydawał z rozwagą. Jego małżonka rozkochała się w nim bez pamięci, chociaż na samym początku tylko bardzo go lubiła, a poślubiła, prawdę powiedziawszy, głównie dlatego, że zdało się jej to najlepszym i najrozsądniejszym wyjściem w jej nader trudnej, jeśli nie rozpaczliwej wręcz życiowej sytuacji.

I dziękowała teraz Bogu, że nigdy tego kroku, tej decyzji nie musiała żałować.

Po blisko rocznym pobycie w Warszawie, gdzie – zda się, iż dzięki pieniądzom młodego pana Białeckiego, udało im się bywać na dworze królewskim – zauważywszy, że August II Mocny coraz bardziej łakomym wzrokiem zerka na piękną panią Pauline, uznali, iż nie ma co licha kusić i powrócili do Sandomierza.

A tu na świat przyszło ich pierwsze dzieciątko, córeczka Małgorzata-Hortensja, która pojawiła się na świecie na sam koniec cudnego, słonecznego, przesyconego słońcem i woniami ziół i kwiatów maja 1713 roku.

W lipcu zaś roku następnego Pauline powiła drugą córkę Dianę-Teresę, a pod koniec października roku 1716 trzecią – Marię-Krystynę.

Co prawda Mikołaj, zostawszy po raz trzeci ojcem dziewczynki, poczuł się odrobinę zawiedziony, bo – jak większość mężczyzn – pragnął męskiego potomka, który by poniósł nazwisko i tradycje rodu w nadchodzące lata.

Nie tracił jednakowoż nadziei, że prędzej czy później doczeka się dziedzica. A można rzec, iż spodziewał się tego raczej prędzej, niż później, bo już w lutym roku 1717 Pauline mu oświadczyła, że jest przy nadziei. Wystarczyło zatem zaczekać do października, żeby przekonać się, czy rachuby pana Mikołaja tym razem się ziszczą, czy też po raz kolejny spotka go zawód.

Tak było, czy inaczej, tak czy inaczej miałoby być w przyszłości, to zawsze solennie Stwórcy za wszystko dziękował, a córeczki kochał ponad miarę, aż to nieco dziwiło tych, którzy z boku na tę sielankę zerkali. No bo jakże to? Dziewczęta nie dziedziczą nazwiska ani też nie przedłużają rodu. To za co je aż tak kochać?

Tak więc od ślubu Białeckich dni, miesiące i lata przemijały spokojnie. Słoneczko wschodziło i zachodziło, świat się na przemian zielenił, złocił bądź okrywał niepokalaną białością, a żar uczuć w sercach małżonków nie tylko, że nie stygł, ale jakby ciągle rozpalał się większy i większy

Chociaż i w kraju i w mieście wciąż nie było spokojnie, a po Sandomierzu nadal hasali sascy żołdacy, to Białeckich jakoś szczęśliwie nikt nie zaczepiał, być może widząc zasobność, maniery, powagę i odwagę pana Mikołaja, obawiano się ich napastować, albowiem nie wiadomo było, jakie mieli koneksje i jak daleko sięgały ręce ich przyjaciół. O ich znajomości z królem też powszechnie wiedziano.

Co zaś do miejscowych mieszczańskich elit to te akurat spoglądały z nieskrywaną zawiścią na państwa Białeckich, pamiętając dobrze, z jakiej nędzy wydźwignął się Mikołaj, więc teraz jego powodzenie, przyjemne i zasobne życie, kochająca rodzina i ogólnie Boże błogosławieństwo wzbudzały całkiem bezinteresowną zawiść, zazdrość, a u co poniektórych może i nienawiść nawet. Bo na dodatek jeszcze był szlachcicem.

Mikołaja to najpierw bolało i czuł owo, jakby kolec w sercu, w którym to miasto i jego mieszkańców zawsze nosił, ale z czasem, widząc, że nie jest w stanie zmienić do siebie nastawienia, ani zyskać akceptacji tych, którzy nie wiedzieć czemu uważali się za lepszych od Mikołaja, chociaż na drabinie społecznej zajmowali niższe szczeble, machnął na wszystko ręką i usunął się w cień. Jednakowoż przykrość całkiem nie opuściła jego duszy, bo tak Bogiem a prawdą, choć wysoko urodzony i nieubogi bynajmniej, gdzieś we środku czuł się ciągle tym bosym, obdartym i przeważnie głodnym chłopakiem z przedmieścia, z tej izby zimnej i ciemnej, w której nawet podłogi nie było, a gliniana polepa. Do szlachty, chociaż od życia towarzyskiego, jako się już wcześniej napomknęło, nie stronił, to jednak nie miał zbytniej śmiałości. A zresztą i miejscowa szlachta, mimo iż pochodził ze starożytnego rodu i zdawało się, że dzięki pieniądzom tajemniczego hrabiego, pozycje odzyskał, nie do końca miała go za jednego ze swoich i zachowywano względem niego dość widoczny dystans, po trosze traktując jak nuworysza.

Pomyślał więc sobie, że gdy dzieci podrosną tylko nieco, gdy najstarsza z dziewczynek osiągnie pięć-sześć lat, to chyba jednak, mimo że swój rodzinny Sandomierz kochał bardzo, wyjedzie z tego niewdzięcznego miasta, zasiedlonego przez zazdrosnych, głupich, prymitywnych nienawistników. Źle im nie życzył, lecz oglądać te zarozumiałe gęby bufonów i pyszałków aż do końca swoich dni nie miał zamiaru.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Kaplica Templariuszy. (fr.).

2Starorzymska formula wypowiadana przy zawieraniu związku małżeńskiego.

3Nie rozumiem. (franc.).

4Nakrop – tu: nazwa bardzo rzadkiego miodu produkowanego przez trzmiele (Bombus), owady z rodziny pszczołowatych.

5W murach i za murami. (łac.).

6Rybitwy – tu: rybacy zawodowo łowiący na Wiśle i z tego zajęcia utrzymujący rodziny.

“Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem”… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Château de Diziers

Tedy panno Pauline przychodzi nam się rozstać – powiedział Mikołaj, ze smutkiem wpatrując się w śliczną twarzyczkę dziewczyny. – Najchętniej towarzyszyłbym pani w jej dalszej drodze, lecz chyba nie tym razem…

Dziewczę się odrobinę zarumieniło i zasłoniło twarz śnieżnobiałą chusteczką z jedwabnego batystu zdobną monogramem wyhaftowanym nicią barwy wrzosu.

– Może kiedy indziej, Nicola… – szepnęła i opuszczając karetę, niby to niechcący upuściła chusteczkę.

Białecki się czym prędzej schylił i podniósłszy ją, wyciągnął rękę ku pannie, ale ta udała, że tego nie widzi i pośpiesznie oddaliła się w stronę zajazdu, gdzie z towarzyszką miały się zatrzymać do czasu, aż ich pojazd zostanie naprawiony.

Mikołaj zatem ukrył ową chustkę w zanadrzu na sercu, w którym na nowo zatliła się nadzieja na wzajemność uczucia, i ze smutkiem spoglądał na znikająca w drzwiach gospody śliczną Pauline.

– Oj, paniczu, paniczu – westchnął Bartuszżal mi was… pierwsze zakochanie i takie pechowe…

Zawiesił głos, widząc, że chłopakowi oczy wilgotnieją, bo nie chciał go wpędzać w zakłopotanie, ani tym bardziej zawstydzać. Lecz Białecki, poskromiwszy ucisk w gardle i łzy cisnące się do oczu rzekł:

– Tak waszmość myśli?… Może jeszcze kiedyś nasze drogi się skrzyżują. Nie może być przypadkiem, że już dwakroć – nie spodziewając się tego zupełnie – przyszło nam się spotkać…

– Więc panicz nie zaprzeczając temu, com powiedział o zakochaniu, tym samym jakby owemu przytaknął?

– Nie mam się czego wstydzić…

– A pewnie! Obojeście młodzi, oboje piękni, niczym aniołowie niebiescy. Pan na dodatek jesteś zamożny, ona chyba raczej nie… Ergo – raczej nic poważniejszego z tej miłości wyjść nie może. No… chyba…

– Co chyba?

– Chyba że weźmie ją panicz za kochankę. To teraz i tutaj bardzo w modzie.

Mikołaj zgrzytnął zębami:

– A nie zapominasz się wasze czasem?

– Wybaczcie paniczu, ale jak już kiedyś rzekłem, mam was prawie za syna, to i troszcząc się o waszą przyszłość, nieraz niebacznie niestosownie się odezwę. Proszę raz jeszcze, wybaczcie. To nie ze złej woli ani dla żartu, ale z troski.

– No niech tam… dobrze… jedźmyż dalej.

* * *

Château de Diziers, miejsce zamieszkania, a dokładniej mówiąc wygnania, Madame Guyon nie prezentowało się zbyt wspaniale. Była to stara warownia wzniesiona w XV stuleciu, a potem rozbudowywana. Zamek składał się z dwóch skrzydeł przylegających do siebie pod kątem prostym, jednej, najstarszej, potężnej krągłej baszty, czy może raczej wieży oraz dwóch mniejszych, ośmiokątnych. Dwie z tych trzech wież nakryte były spiczastymi hełmami, środkowa zaś latarnią.

Fosa, ogród, oranżeria, stajnie i inne zabudowania gospodarcze dopełniały obrazu całości.

Gdy pan Białecki zajechał przed główne wejście, wysiadł, rozejrzał się wokół i bynajmniej nie poczuł się tu dobrze, a wręcz przeciwnie – ogarnął go niepokój, a nawet dziwne drżenie nóg połączone z uczuciem, jakby ktoś przez te trzęsące się nogi wysysał z niego energię, moc.

Pomyślał jednak – „to zapewne po podróży, rozprostuję się, to wrócę do formy”.

– To ja, paniczu, może opowiem się służbie, kim jesteśmy i że panicz byłby wdzięczny, gdyby madame uprzejmie zechciała panicza przyjąć.

Mikołaj przyzwalająco skinął głową. Sam by chyba sobie z tym nie poradził, taki czuł się zlękniony, spięty i – jak już było wyżej – rozdygotany cały, zesłabły. Czemu? Sam tego nie mógł pojąć, ale może fakt, że zobaczy i usłyszy żywą świętą męczennicę, tak okrutnie go deprymował.

* * *

Dystyngowana dama, a zarazem zwyczajna kobieta o twarzy oszpeconej ospą, lecz jednocześnie pięknej niezwykłym spokojem i uduchowieniem malującym się na niej… dama o twarzy staruszki, na której przecież zachowała się młodzieńcza pewność, że nigdy osobiście nie doświadczy żadnych przeciwności losu, wbrew temu, co ją od wielu, wielu lat ustawicznie spotykało… przedziwne połączenie arystokratyzmu z pokorą, mądrości ze skromnością, spokoju i powagi z ogniem gorejącym i trawiącym te uczucia…

Pan Białecki, widząc kogoś tak niezwykłego, poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony i zakłopotany.

Zanim się tutaj wybrał, zapoznał się w miarę szczegółowo z życiorysem madame, dobrze znanej podówczas we Francji. Wiedział, ile cierpień doznała w swym życiu, od najmłodszych nieomal lat. Przez niefortunne małżeństwo, utratę bliskich, chorobę, którą oszpeciła jej twarz i omal nie pozbawiła życia, aż po oskarżenie o herezję, prześladowania ze strony hierarchii kościelnej, tułaczki z więzienia do więzienia, do samej Bastylii wreszcie, gdzie w najciemniejszym, plugawym, pełnym robactwa i szczurów lochu trzymano ją aż cztery lata, w lochu, do którego weszła o własnych siłach, lecz z którego, gdy postanowiono w końcu okazać jej odrobinę litości, trzeba ją było wynosić, bo o własnych siłach nie mogła nawet ustać na nogach

I oto ta kobieta, przyglądając się Mikołajowi, spod wpół przymkniętych powiek, wypowiedziała takie dziwne słowa:

– Pan Bóg bynajmniej nie domaga się takiego twego serca, które zaledwie mogłoby żywić przekonanie, iż aktem łaski uzyskało darowanie win, a co sprawiło, że wyślizgnąłeś się piekielnym czeluściom i nie wpadniesz w przepaść gorejącą. Nie, młodzieńcze, po stokroć nie…

– Więc czego żąda? Nie rozumiem, pani, twoich słów…

– Ach! Pan żąda, byś swoje serce nie tylko oczyścił, lecz oddał je całe i całkowicie Najwyższemu, by twoje ja uschło, obumarło dla świata i zostało ujarzmione, tak iżby mogła go obsiedlić pełnia duchowej czystości, tak doskonałej, że godnej takiego zjednoczenia się z naturą Pana Boga, aby już nic nie miało ni kondycji, ni siły, ni możliwości działania w takim natężeniu, iżby tę czystość zbrukać… A wtedy zdobędziesz pewność zbawienia wiecznego wyłącznie z łaski przez wiarę w najdroższego naszego Zbawiciela… i opuściwszy mroczną pieczarę dotychczasowej egzystencji, zespolony z Jezusem nareszcie posiędziesz pokój Boży i światło

Czyli, jak mam to rozumieć, madame? Wystarczy mi do tego sama wiara i łaska? Toż tego samego lutry nauczają! Czyż nie?

– Tak, panie kawalerze, lecz w zgoła innym znaczeniu.

Zamilkła na chwilę, a potem podjęła przerwany wątek:

– Chociaż trudna to droga i potrzeba czasu, iżby wywikłać się z tego wszystkiego, co cię pęta…

– Jak?

– Nie łudząc się, iż osiągniesz zbawienie poprzez własne starania, a zdając się wyłącznie na łaskę Bożą.

– Wszak wiara bez uczynków jest martwa, jak powiada Apostoł Paweła jak martwa, to i owoców nie przynosi… – szepnął Mikołaj i z nieskrywaną dezaprobatą pokręcił głową. – Poza tym, jak mogę się, jak to ujęłaś, wywikłać, bez uczynków, bez aktów woli?

Panie kawalerze, powtarzam – rzekła z naciskiem winieneś zdać się wyłącznie na łaskę Bożą i o nic się nie trapić, a osiągniesz pełnię wewnętrznego spokoju, co będzie niejako dowodem, że dotarłeś do wyznaczonego każdemu z nas celu.

A życie? Powszednie, zwyczajne? Codzienność niejednaka przecie, bo zmienna niczym pogoda na przedwiośniu?

Madame Guyon już na to pytanie nie udzieliła odpowiedzi. Zamilkła i przymknęła oczy, co pan Białecki odebrał jako delikatną sugestię, że winien odejść, co też i bez większego ociągania się uczynił, bo to, co usłyszał, srodze go zawiodło.

* * *

– Panie Bartuszu, widzę z całą jasnością, żeśmy tu całkiem po próżnicy jechali – rzekł mocno skwaszony Mikołaj.

– I czemuż to, paniczu? Ojciec jezuita w Paryżu zapewniał, że tu odzyskacie spokój ducha. Nie miał racji?

– Ba! Tum go dopiero na dobre stracił!

Niby z jakiego powodu?

– Z powodu dziwacznych słów, zdań, sugestii, nie wiem jak to nazwać, lepiej, celniej dookreślić, których się nasłuchałem z ust starej pani. Oni w tej Francji zwyczajnie, prosto, po dziecięcemu wierzyć w Pana Boga i święty Jego Kościół nie potrafią. Oni wciąż kombinują i jakieś wydumane nauki głoszą. Jedni każą tak się chłostać i z głodu mrzeć, iżby w ten sposób grzechy swoje odkupić, inni na odwyrtkę – nic nie robić i ufać. Ale jak ufać?! Jam z tego dorozumiał się, że zgoła bezmyślnie. Niczym wieprze, czekające przy korycie, aż im gospodarz strawy nałoży, a one przez to tuczyć się będę i słoniną obrastać. Tyle że wieprze nie mają wolności, bo ich jej pozbawiono, więc tyle tylko mogą, ufać, że zostaną nakarmione, tymczasem nam Pan Bóg wolność dał, bo szczodrobliwy i kochający. I nie stworzył nas na podobieństwo wieprzy, ale na Swoje własne. Nie, panie Bartuszu, to dla mnie albo nadto mądre, albo za głupie. Sam już nie wiem.

Bartusz się uśmiechnął, słysząc te słowa i dodał:

– A i pewnie nie brak takich, którzy by kazali paniczowi jak najsromotniej grzeszyć, aby się dzięki temu mógł panicz dostać do nieba.

W to już się raczej nie da uwierzyć.

– A dlaczego? Zależy jak się rzecz całą interesariuszowi naświetli.

– Może i tak, może waszmość masz rację?

– Więc może ruszmy poszukać tych ostatnich – zażartował stary – a wtedy się panicz już ostatecznie z tej dziwacznej, niezdrowej religijności wyzwoli. A ja nadto radzę: do pacierza wrócić, rano i wieczorem, Anioł Pański w południe odmówić, w niedzielę mszy nabożnie wysłuchać i tak będzie najzdrowiej, a nie mędrkować, nie filozofować, nie włazić w każdą szparę, skąd zda się, że jakiś nieziemski blask się wydobywa, a po bliższym się jej przyjrzeniu, wygląda na to, że owo to tylko próchno, co w starych wygniłych we środku wierzbach u nas po nocach świeci mamiącym błękitnawozielonkawym poblaskiem. I nic nadto.

Masz waszmość rację, masz rację.

– Tedy co dalej?

– A co niby ma być. Trza się udać do Blois, noclegu jakiegoś poszukać, a jutrzejszego ranka czym prędzej stąd uciec.

– Mądre słowa i decyzja zacna!

– Tedy siadajmyż do karety i ruszajmy! Decyzja zacna za nami, a zacna kolacja przed nami!

Roześmieli się obaj w głos, tylko stangret zachował powagę na twarzy, bo nie rozumiał, o czym panowie rozmawiali, albowiem rozmawiali po polsku.

Pontarlier

To co paniczu? Dokąd teraz? – zapytał pan Bartusz, obcierając sobie wąsy po sutym śniadaniu, złożonym z chrupkiego pszennego chleba, pasztetu z gęsich wątróbek garnirowanego gotowanymi na twardo jajami przepiórczymi i lekkiego półsłodkiego białego miejscowego, ale bardzo zacnego, wina.

Południe, zachód i kawałeczek północy już zjeździliśmy, więc może dla odmiany ruszmy gdzieś na wschód?

– Niechże będzie na wschód. Tylko czy ta karetka wytrzyma? Prosiłem panicza, by się w nową jakąś, mniej wytłuczoną po wyboistych drogach zaopatrzyć…

– Wiem, wiem, alem nie posłuchał. Mea culpa1. Mieliście, waszmość, rację, a jam jej nie miał. Mea culpa! Chociaż, patrząc z innej strony… taki dziadowski pojazd bezpieczniejszy, bo raczej nikt się nie domyśli, że może mieć skrytkę, w której schowano wielki skarb, czyli te moje luidory.

– Więc zdecydowanie na wschód? Do Paryża nie wracamy? – upewniał się pan Zbylut.

– Nie wracamy.

– A dziewka?

Primo nie żadna tam dziewka, tylko demoiselle Pauline, a po drugie dopiero cośmy ją spotkali w tej okolicy i o powrocie do Paryża nie wspominała, ale mówiła za to, że po krótkiej wizycie, jaką ma złożyć dalszym krewnym w Thoury, uda się jeszcze gdzieś dalej, ale nie pomnę już gdzie, nazwa mi uleciała… o już wiem, do Pontarlier! Czy jakoś tak. Tyle że nie mam pojęcia gdzie to.

Zaraz się dowiemy.

Stary szlachcic skinął na oberżystę, a gdy ten się zbliżył, gnąc się w ukłonach, zapytał:

– Dobry człowieku, a wiecie wy, gdzie się znajduje miejscowość Pontarlier? Czy jakoś tak?…

Pontarlier, tak, Pontarlier. Wiem, na wschód od nas, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Sławne to miasto!

– A czym?

Swoją historią, pięknością, wyjątkowością, bo należy do wolnych ludzi, którzy żadnych panów nad sobą nigdy nie mieli, no i znakomitym absyntem2! Można by śmiało rzec, iż to stolica owego trunku!

Pierwsze słyszę. A jakże ów trunek smakuje?

– Dziwnie – gorzki jest i słodkawy zarazem, barwę ma zielonkawą i tylko zapach, mmm! Cudny!

– Skoro tak, to ruszajmy, paniczu. Chociaż wolałbym zamiast dziwacznej wódki krzepkiego piwa się napić, lecz takiego u tych pożeraczy ślimaków i surowego chwastu nie uświadczysz. Niech więc będzie ono Pontarlier. Wpierw jednakowoż niechby miejscowy kowal, czy inny kołodziej obejrzał tę naszą brykę, czy zdatna jest jeszcze na starych kołach przebyć taki szmat drogi. Pamiętajmyż bowiem, że z Bari italskiego, aż tu żeśmy się nią przyturlali. I to w większości przemieszczając się marnymi drogami!

Miejscowi rzemieślnicy orzekli, że kareta całkiem sprawna i można jej będzie jeszcze długo używać, więc nic nie stało na przeszkodzie, by ruszać tam, dokąd zaplanowali.

Spowiedź

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, siedząc w konfesjonale, udawał, że odmawia brewiarz, a tak naprawdę spoglądał rozmarzonym wzrokiem na piękną młodziutką dziewczynę, której w tejże w świątyni jeszcze nigdy nie widział.

Dziewczę tego nie dostrzegło, bo po pierwsze konfesjonał skrywał mrok bocznej nawy, a po wtóre zatopiona była w żarliwej modlitwie.

Po jakimś czasie zamknęła oprawną w zielony safian z wytłoczonym na okładce ozdobnym krzyżem okrytym pozłotą i złoconymi brzegami kart książkę do nabożeństwa. Przeżegnała się i dyskretnie rozejrzała po wnętrzu kościoła. Wypatrzywszy spowiednika, wyszła z ławki i skierowała się w jego stronę.

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, aż się oblizał na jej widok. Pochylił głowę ku kratce oddzielającej go od penitentki i nadstawił ucha.

Laudetur Jesus Christus… – dziewczyna wymówiła słowa katolickiego pozdrowienia.

In saecula… – odpowiedział kapłan i jeszcze baczniej ucha nadstawił.

Dziewczę, a był to nie kto inny, lecz znana już nam Pauline, z niejakim zakłopotaniem poczęła wyznawać swoje grzeszki, bo jakimiś poważnymi wykroczeniami przeciw prawu Bożemu raczej trudno byłoby je nazwać.

Ale wielebny sługa Kościoła bynajmniej tego nie słuchał, ogarnęła go bowiem taka żądza, iż z nieopisanym trudem się tylko hamował, by nie wciągnąć panny do konfesjonału i tę śliczną delikatną twarzyczkę obsypać pocałunkami… na początek oczywiście…

Dziwne? Być może, ale trzeba nam wiedzieć, iż wielebny ojciec Girard, choć przyodziany w zakonne szatki, potajemnie wyznawał idee Amalryka z Beny3, Braci i Sióstr Wolnego Ducha i inszych także kacerzy, którzy dowodzili, iż jedyne co jest odwieczne, to materia, że jest ona nawet Bogiem samym, z której wszystko wzięło początek i do której powróci, więc tak Stwórca, jak i stworzenie są tym samym, co już było grubym panteizmem. Dalej, że dzieje świata dzielą się na trzy okresy – Ojca, Syna i Świętego Ducha, a nam przyszło żyć w tym ostatnim periodzie. A kiedy nastał ów czas, Duch Święty wcielając się w każdą z istot ludzkich, każdą z nich też uczynił Bogiem, więc jeśli każdy z ludzi jest Bogiem, to grzech nie istnieje! I bez względu na to, co kto czyni, byleby miał wiarę, ma jednocześnie zagwarantowane zbawienie.

Nie należy się więc dziwić, że kiedy dziewczyna zakończyła wyznawać przewiny, wielebny mąż ozwał się w te słowa:

– Córko! Niepotrzebnie się trapisz! Wszystko coś tu wyznała, niczym jest.

– Jakże to, ojcze? – zdumiała się Pauline.

– Ano tak, że – a tego zapewne nie wiesz – owo, czego cię uczono, nie zawiera prawdy.

– O czym, ojcze, mówisz?

O tym, że wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem… że czas dzieli się na periody, z których ostatni, to period Ducha Świętego, który wcielając się w każdą istotę – rozumną i bezrozumną przeistoczył ją w Boga… ciebie, dziecko też… dlatego, żaden z twych uczynków nie może być osądzany w kategoriach moralnych, bo coś takiego jak grzech po prostu nie istnieje!

Nie pojmuję. Jeśli nie ma grzechu, występku to również i cnoty? Czy tak mam rozumieć twoje słowa, ojcze?

– Zaiste. Roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo – co ludzie nieoświeceni zowią cnotami kardynalnymi, to pęta, które dzierżą duszę w ciemnościach niewiedzy. A niewiedza uosabia Piekło… Ci natomiast, którzy pilnie poszukiwali światła wiedzy pozytywnej, w końcu dotarłszy do niej, uzyskują łaskę wcielenia się w nich Ducha Świętego i przez to oświecenia, iluminacji, osiągając Raj… Bo, zaakcentuję: wiedza to niebo, a ignorancja to piekło. I trzeba ci zrozumieć, dziecko, że oświeceni mają bezpośredni kontakt z Bogiem poprzez Ducha Świętego poprzez wizje i przeżycia mistyczne, aż do chwili, gdy sami stają się bogami… a może i dłużej też… na razie jeszcze tego nie wiem…

– Czemu?

– Zbyt mało światła… zbyt mało… ale to tylko na razie… intensywnie pracuję nad pozyskaniem pełni iluminacji…

– Więc co trzeba czynić?

– Co czynić? Mieć w pogardzie rzekomo boskie nakazy i wszelkie kościelne świętości. To fałszywe sacrum trzeba w miarę możliwości postponować. Najlepiej, bo może to przyspieszyć nadejście Oczekiwanego, po odejściu od konfesjonału grzeszyć cieleśnie ze spowiednikiem, najlepiej w świątyni. Bo tak jak nauczają bracia i siostry alumbrados4, Oczekiwany ma się ponownie narodzić ze współżycia dziewicy z jej kapłanem-spowiednikiem. A ponieważ nie wiadomo, z której dziewicy z którym spowiednikiem, każda winna oddawać się cieleśnie po każdej spowiedzi, z nadzieją, iż to ona dostąpi takiego zaszczytu i błogosławieństwa. I pamiętaj córko, że ci, którzy doznali przebóstwienia, mogą do woli folgować swym cielesnym pragnieniom i zaspokajać pożądliwość bez szkody dla swych dusz. Czy jesteś dziewicą? Powiedz!

Pauline bezwiednie potwierdziła, skinąwszy głową, ale zszokowana milczała, jedno tylko co jej przebiegło przez umysł to to, że nic z tego, co powiedział jezuita, nie ma najmniejszego sensu. Chciałaby uciec, lecz czuła się niczym sparaliżowana. Tymczasem kapłan zamilkł i gwałtownie otworzywszy skrzypiące nieprzyjemnie drzwiczki konfesjonału, wyszedł na zewnątrz, schwycił pannę za rękę i powlókł za sobą do małej zakrystii znajdującej się na zaplecku jednej z bocznych kaplic.

Nie protestowała. Nieopisane przerażenie tak ścisnęło jej gardło, iż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

Tymczasem Girard zatrzasnął żelazem okute drzwi i przekręcił tkwiący w zamku masywny klucz. Zdjął stułę i komżę i cisnął z rozmachem w kąt, a następnie w jednej chwili rozdział się do naga, co przyszło mu bez trudu, albowiem pod sutanną nie miał nic na sobie i ruszył ku dziewczynie.

Pauline stała w bezruchu jakby tknięta stuporem. Tylko oczy miała rozszerzone tak bardzo, że chyba już bardziej się nie dało. Wyzierał z nich lęk, ale także… pewne niezdrowe zaciekawienie, powolutku przeistaczające się w chorobliwe jakieś podniecenie.

Girard zbliżył się do niej i najpierw zaczął całować oczy, usta, szyję, potem zaś posunął się dalej i zadarłszy spódnicę dziewczęcia, próbował obnażyć jej miejsce intymne.

I w tym momencie zdarzyło się coś, czego ani jezuita, ani Pauline się nie spodziewali. Oto spoza owych żelaznych drzwi dało się słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn.

– Powiadam wam, paniczu, że i tu nikogo nie ma. Że też w tym momencie zachciało się paniczowi szukać oczyszczenia sumienia i duchowego pocieszenia! Akurat dziś, akurat teraz i akurat w tym kościele – żołądkował się pan Zbylut Bartusz.

A waszmość nigdy nie miewałeś jakichś nagłych olśnień? Jakichś pragnień? Jakiegoś przymusu, że tu i teraz, że od tego dalszy pański los, a może i życie zależy?

Może miałem, paniczu, a może i nie. Ja sobie czymś podobnym głowy nie zawracam. A panicz taki… rzewliwy i sentymentalny. No! Skoro już wszystko dokoła żeśmy obeszli, to wynośmy się stąd. Kiszki marsza mi grają, a paniczowi nie?

– Niechże wam będzie. Dla waszmości brzuch – jak zwykle – najważniejszy.

– Ba! I owszem. A zaraz po nim zbawienie duszy.

– A nie odwrotnie? – Mikołaj spojrzał karcącym wzrokiem na towarzysza.

– Przecież panicz wie, iż żartowałem!

Jezuita, słysząc rozmowę w nieznanym języku, zakrył dłonią usta Pauline. I to był jego błąd. Dziewczynę w tej samej bowiem chwili puścił paraliż i ukąsiwszy boleśnie księdza w palec, aż się zeń krew polała, poczęła krzyczeć, ile tylko miała sił w piersiach, tym bardziej że zdało się jej, iż w tej nie całkiem dla niej obco brzmiącej mowie rozpoznaje głos Nicoli i jego starszego towarzysza:

Plutôt que de parler, aidez-moi!5

– A to co? – zdumiał się Bartusz.

– Ktoś najwyraźniej prosi o pomoc! Jakaś niewiasta!

– Tedy?

– Tedy trzeba te drzwi sforsować i uwięzioną uwolnić, bo pewnie się zatrzasnęła.

– Zatrzasnęła? Ciekawe, po co tam lazła.

– Może to mniszka jakaś.

– Mniszka? Może. Wszelako ja ponowię pytanie – po co tam lazła? Za czym?

– Może miała posprzątać? – odpowiedział Mikołaj, badając zamek i próbując go podważyć końcem szpady.

Tymczasem jezuita nie czekał co będzie dalej. W mgnieniu oka narzucił na siebie sutannę, wlazł na komodę stojącą tuż pod oknem, złapał się za kamienny parapet, podciągnął na rękach, prześlizgnął przez dość wąskie okno i po chwili wyskoczył na zewnątrz, na trawnik, ryzykując, iż sobie nogi połamie, bo do ziemi było dość daleko, tak ze dwa sążnie6 najmniej.

– Kim, pani jesteś i co ci się przydarzyło? – zapytał pan Białecki.

I w tymże samym momencie Pauline upewniała się co do słuszności swojego wcześniejszego przypuszczenia, że to znajomy jej polski szlachcic.

– Nicola! Panie kawalerze, ratuj!

Demoiselle Pauline? – zdumiał się młodzian.

– W rzeczy samej! – usłyszał odpowiedź, wespół z jednoczesnym metalicznym szczęknięciem otwieranego kluczem zamka.

Masywne drzwi się rozwarły ze skrzypieniem i z zakrystii wybiegła młoda kobieta w potarganym ubraniu i włosami w nieładzie.

– Nicola! – jeszcze tylko tyle zdołała wyszeptać i zemdlona osunęła się na posadzkę.

– Co u licha? Co tu się wydarzyło? – zapytał nad wyraz zdumiony i mocno pobladły z wrażenia panBartusz.

* * *

Gdy Pauline skończyła opowiadać o tym, co się jej przytrafiło w kościele, Mikołaj poza kręceniem głową z niedowierzaniem, bo jako wychowanek sandomierskich jezuitów, nijak nie mógł uwierzyć w przygodę dziewczyny, chociaż przecie miał pewność, iż nie kłamie.

To, co usłyszał, wręcz go zmroziło, a już wcześniej dość mocno nadwątlone fundamenty wiary – dotychczas krzepkiej, prostej i dziecięcej nieomal, jeszcze mocniej spękały. Jeszcze im co prawda nie groziło rozpadnięcie się, jeszcze podtrzymywały gmach jego religijności, ale na ścianach pojawiały się głębokie rysy… i to coraz więcej tych rys było…

Pan Bartusz natomiast, chociaż nie raptus, lecz raczej człowiek spokojny i wyważony, tym razem nie zdzierżył. Odpasawszy szpadę, którą nosił u boku, na jej miejsce zawiesił swoją starą szablę.

– I po cóż wam to? Czemu waszmość tę szablę do boku przytroczyłeś? – zapytał młody pan Białecki.

– Po cóż? Ano po to, iżby tego łotra porządnie wypłazować, a szabla do tego zdatniejsza – wycedził przez zęby.

– Panie Zbylucie! Nie ryzykujcież! Toż to osoba duchowna! Gardłem możecie zapłacić!

– To, że duchowna, to tym bardziej się jej należy, a żebym miał gardłem płacić, to najsampierw musiałby mnie ktoś przy tej robocie zdybać! A taki znów głupi, co by do tego dopuścić, tom akurat nie jest. Panicz wybaczy. Postaram rychło się sprawić. I pomyśleć – dodał – że w Paryżu tę tu oto niewinną dziewczynę pomawiano o zadawanie się z owym łajdakiem, którego nawet nie znała! I dlatego tym bardziej mu się należy!

– Zmierzcha – zauważył Mikołaj.

– To i lepiej, trudniej będzie o świadka.

Obrócił się na pięcie i wyszedł, głośno trzasnąwszy drzwiami.

* * *

Wielebny Jean-Baptiste Girard po przygodzie w zakrystii długo nie mógł dojść do siebie. Nie obawiał się bynajmniej, że dziewczyna rozgada o tym, co ją spotkało i co jeszcze by mogło spotkać, bo choćby nawet nie trzymała języka za zębami, to jej słowo przeciw jego słowu… któż by uwierzył niewieście, a na dodatek młódce i do tego jeszcze obcej?!

Bał się, iż ktoś mógł widzieć, że wyskoczył z kościoła przez okno, a to już mogło pociągnąć za sobą, jeśli nawet nie śledztwo, to przynajmniej szczegółową indagację ze strony władzy zwierzchniej, bo to, co zrobił, było co najmniej niezwyczajne. Dumał więc teraz, obgryzając paznokcie, jak mógłby to wytłumaczyć, żeby było i logicznie i bezpiecznie.

Ten dzień jednak był dlań jakiś pechowy, bo rozmyślania przerwało mu kołatanie do drzwi jego izdebki.

Wstał, podszedł do nich i otworzył. Tuż za progiem, na korytarzu stał brat-laiczek w towarzystwie jakiegoś nieznajomego mężczyzny.

– Ojcze Girard, ten tu szlachcic przyszedł prosić cię, byś mu udzielił ostatniej posługi.

– Jemu? – zdumiał się Girard. – Przecie wygląda jak okaz zdrowia!

– Nie posługi, a przysługi – poprawił przybyły.

– A jakiejże to? – spytał zaintrygowany jezuita.

– A to ci już tylko, ojcze – to ostatnie słowo mocno zaakcentował – mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.

– Chcesz mi coś wyznać? Wyspowiadać się? To może idźmy do kościoła. Chociaż już zmrok zapadł…

– Nie ma takiej potrzeby. To, co ci mam powiedzieć, mogę powiedzieć i tutaj, byle bez świadków.

Laiczek skłonił się i tyłem wycofawszy z celki, dokładnie i starannie zamknął za sobą drzwi.

– Żebyś wiedział od kogo ta wiadomość, jaką chcę ci ojczaszku przekazać i komu teraz usłużysz, przedstawię ci się. Jestem Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka, szlachcic polski. A oto owa wiadomość – i wyciągnął szablę.

Ksiądz zadrżał.

– Nie zabijaj mnie, błagam, com ci winien? Litości!… Nawet jednym sou nie śmierdzę… nie pożywisz się na mnie!

A co? Wszystkoś przeżarł i przepił? Lepiej zamknij gębę, łajdaku!

Jezuita posłusznie zamilkł i padłszy na kolana, wyciągnął złożone w błagalnym geście ręce w stronę pana Bartusza.

Nie będę cię zabijał, ale wypłazuję!

– Za co, panie kawalerze, za co?

– Nie wiesz za co? Za tę pannę coś ją chciał w domu Bożym chędożyć!

– Nie znasz sprawy… litości…

– Zamknij gębę, bo naprawdę cię ubiję! Jeśli choć raz piśniesz, ubiję! Ma tu być cisza, jak makiem zasiał! Zrozumiałeś bezwstydny zwyrodnialcu?

Girard przytaknął, kilkakroć kiwając głową.

– No to zadzieraj kiecę.

Duchowny posłusznie w mig spełnił polecenie.

– Klękaj przy pryczy i się nadstaw.

Girard zrobił to, co mu pan Zbylut kazał.

– Wypnij półdupki, ale wpierw zzuj gacie, łotrze.

W jednej chwili w półmroku izby dało się widzieć białawe i chude pośladki świętego męża, a wtenczas Bartusz jął go płazować po owej gołej dupinie bez litości.

Musiało setnie boleć, bo jezuita aż wbił zęby w siennik, co by nie wydać z siebie głosu, lecz wrzeszczeć nie miał odwagi, bo widząc determinację i wściekłość w twarzy i oczach nieproszonego i nieoczekiwanego gościa okrutnie się wystraszył, iż ów nie żartuje i może pociągnąć go nie płazem po zadzie, lecz ostrzem po szyi...

– No, teraz nie usiądziesz w konfesjonale co najmniej ze dwie niedziele. Powinienem ci jeszcze przyrodzenie oberżnąć, ale nie będę rąk brudził takim bazyliszkiem, tę przyjemność pozostawiając komuś innemu, bo że cię ktoś kiedyś w końcu dopadnie, w owo nie wątpię.

Girard cichuśko łkał z bólu, a po policzkach spływały mu strużki łez, bo jego zad doznał nie lada uszczerbku. Przez poodbijaną i pokaleczoną skórą sączyła się krew, a nawet i przezierało żywe mięso.

– No. To ja tylem miał ci do powiedzenia, a ty możesz konfratrom skłamać, żeś się tak dyscypliną umartwiał. Zapamiętaj! Dyscypliną! I jeszcze na tym zyskasz, bo cię wezmą za świętego. Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre wyjść nie mogło. Ale jakbyś chciał coś z tej naszej rozmowy zdradzić, to wrócę tu i – jak Bóg na niebie – łeb ci odrąbie i bezpańskim psom rzucę na żer.

Bartusz splunął w stronę Girarda i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł. Za zakrętem długiego bardzo korytarza oświetlonego ledwie dwoma kagankami czekał nań ów laiczek, który go do celi owego rozpustnika w habicie był przyprowadził.

– I cóż, panie kawalerze? Lżej panu na duszy po spotkaniu z ojcem Girardem? To nasz najlepszy i najbardziej ceniony spowiednik! – powiedział, nie kryjąc dumy, że w jego klasztorze mieszka taka znakomitość.

– A i owszem, braciszku, ulżyło. Oj! Żebyś ty wiedział jeszcze jak! Oj! Jak mi to na duszy pofolgowało, jak ją ukoiło! Tego się opowiedzieć nie da. Ach! Gdybyś wiedział, jak i co teraz czuję, to byś mi bez wątpienia pozazdrościł!

– Starałbym się nie, albowiem zazdrość to grzech, a ja chciałbym dojść do doskonałości. I o to codziennie Pana Jezusa proszę.

Laiczek dopowiedziawszy tych słów, przeżegnał się nabożnie, a następnie uchyliwszy drzwi wchodowych, wypuścił szlachcica na zewnątrz.

Mrok już całkiem otulił miasto, cicho było, a chłodne powietrze przyjemnie studziło rozgrzaną wprzódy głowę pana Bartusza…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Moja wina (łac.).

2Absynt gorzkawa wódka ziołowa ze znacznym dodatkiem piołunu (Artemisia absinthium), z tym że nie wiadomo czy w roku 1711 już go znano, bo pierwsza potwierdzona zapiska, dotycząca produkcji tego trunku (początkowo lekarstwa – uważanego nieomal za panaceum) pochodzi dopiero z 1792 roku.

3Amaury de Chartres, zwany Amalrykiem z Beny (?-1204), profesor uniwersytetu paryskiego, heretyk głoszący panteizm.

4Ruch alumbrados miał korzenie żydowskie, muzułmańskie i kwietystyczne, obiecywał iluminację przez osobisty bezpośredni kontakt z Bogiem Ojcem przez Ducha Świętego przez wizje i doświadczenia mistyczne, które prowadziły do zbawienia, bez pośrednictwa Kościoła hierarchicznego. Kolebką sekty była Salamanka, a pierwszą nauczycielką prawdopodobnie niejaka María de Santo Domingo tamże urodzona, bardziej znana jako Beata de Piedrahita. Alumbrados ostatecznie zanikli w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia we Francji, pośrednio przygotowując jednak klimat dla rewolucji z 1789r.

5Zamiast rozmawiać, pomóżcie mi! (fr.).

6Sążeń – dawna miara długości licząca niecałe 2 metry.

A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (13)

A to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (13)

Przypadek?

Pan Mikołaj nie mógł dojść do siebie. Oto ludzie, za których głowę by położył pod topór, mając ich za dobrych niezwyczajnie, nad przeciętną miarę, uczciwych, miłosiernych, ba! świętych, okazali się fanatykami niewahającymi się doprowadzić kogoś do śmierci w imię swoich wierzeń czy raczeń niezdrowych rojeń, swoich nauk, a może przede wszystkim swojego uporu. Skoro papież mówił – to złe, co głosicie i co robicie, a król owo uznając, karcił, lękając się, żeby owi ludzie nie wstrząsnęli posadami tronu, oni na przekór, powołując się na słowa Pisma, mówiące, że bardziej należy słuchać Boga, niźli ludzi, stawiali tym dwóm władzom i dwóm autorytetom okoniem, powołując się na powagę biskupa Jansena i jego Augustinusa, chociaż autor, konając, oddał to dzieło pod osąd papieża, nie twierdząc bynajmniej, że są tam zawarte niepodważalne prawdy, a on sam jest nieomylny.

Białecki ciągle mając przed oczami zagłodzonego na śmierć Jean-Luca, którego, chociaż był to człek z gminu, szczerze polubił, wpadł najpierw w stan wielkiego wzburzenia i gdyby go pan Bartusz nie hamował i nie powstrzymywał, to kto wie, czego mógłby się był dopuścić, bo ręka go świerzbiła, co i raz kierując się ku rękojeści szpady.

Na wieść o tym, że i rzeczywisty zabójca pokutnika, ojciec Gerberon także odszedł na drugą stronę żywota, nieco wystudził w sobie owe emocje, ale zamiast nich wzięła go we władanie trwoga, beznadzieja i nieopisana boleść duszy.

Święta Wielkiej Nocy, przypadające tego roku w miarę wcześnie, bo 5 i 6 kwietnia, minęły w ponurym nastroju. Pan Zbylut co prawda robił, co mógł, iżby pocieszyć panicza i sprawić by znów stał się on tym samym ciekawym świata beztroskim młodym człowiekiem. Na próżno jednak.

Ostatecznie więc stary szlachciura uznał, że musi poszukać gdzieś wsparcia.

„Księża go pokaleczyli, to niech teraz księża wykurują” – pomyślał, a pomyślawszy tak, przyodział się godnie, z polska: w kontusz, pas słucki, przypasał wierną szablę demeszkę odziedziczoną po naddziadach, nałożył safianowe1 buty i czapkę z czaplim piórem (bo taki to piękny i nietani strój nabył w Krakowie, nim jeszcze opuścili granice Rzeczypospolitej, a stare chodaki i lichą kapotę oddał jakiemuś proszalnemu dziadowi) i ruszył w kierunku domu ojców jezuitów, skąd sprowadził był ongi księdza z Wiatykiem.

Myślał bowiem sobie tak, że „skoro panicz tyle lat życia u jezuitów spędził, to musi im być duchowo bliski, a więc jedynie przez ich przyczynę jest największa szansa, aby go wyciągnąć z drętwoty i czarnej melancholii”.

„Tak czy inaczej” – myślał dalej – „a niech ta! spróbować nie zawadzi, ino jak zgrabnie rzecz całą wyłuszczyć taką marną francuszczyzną, jaką żem posiadł? No nic, pewnie od czasu do czasu po łacinie trzeba będzie coś wtrącić, choć i w niej żem kiepski”?

* * *

I to już wszystko, coście mi chcieli rzec? – zapytał chudy jezuita o szlachetnych rysach ascetycznej twarzy chudej i bladej. A potem rozłożył wypielęgnowanie arystokratyczne dłonie w geście bezradności – I cóż ja tu wymyślę, cóż wymyślę?…

– To już wy, ojcze na tym lepiej się znacie niźli ja. Szlachcic, bo szlachcic, ale chudopachołek z prowincji…

– Sądzę, iż dobrze by było, aby młodzieniec na jakiś czas opuścił Paryż. A może i do ojczyzny powrócił?

Bartusz pokręcił przecząco głową.

– Oj, wielebny ojcze, z Francji to on przynajmniej na razie nie wyjedzie. Może by zatem ojciec mu coś podpowiedział?

– Ba! Lecz jak? Żeby to na jawny spisek, jaki tu nań zawiązujemy, nie wyglądało? Najbezpieczniej było zorganizować niby to przypadkowe spotkanie po niedzielnej mszy…

– Racja, tyle że panicz tak się teraz znarowił, iż zaniechał chodzenia do kościoła. Nawet w samą Wielkanoc nie był.

Och, to niedobrze, to bardzo niedobrze. Spróbujcie go jakoś przekonać.

– Spróbuję, lecz za wynik ręczyć nie mogę.

* * *

Przez liczne okna kopuły zbudowanej na planie koła świątyni Notre-Dame-de-l’Assomption2 wpadały całe pęki promieni słonecznych, rozświetlając kościół tak, iż wiernym, którzy uczestniczyli w odprawianej właśnie Sumie, zdawało się, że w jakiś nadnaturalny sposób zostali przeniesieni z szarej codziennej doczesnej rzeczywistości do niebiańskiej krainy.

Mocny i czysty głos celebransa wznosił się i opadał w cudownym gregoriańskim pieniu:

Gloria in excelsis Deo! Et in terra pax hominibus bonae voluntatis…3

Dymy kadzideł o gęstej słodkawej z cierpkawogorzką nutą woni olibanum, mirry i labdanum4, przyprawiających o zawrót głowy, jasnobłękitnymi kłębami wznosiły się ku sklepieniu świątyni. Dostojnie było i podniośle, aż dusza się rwała ku Stwórcy, ku chwale niebios, ku szczęśliwości, jakiej nikt ni nigdy nie może zażyć na Ziemi…

Mikołaj, który przechodząc przez wielkie drzwi świątyni, żałował, że dał się przymusić panu Zbylutowi, iżby wysłuchać tej niedzielnej mszy, teraz poddał się nastrojowi owego miejsca i tego czasu.

Większą część liturgii przeklęczał w ławce, z twarzą w dłoniach. Nie modlił się jednak, a nawet nie myślał o niczym… Nie czuł podniosłej wzniosłości, jak inni tu współobecni, ale jednak powolutku się wyciszał i w serce wlewał mu się spokój.

Na koniec uświadomił sobie, że znajduje się w kościele poświęconym Matce Najświętszej i zwykła grzeczność by wymagała, iżby chociaż ją zauważyć i jeśli już nie oddać jej czci, to chociaż przywitać, wyszeptał więc słowa powitania z pozdrowienia anielskiego:

– Zdrowaś Maryja, pełna łaski… pełna łaski… tej łaski, której każdy syn pramatki Ewy chciałby zaznać… zdrowaś Maryja… zdrowaś…

* * *

O! Jakże miło panów spotkać! – jezuita znakomicie udał zdumienie.

– I nam także, czcigodny ojcze, i nam także – pan Bartusz odpowiedział na owo powitanie, jednocześnie porozumiewawczo mrugnąwszy do kapłana.

Ten ostatni udał jednak, iż owego mrugnięcia nie zauważył i z kamienną twarzą rozpoczął rozmowę tak naprawdę o niczym, byle tylko zapoczątkować jakąś konwersację.

Mikołaj raczej się przysłuchiwał, niż brał w niej udział.

W końcu więc jezuita zapytał wprost:

– Cóż to, panie kawalerze? Czyżby zdrowie nie służyło? Choroba jakaś? A może, wnosząc z miny, troska?… Proszę wybaczyć bezpośredniość, lecz gdyśmy spotkali się ostatnim razem… w owych… niemiłych okolicznościach…

– Może raczej tragicznych, ojcze. Niemiłych? Dobre sobie! – dość ostrym tonem ozwał się Mikołaj.

Wybaczcie, monsieur, niezręczne słowo…

Białecki skinął głową w milczeniu.

– Zatem? Nie chcę być natarczywy…

– A cóż tu do ukrycia? To com zobaczył, co kapłan katolicki może uczynić bliźniemu, wstrząsnęło mną do głębi i do tej pory nijak nie mogę dojść do siebie.

– Taaak – przeciągle ozwał się jezuita. – Taaak… niby… nie zapominaj jednak monsieur, że to janseniści, heretycy…

Ale ich tutaj, we Francji, w Niderlandach się nie tylko toleruje, ale i wspiera!

– A u was w Polsce, panie kawalerze, nie?

A u nas, ojcze, nie. Resztki kalwinów, po waszemu hugenotów i arian wymierają. Może i do któregoś z klasztorów ta nauka przeniknęła, lecz jeśli nawet, to mnisi czy mniszki cicho siedzą. Tymczasem to, com tu przeżył – dokładnie naprzeciwko paryskiej katedry, tak mną wstrząsnęło, że choć dni płyną, to ja nie mogę odzyskać spokoju.

– Jeśli byś, panie kawalerze, dozwolił, to może bym na to mógł coś zaradzić?…

– I cóż takiego?

Abyś się udał do Blois, do Château de Diziers. Tam, mam nadzieję, twojej duszy, twemu serca wróci spokój…

– Cóż takiego jest w owym zamku?

Osoba, dzięki której będziesz miał szansę na ukojenie i osiągnięcie stanu cudownej duchowej wolności.

– Któż ona, ta osoba?

– To starsza już, pobożna niewiasta, Madame Guyon5.

* * *

Paniczu, póki żeśmy się bawili w wędrowników świata ciekawych, to nam ta karetka we Włoszech zakupiona wystarczała, a i sami dawaliśmy sobie radę z powożeniem, zaopatrzeniem et cetera. Dla mnie taka praca nie była czymś nadzwyczajnym, a i paniczowi pewnie do głowy nie przychodziło, iż powinno to wyglądać inaczej. Mniemam jednak, iż teraz nadszedł już czas zadbać o powagę, o pozycję, słowem zacząć postępować i zachowywać się nie jak lichy szlachetka, ale możny i wysoko urodzony pan, arystokrata, jak to tutaj mówią.

– Oj, panie Bartuszu, jakiż tam ze mnie arystokrata? Jakiś przedziwny los wyniósł mnie z nędznej lepianki wysoko, ale w sercu wciąż jestem tym samym chłopcem z sandomierskiego przedmieścia, dla którego rarytasem był suchy chleb z mlekiem na śniadanie, a niekraszony krupnik na obiad, bo na kolację częstom się musiał zadowolić garnuszkiem zimnej wody ze studni… Jakiś wir przedziwny zassał moją familię w bezdeń moczaru, aż na koniec mnie – ostatniego z rodu – z jej dna wypluł… i – zawiesił głos – sam nie wiem, kim jestem, czemu tu jestem, co przede mną, los jaki, życie jakie…

To samo i ja mogę powiedzieć. Tyle że moja familia, w mojej osobie do dna tego trzęsawiska jeszcze stopami nie dotknęła, ale blisko, oj blisko mi już było… Ja jednakowoż myślę, że nie ma co głowy łamać po próżnicy, a podziękowawszy Panu Bogu za te cuda, jakimi nas udarował, żyć, po prostu żyć – nie tylko godnie i godziwie, lecz także i przyzwoicie. Ot co. A na ten czas, na dziś dzień trza nam, paniczu i jakiegoś sługi i porządnej karety i najwykwintniejszej garderoby. A że panicza na to wszystko stać, to wiem, bo się z tym panicz przede mną nie krył, i zdradził mi, jaki jest zamożny.

– Wszak tylko do jakiejś świątobliwej osoby się wybieramy, to i po cóż to wszystko?

– I cóż z tego? Przecie panicz u niej nie wiedzieć jak długo nie zostanie. Ukoi duszne rozterki, serce wyleczy, uspokoi skołatane nerwy i wróci do świata. I albo tu zostanie, we Francji, a to wtenczas trzeba będzie paniczowi jeszcze przyzwoity dom kupić, choćby i ten, który teraz wynajmujemy, albo wróci w rodzinne strony, wtedy tymczasowo na karecie i przyodziewku można będzie poprzestać.

– Powiem waszmości, że sam jeszcze nie wiem, co dla mnie lepsze. Ani tu, ani w Polsce nikogo nie mam. Sam jestem na tym świecie jak palec. Waszmość mi na razie towarzyszysz, lecz czas szybko płynie i odjedziesz pan do żony…

– Pewnie, że odjadę, ale i cknić mi się będzie za paniczem i żal mi panicza będzie. Polubiłem was bowiem, prawie jak własnego syna, którym mnie – niestety – Pan Bóg nie pobłogosławił. Byłbym spokojniejszy, widząc, że jakoś sobie panicz to życie poukładał.

To może, panie Bartuszu – krakowskim targiem rzecz załatwimy?

– Czyli?

– Teraz jedźmyż tym, czym mamy, nie zawlekając, a po powrocie zastanowię się co czynić dalej?

– Niechże i tak będzie, w końcu ważniejsze na dzisiaj jest, aby panicz jak najrychlej spokój ducha odzyskał, a reszta… jak Bóg da…

– No właśnie.

* * *

Dzień był pogodny, słoneczny, ciepły. Odkarmione i wypoczęte konie szły równo, niekiedy koła podskakiwały na wybojach, których i doświadczonemu woźnicy nie udawało się ominąć. Pan Bartusz napawał oczy widokiem rozciągającego urokliwego krajobrazu, pan Białecki natomiast odchyliwszy głowę do tyłu i przymknąwszy powieki, zdawał się drzemać, albo dumać nad czymś.

Zbliżało się południe, a właściwie już nadeszło, bo skądś, z daleka uszu podróżnych dobiegł głos kościelnego dzwonu wzywającego do modlitwy ku czci Błogosławionej Dziewicy.

Woźnica okazał się pobożnym człowiekiem i na ich dźwięk, trzasnąwszy z bicza, rozpoczął recytację, a ponieważ był to okres wielkanocny, to nie zaczął odmawiać modlitwy „Anioł Pański”, lecz „Regina Coeli”:

Reine du ciel, réjouissez-vous, alléluia6.

Polacy, spojrzawszy po sobie, dołączyli się do niego, odpowiadając mu po łacinie:

Quia quem meruisti portare, alleluia. Resurrexit, sicut dixit, alleluia…7

I płynęła owa modlitwa śród pól ciągnących się po obydwu stronach drogi… Ptaki śpiewały po zaroślach, od czasu do czasu zając przekicał w poprzek traktu, białe obłoczki leniwie przesuwały się po lazurowym niebie…

Gdy skończyli, Bogusz powiedział:

– No, skorośmy posilili się na duszy, oddając cześć Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, to może warto by już było pomyśleć o pokrzepieniu ciał? W brzuchu mi bowiem sromotnie burczy, a żołądek domaga się jadła.

A potem zwrócił się swoją kiepską francuszczyzną do woźnicy, którego już na stałe najęli:

– Raymond, czy dobrze znasz ten trakt?

– Owszem, panie.

– A jest tu w pobliżu jakaś przyzwoita oberża?

– Owszem, panie.

– Owszem i owszem. Więcej coś powiedz!

– Jak zatnę konie, to w kwadrans mamy szansę do niej dotrzeć.

– Więc zatnij. Jeśli to tylko kwadrans, to może jakoś wytrzymam.

Kareta nabrała pędu, ale i trzęsła o wiele mocniej niż do tej pory. Lecz owa szybka jazda nie trwała zbyt długo, oto bowiem minąwszy zakręt, Raymond tak ostro ściągnął lejce, że aż konie stanęły dęba.

– Cóż to?! – zaniepokoił się Mikołaj.

– A bo, panie kawalerze, nieomal najechałbym na pojazd, który zatarasował przejazd.

– I czemuż?

– Ano, bo mu koło odpadło.

– A czy można go wyminąć?

– Pewnie można, chociaż wąsko tutaj i trzeba by sporo zręczności.

– A czyjże to pojazd? – zainteresował się Bogusz, jednocześnie wyskakując na drogę.

Na jego widok jakaś młoda dama uchyliła drzwiczki, a wyjrzawszy na zewnątrz, z niekłamaną radością zawołała:

Oh, mon Dieu!8 Niebo mi pana zesłało! Jakże byłabym wdzięczna za pomoc!

Na te słowa z karety wysiadł i Mikołaj.

I… ledwie zerknął na damę, serce zabiło mu mocniej, a w gardle poczuł ucisk.

Demoiselle Pauline… – wyszeptał. – Co za zbieg okoliczności!

Dziewczyna przyjrzała mu się bacznie.

– Pan… Nicola?… Istotnie, niezwykły zbieg okoliczności…

Zaczerwieniła się i zmieszała.

– Myślę, demoiselle, że chyba jesteś mi winna kilka słów wyjaśnienia.

– Ja? Panu? A to czemu?

Mikołaj bez słowa sięgnął w zanadrze i wydobywszy starannie złożoną kartkę, podał ją pytającej.

– Oto czemu.

Pauline przebiegła oczami tekst i zarumieniła się jeszcze mocniej.

– To nieporozumienie, panie kawalerze.

– Czy więc ten liścik nie był przeznaczony dla mnie?

Dziewczyna westchnęła.

Nie wiem, skoro jest pan w jego posiadaniu, to zapewne dla pana… ale jego treść poznałam dopiero przed chwilą…

Jakże to? Czyż nie zostałem wpierw przez panią zaczepiony?

– Owszem zaczepiłam pana na owym balu, ale w nagłym odruchu, w porywie serca, w porywie nieroztropnej odwagi Tyle dam wokół zachowywało się – delikatnie mówiąc – nader swobodnie tom i ja, dziewczątko nieopierzone, pomyślała, iż to chyba nic zdrożnego… a znakomite italskie wino jeszcze przydało mi odwagi… Gdym jednak nieco ochłonęła… gdym sobie uświadomiła całą niestosowność swojego zachowania, zawstydziłam sięWstyd mi i teraz – zaczerwieniała się po samo czoło.

Więc co z bilecikiem? I tym paryskim adresem. I owym monogram demoiselle?

Nie umiem tego wytłumaczyć…

– Czyżbyś nie ty go, panno Pauline, pisała?

– Nie. Nie ja. To nie moje pismo, chociaż całkiem udatnie je naśladuje.

– Zatem kto?

– Nie wiem. Wychodząc z balu, wsunął mi go w dłoń marchese di Balletti, twój mentor. Prosząc, bym go przekazała posłańcowi.

– I zgodziłaś się, nie wiedząc, co przekazujesz?

– Byłam oszołomiona, zaskoczona, zatraciłam gdzieś trzeźwy osąd… A posłaniec wyrósł przede mną jak spod ziemi – nieomal natychmiast. Was obydwu jeszcze było widać w drzwiach, jeszcze nie opuściliście salonu. Machinalnie podałam mu więc ten karteluszek… A ów posłaniec w ptasiej masce, budzący grozę, bo przywołujący pamięć o Śmierci Czarnej, jak raptownie się pojawił, tak i raptownie zniknął. I to już wszystko, panie kawalerze.

– Więc to był, z twojej demoiselle, strony tylko taki przelotny kaprys… a tyś mi tak zapadła w serce… Więc już potem nie myślałaś, pani, o mnie?

Nie odpowiedziała.

– Moje imię jednak utkwiło ci w pamięci? To szczególne, rzekłbym nawet, że zadziwiająceMikołaj nie umiał powstrzymać się od odrobiny złośliwości, smutno się przy tym uśmiechając.

Pauline zawstydzona opuściła głowę.

Nie wiem, czemu markiz uknuł tę intrygę, ja bym sama z siebie nigdy na coś takiego się nie odważała. Zbrakłoby mi śmiałości, bo to nieobyczajne… ale…

– Co takiego?

– Chociaż kombinacja markiza Ballettiego się nie powiodła, to jednak pewnie mimo jego woli sprawiła, że spotkaliśmy się jednak… i…

– … I że jedno o drugim nie zapomniało…

– Właśnie…

* * *

Gdy oni gawędzili, pan Bartusz ze stangretem oglądali uszkodzoną karetę, a właściwie czterokołową kaleszę zwana tutaj calèche9.

– No niestety. My nie zaradzimy. To zbyt poważne uszkodzenie. Trzeba posłać po pomoc.

Na to odezwała się starsza niewiasta siedząca obok panny Pauline.

Owo już zrobiłyśmy. Stangret poszedł, a my tu drżymy, czy aby nie napadną na nas jacyś źli ludzie, nie obrabują, albo i nie uczynią czegoś gorszego.

– Panie tylko we dwie? – zdziwił się Mikołaj.

– Ano tak nam wypadło – z westchnieniem odparła Pauline.

– Więc nie możemy dam zostawić samych w szczerym polu!

– Co więc?…

Przesiądźcie się do naszej karety, a dowieziemy panie bezpiecznie do najbliższej oberży, a może i gdzieś dalej, jeśli nam będzie po drodze.

Starsza dama jednak – słysząc te słowa – bynajmniej się nie uspokoiła.

– Ależ my panów nie znamy…

– Panno Rosalie, poznałam pana Nicolę w Wenecji w bardzo zacnym towarzystwie markiza Ballettiego, którego znów dobrze znała moja świętej pamięci babka…

– To pani markiza nie żyje?! – Mikołaj, zapomniawszy się, wszedł w słowo pannie.

– No cóż, nie żyje…

– Pozwoli pani, demoiselle, że zapytam?…

– O co?

– Czy jej śmierć była powodem, że… że… niedane nam było… tam przy Rue du Cloître-Notre-Dame?

Pauline potwierdziła prawie niedostrzegalnym skinieniem głowy.

No dobrze, panie i panowie. Jedźmy już, bo słońce wchodzi w zenit. Nagadacie się ze sobą do woli, ale podczas podróżyzarządził pan Zbylut.

Błyski w mroku

Wtorek 23 czerwca 1711 roku był posępny… Na niebie w prawie idealnym bezruchu wisiały kłęby chmur siwoołowianych rozdęte ponad miarę od wypełniającej je wody, której ciężar z niewyobrażalnym wprost trudem dźwigały. I przyszła chwila, że nie strzymały naporu i otworzyły swoje upusty, a potoki dżdżu chlusnęły na ziemię.

Ciężkie krople niczym żołnierskie werble bębniły o połacie blachy na dachach domów i kościołów, żałośliwie pojękiwały przepełnione wodą rynny, której nie nastarczały wypluwać na ulice. Szybki w oknach drżały i dzwoniły smagane niemiłosiernie biczyskami skręconymi z milionów kropel. Przyginały się gałązki, zwijały i składały w pół liście drzew chłostane strugami nawałnicy, a trawa kładła się pokotem niby zdeptana stopami olbrzymów.

Powoli jednak ów potop jął się przemieniać w siąpawicę, która studziła powoli ziemię, bruk, mury domostw nasączone ciepłem przed godziną jeszcze upalnego letniego dnia.

Nim jednak zegar na wieży ratuszowej wydzwonił trzecią po południu, deszcz ustał, a niebo zaczęło się przecierać… była nadzieja na pogodny wieczór i noc…

A miała to być noc szczególna… Noc proroka Yahya ibn Zakariyya, zwanego przez chrześcijan Janem Chrzcicielem, którego ci ostatni pozbawili pierwszeństwa na rzecz mesziha kdaba – mesjasza kłamliwego – Jezusa, który to zdradził swego mistrza Yahyiję i pozmieniawszy i przeinaczywszy jego nauki, głosił ewangelię fałszywąprawdziwą przechowali na szczęście jednak mandejczycy… pielęgnując światłość swego oświecenia w ukryciu i tajemnicy na przekór chrześcijańskiemu, wypełzającemu z mroku zaciemnieniu, rozpościerającemu się nad światem całkowicie jawnie… bo dla chrześcijan nic nie miało być zakryte i wszystko widome i nie miało być wtajemniczonych i profanów, ale zrównanie – w Bogu, a nie w świecie – we wszystkim wszystkich istot o ludzkich kształtach, chociaż kształty owe o niczym jeszcze przecie, wedle oświeconych, nie przesądzałyA to przecie było bluźnierstwem i występkiem przeciw Nosicielowi Światłości, przeciw Świetlistemu Synowi Poranka, który udzielał iluminacji, natchnienia i wiedzy tylko swym wybranym

Wielu też innych przez stulecia usiłowało przywrócić miejsce należne tajemniczej Światłości jak choćby symonici, manichejczycy, mazdakici… Światłość w ludzkich sercach i umysłach próbowali ocalić druzowie, templariusze, bogomiłowie, katarzy, alumbrados, kabaliści, alchemicy, różokrzyżowcy i wielu, wielu oświeconychsłowem – wszelkich odmian gnostycy10… więc wiedza ta żyła, a teraz miała się umocniona ujawnić… bo wielkimi krokami nadchodził ten czas…

Czas nadchodził. I jakiż to miał być czas? Czas boga Świetlistego… Czas tego, który różne maski przybierał, którego rozmaicie nazywano i rozmaicie czczono – jako egipskiego Atona-Re, greckiego Apollina, hinduskiego Surję, perskiego Mitrę, celtyckiego Lugha, słowiańskiego Swaroga, azteckiego Huitzilopochtli… a z których każdy był personifikacją Światłości i jej nosicielem… a przez to także illuminacji i wiedzy… nie naiwnej wiary, lecz wiedzy racjonalnej i świadomej… Bo był… Słońcem! Nie światłością świata11, jak mówił o sobie Uzurpator, lecz Słońcem samym…

* * *

Markiz Balletti, hrabia Bellamarre de Montferrat na karym ogierze w uprzęży ozdobionej srebrnymi okuciami zmierzał samotnie od brodu na Wiśle znajdującego się naprzeciw miejscowości Kamień – ni to wsi, ni to dalekiego przedmieścia Sandomierza, znajdującego się w niewielkim oddaleniu od tajemniczych Gór Pieprzowych, a właściwie to wręcz ich dotykającego.

Jechał powolutku wzdłuż rzeki, nieśpiesznie, a gdy zrównał się z miastem rozpołożonym na siedmiu wzgórzach, niczym Rzym i stąd polskim Rzymem nazywanym przyglądał mu się bacznie.

Trzy z owych wzgórz, te najważniejsze – Zamkowe, Kolegiackie i Gostomianum usytuowane były względem Wisły niczym trzy gwiazdy Pasa Oriona – Alnitak, Alnilam i Mintaka względem Drogi Mlecznej12, wzgórza owe przez tysiąclecia święte, teraz sprofanowano, wznosząc na każdym z nich chrześcijańską świątynię… Na środkowym, najważniejszym, gdzie niegdyś rósł święty gaj dębowy i znajdowała się wyrocznia taka jak w Dodonie, na dodatek poświęcony Matce Jezusa, której przypisano atrybuty Jutrzenki, nazywając ją Panią świata, niebieską Królową, Panną nad panny, gwiazdą porankową. A także pełną łaski, prześliczną światłości… atrybuty należne komu innemu, a przez nią ukradzione prawowitemu właścicielowi… Balletti pomyślał, że już większego upokorzenia dla Promiennego i Jutrzenkę niecącego, nie można było wymyślićSprofanowano zresztą cały obszar tego niegdyś świętego miasta, dziś siedliska chrześcijańskich mrocznych zabobonów. Oto bowiem po przeciwległych stronach trzech świętych wzgórz usytuowane były jeszcze dwa – Salve Regina odpowiadająca położeniem Syriuszowi i Mons Sancti Michaeli13 będące w tym odbiciu nieba na ziemi, konkretnie na tej ziemi, Orionem. I te dwa wzniesienia także skalano chrześcijańskimi nazwami, nadając Syriuszowi imię Maryi, Orionowi zaś Michała Archanioła… Dwojga największych wrogów Świetlistego…

Syriusz… boska Izyda – gwiazda gorejąca, gwiazda płomienista, słońce duchowe podtrzymujące istnienie duchowego świata tak, jak słońce na firmamencie istnienie świata fizycznego… Syriusz – siedziba boskich mistrzów ludzkości… Gdy odcięto to miasto od mleka matki Izydy, wtedy pozbawiona pokarmu pradawna duchowość musiała obumrzeći obumarła…

Orion… boski Ozyrys – pan miłości i milczenia, łagodny pan śmierci i zmartwychwstania, który powstał z martwych po to, aby ci, którzy byli z nim w jedności przez magiczne rytuały, podczas których wtajemniczano i w obrzędy płodności, dostąpili życia wiecznego

– Ale to się zmieni… już rychło… rychlej niż można by się spodziewać. Najpierw jednakowoż trzeba owo przeklęte miasto za zdradę starych bogów unicestwić, a cały ten kraj zniszczyć… – mruknął pod nosem sam do siebie. – Miasto niegdyś umiłowane przez Świetlistego, a teraz przez niego bezgranicznie znienawidzone… skazane na zagładę…

Wstrzymał konia, zeskoczył na ziemię i przysiadłszy na zwalonym i na wpół spróchniałym pniu potężnego starego włoskiego orzecha, zerkał od czasu do czasu w kierunku Wisły, jakby stamtąd kogoś oczekiwał.

Koń skubał trawę gęsto poprzetykaną białymi główkami rozkwitłych stokrotek i gdzieniegdzie poznaczoną złocistymi gęstymi koszyczkami kwiatów mniszka, omijając wystające ponad murawę sztywne pędy jaskrów.

Wiślana woda skrzyła się refleksami dogasającego słońca, które po ulewie znów pokazało się na niebie, tak że trudno było wpatrywać się w jej powierzchnię, ale w końcu Balletti zauważył niewielką łódeczkę, która wkrótce miała dobić do tego brzegu, na którym jej oczekiwał.

Słońce dogasało, nieśpiesznie kryjąc się za horyzontem i powoli jęła stygnąć spocona od deszczu ciepła ziemia.

Od rozległych łąk biegnących het, aż do podnóża staromiejskich wzgórz ciągnął wilgotny chłód, niósł się żabi rechot i pojedyncze kumkania.

A potem i to zmilkło i tylko cisza aż parowała z mgieł rozsnutych ponad Wisłą.

Mrok i mgła…

I oto naraz, jakby na dany przez kogoś znak, w niebo wytrysły jęzory ogni i kłęby skier złocistokrwawych. I zgiełk się rozległ ponad pagórami i na nadrzecznych równinach. I gromady ludzi jęły pląsać i skakać przez płomienie. Nie wiedząc nawet, że to dawnym, zapomnianym już bogom, cześć oddają, bogom, których imiona dawno zgasły w ich pamięciwięc dla bogów owych ów obrzęd nie miał wielkiego znaczenia, i niczego nim nie można było wyprosić…

A potem z krzów i zagajników poczęły dobiegać odgłosy miłosnych zapasów i uniesień rozkosznych… co bogów cieszyło już bardziej…

Balletti uśmiechnął się. „A jednak – pomyślał – a jednak nie wszystko stracone. Pozwolimy im zaspokajać żądze do woli i aż do przesytu i to wystarczy. Nawet nie trzeba ich będzie karmić. Spętani niczym wół w kieracie będą krążyć i krążyć, i krążyć, aż pozdychają i staną się łupem robaków”.

Panie markizie – mężczyzna w uniformie grandmuszkietera14 dotknął ramienia szlachcica. – Panie markizie, pójdźmy.

– Tak, Stanisławie, dobrze… pójdźmy i ledwo widoczną w mroku dróżką ruszyli ku Sandomierzowi. Markiz jechał konno, a jego towarzysz trzymał się uzdy.

Z oddali dobiegł ich głos zegara z farnej dzwonnicy.

Grandmuszkieter liczył uderzenia.

– Jedenasta, panie markizie, przyśpieszmy kroku, aby stanąć na miejscu punktualnie przed północą.

– Przyśpieszmy…

* * *

W krypcie – skrytej pod grubą warstwą ziemi przemieszanej z okruchami gruzu i pecynami wapiennej zaprawy porosłej srebrzystolistnym piołunem i ostami rozkwitłymi ciemnopurpurowo – jedynej pozostałości po niewielkim kościółku beginek, który Szwedzi puścili z dymem, jak zresztą znaczną część miasta, do której zamaskowane i znane tylko wtajemniczonym wejście znajdowało się tuż za murem odgradzającym Wzgórze Kolegiackie od Wzgórza Zamkowego, przy okrągłym stole, na dwunastu zydlach, zasiadało dwunastu mężczyzn. Zydle były równej wysokości, a stół idealnie kolisty, co miało oznaczać, iż wszyscy, którzy przy nim zajęli miejsce, są sobie równi i to bez względu na status społeczny, majątek czy wykształcenie. Chociaż, oczywiście, był to pozór… ale na lep takich pozorów najłatwiej łowić tych, którzy zapragnęli stać się bogami…

Ściany krypty były umurowane z surowego białego kamiennego ciosu, na którym dało się jeszcze dostrzec ślady narzędzi kamieniarskich.

Na wschodniej ścianie pomieszczenia wisiał niepokojący wizerunek ukazujący dziwną postać. Była to androgyniczna istota mająca jeden tułów, jedną parę nóg i jedną parę rąk, ale dwie głowy, z których prawa należała do mężczyzny, lewa zaś do niewiasty. Z pleców istoty wyrastały potężne błoniaste skrzydła szarej barwy jakby smoka bądź gigantycznego nietoperza. Męska ręka dzierżyła kielich, z którego wychylały się trzy węże z pióropuszami na łbach – każdy innej barwy, lewa zaś jednego węża, którego łeb również przyozdobiony był piórami. Męska część postaci miała szatę barwy purpurowej – jaśniejszą u góry, bardzo zaś ciemną poniżej pasa, niewieścia natomiast białawą, czy może raczej kremową – ciemniejszą u góry jaśniejszą dołem. Istota stała krzepko na ogromnym głazie, z którego wychylały się trzy głowy smoka dzierżące w paszczach zakrwawione strzępy mięsa, z tyłu owej postaci czaił się lew. Od strony żeńskiej widać było pelikana, który karmi pisklęta własną krwią, od męskiej zaś dziwne proste drzewo, którego gałęzie były ułożone na pniu symetrycznie i jednocześnie każda z tych gałęzi była i kwiatem, z kształtu przypominającym kwiat słonecznika, ale i ludzką twarzą zarazem. A wszystkich ich było trzynaście, a każda głowa-kwiat miała dwanaście lub trzynaście płatków – naprzemiennie15.

Przed wizerunkiem, w wielkiej misie miedzianej, płonęła okowita, migocząc błękitnawo. Pochodnia wetknięta w szparę w murze dawała krwawy poblask i budziła niepokojące cienie.

Zebraniu dwunastu mężczyzn, którzy nawzajem nazywali siebie braćmi, przewodniczył markiz Balletti. Bo chociaż wszyscy mieli być sobie równi, to przecie ktoś musiał przewodniczyć. Kiedy wszyscy wpatrywali się z napięciem w jego twarz, on uniósł nieco głowę, lecz niezbyt wysoko. Rozłożonymi zaś dłońmi wspierał się o blat stołu. Czas jakiś milczał, aż wreszcie rzekł:

– Nie mam zbyt wiele do powiedzenia, prócz tej jednej niezmiernie istotnej rzeczy. Oto sytuacja w tym kraju jest nie do zaakceptowania. Nasza robota posuwa się co prawda do przodu, lecz z oporami, a można by wszystko przyśpieszyć. Formalnie jest król, który nie rządzi, a faktycznie jest nie-król, bo abdykował, który rządzi.

Co zatem czynić? – zapytał jeden z uczestników zgromadzenia.

– Sprawić, by ostał się jeden z nich, a drugi z pola ustąpił.

– Który ma zostać, a który ustąpić? Wszak obydwaj są wtajemniczonymi braćmi.

– Sądzę, że winien ponownie legalnie objąć tron August, a Stanisław odejść.

– I czemuż to, bracie?

– Bo August jest nam wygodniejszy i przy nim sprawy postąpią szybciej. To pijak i rozpustnik no i… adept. Stanisław zaś… kto wie?… może by naprawdę kiedyś zechciał panować?… Może jest pyszałkiem i ambicjonerem, ale nie głupcem…

– Zatem?

– Zatem niech każdy z nas rusza w swoją stronę i wykona poruczone mu zadanie.

Balletti rozdał zebranym zapieczętowane pisma, a potem polecił:

– Złamcie, bracia, pieczęcie, przeczytajcie, zapamiętajcie ich treście i wrzućcie do misy, do ognia.

W milczeniu spełniono owo polecenie.

Błękitny dotychczas ogień pożółkł mocno i wysnuł się z niego czarny gryzący dym… od czasu do czasu z owej misy wykwitały krwawe refleksy, niecąc w mroku upiorne błyski.

– Czy każdy wie, co mu poruczono?

– Tak bracie – posłyszał chóralne potwierdzenie.

– Tedy w drogę. Dla sprawy. Dla Niego. Dla Świetlistego.

* * *

12 lipca 1711 roku Turcja wspierająca Polskę przeciw Rosji pokonała w wielkiej bitwie nad Prutem armię tej ostatniej, wymuszając na Rosji podpisanie traktatu, który obligował cara do wycofania się ze spraw i terytorium Rzeczypospolitej, co jednocześnie jasno wskazywało, że ma on uznać za jedynego prawowitego monarchę Stanisława Leszczyńskiego.

Ale jak wiadomo, Rosjanie się do tego nie zastosowali, a Turcja była już zbyt słaba, chociaż jeszcze bitwy wygrywała, by owo na carze wymusić zbrojnie

I nie upłynęło wiele czasu, a stało się to, co odpowiadało braciom i co byli postanowili. Oto bowiem w grudniu 1712 roku Leszczyński abdykował, zastrzegając sobie jednakowoż, prawo do tytułowania się królem aż do samej śmierci, jednocześnie zwracając byłemu monarsze Augustowi II jego oryginalny akt zrzeczenia się korony, a tym samym, niejako własnoręcznie, znów posadził Sasa na polskim tronie… za roczną pensję, której mu i tak nigdy nie wypłacono…

* * *

Markiz Balletti, gdy tylko świt zaróżowił nieboskłon, powoli, nieśpiesznie ruszył konno starym traktem ku Krakowowi, by stamtąd podążyć dalej na południe, aż do portu morskiego w Trieście, skąd miał się udać statkiem do tajemniczej krainy pradawnych bogów i synów ich – faraonów

Zatęsknił za słońcem Egiptu za gąszczem papirusów porastających błotniste brzegi najświętszej z rzek, za flamingami brodzącymi po płyciznach słonawych jezior i rozlewisk, za feerią barw, za gwarem i zapachami suków16, za tajemniczym chłodem wnętrz starych świątyń mocno już nadgryzionych zębem czasu, lecz wciąż jeszcze tkwiących nieruchomo, milcząco przypominając, jak potężni byli pierwsi panowie tej ziemi…

Tymczasem zagłębił się w cienisty parów, którego zbocza porośnięte były niebieskawą sztywną trawą, spośród której tu i ówdzie wychylały się kępy fioletowo kwitnących macierzanek i osadzone na sztywnych wyniosłych łodyżkach czerwone główki dzikich goździków, z daleka wyglądające niczym plamki krwi, którą obryzgano trawiastą połać…

Markiz przynaglił konia do biegu, kilkakroć bodąc jego boki ostrogami. Wierzchowiec zarżał cicho.

Słoneczko powolutku wtaczało się na nieboskłon, ptaki skryte w krzewach aż zanosiły się od śpiewu, ale mrok, który obsiedlił serce markiza skrywał przed jego zmysłami całe to piękno, które obojętnie mijał…

Owładnięty smutkiem, cierpieniem i lękiem, samotny, tego samego życzył każdej żywej istocie i obsesyjnie pragnął, by każda zapadła się w nicość

* * *

Starzec z długą siwą brodą ni to mnich, ni derwisz o twarzy pokrytej drobniutką siatką zmarszczek, wysuszony niczym mumia, ale o oczach pałających dziwnym ogniem przydźwigał stos starych papirusów zapisanych pismem koptyjskim, a także jakieś arabskie pergaminy i położył je przed markizem Ballettim na blacie stareńkiego stołu zbitego z desek brunatno-brązowego, poznaczonego nieregularnym deseniem, drewna palmowego. Markiz przysunął bliżej owego stosu lampkę oliwną dająca niezbyt wiele żółtawego światła i wziąwszy w palce pierwszy z tajemniczych dokumentów, pochyliwszy nad nim mocno, zagłębił się w lekturze.

I oto odsłaniały się przed nim zapierające dech w piersiach tajemnice pradawności, tajemnice z czasów, kiedy jeszcze ziemi i dzieł wzniesionych na niej ludzkimi rękami, nie zmył potop… Kto, kiedy i jak wszedł w posiadanie starożytnych ksiąg, których kopie leżały tutaj, przed nim, nie tylko nie wiedział, ale nawet nie usiłował się domyślać. Najważniejsze, że były, że nie przepadły w odmętach wody i czasu… a teraz nadchodziła pora ową mądrość Władców Pradawnych znów wydobyć na światło dzienne. I takie zadanie musiał wziąć na siebie Balletti…

Starzec siedział na prostej ławie, opierając się plecami o nierówną ścianę groty, bo w grocie się znajdowali, i milczał, aby nie przeszkadzać. Przymknął także oczy i tkwił niczym statua wyrzeźbiona z jednej bryły szarobrązowego gnejsu17Tkwił tu, bo gdyby markiz chciał o coś dopytać, on miał mu pomóc, dodać, objaśnić, dopowiedzieć.

Ale Balletti, w którym już od dawna, od bardzo dawna, nie manifestował się ani też ujawniał Atanas mający prawie pełnię wszelkiej wiedzy, o nic nie pytał, tylko wręcz pożerał oczami informacje zawarte w starych manuskryptach, a im dłużej je czytał, tym więcej rozumiał i tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że stare kulty i pradawna mądrość są niezbędne, aby oświeceni mogli wreszcie odzyskać pełnię władzy nad światem i nad tym ludzkim bydłem, którego jedynym przeznaczeniem było to, że miało im ono służyć i to na każdy z możliwych sposobów

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Safian – delikatna, lecz mocna miękka i barwiona szlachetna skóra owcza bądź kozia.

2XVII-wieczny kościół paryski pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Wniebowziętej.

3Chwała na wysokościach Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli… (łac.).

4Olibanum – wonna żywica pozyskiwana z kadzidłowców (Boswellia sp.); mirra – aromatyczna żywica pozyskiwana z balsamowców, głównie z gatunku Commiphora myrrha; labdanum inaczej ladanumwonna żywica pozyskiwana z niektórych gatunków czystka, głównie z Cistus ladanifer, Cistus creticus.

5Jeanne Marie Bouvier de la Mothe-Guyon, francuska mistyczka, (1648-1717), propagatorka kwietyzmu, za co trafiła do więzienia.

6Królowo nieba, wesel się, alleluja. (fr.).

7Bo Ten, któregoś nosiła, alleluja. Zmartwychwstał, jako powiedział, alleluja. (łac.).

8Och, mój Boże! (fr.).

9Czyli po naszemu kolasę.

10Gnostycy – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz na wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie.

11Pan Jezus tak o sobie powiedział: Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia. Ewangelia św. Jana rozdział 8, wers 12 (Biblia Tysiąclecia)

12Świadczy to pradawnej sakralności tego miejsca. W świecie pogańskim było ich oczywiście więcej, dziś najbardziej znanym jest usytuowanie trzech wielkich piramid egipskich względem Nilu.

13Góra Świętego Michała (łac.). Dziś nie wiadomo, jaka była pierwotna nazwa Salve Reginy, natomiast w przypadku Góry Św. Michała powrócono do starej, pogańskiej – Żmigród.

14Zbrojny w muszkiet żołnierz królewskiej kompanii reprezentacyjnej w wojsku saskim – za: Polska Akademia Nauk | Instytut Języka Polskiego. Elektroniczny słownik języka polskiego XVII i XVIII wieku.

15Liczba 12 symbolizuje tu szczęście i powodzenie, liczba 13 zaś nieszczęście i niepowodzenie.

16Suk – arabskie targowisko.

17Gnejs – rodzaj skały.

Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Ktoś ty? – Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (12)

Pokuta Jean-Luca

Wiosna tego roku przyszła szparko. Nie marudziła w drodze. Trawy nabrały świeżej zieloności nieomal z dnia na dzień, na wilgotnych przedmiejskich ugorach, ale też na nieutwardzonych brzegach Sekwany wychyliły się z ziemi setki i tysiące kruchych srebrzystozielonych łodyżek zwieńczonych żółtozłocistymi kwiatuszkami, zwanymi przez miejscowych pas-d’âne, a po naszemu podbiał1, które niczym dywan utkany przez Najdoskonalszego Tkacza, zaścielał teraz szare połacie smutnych ugorów.

Jean-Luc leżał. Już w dwa tygodnie od spowiedzi ogarnęła go taka słabość, że bez pomocy nie był w stanie nawet udać się za potrzebą. Ale nie było na to rady. Gdyby nie dopełnił naznaczonej mu pokuty, to żar piekielnych czeluści mógłby go pochłonąć na wieczność, a tego bał się straszliwie, chociaż obawa przed piekłem dla jansenistów także była grzechem...

Cierpiał więc w milczeniu, chociaż cierpiał bardzo. Szczególnie dotkliwe było nieustanne nieomal pragnienie, które dręczyło go w dzień i w nocy. Właściwie to prawie nie sypiał, a zapadał tylko co i raz w drzemkę, z której budziła potworna suchość w ustach. Pragnienie było stokroć straszliwsze od głodu, a ów jeden demiard wody na dobę ledwo podtrzymywał go przy życiu.

Lecz oprócz owych cierpień fizycznych doskwierało mu miłosierdzie Madeleine, na którą patrząc pożądliwie „scudzołożył w sercu swoim”2, bo dziewczyna nie odstępowała jego łoża na krok, usługując mu i troszcząc się o niego… tak… jej troska przysparzała pokutnikowi ogromnej duchowej udręki. Szczególnie ciężkie było dlań to gdy po wielokroć każdego dnia zwilżała mu wargi, bacząc, by nawet przez przypadek, ni kropelka nie wpadła do ust.

W końcu wszakże zobojętniał na wszystko. Nawet i na dotyk ciepłych, delikatnych dłoni dziewczyny i nawet na to, co mu któregoś słonecznego popołudnia wyznała, chociaż na to ostatnie może nie do końca, bo łza zaszkliła mu się w oku

– Och Jean-Luc, Jean-Luc… Czemuś się nie odważył zagadać do mnie… moje serce było dla ciebie otwarte… gdybyś tylko mnie zechciał, z radością bym wyszła za mąż za ciebie… och Jean-Luc, Jean-Luc…

Spojrzał na nią przymglonymi oczami, w których kącikach pojawiło się więcej łez…

* * *

Do kaduka! – zaklął po polsku Mikołaj, gdy po długiej nieobecności przyszedłszy odwiedzić Jean-Luca spojrzał na niego.

Żółta niczym pergamin skóra, pomarszczona i wyschnięta, zapadnięte oczy nabiegłe krwią, chrapliwy oddech na przemian z rzężeniem wydobywające się ze słabiuśkich płuc, przeraziły go. Mikołaj nie wiedział, co ma począć, jak na to, co ujrzał zareagować. Oto na jego oczach umierał jeszcze nie tak dawno zdrowy i krzepki mężczyzna!

– Co wy robicie?! Czyście poszaleli? Dajcież mu co prędzej pić! Słyszycie?

Chłopak jął się rozglądać za jakimś naczyniem i za wodą, ale drogę zastąpił mu abbé d’Étemare i rozkładając ręce, nie puszczał dalej.

– Co chcesz uczynić, grzeszniku?! Precz!

– Co ja chcę uczynić? Ja chce tego tu człowieka ocalić, a wy go chcecie zabić!

– Precz!

– O, nie! Najpierw trzeba go napoić!

– Nie dokończył pokuty!

– Więc trzeba ją zmienić, skrócić, zrób to, wszak jesteś księdzem!

– Przenigdy! Nie, bo nie ja mu zadałem, więc nie jestem władny, by owo uczynić!

– A kto jest władny?

– Święty człowiek, ojciec Gerberon.

Mikołaj nic już nie rzekł, pędem wypadł z domu i rzucił panu Bartuszowi, który czekał na niego w karecie:

– Wyprzęgaj konia, muszę czym prędzej do Saint-Denis!

To karetą nie można?

– Można, ale wierzchem będzie szybciej.

– Ani siodła, ani strzemion, paniczu! Wsiadajcie do karety, ja umiem szybko powozić!

– Masz rację… niechże tak będzie.

Za chwilę okute żelaznymi obręczami koła ostro zaturkotały na wybojach…

* * *

– Gdzie ten łotr Gerberon? Gdzie on? Dawać mi go tutaj! – krzyczał Mikołaj, starając się sforsować wejście do klasztoru. Jakiś mnich przywabiony hałasem wyszedł do niego.

– W czym rzecz, panie kawalerze?

Młodzieniec zebrał się w sobie, zdusił nieco zdenerwowanie i siląc się na spokój, pokrótce zreferował rzecz całą.

Mnich zaś wysłuchawszy wieści, ze smutkiem pokręcił głową i powiedział:

– Obawiam się, że niewiele wskórasz, panie kawalerze.

– I czemuż to?

– Ojciec Gerberon umiera…

– Jak to umiera? Ale jeszcze dusza z niego nie wyszła?

– Jeszcze nie.

– Więc prowadź mnie do niego!

– Co to da?

– Nie wiem, może przemówię mu do sumienia.

– Tedy chodź – benedyktyn wzruszył ramionami.

* * *

Gerberon uchylił przymknięte powieki i spoglądając na Polaka, wyszeptał:

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

To czemuś, zbrodniarzu, tą pokutą na śmierć go skazał?

– Chciałem ocalić jego duszę…

– A teraz? Teraz też uważasz, że będzie ocalona?

– Bez absolucji… nie… nie… bez absolucji… nie…

– To jej udziel!

– Na odległość nie mogę… nic nie mogę… musimy się widzieć twarzą w twarz…

Mikołaj w bezsilnej wściekłości splunął na podłogę tuż przy łożu benedyktyna.

– Mam nadzieję, że cię Pan Bóg rozliczy, a diabli dla ciebie, zbrodniarzu, już tam pod kotłem ze smołą niecą ogień.

* * *

– A teraz co, paniczu? – zapytał pan Zbylut Bogusz.

– Czekaj waść, niechże myśli pozbieram… Żaden z tych łobuzów rozgrzeszenia mu nie udzieli, trzeba jakiegoś fortelu użyć.

– Fortelu? Przecież panicz go nie rozgrzeszy.

– Ja nie, ale chyba znalazłem sposób, który życia doczesnego tego nieszczęśnika nie uratuje, ale duszę mu ocali.

Mikołaj wyskoczył z karety i wydał taką oto dyspozycję Boguszowi:

– Ja wracam do umierającego, a ty pędem sprowadź mi tu jakiegoś jezuitę. Koniecznie jezuitę! Powiedz mu, że czeka nań konający, którego janseniści na tamten świat wyprawiają i każda chwila się liczy.

– Jak to z Wiatykiem? Przecie nie dostał rozgrzeszenia.

– Dostanie, moja w tym głowa! No, prędzej, prędzej, panie Zbylucie!

Szlachciura zaciął konie i karetka ruszyła pędem…

* * *

– I co? Co? – zebrani wokół łoża Jean-Luca pytali jeden przez drugiego.

– Ano nic – stary łotr, którego żeście tu ogłosili świętym za życia, także wydaje ostatnie tchnienie. A ponieważ pan, monsieur abbé nie czuje się upoważniony udzielić umierającemu absolucji, pora skorzystać z prastarego kościelnego zwyczaju. Wszak wy wciąż do starożytnych obyczajów chcecie wracać, no to teraz z jednego z nich skorzystamy. W końcu odebrałem gruntowne wykształcenie w jednej z najlepszych jezuickich Akademii w Polce, to i wiem co nieco.

Ksiądz Jean-Baptiste d’Étemare milczał, ale drżał z niepokoju, co też ten jezuicki wychowanek wymyślił. Mikołaj zaś, zbliżywszy się do Jean-Luca i rzekł:

– Słuchaj, bracie. W twoim przypadku zaszła okoliczność, która usprawiedliwia to, żeby odwołać się do starodawnej kościelnej praktyki, do spowiedzi przed nami, świeckimi, albowiem ten tu kapłan, obecny, ale nie wiedzący co to miłosierdzie, miłosierdzia nieznający woli twą duszę wydać na wieczne męki, niż cię przed nimi uratować.

– Cóż warta taka spowiedź? – z trudem zapytał Jean-Luc.

Ty umierasz i twój spowiednik umiera ani ty do niego, ani on do ciebie przyjść nie możecie, ergo rozgrzeszenia nie uzyskasz z przyczyn od was obydwu niezależnych. W konsekwencji twoją ostatnią spowiedź nie tylko można, lecz wręcz należy uznać za niebyłą. Dlatego też, jeśli pragniesz z całej mocy i gorąco spowiedzi sakramentalnej, a tej możliwości nie masz, jeśli wzbudzisz w sobie szczery i na ile tylko zdołasz doskonały żal za grzechy, skoro wyznasz tu jeszcze raz przed nami grzechy, które żeśmy już i tak poznali, a może i nowe jakie, których żeś się dopuścił w rozpaczy być może, śmierci głodowej tutaj oczekując, to Pan Bóg ci je przebaczy. I ta spowiedź, chociaż nie jest pełnym sakramentem, bo nikt z nas nie może udzielić ci absolucji, niezawodnie zgładzi twoje przewinienia, albowiem jest ona skuteczna ex opere operantis3, mocą tej skruchy, którą tu wyrazisz…

Ojcze – Jean-Luc błagalnie spojrzał na d’Étemara. – Czy to prawda?

– Formalnie rzecz biorąc… cóż… prawda… – odparł ksiądz, po czym pośpiesznie opuścił pokój, a po chwili słychać było z ulicy odgłos jego szybkich kroków.

Jean-Luc z trudem, ledwo słyszalnym głosem począł wyznawać swoje grzechy… Skończył, przymknął powieki i ciężko oddychał, z trudem.

Wtedy z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe i pierwszy wkroczył z dzwonkiem pan Bartusz przyodziany w komżę, bo odgrywał rolę ministranta, a za nim duchowny także w komży, ale i w stule na ramionach, niosąc Oleje i Najświętszy Sakrament.

Zebrani poklękali, a pan Bartusz wciąż dzwonił zawzięcie.

– Gdzie umierający?

– Tu, monsieur abbé – Mikołaj wskazał kapłanowi Jean-Luca.

– Synu… synu… czy mnie słyszysz?… Czy słyszysz? Ksiądz katolicki jest przy tobie.

– On już się wyspowiadał.

– A komu to? – zdumiał się jezuita.

– Nam, ojcze, wedle starożytnego obyczaju Kościoła, który spowiedź świecką dopuszcza in articulo mortis. Z tego żeśmy skorzystali. Rozgrzesz go ojcze, pomaż Olejami i zaopatrz Wiatykiem.

– Ktoś ty? – jezuita niepomiernie zdumiony, ale i zaniepokojony bacznie wpatrywał się w twarz Mikołaja.

– Wasz, ojcze, wasz – jezuicki wychowanek…

– Ach!… jezuicki… – kapłanowi wyraźnie ulżyło.

– Ojcze, nie egzaminuj mnie… bo ten tu kona!

Jean-Luc jednakże otwarł jeszcze, choć z niezmiernym trudem, oczy i błagalnie spojrzał na księdza.

Ów zaś, widząc, że mężczyzna rzeczywiście znalazł się już na granicy dwóch światów, uniósł dłoń, wyciągnął ją nad głową leżącego i wypowiedział skróconą formułę absolucji:

Ego te absolvo ab omnibus censuris, et peccatis, in nomine Patris, et Filii, + et Spiritus Sancti.4

Następnie pochylił się nad łóżkiem i począł mazać konającego Olejami…

O godzinie dziewiątej wieczorem Jean-Luc wyzionął ducha. Wody już nie zdążył się napić…

Działo się to 27 marca 1711 roku, kiedy Kościół wspomina aż dwudziestu sześciu męczenników – ilyryjskich, afrykańskich i perskich5, więc jezuita westchnął do nich w intencji zmarłego, aby powiedli go prostą drogą ku rajskiej szczęśliwościbo zapewne na wstawiennictwo tych, którzy oddali życie za wiarę, Pan Bóg zerka łaskawszym okiem?…

* * *

Ojciec Gerberon leżał na prostym, niezbyt wygodnym łóżku. Oczy miał przymknięte, a w splecionych na piersiach dłoniach trzymał różaniec. Ale chyba nie modlił się na nim, bo nie przebierał palcami jego ziaren. Bezgłośnie tylko poruszał wargami.

Zza okna celki mnicha, od strony kościoła dobiegał dźwięk dzwonów… „Niedziela Palmowa… ale on już jej przeżyje” – taka myśl przemknęła mu przez głowę…

Rzeczywistość doczesności jęła mu się mieszać z rzeczywistością krainy cieni…

Wzdrygnął się, a zimny pot, jaki wycisnął zeń paraliżujący strach, zrosił mu czoło.

– Ojcze… ojcze… – jakaś męska twarz pochylała się nad nim. – Ojcze… czy mnie słyszysz?

– Z niezmiernym trudem, z niewyobrażalnym wprost wysiłkiem chciał otworzyć oczy, ale jedynie odrobinę uchylił powieki, a potem znów zapadł się w pół-sen, w pół-czuwanie…

A dzwony biły, długo i dostojnie. Biły i biły, i biły i zdawało się, iż nigdy nie przestaną…

Gerberon usłyszał, ale jakby wewnątrz swojej głowy słowa, które oskarżały go… bez końca… wewnętrznym wzrokiem śledził zaś przesuwające się obrazy z całego swojego życia… a nie wszystkie były miłe… W tych chwilach… w tych ostatnich chwilach… uświadomił sobie i wreszcie do końca pojął wagę, znaczenie i skutki podejmowanych ongi wyborów, spełnianych czynów…

Zaczął się trząść, jakby dopadła go febra. Tym razem udało mu się na tyle odzyskać siły, iż rozwarł oczy i jął niemal zachłannie wpatrywać się w krucyfiks, który wisiał na ścianie naprzeciwko. Tak, jakby chciał się z tym krucyfiksem zespolić…

A dzwony biły i biły… nie ustawały… ich dźwięk zgrał się z rezonansem uderzeń jego serca i wibrował w głowie…

Znów pochyliła się nad nim jakaś męska twarz, a potem czyjeś palce mazały mu Olejem powieki, nozdrza, dłonie, stopy…

„Ach tak… więc zaraz nastąpi przejście zatem tak to wygląda…”

Wykrzywiona twarz demona, jedna, druga, kolejna… i kolejna… i oskarżenia… i niekończące się zarzuty…

Jęk wyrwał się z piersi konającego.

Ojcze Gerberon, jak ci mogę ulżyć? – stłumiony, bo jakby przez liczne warstwy materii przenikający, męski głos dobiegł skądś z nieokreślonej przestrzeni.

Gerberon zaczął charczeć… Zaczynała się agonia…

Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa… miserere mei, Deus… miserere mei, Deus… miserere…6

Gerberonowi zdało się… nie, nie zdało się… to się stało naprawdę… wszedł we mgłę, szarą i tak gęstą i lepką, iż na krok nic nie widział, nie widział nawet swojej dłoni, którą podetknął pod same oczy… Poruszał się więc po omacku. Stopami usiłował wymacać grunt, ale go nie było, a później wciągnął go jakiś wir i gnał i pędził kędyś hen, hen w nieznane…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Tussilago farfara – roślina lecznicza i jadalna.

2Słyszeliście, że powiedziano starym: „Nie będziesz cudzołożył”. A ja powiadam wam, że każdy, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w sercu swoim. – Mt 5,27, Biblia Jakuba Wujka.

3Z dzieła działającego (łac.) – czyli: samo to dzieło, w tym przypadku taka spowiedź wywoła oczekiwany i pożądany skutek.

4Ja cię rozgrzeszam od wszystkich cenzur (tj. ekskomuniki, interdyktu i suspensy – jeśli oczywiście mogą one dotyczyć penitenta) i grzechów, w imię Ojca i Syna, + i Ducha Świętego. Amen. (łac.).

5Zob.: Acta Sanctorum Martii a Ioanne Bollando, S.I. (…) Tomus III, Antverpiae 1668, s. 685.

6Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się nade mną Boże… zmiłuj się… (łac.).

“Człowiek święty” – Innego Objawienia… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty – Nowego Objawienia…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (11)

Człowiek święty

Ojciec Gabriel Gerberon1, benedyktyn-maurysta2, po latach tułaczki, po latach więzienia, czując, że chyba zbyt wiele czasu mu już nie zostało, będąc tak blisko wielkiego świata, a zarazem tak odeń oddalony, czując swoją bezsilność zamknięty na głucho w jednej z cel twierdzy Vincennes3, któregoś dnia na spokojnie, bez emocji zaczął rozważać, czy aby nie podpisać dokumentu, do podpisania którego od lat go nakłaniano… dokumentu potępiającego heretyckie – według Rzymu – zdania z dzieła Jansena…

Do tej pory był nieugięty, ale ostatecznie, przemyślawszy wszystko po raz kolejny, już nie był taki zatwardziały w swoim uporze. Miękł gdzieś od środka. Przyszło mu na myśl, że przecież nawet mniszki z Port-Royal w końcu się ugięły i podpisały, zastrzegając jednocześnie, że czynią to wyłącznie ze względu na posłuszeństwo, które ślubowały… Więc tak naprawdę te ich podpisy w oczach Bożych, jako wymuszone czy to siłą, czy podstępem, czy kruczkiem prawnym, nie miały żadnego znaczenia. A przecie i on był mnichem… i on ślubował posłuszeństwo… co innego ksiądz świecki4, tego wola nie była ograniczona żadnym ślubem, ale on i jego wola? Wszak nie w pełni nią dysponował, a na dodatek odmawiając wykonania polecenia przełożonych, dopuszczał się grzechu, łamiąc jeden ze ślubów zakonnych… dziwna, niezdrowa sytuacja…

Podszedł do okna zakratowanego masywnymi kutymi sztabami z żelaza i spojrzał w niebo. Chmury powolutku przesuwały się po nim popychane prądami powietrza. I tyle tylko zobaczył. Nie objawiło mu się nic nadprzyrodzonego, zachmurzone niebo żadnego znaku mu nie dało… Był dalej sam ze swoim dylematem i udręką duszną zarazem

Zapadł zmrok, który rychło przemienił się w głuchą noc. Ogarek świecy, jaki mu stróż łaskawie pozostawił, powoli dogorywał. Obok ogarka leżał dokument, do którego podpisania go nakłaniano, w zamian obiecując wolność. Kałamarz z inkaustem i zaostrzone, nieużywane dotąd pióro gęsie też były na wyciągnięcie ręki.

Gerberon ukrył twarz w dłoniach i zaniósł się łkaniem.

– Boże… Boże… – szeptał, lecz Bóg nie odpowiadał.

I w końcu się ugiął, drżącą dłonią przysunął papier i przybory piśmienne. Jeszcze raz tylko się zawahał, nim zamoczył pióro w atramencie. A potem jakby z obrzydzeniem zerkając kątem oka na dokument, jednocześnie unosząc i przekrzywiając nieco głowę, z jękiem złożył swój podpis na kartce…

* * *

Kardynał Noailles5, gdy dowiedział się, że Gerberon podpisał, odetchnął z niekłamaną ulgą. Oto spacyfikował kolejnego znaczącego jansenistę, a słuchając relacji z tego wydarzenia, aż plasnął w dłonie zadowolony wielce.

– Eminencjo, zapytał kleryk, który przyniósł księciu kardynałowi tę nowinę. – Eminencjo i co dalej z krnąbrnym benedyktynem?

– Cóż, danego słowa się dotrzymuje. Tym bardziej że trzeba szanować jego podziwu godny upór. Wszak przesiedział w więzieniach szmat czasu… ile dokładnie?… ile to było lat?… – dopytywał kardynał.

Chyba siedem – opowiedział kleryk. – Od roku 1703 do bieżącego, 1710… tak, siedem.

– A zatem miał długą i srogą pokutę i wiele czasu na przemyślenia. Trzeba go uwolnić.

– Tak, eminencjo. Tak się też stanie.

Kleryk skłonił się i wyszedł.

* * *

Ojciec Gerberon, gdy przewieziono go do opactwa Saint-Denis nieco na północ od Paryża, zapewne dlatego tutaj, by zwierzchność mogła mieć nań oko, odetchnął z ulgą. I to nie tylko w przenośni, lecz także dosłownie. Powietrze, otwarta przestrzeń – oto czego mu najbardziej brakowało w więziennych murach. Więc teraz kiedy tylko mógł, przechadzał się po klasztornym ogrodzie i oddychał pełną piersią, jakby chcąc się nim nasycić na zapas.

Ale także nie próżnował. Zabrał się za pisanie dziełka, w którym odwoływał swoje potępienie jansenistycznych błędów i herezji…

* * *

Kiedy wieść o tym, że ów mąż Boży nie tylko jest na wolności, ale i przy odrobinie szczęścia można się z nim spotkać, porozmawiać, a nawet u niego wyspowiadać, byle dyskretnie, w paryskim środowisku jansenistycznym zapanowała wielka radość.

Jednym z tych, którzy się wyjątkowo z tego ucieszyli, był znany już nam z rue Cloître-Notre-Dame Jean-Luc. Sumienie bowiem gryzło go bardzo z powodu popełnionego wyjątkowo – w jego mniemaniu – obrzydliwego grzechu, dlatego też przez dłuższy czas szukał możliwości spotkania się ze świątobliwym ojcem Gerberonem, żeby ulżyć duszy i sumieniu, bo żadnemu ze znajomych księży nie miał odwagi go wyznać.

Kiedy więc abbé d’Étemare w kręgu swych synów i córek duchowych oznajmił któregoś wieczora, że udało mu się zorganizować dla nich sekretne spotkanie z benedyktynem, owym sławnym męczennikiem za prawdę, Jean-Luc nie mógł nie wykorzystać takiej okazji…

* * *

Mikołaj, początkowo bywał gorliwym uczestnikiem modlitewnych spotkań przy rue du Cloître-Notre-Dame No 8, nie ze szczególnej pobożności bynajmniej, lecz aby mieć pretekst do częstego odwiedzania tego domu, bo nie tracił nadziei, że kiedyś spotka piękną nieznajomą, która zaczepiła go na balu karnawałowym w Wenecji. Teraz jednakże w tej swojej dewocji znacznie ochłódł i na pobożnych schadzkach jansenistów rzadziej bywał, choć wciąż jeszcze bywał.

Na próżno jednak. Okna mieszkania na piętrze prawdopodobnie należące do apartamentu markizy i jej wnuczki wciąż pozostawały w dzień zamknięte, a w nocy ciemne, więc w końcu do reszty już wystygł w tej swojej wyrachowanej nabożności i prawie zaniechał wizyt.

Tymczasem mijały dni, tygodnie, miesiące wreszcie. Mikołaj gruntownie zwiedził Paryż, pobliski Wersal, wypuścił się wraz z panem Zbylutem Bartuszem i dalej w głąb Francji, jednakowoż jego główna kwatera pozostawała w Paryżu przy rue de la Tannerie, dokąd po każdej z wypraw krajoznawczych wracali.

Młodzieniec poznał wiele wysoko urodzonych osób, dla których najlepszą legitymacją jego szlachectwa były pieniądze rozrzucane garściami, więc lubiano go i zapraszano do pierwszych domów i pałaców, tak że w końcu zaczął się zastanawiać, czy aby nie zacząć zabiegać o to, by zostać przedstawionym i u dworu. To byłoby coś! I to dla kogo? Dla takiego nędzarza z przedmieścia! O czym nigdy nie zapominał.

I tego też późnego popołudnia, 18 marca 1711 roku, zastanawiał się nad tym samym… Tyle że w Wielkim Poście, a ten właśnie trwał, absolutnie nie byłoby to możliwe. Może po Wielkanocy zacznie szukać kogoś, kto by się zgodził spełnić jego marzenie, jego pragnienie, by przedstawiono go królowi…

I kiedy to takie myśli przelatywały mu przez głowę, usłyszał dyskretne kołatanie do drzwi. Odruchowo powiedział:

– Proszę wejść! Otwarte! – bo pana Bartusza akurat nie było, jemu zaś nie kwapiło się wstawać z wygodnego fotela.

Drzwi uchyliły się ze skrzypieniem, a w powstałej szparze pokazała się cudna główka Rosalie, jednej z jego sióstr duchowych ze stadka abbé d’Étemara.

Porwał się na nogi, tak go zdumiała owa wizyta samotnej dziewczyny w mieszkaniu również samotnego kawalera. Było to co najmniej niestosowne.

– Cóż cię tu sprowadza mademoiselle?

Przysyła mnie ojciec d’Étemare, bo dzisiejszego dnia, późnym wieczorem, będziemy mogli odwiedzić świętego człowieka. Ponieważ ongiś wyraziłeś chęć poznania takiej osoby, a dziś nadarza się okazja… a że tylko ja byłam akurat pod ręką, to mnie tu do ciebie abbé posłał…

Świętego człowieka? Masz na myśli, mademoiselle, benedyktyna z Saint-Denis?

– W rzeczy samej, panie kawalerze.

– Gdzie więc i o której mam się stawić?

– Masz udać się ze mną. Teraz.

Mikołaj zasępił się nieco, pan Bartusz bowiem wymusił na nim przyrzeczenie, iż nigdy bez jego wiedzy i ewentualnie towarzystwa nie uda się w obce miejsce, z obcą osobą.

Dumał chwilę, co mu też wypada uczynić, w końcu jednak uznał, że w klasztorze, do którego się udają, raczej nic złego spotkać go nie może, postanowił tedy, że pójdzie z panną, a panu Bartuszowi zostawi karteluszek z informacją gdzie i do kogo się wybrał.

* * *

Człowiek uznawany za świętego przyjął przybyłych z nieco wymuszonym uśmiechem. Uprzejmie, ale oschle. Mogło to wynikać, nie z niechęci, ale ze złego samopoczucia. Widać było, że zdrowie mu nie dopisuje. Chociaż starał się maskować kiepską kondycję, to i tak nie potrafił opanować grymasu bólu, który co jakiś czas pokazywał się na jego twarzy.

Przybyli wpatrywali się benedyktyna niczym w obraz cudowny. Milczeli. On też milczał. W końcu ciszę przerwał niepewny głos Jean-Luca:

Ojcze…

– Tak, synu?

– Ojcze… chciałbym się przed tobą wyspowiadać…

Gerberon spojrzał mu w oczy i skinął głowa.

– Dobrze. Wysłucham. Wszakże wiedz, iż tylko według prawdziwych reguł Sakramentu Pokuty, reguł starożytnych i zalecanych od wieków, a teraz zaniechanych, wyśmiewanych, wzbranianych. Czyś gotów?

– Tak… ojcze… – Jean-Luc jakby się zawahał.

– Zatem mów. In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti.

Amen.

Słucham zatem.

– Ojcze… publicznie? W głos? Przy wszystkich?

– Tak, bo tak w swojej pradawności Kościół nakazywał.

– Ale przecie potem przecie zaniechał…

Ergo, Kościół pobłądził.

Kościół pobłądził? – w głos zdumiał się Białecki. – A jeśli pobłądził, to najwyraźniej brak mu asystencji Ducha Świętego. Hmm… Ergo – jeśli teraz pobłądził to i ongiś też mógł pobłądzić. Czego więc mamy się trzymać, jeśli nic nie jest pewne?

Ktoś ty? – zapytał wyraźnie poirytowany benedyktyn.

– Kawaler Nicola de Bialecki, padre.

Nic mi to nie mówi.

– Wybacz mu ojcze, hardy, bo to szlachcic polski, więc do pokory nie nawykły, a na dodatek nauki pobierał u jezuitów – wtrącił abbé d’Étemare, zakłopotany mocno samym faktem, że Mikołaj ma czelność wdawać się w dyskusje, podważać zdanie tak świętego człowieka i znakomitego teologa, za jakiego Gerberona uważali janseniści.

Ach, u jezuitów! Zatem istotnie trzeba mu wybaczyć, tym bardziej że widzę, iż teraz zaczął podążać właściwą ścieżką.

Odwrócił się do Jean-Luca:

– Zatem wyznaj swoje grzechy. Czym to obraziłeś Pana Boga?

Obecni w celi poczuli się niezręcznie i mocno skrępowani więc chcieli wyjść na korytarz, lecz benedyktyn zatrzymał ich skinieniem dłoni.

Zostali więc, ale wbili oczy w podłogę i starali się myśleć o czymś innym, a nie o wyznaniach ich przyjaciela. Lecz przecie uszu nie dało się zamknąć…

Jean-Luc tymczasem, wyznawszy grzechy pomniejsze, jako to lenistwo, rozproszenie na modlitwie, naraz jakby się zaciął. Zamilkł.

– To już wszystko? – zapytał Gerberon.

Nie, ojcze wyszeptał przez ściśnięte gardło pokutnik.

– Co więc jeszcze?

– Ja… ja… ja… – znów zamilkł.

– Cóż owo znaczy, to „ja…”? – benedyktyn odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy.

To grzech wyjątkowo obrzydliwy i straszny

– Mów!

– Miałem myśli nieczyste, pałając pożądliwością ku tutaj obecnej Madeleine… – wychrypiał mężczyzna blady jak trup i zaczął drżeć na całym ciele.

Taak… istotnie… grzech to wyjątkowo obrzydliwy i straszny

Dziewczyna, której owo wyznanie dotyczyło, aż dech straciła i zaczerwieniwszy się po samo czoło, twarz skryła w dłoniach.

Tymczasem benedyktyn po raz kolejny zapytał:

– Czy to już wszystko?

– Tak ojcze, to… to… już wszystko…

– Zatem nakładam na ciebie pokutę… będziesz pościł o samej wodzie… a wolno ci będzie wypić jeno demiard6 wody na dzień… będziesz pościł przez dni trzydzieści i dziewięć… nie nakazuję czterdziestu, iżbyś nie myślał, że zrównasz się z naszym Panem i Odkupicielem, który przez dni czterdzieści wstrzymywał się od jadła i napoju na pustyni, a kiedy już wypełnisz pokutę, udzielę ci absolucji… Żałuj za grzechy.

– Kiedy to będzie? Owo rozgrzeszenie? – szeptem zapytał Mikołaj.

– Chwileczkę… policzę – również szeptem odpowiedział mu abbé – 28 marca, w wigilię Niedzieli Palmowej… pewnie planuje dopuścić pokutnika do Komunii św. w Wielki Czwartek…

Mikołaj pokręcił głową.

– Jeśli pokutnik dożyje – mruknął pod nosem.

– Co pan powiada, panie kawalerze?

– Nic, nic ważnego – odparł Mikołaj i jął bacznie przyglądać się Jean-Lucowi.

A ten ostatni, kredowo blady, wciąż drżąc na całym ciele, ucałowawszy dłonie spowiednika, bardziej zawstydzony niż przestraszony wyszedł z celi na korytarz. Pozostali skłoniwszy głowy na pożegnanie przed Gerberonem, podążyli za mężczyzną

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1O. Gabriel Gerberon, OSB (1628-1711).

2W 1621, jako antidotum na rozluźnienie życia w klasztorach benedyktyńskich utworzono Zgromadzenie Benedyktynów św. Maura (ucznia św. Benedykta, który działał w Galii), które zatwierdził papież Grzegorz XV. Głównym klasztorem Zgromadzenia było opactwo Saint-Germain-des-Prés w Paryżu.

3Zamek we Francji, na przedmieściu Paryża, od XII wieku ulubiona przez królów baza do wyjazdów na polowania, w późniejszych czasach przerobiony na więzienie.

4Dziś zwany diecezjalnym, nie zakonnik, określenie zapewne pochodzi jeszcze z czasów, gdy księża się żenili.

5Louis-Antoine de Noailles (1651-1729 r.), kardynał oraz arcybiskup Paryża.

6Dawna francuska miara pojemności cieczy – nieco mniej niż ¼ litra.

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (10)

Rue du Cloître-Notre-Dame No 8

Zmierzchało. Jakiś zakapturzony mnich szedł brzegiem Sekwany ku Pont Notre-Dame1, przebył ów most, a znalazłszy się na Île de la Cité2, podążył najpierw ulicą de la Lanterne3 i następnymi, kierując się ku ulicy Cloître-Notre-Dame.

Zmierzchało. Niebo przyodziało się w barwny płaszcz w kolorach złota, fioletów, różów i czerwieni.

Zmierzchało. Miasto powoluteńku cichło. Od Sekwany ciągnął zapach świeżych ryb, mułu, wodorostów i wylewanych z domów zbudowanych na mostach nieczystości. Ten ostatni zdecydowanie był najmocniejszy.

Mogłoby się zdawać, że ów tajemniczy mnich w obszernym płaszczu przypominającym benedyktyński podąża ku zabudowaniom kościelnym przylegającym do katedry Notre-Dame, ale nie, on idąc szparkim krokiem ulicą Cloître-Notre-Dame, zatrzymał się przed wejściem do okazałego domu, pod numerem ósmym. Zanim wszedł, ostrożnie, spod oka zerknął w lewo, zerknął w prawo. Okolica była natenczas pusta, poza jakimś – z figury i chodu sądząc, bo był zbytnio oddalony, aby dokładnie owo ocenić – młodym mężczyzną.

Nie wzbudziło to zaniepokojenia mnicha, bo raczej nic nie wskazywało na to, że ów młody człowiek interesuje się jego osobą. Wszedł tedy w bramę trzypiętrowej kamienicy i podążył ku drzwiom jednego z mieszkań usytuowanych na parterze, w które zapukał w pewien charakterystyczny sposób, co by postronnemu obserwatorowi mogło wyglądać na to, iż ów duchowny przybywa tu na schadzkę.

Drzwi się uchyliły i mnich wszedł do środka. Tutaj odsłonił twarz, zdjął wierzchnie odzienie, czyli ów płaszcz z kapturem upodabniający go do benedyktyna, pod którym jednak był odziany jak świecki ksiądz-modniś i bawidamek, w krótką sutannę do kolan, spodnie do pół łydki, obcisłe pończochy i skórzane pantofle z klamrą na niskim obcasie, co również było rodzajem przebrania, by nie rzucać się w niepowołane oczy. Rozdziawszy się, powiedział dobitnie:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula saeculorum. Amen4.

Jakiś dość wiekowy mężczyzna imieniem JeanLuc i dwie młode, po około dwadzieścia-dwadzieścia dwa lata liczące kobiety, Madeleine i Rosalie podeszli do duchownego, który, sądząc z wyglądu, nie był o wiele starszy od dziewcząt i po kolei ucałowali mu dłonie, a następnie mężczyzna powiedział:

– Witamy, z serca witamy cię abbé d’Étemare5, witamy! Jakież nowiny nam przynosisz?

Cóż, nie najlepsze. Stan zdrowia najczcigodniejszego arcybiskupa Utrechtu Petrusa Codde6 bardzo się pogorszył. Peregrynuję tedy śród naszych, od drzwi do drzwi, by prosić o wzmożenie modlitw, postów, innych umartwień i dzieł pobożnych w intencji jego ozdrowienia, iżby owce nie pozostały bez pasterza. Póki on żyje, to mają ojca, który, choć w sporze z Rzymem i przez Rzym wyklęty jednak jest… a jeśli umrze? Papież już nie pośle do Niderlandów żadnego biskupa… A wiecie przecież, że gdzie nie ma biskupa, nie ma i Kościoła…

Oczywiście, oczywiście. Tak też i będziemy czynić. Wypełnimy wszystko to, o co prosisz, ojcze.

– Tak… tak trzeba…

A później ksiądz jakby się zadumał. Milczał długo i widać było, iż jest w tej izbie nieobecny duchem. Być może oddawał się modlitwie myślnej?

Jedna z dziewczyn przerywając w końcu ciszę, nieśmiało, bardziej szeptem niż półgłosem poprosiła:

Abbé, tak bardzo byśmy znowu chcieli usłyszeć twoje opowiadanie o tym, jak odprawiałaś swoją Mszę prymicyjną w Port-Royal, zanim grzesznicy nie nakazali go unicestwić…

Duchowny jakby się ocknął.

– Ach! Miałem to szczęście… i tę łaskę… owo przeżycie niezapomniane, słodkie i straszne zarazem… Gdy na moje słowa sam Pan zstępował w chleb, postać chleba przyjmował… a ja ten Chleb trzymałem w dłoniach… unosiłem, adorowałem I ta wizja… wspaniała wizja naszego błogosławionego męczennika, pamięci świętej opata Saint-Cyran, który stawiwszy się z nieba – bo nie mam wątpliwości, że tam właśnie przebywa – z tak słodkim uśmiechem spoglądał spoza kadzidlanych dymów na mnie, że aż serce moje stajało, niczym wosk przy ogniu…

Obie młode kobiety słuchały tych słów z wielkim nabożeństwem, roziskrzonymi oczyma wpatrując się w twarz księdza, lecz mężczyzna obecny w izbie, stojący tuż przy oknie, zerkając przez nie na ulicę, wypatrzył jakiegoś mężczyznę, który przechadzał się w te i nazad przed ich kamienicą i zerkał w okna, jakby kogoś wypatrując.

– Ojcze – ozwał się mężczyzna, przerywając pełne egzaltacji opowiadanie księdza. – Ojcze! Wypatrzyłem szpiega! Co czynić?

Ksiądz nie całkiem przytomnym wzrokiem spojrzał na pytającego i powtórzył pytanie:

– Co czynić?

– No właśnie. Nie odstępuje tego domu, od kiedy tu wszedłeś, musiał cię, ojcze, śledzić. Trudno ci będzie się stąd wymknąć niepostrzeżenie.

Więc wyjdź do niego JeanLuc i zapytaj, czego tu szuka, i że może będziesz mógł mu pomóc. Może się go jakoś pozbędziesz. Z drugiej strony szpieg, tak oficjalnie, jawnie? Ba! Wręcz ostentacyjnie?… Dziwne, dziwne…

Mężczyzna skinął głową i wyszedł.

Ksiądz zerkał spoza zasłony, co też się wydarzy.

Ujrzał z wielkim zdumieniem, iż nieznajomy wyciąga coś, chyba jakiś papier, kartkę wpół złożoną z kieszeni i pokazuje JeanLucowi. Ten ostatni zaś zerknąwszy na nią, gestem zaprasza nieznajomego do środka.

Po chwili w sieni dało się słyszeć odgłos ciężkich męskich kroków, otwierane drzwi wchodowe zaskrzypiały i do izby weszli – Jean-Luc oraz nieznajomy młody człowiek tak na oko niemogący mieć więcej niż osiemnaście-dziewiętnaście lat.

Zobaczywszy duchownego, skłonił się z szacunkiem i pozdrowił Boskim słowem:

Laudetur Jesus Christus!

In saecula… Widzę młodzieńcze iżeś dobrym chrześcijaninem, skoro od pozdrowienia Chrystusa Pana zaczynasz, a nie od życzenia nam tu dobrego wieczoru. Chwali ci się to, chwali!

– Tak mnie, ojcze, nauczono. Pierwej jednak pozwolisz, że się przedstawię. Jestem chevalier Nicola de Bialecki.

Ach, szlachcic! Polak? Wnoszę z nazwiska. Skądże jednak italskie brzmienie waszego imienia, panie kawalerze.

Tak dokładnie, tom Mikołaj Białecki, herbu Leszczyc. Ponieważ jednak kęs czasu przebywałem w Italii, skąd prosto tutaj przybywam, do takiej formy imienia tam przywykłem i może niech tak już zostanie. No i zgadliście, ojcze, iżem Polak.

– A czego tu, synu, szukasz? – zapytał abbé, odzyskując spokój i pewność siebie.

Cóż… nie bardzo wiem co rzec, od czego zacząć…

– Najlepiej ab ovo.

Wtedy Mikołaj opowiedział o dziewczęciu poznanym podczas tłustego wtorku w Wenecji, o tajemniczym doręczycielu liściku i o liściku samym.

– Pokaż synu tę kartkę.

Białecki spełnił prośbę księdza. Ten ostatni wpatrywał się w krótki tekst i kręcił głową. Wreszcie się odezwał:

– Nie wiem… nie wiem… co by tu rzec?… Nie znam tego charakteru pisma. Może ktoś z was zna?

Ale Jean-Luc zaprzeczył i obydwie dziewczyny zerknąwszy na liścik, zrobiły to samo.

Abbé podrapał się w głowę.

– Problem w tym, że wyraźnie jakaś kobieca ręka napisała: „W Paryżu, w domu przy Rue du Cloître-Notre-Dame No 8...” Zatem bez dwóch zdań podała ten adres, wszelako bez oznaczenia kwatery, czy choćby nawet piętra. Jak to dziewczę ci się przedstawiło, panie kawalerze?

– Pauline.

– Znacie którąś z naszych o tym imieniu?

– Ba! A małoż to dziewcząt wyznaje prawdziwą wiarę? Lecz niestety żadnej Pauline, która by w tym domu kiedykolwiek bywała. Żadnej – odparł Jean-Luc.

– A może jakaś mieszka tu po prostu, stale, albo choć czasowo?

– Nie, nie mieszka.

– Albo u kogoś bywa?

Starszy mężczyzna zamyślił się i przez kęs czasu milczał, co i raz drapiąc się w głowę. W końcu jednak przemówił:

Pomieszkuje od czasu do czasu na pierwszym piętrze, gdy ściąga do Paryża, pewna, nieco już leciwa, niewiasta, madame Éléonore Claire d’Estrées, razem z cioteczną wnuczką Pauline. Być może o tę dziewczynę chodzi? Uroda, wiek… to by się zgadzało z opisem pana kawalera.

Ach! Markiza! A co ci o nich więcej wiadomo? – zaciekawił się ksiądz. – I czy w ogóle cokolwiek ci wiadomo.

– Niewiele monsieur abbé, niewiele. Plotka głosi, że obie są duchowymi córkami ojca Jean-Baptiste Girarda7.

– Ach! Tego jezuity z Pontarlier w Burgundii! Nieciekawa to postać, oj, mocno nieciekawa! To, co się o nim szepce na ucho, wróży, iż może popaść w nieliche tarapaty i marnie skończyć!

– I cóż takiego? – zaciekawiła się jedna z panien.

– Wyznaje niebywałą gorszącą herezję i prawdopodobnie roznosi zarazę tejże herezji. Jeśli istotnie starsza dama i jej wnuczka należą do jego duchowych córek, to bezpieczniej byłoby nie wchodzić z nimi w żadne stosunki, nawet czysto towarzyskie. Chociaż… z drugiej strony nie sądzę, iżby tak było. Markiza nie jest lubiana w Paryżu, więc raczej podejrzewam, że to nieprzyjaciele po prostu dorabiają jej gębę.

Białeckiego owe słowa mocno poruszyły.

Zaniepokoiliście mnie, ojcze. Wyglądała mi owa Pauline na słodką niewinną dzieweczkę, a tu wyczuwam podejrzenia czegoś ohydnego, obrzydłego… Choćby to były tylko plotki zawistników, to przecie rzucają cień na panienkę… Jednakowoż… tak czy inaczej… chciałbym mieć możność spotkania się z nią.

Abbé wzruszył ramionami.

– Jeśli jest ci to pisane… Ale przeszkodziłeś nam, zaniepokoiłeś swoim dziwnym zachowaniem na ulicy. Pozwól więc, że cię pożegnamy. Chyba… chyba że zechcesz się pomodlić teraz razem z nami, a dopiero potem każdy się uda w swoją stronę?

Niechaj tak będzie – zgodził się Mikołaj. – Przywykłem do wieczornych wspólnych modlitw, a ponieważ od jakiegoś czasu nie mogę ich praktykować, to chętnie, ojcze, skorzystam z nadarzającej się okazji.

– A gdzie to, panie kawalerze praktykowałeś wspólne modlitwy wieczorne?

– U ojców jezuitów.

Zebrani spojrzeli po sobie z wyraźnym zaniepokojeniem.

– A w którymż to z ich domów, monsieur? Przymierzałeś się może do stanu duchownego?

– Och nie! – Białecki się uśmiechnął. – Nie było mi to w głowie. Ot, najzwyczajniej, mój protektor, gdym osierociał zupełnie, umieścił mnie w uczelni zwanej Academia Gostomiana i konwikcie jezuickim w Polsce, w Sandomierzu.

Ksiądz d’Étemare odetchnął z wyraźną ulgą. Chciał wszelako nabrać jeszcze całkowitej pewności, więc dopytał młodzieńca:

– Zapewne ojcowie z Sandomierza dali ci jakiś list polecający dla jezuitów w innych krajach?

– Nie, ojcze, bo niby dlaczego mieliby to robić? Ukończyłem naukę, mój opiekun mnie zabrał, wyposażył, a teraz podróżuję po świecie. Na razie odbyłem wędrówkę po Italii, teraz zawitałem do Paryża, bo mnie ów liścik zaintrygował i postanowiłem sprawdzić, co się za nim kryje. Czy żarcik tylko karnawałowy, czy też spodobałem się pannie. Ale… ale jeśli nawet to ostatnie, to minęło już tak wiele miesięcy, że mnie pewnikiem zapomniała. Przelotne to było spotkanie… niestety…

I sam tak podróżujesz?

– Nie, w towarzystwie pana Zbyluta Bartusza, który ma mnie ochraniać i bronić, jeśli zaszłaby taka konieczność.

– Czyli jest twoim sługą?

– Nie, raczej towarzyszem, bo to szlachcic, jako i ja, chociaż bardzo ubogi.

– Więc czemu teraz nie zabrałeś go ze sobą?

– Udając się na poszukiwanie panny? – Mikołaj nieomal parsknął śmiechem.

– No tak. Racja – d’Étemare też się uśmiechnął, ale jakby półgębkiem, wymuszenie.

Ksiądz ostatecznie uspokojony, bo słuchając tych słów i bacznie lustrując szczerą twarz młodzieńca, do końca już uwierzył Mikołajowi i pozbył się nawet cienia wątpliwości, że może to być osoba nasłana, iżby go szpiegować.

Uspokojony padł na kolana, pozostali poszli jego śladem i rozpoczęły modły.

Ile one trwały? Długo, niezmiernie długo. Białecki, chociaż u sandomierskich jezuitów zaprawiony w tej sztuce w końcu poczuł ból w kręgosłupie, w lędźwiach i kolanach. „Kimże oni są?” – pomyślał. „To jacyś święci ludzie”.

Było już grubo po północy, kiedy owe żarliwe modlitwy dobiegły końca. Wszyscy dźwignęli się z kolan i przeżegnali nabożnie. Abbé na zakończenie wyrecytował jeszcze fragment jednego z Psalmów Dawidowych:

Przecz-że się buntuje pogaństwo, a po próżnicy szemrzą narodowie? Zastawili się królowie ziemscy, a książęta radzą się społem przeciwko Panu i przeciw pomazańcowi jego mówiąc: Potargajmy związki ich, a odrzućmy powrozy ich. Ale ten, który mieszka w niebie, naśmieje się z nich, a Pan szydzić z nich będzie. Tedy będzie k nim mówił w popędliwości swojej, a w gniewie swoim przestraszy je. Mówiąc: A jam postanowił Króla mojego nad Syjonem, górą świętą moją. Opowiem ten dekret, który mi Pan opowiedział: Syn mój ty jesteś, któregom ja dziś porodził. Żądaj ode mnie, a podam narody w dziedzictwo twoje, a w osiadłość twą, granice ziemie. Potrzesz je laską żelazną, a jako naczynie zduńskie pokruszysz je. Teraz-że zrozumiejcie królowie, nauczcież się sędziowie ziemie. Służcie Panu w bojaźni, a rozradujcie się jemu w strachu. Pocałujcie syna, by się snadź nie rozgniewał, a iżbyście nie zginęli z drogi, gdyby z prędka zapaliła się popędliwość jego. Szczęśliwi wszyscy, którzy jedno w nim ufają8.

– Tak, dzieci. Sąd nad królami – nad królami – zaakcentował coraz się przybliża… bo posłuszeństwa ni zaufania Królowi królów w nich nie ma ani miłości ku poddanym swoim. Potracili się w swej pysze i w swojej rozpuście i w ucisku i w gwałtach i pławią się rozkoszach cielesności.

– Ojcze! – Mikołaj był poruszony do głębi. – Panie, wyście ludzie święci!

– My? – ksiądz uśmiechnął się smutno. – Gdzież to nam do świętości, lecz jeśli chciałbyś zobaczyć świętego, by potem go naśladować swoim życiem, to mogę ci go pokazać. Chciałbyś?

– Ojcze! Z serca mówię – bardzo!

Zostaw zatem swój adres Jean-Lucowi.

* * *

Niebo zaczynało już leciuchno szarzeć, chociaż do świtu było jeszcze daleko. Chłód nocy, a na dodatek niemiła, przenikająca aż do kości wilgoć ciągnąca od Sekwany, sprawiały, że każdy zabłąkany tutaj przechodzień marzył tylko o jednym – o ciepłym schronieniu. Jednakowoż Mikołaj, chociaż zmęczony i skostniały nie poszedł wprost do domu przy rue de la Tannerie na przedmieściu9, który – dla wygody – wynajął cały na czas pobytu w Paryżu. Musiał nieco ochłonąć i pozbierać myśli po owym zdarzeniu, w jakim uczestniczył.

Tłukło mu się po głowie: „Kim byli owi ludzie, tacy pobożni, tacy świątobliwi?”

Z jednej strony go to intrygowało, z drugiej niepokoiło. No bo przecież takie modły można, a nawet należy odprawiać w kościele, a nie w ukryciu w jednej z izb mieszkalnych zwyczajnej kamienicy. Tym bardziej że kościół, i to nie byle jaki, bo katedra Notre-Dame, znajdowała się zaledwie o kilkadziesiąt kroków, po drugiej stronie wąskiej uliczki.

A poza tym czuł się zawiedziony, bo jego rachuby, iż gdy tu przybędzie, natychmiast napotka piękną i tajemniczą Pauline, nie ziściły się. Przez chwilę mocował się ze swoimi myślami – jedne podpowiadały mu, żeby machnął na dziewczynę ręką, bo to jakieś mrzonki niemające najmniejszego sensu, z drugiej zaś utwierdzały go w przekonaniu, że powinien mimo wszystko odnaleźć pannę.

W końcu zaczął żałować czasu straconego na modły wlokące się godzinami, który mógł był spędzić przyjemniej, a z Panem Bogiem porozmawiać jak zwykle, zwracając się doń w codziennym, wieczornym pacierzu. Jedyny pożytek z tego, że trafił w to miejsce, był taki, iż dowiedział się, że „jego” Pauline może być dziewczyną, która niekiedy bywając w Paryżu, pomieszkuje na pierwszym piętrze owej kamienicy, na piętrze, które albo jest własnością babki, albo ta je na stałe wynajmuje.

Przypomniało mu się, że Balletti starą damę tytułował markizą… Abbé posłyszawszy nazwisko babki – Éléonore Claire d’Estrées, również nazwał ją markizą… Czyżby tylko zbieg okoliczności? A może nie? Może chodzi o tę samą osobę? Lecz dlaczego, u Boga, markiza mieszka w tej odrapanej zwyczajnej kamienicy? Bo przybywa tu incognito? Nie inaczej… Tylko czemuż to? Kolejna zagadka. A może żadna zagadka. Ksiądz powiedział, iż nie jest lubiana w stolicy, więc woli być na uboczu, a bywa tu tylko wtedy, gdy z jakiegoś powodu musi. Ot i wszystko.

Ostatecznie, czując się nieludzko zmęczony, jedne i drugie z nachodzących go myśli odpędził precz, marząc o jednym już tylko – by co rychlej znaleźć się w swoim łóżku, w miękkiej ciepłej pościeli…

* * *

Bartusz świdrował oczami twarz Mikołaja, nie zerkając nawet na niezbyt wykwintne śniadanie, jakie im dostarczono z nieodległej gospody.

– Cóż, paniczu?

– A co ma być?

– No jakże? Znaleźliście, czego żeście szukali?

– Nie poszczęściło mi się. Niestety…

– Zatem?

– Zatem na razie tu zostajemy, bo ja tak łatwo nie rezygnuję.

– A co ze mną? Jaką rolę panicz dla mnie wyznaczył? Będę za towarzysza, czy mam tu siedzieć, gapić się w okno i nudzić?

Chyba żeś waszmość zgłupiał. Ja szukam dziewki, młodej i powabnej, a nie pańskiego towarzystwa przez dzień cały.

To akurat jestem w stanie pojąć, niemniej markiz, hrabia, czy jak mu tam, bom się w tych jego nazwiskach i tytułach pogubił, jasno mi przykazał być stróżem panicza. I zapłacił za to. I zapłacił niemało. A ja nie nawykłem do brania pieniędzy za nic, za darmo. Siedzieć tutaj i nie mieć panicza na oku, to byłoby złamanie umowy, jaką zawarłem z markizem, a jam człek uczciwy, choć niezamożny. Niechże mi tedy panicz wybaczy, ale się nie posłucham. Przed oczy pchać się nie będę, ale raczej jako cień trop w trop będę za paniczem podążał. I zawsze z naostrzoną szablą.

– Widzę, że posłuchu u waszmości mieć nie będę.

– Szacunek, a i owszem, ale posłuch? Anim ja panicza sługa ani podwładny.

Mikołaj westchnął ciężko.

– To się, panie Bartuszu, przynajmniej inaczej przyodziejcie, po francusku, i szablę zamieńcie na szpadę, bo w tym kontuszu i z szabliskiem przy boku nie macie najmniejszych nawet szans być moim cieniem. Łażąc za mną tak przyodzianym, to jakbyście mnie paluchem pokazywali: „Oto patrzcie, to ten młody Białecki”.

Hmm… tu akurat muszę się zgodzić z paniczem… tylko…

– Co tylko?

– Grosza mi szkoda na przyodziewek i na szpadę.

– No, jeśli o to tylko chodzi, to wam za swoje kupię, sknero.

– Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać!

Mikołaj sięgnął do sakiewki i nie patrząc nawet, ile monet wydobył, kilkanaście ich sypnął w nadstawione dłonie pana Bartusza.

– Paniczu? A nie za wiele to aby? – zapytał ten ostatni.

– Et! – Białecki machnął ręką. – Mam ich na tyle, a komuś, kto i wiernie mi towarzyszy i opiekuje się mną, a jest mi też przyjacielem, nie będę żałował.

Zatem Bóg zapłać, paniczu. Wielkie Bóg zapłać raz jeszcze! Bóg zapłać!

– No już, już. Starczy tych podziękowań.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Jeden z mostów na Sekwanie.

2Jedna z dwóch wysp na Sekwanie, serce i najstarsza część Paryża, właściwe miasto.

3Dziś pierwszy odcinek rue de la Cité zaczynający się tuż za mostem.

4Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Na wieki wieków. Amen. (łac.)

5Jean-Baptiste Le Sesne de Ménilles d’Étemare (1682-1770) – jansenistyczny ksiądz francuski.

6Petrus Codde (1648-1710), arcybiskup tytularny Sebasty, wikariusz apostolski w Holandii, najpierw suspendowany, a potem ekskomunikowany przez Rzym za sprzyjanie jansenizmowi.

7Jean-Baptiste Girard (1680-1733) francuski jezuita zamieszany w głośny skandal dotyczący niemoralnego prowadzenia się i jeszcze cięższe występki, w tym paranie się czarami, najbardziej znany z tego, że uwiódł Catherine Cadière (1709-?), mistyczkę, stygmatyczkę i konwulsjonistkę (wg: Rossell Hope Robbins, The Encyclopedia of Witchcraft and Demonology, London [1959], p. 70-71).

8Ps 2, 1-12 z Biblii Brzeskiej.

9 Na przedmieściu w znaczeniu, że nie dosłownie poza miastem, w rozumieniu Wielkiego Paryża, ale nie na Île de la Cité, a więc najstarszej, tej właściwej części stolicy Francji.

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia … CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (9)

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia …

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (9)

Wtorek 4 marca 1710 roku

Markiz jak zwykle śniadał skromnie, w odosobnieniu, więc Mikołaj – chociaż chciał jak najszybciej porozmawiać o wczorajszej przygodzie, musiał cierpliwie poczekać, aż Balletti po śniadaniu przyjdzie do salonu, by wypić tu bavarèisę1, na pokrzepienie ciała i rozjaśnienie umysłu.

Czemu taka zatroskana mina, Mikołaju? Nie najlepiej spałeś?

– I to także, lecz mam poważniejszy problem.

– Jakiż to?

Wtedy młodzieniec opowiedział wszystko, co go spotkało i co go przez to trapiło.

Balletti nie zastanawiając się wiele, zbył go jednym krótkim zdaniem:

– Tedy jedź, chłopcze, do Paryża!

– Ale…

– Może czeka cię tam jakaś ciekawa przygoda? Może Los, może sama Ananke2 tak chce tobą pokierować, jak ty sam byś nigdy nie zechciał?

Może… ale słowa pana, monsieur, budzą we mnie obawę i przestrach… trapi mnie zaś i coś innego jeszcze.

Cóż takiego?

– A to dlaczego panna posłała za mną tego, budzącego dreszcz niepokoju, umyślnego z liścikiem?

– Nie przyszło ci do głowy, że to ani ta panna, ani o ciebie chodziło?

– Jakże to?

– Może to była zwykła pomyłka i nic więcej? Doręczyciel pomylił adresata? To się zdarza. Tym bardziej w nocy.

– Tego nie wziąłem pod uwagę.

– No to teraz weź.

– Więc co mi robić wypada?

– A! To już co tam chcesz!

– Lecz co by mi pan markiz radził?

– Nie jestem od udzielania rad. Czasem mogę coś podpowiedzieć, ale teraz sam zdecyduj.

Hmm…

– To żadna decyzja – Balletti się uśmiechnął.

– Więc może zaryzykuję i jeśli nie natknę się na tę cudną dziewczynę przez dzisiejszy dzień i wieczór ruszę do Paryża.

– A jakże ją poznasz? Wszak może nosić maskę, a właściwie to na pewno będzie ją nosić.

– Po kostiumie!

– Jeśli jest zamożna, to przez dwa dni z rzędu nie założy tego samego. Wczorajszy był już mocno ubielony kredą i gipsem, widać nie szczędzono jej wyrazów podziwu i sypano na pannę konfetti garściami.

Serce mi podpowie!

– A skoro tak uważasz, to dopij swoją bavarèisę i pędź, czym prędzej pędź! – markiz znów się roześmiał.

– Ba! Dokąd?… miasta nie znam zupełnie…

– Kieruj się tam, gdzie największe tłumy. Ja bym obstawiał Piazza San Marco i Rialto3. Wczoraj twoja tajemnicza Pauline przyodziała się w morettę4, com zauważył, bo żeby z tobą rozmawiać, musiała zdejmować maskę. Jeśli dziś uzna, że lepsza będzie baùta, to nie masz najmniejszych nawet szans, żeby ją rozpoznać. Nawet po figurze.

Może mi się poszczęści.

– Zatem próbuj! A co jeśli jej nie spotkasz?

– Wtedy pojadę do Paryża.

Markiz parsknął śmiechem.

– Zatem będzie tak, jak Ktoś za ciebie zaplanował!

Kto niby? Dopiero co, sugerował pan, że to przypadek.

Nie ma przypadków, nawet pomyłki nie są przypadkami. Bez wątpienia Ktoś coś względem ciebie zaplanował.

No… nie do końca… chyba?…

– I owszem, nikt cię tam przemocą nie wywiezie, ostatecznie sam będziesz musiał zdecydować, ale...

Mikołaj i zaniepokojony i zakłopotany już nieco tą rozmową zmienił temat.

– A pan, panie markizie, co dziś będzie robił?

Ja? Ja się udaję na schadzkę z owym dziewczęciem, z którym wczoraj wespół śpiewaliśmy barkarole mojej kompozycji. Udatne były, musisz to chyba przyznać.

Mikołaj aż oczy wybałuszył ze zdumienia.

– Tak, tak, chłopcze, lata eksperiencji, maestrii i znajomość czułych słówek… No… i może jeszcze te brylanty na skromnym ubraniu… Zderzenie prostoty z wytwornym zbytkiem… co na damach robi wrażenie. Chyba że są to jędze o wyschniętych dziuplach, które już niczego nie mogą skosztować z owych specjałów, którymi się objadały za młodu. W tych znajdziesz tylko ocet, zawiść, zazdrość, nienawiść i brak nadziei…

– Lecz ona by mogła być córką pańską, panie markizie! A tak w ogóle jest przecie młodą mężatką!

– Cóż z tego? Jest świeża i delikatna. Więc pewnikiem wybornie smakuje! A ty? Co byś wybrał vitello tonnato5 – potrawę z cielątka karmionego stokrotkami i młodziuchną słodką trawą, czy brasato al Barolo6 z wołustaruszka, który skąpo jadał, smagany był często i przez najmniej dziesięć lat i furkę ciągnął i pole orał kamieniste?

Mikołaj tylko machnął ręką.

– Pan pozwoli, panie markizie, że się oddalę. Nie mogę tego słuchać. Bezecne to i cyniczne.

– Ależ oczywiście! Nie przeczę! Weź jednak ze sobą pana Bartusza. Wszak potom go wynajął za bardzo godziwe pieniądze, by cię strzegł. Baùty dla was obujuż przygotowane.

* * *

Paniczu, niechże już panicz da pokój. Nóg nie czuję. Zmrok dawno zapadł, a my uganiamy się po mieście niczym dwóch obłąkanych.

– Panie Bartuszu, to serce mnie gna!

– Oj, widzę, widzę. Mnie natomiast w brzuchu burczy. Zjadłbym coś i przepił. Jutro Popielec i post, teraz ostatnie godziny, żeby sobie jeszcze godziwie podjeść i jakimś szlachetnym trunkiem gardło przepłukać. Bardzom, paniczu, zasmakował w tej, jak tu mówią grappa di moscato7, owej wonnej gorzałce – niebo w gębie i przyjemny, o jak przyjemny szum w głowie!

No to niechże i tak będzie, bom i ja zgłodniał. Ale miast gorzałki wolę się napić passito bianco8 O, może tu wejdźmy… sądząc po zapachach, pewnie da się tu dobrze i smacznie zjeść.

Mikołaj z Bartuszem przekroczyli próg drzwi, spoza których dolatywały nie tylko smakowite aromaty, ale i gwar wesoło bawiących się ludzi.

* * *

Było już dobrze po północy, gdy Białecki zakończył kilkanaście godzin trwającą eskapadę. Daremna ona jednak była, bo – jak przewidział markiz – nie spotkał tej, której szukał.

Zmęczony ponad wszelkie wyobrażenie, zzuł z siebie ubranie, cisnął je na podłogę obok łóżka i zatonąwszy w pościeli, pogrążył się we śnie.

Nie minęło i pięć minut, a chrapał tak, że aż prawie ściany drżały i żadna mysz z licznie zamieszkujących tę izbę sypialną nie zaryzykowała, żeby chociaż wystawić nosek z dziurki, nie mówiąc już o wyjściu z ukrycia, by poszukać czegoś do zjedzenia.

* * *

Rankiem, gdy Mikołaj i Bartusz w miarę wypoczęci wyleźli z pościeli i zaczęli się zastanawiać nad jakimś postnym śniadaniem, właściciel austerii, w której się zatrzymali, poskrobawszy w drzwi, skoro tylko usłyszał zaproszenie do wejścia, zginając się w ukłonach, zbliżył się do pana Białeckiego i wręczył mu zalakowany list. A oczyma zlustrował dwa bardzo mocne skórzane wory mieszczące w sobie zawartość znacznej wagi, z samego wyglądu sądząc, stojące wpodle drzwi. Gdybyż to wiedział, że bez wątpienia są w nich złote luidory, życie naszych podróżnych mogłoby nie być warte i funta kłaków. Na szczęście jednakowoż nie był tego świadom.

Mikołaj złamał pieczęć z odciśniętym symbolem pięcioramiennej gwiazdy zamiast herbu, rozpostarł kartkę i przeczytał kilkanaście słów zaledwie:

Młodzieńcze, nasze drogi się rozchodzą. Nadal ucz się hiszpańskiego w miarę możności, a mnie nie szukaj. Pewnie kiedyś się jeszcze spotkamy… Czy w Paryżu?… Niekoniecznie… Sugeruję, byś uzupełnił wykształcenie w Salamance…

List nie był podpisany, lecz Mikołaj już na pierwszy rzut oka rozpoznał pismo markiza. Przez chwilę podumał, zamówił rybę z warzywami na parze, z odrobiną oliwy i nieco chleba opiekanego na węglach, iżby był chrupki, po czym rzekł do pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka.

Więc co, panie Bartuszu? Do Paryża?

– Jak panicz uważa, ja mam jedynie panicza strzec, ot co. Cyrograf na trzy lata podpisałem, co by was, paniczu pilnować i towarzystwa wam dotrzymywać. Umowa rzecz święta to raz, a dwa jakoś was polubiłem, chociaż nie od razu. Tylko widzę tu jeden problem. Pierwszy zapewne, potem przypuszczalnie wyniknie ich przy różnych sytuacjach więcej.

– Jakiż to problem?

– Nader prozaiczny, paniczu. Jakże się do tego Paryża mamy dostać? Per pedes9? Na dodatek z taką ilością złota?

No tak, więc co?

– Więc trzeba nam jakąś porządną karetę nabyć, ze sprytnie zamaskowaną skrytką. Ot co! A to zajmie pewnikiem kilka dni, bo i herb waszmości trzeba będzie na drzwiczkach wymalować, co by wiedziano, że szlachetnie urodzony karetą ową podróżuje, a nie mieszczuch jakiś lichy czy kupczyk.

Bartusz na chwilę zamilkł, a potem kontynuował:

– A tak w ogóle, paniczu Mikołaju, czy to mus jakiś, tak od razu do tego Paryża? Nie moglibyśmy i kawałka Italii obejrzeć?

– Ba! I nawet by trzeba! Wystarajcie się o mapy, to rzecz całą rozważymy. Może się zastanowimy nad jakąś trasą?

– Mapy są, pan markiz nas we wszystko zaopatrzył…

Nie minęło wiele chwil, a obaj pochylali się nad kartą Włoch.

– Jeśli by panicz pozwolił, nie uznając tego za zuchwałość z mojej strony, to ja bym taką podróż zaproponował: statkiem do Bari, pokłonić się św. Mikołajowi, patronowi panicza i o wstawiennictwo u tronu Bożego poprosić na resztę życia.

– Ale wenecjanie dowodzą, że tamte relikwie są fałszywe, a prawdziwe znajdują się tutaj, u nich, na Lido10, u benedyktynów. To przecie na Lido bliżej, do Bari zaś cała wyprawa!

– Hm… można pomodlić się i na Lido, ale Ojciec Święty, papież, za autentyczne uznał szczątki świętego przechowywane w Bari…

Niechże wam będzie. Płyniemy do Bari. Ze złotem w kufrach podróżnych. Nieroztropnie i niebezpiecznie. Ale inaczej się nie da. A potem?

A kto by się domyślił, co w tych kufrach jest?! Więc płyniemy do Bari i tam dopiero obstalowujemy karetę, kupujemy konie i ową karetą, etapami, jedziemy do Neapolu, stamtąd do Rzymu, Florencji, Pizy, Genui i Turynu. Z Turynu zaś przez Grenoble do Lyonu. Z Lyonu natomiast przez Nevers i Wersal do Paryża.

To do Paryża doturlamy się jesienią! Bój się pan Boga, panie Bartuszu!

– Nie popasając nigdzie zbyt długo, wymieniając konie w trasie, znajdziemy się tam szybciej, niż się paniczowi zdaje.

– A co będziemy robić, prócz podziwiania italskich widoków i zwiedzania tych miast starożytnych?

– Będziemy się uczyć fechtunku i gadać po francusku.

– Wszak wy, panie Bartuszu, po francusku ni w ząb!

– No właśnie. A przecież do Francji się udajemy…

– Zatem niechaj będzie tak, jak żeście obmyślili, waszmość.

* * *

Bari przywitało ich wspaniałą pogodą. Wszędzie rozkwitłe kwiaty i zioła wydzielały cudne aromaty. Słońce zaś ze wszystkiego wydobywało takie barwy, o takim nasyceniu, jakich nigdy nasi wędrowcy w dalekiej północnej krainie nie widzieli. Leciuchna słonawa bryza studziła im twarze, a gwar miasta tętniącego życiem, miły był ich uszom po dniach spędzonych na morzu, gdzie słychać było tylko skrzypienie więźby korabia, łopot żagli, pokrzykiwania marynarzy i plusk fal

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

===============================================

1Bavarèisa – słodki pobudzający napój przyrządzany z kawy, czekolady, śmietanki i syropu z cukru trzcinowego.

2Grecka bogini nieuchronności losu i przeznaczenia.

3Najstarsza część Wenecji – rynek i most tej samej nazwy.

4Moretta – wenecki kostium karnawałowy, który składał się wykwintnych sukien, ozdób, zwiewnych szali, welonów, małego kapelusika i okrągłej maski, której wewnętrzną wypustkę należało przytrzymywać zębami, tak aby maska nie spadła z twarzy, dlatego też, gdy osoba w ten sposób przebrana chciała wdać się z kimś w konwersację, musiała maskę zdjąć i pokazać twarz.

5Bardzo delikatna i wyborna cielęcina w sosie z tuńczyka, anchois, kaparów oraz jaj. Wykwintne danie znane już starożytnym Rzymianom.

6Wołowina al Barolo – wołowina duszona według specjalnego przepisu. Danie znane już starożytnym Rzymianom.

7Destylat z wytłoczyn winogron muszkatowych.

8Wino – biały, aromatyczny, słodki włoski muszkat.

9Per pedes – na piechotę (łac.).

10Lido – wenecka wyspa, która odgradza Lagunę Wenecką od otwartego morza.

“Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem”. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem.

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (7)

Markiz i hetman

Pan Adam Mikołaj Sieniawski, herbu Leliwa, hetman wielki koronny, był to młody jeszcze, bo ledwo czterdzieści trzy czy może najwyżej cztery lata liczący mężczyzna o dość nobliwym wyglądzie, który na widok wchodzącego cudzoziemca powstał z fotela. Ostrzyżony „z polska”, czyli z wysoko podgoloną czupryną i półkolistą grzywką nad wysokim czołem, o twarzy, na której malowało się dostojeństwo przemieszane z chytrością, gdzie chytrość zdecydowanie brała górę nad inteligencją, odziany był bogato, także z polska. Lico miał rumiane, pociągłe, oczy nieco zbyt szeroko rozstawione, nos okazały, żeby nie rzec – potężny i jakby doklejony do twarzy, za to uszy małe, arystokratyczne, nieodstające, lecz zgrabnie przylegające do głowy.

– Witam, witam, dostojnego pana… wysłannika?

– A i owszem – odparł przybyły – i w jakiś dziwny, charakterystyczny sposób uścisnęli sobie dłonie.

Wybaczcie panie, ale ponieważ wszystko się odbywa sub secreto1, to godność pańska ni tytuły nie są mi wiadome. Pan wie z kim ma do czynienia, ja zaś nie…

– Jestem markiz Balletti, hrabia Montferrat, hrabia Bellamarre de Aymar etc. etc...

Czuję się zaszczycony – Sieniawski z uszanowaniem pochylił głowę, następnie zaś wskazując dłonią fotel, rzekł: – Usiądźmy tedy, panie markizie.

Usiedli.

– Zatem? – zapytał markiz, wgryzając się swoim ostrym i przenikliwym wzrokiem w lekko wyłupiaste oczy kasztelana.

Zatem jutro Wilia Bożego Narodzenia, zapraszam tak pana markiza, jak i jego towarzyszy na wieczerzę.

– Dziękuję, panie hetmanie. Jednakowoż jutro, skoro świt, ruszam w dalszą drogę.

– Ubolewam… szczerze ubolewam… że nie świętujecie… Mało, jakże mało mam teraz rozrywek dlatego każdy powód jest dobry, każdy godzi się zatem wykorzystać, nie zmarnować żadnego.

Montferrat się skrzywił i nic nie odrzekł.

Zapadło przydługie nieco milczenie, które wreszcie, dyskretnym chrząknięciem, przerwał Sieniawski.

Słucham Waszmość Pana, panie hetmanie, no… słucham. To tyś prosił o spotkanie… a że bracia wydelegowali mnie na tę rozmowę… bądź mi pan zatem łaskaw powiedzieć, czego od nas oczekujesz?

Jakby tu rzec, panie markizie, jakby tu rzec…

– Śmiało, wszystko zniosę – z kwaśnym uśmieszkiem zażartował Montferrat.

Polskiej korony… – wydusił z siebie Sieniawski.

O! A to zupełna drobnostka – ironizował markiz. – Najpierw popierał pan, panie hetmanie Françoisa Louisa de Bourbon, diuka Conti2, ale jak podłość i zdrada nie wpuściły go do Polski, chociaż był legalnie wybrany jej królem i formalnie nim ogłoszony przez księdza prymasa, toś pan zmienił front i przeszedł na stronę łotra i rabusia regaliów3 Friedricha Augusta von Sachsen4, którego żeście nazwali Augustem Mocnym, no a on to docenił. Wszak z jego to ręki i łaski staliście się tym, kim się staliście… Więc?…

– Więc co?! – hardo się ozwał Sieniawski, bezczelnie wpijając się w oczy cudzoziemca. – Więc co? – powtórzył, hardością ową i bezczelnością chcąc jakby i przed samym sobą przykryć wstyd.

– Więc to, że gdybym zechciał, to ja sam, bez niczyjej pomocy mógłbym was, panie hetmanie, usadowić na polskim tronie. Jednakowoż nie uczynię tego.

– I czemuż to?

Bo jeszcze nie nadszedł czas ostatecznego rozrachunku z tym krajem. A wy, panie, nawet do utorowania drogi owemu przedsięwzięciu, nie bylibyście nazbyt zdolni, co najwyżej w znacznym, ale nie w pełnym zakresie. I do tego was postanowiono wykorzystać.

Sieniawski na parę chwil wręcz zaniemówił.

Pan mnie bez przerwy obraża! – nieomal krzyknął i wstał gwałtownie.

Markiz ani drgnął.

– Siadaj pan, siadaj. Po cóż te emocje? I nie próbuj na mnie ręki podnosić, bo ci uschnie – głośnym szeptem dopowiedział Bellamarre, wgryzając się swoimi zimnymi oczyma o zmieniającej się barwie i kształcie tęczówek, w oczy rozmówcy.

Ten ostatni ciężko osunął się na fotel.

– Za kogo się uważasz, że chciałbyś braciom dyktować warunki, stawiać jakieś żądania? No kim?…

Sieniawski posmutniał, opuścił głowę jeszcze niżej na piersi, jakby zapadając się w sen somnambuliczny i zamilkł.

Dla ciebie przewidziane jest inne zadanie.

– I jakież to, panie markizie? – zapytał matowym głosem.

– Zlikwidować polską armię, do stanu bezbronności doprowadzić państwo.

– Ba! Nietrudna to rzecz, ale co w zamian?

– W zamian zostawię ci przepowiednię. Obecnego króla nie przeżyjesz, ale z dostojeństw spotka cię największe.

– Jakież?

Oto siedzi przede mną przyszły pan kasztelan krakowski, czyli najpierwszy senator Rzeczypospolitej, rzec by można – idący tuż po królu, bo w Koronie równać się z tobą – i to nie do końca przecie, choć w znacznej części – będą panowie wojewodowie krakowski, sandomierski i poznański. Dodaj więc owo do swego hetmaństwa…

– Marzyła mi się korona…

– Pyszny jesteś nad wszelką miarę. A władza, realna władza ci nie wystarczy? Król jest pijakiem, łotrem, rozpustnikiem. I zdecydowanie woli zabawiać się czarami na przemian z wyuzdaniem, niż zajmować sprawami państwa. Masz zatem szansę być rzeczywistym panem tej ziemi i zamieszkującego ją ludu.

– Ale bez korony…

– Nudzisz pan, panie hetmanie, nudzisz. Może lepiej wskaż mi komnatę sypialną, bo jutro, jak się tylko rozjaśni na dworze, ruszam do Wiednia.

– Tedy zostawiasz mnie z niczym… – skwitował te słowa Sieniawski.

Markiz wzruszył ramionami.

– Pójdę do cara Piotra.

Wszak już chodziłeś, po Altranstädt5, aleś nic nie wychodził i nie udało ci się nawet podstawić Leszczyńskiemu nogi. Ale jeśli jeszcze raz chcesz popróbować, to idź… idź… do sułtana Ahmeda6 samego nawet… idź – szydził cudzoziemiecjednakowoż może nieco później, a nie już, nie w tej chwili, bo teraz to ja chcę się udać na spoczynek, a nie wskazano mi jeszcze komnaty, w której mam nocować.

Hetman tedy pociągnął za szarfę dzwonka, by przywołać sługę, ale miast lokaja w drzwiach stanęło dziwne indywiduum – wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, jakby chcąc skryć swoją figurę, dzierżąc w lewej ręce takiejże samej barwy kapelusz-pieróg, który wprzódy przykrywał bynajmniej nie kunsztownie trefioną perukę, ale własne mocno posiwiałe włosy jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”.

Na jego widok markiz wręcz skamieniał, wargi mu pobielały, a w oczach można było wyczytać przerażenie.

A on skądże się tu wziął? – zapytał drżącym głosem hetmana.

– Ba! A gdybym to wiedział! – siedzi na Wawelu od lat. Jakiś nader wiekowy być musi, bo mi o nim jeszcze mój pradziad wspominał.

– Tedy nie wiesz, kim on jest?

– Jednym ze sług tego miejsca pewnie, bo kimże by innym?

Spojrzał na przybyłego i zapytał:

– Mam rację?

– Nie, panie hetmanie. Nie masz racji.

– Zatem kim jesteś, jeśli nie sługą?

– Stróżem… opiekunem…

– Aha. To i dobrze. Dla mnie na jedno wychodzi. A wyglądasz, jakiś był w ciężkiej żałobie. Wszystko na tobie czarne.

Przybyły na to odrzekł:

Bo Rzeczpospolita w żałobie.

A potem gestem dłoni pokazał, iż markiz ma się udać za nim.

Gdy wyszli na korytarz, którym wiódł pana Montferrat gdzieś w mroczną czeluść, ów dygotał zdjęty lękiem i milczał.

Dziwny przewodnik również milczał.

Atmosfera zgęstniała, a chłód nieogrzewanego korytarza stał się przenikliwszy.

W końcu markiz niepewnym głosem zapytał:

– Czy jesteś tym, kim domniemywam, że jesteś? Nie tylko opiekunem tego miejsca, ale i posłańcem7? Bije od ciebie jakaś straszna moc, która mnie mrozi i paraliżuje, a sama twoja obecność sprawia, że drżę i topnieję. Czy wyjawisz mi swoje imię?

– To twoja wiedza ma granice? – na poły drwiąco, na poły z politowaniem uśmiechnął się przewodnik. A moje imię? Cóż, ja nie trzymam go w tajemnicy i nie muszę owładywać niczyim ciałem, by móc działać, ty się kryjesz, ja działam jawnie. Ja, Ave8. Ty chcesz Polskę zniszczyć, mój Pan i moja Pani, jej Królowa chcą ją ocalić.

Markiz głośno przełknął ślinę:

– Nie przemożecie…

– Sam w to nie wierzysz… Atanasie9.

– Dlaczego mnie tak nazywasz?

– Wszak wiesz. Dla moich „oczu” jesteś przeźroczysty, a ciało tego tu nieszczęśnika, w którym tkwisz, nie stanowi dla mnie ani skrytki, ani kamuflażu. Dla śmiertelników i owszem…

Zniszczymy ten kraj, Jej królestwo… a potem… potem wszystko runie jak lawina błota błyskawicznie zsuwająca się ze stromego i wyniosłego zbocza i zaleje i zniszczy to, co znajdzie się na jej drodze.

Sam w to nie wierzysz, ale co do jednego masz rację. Na Polskę już zapadł wyrok…

Ave odwrócił się i rozsypawszy w miliony świetlistych skier, rozpłynął w mroku korytarza. Przed markizem bezszelestnie uchyliły się drzwi. Przekroczył próg. Na kominku buzował ogień, wysuszone szczapy bukowe trzaskały cichuśko. Za oknem w blasku księżycowej poświaty i gwiazd widać było, jak bezszelestnie osypuje się śnieg.

Spoza murów zamkowych dało się słyszeć żałosne wycie psa. Cisza gęstniała i gęstniał mrok.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1W tajemnicy. (łac.).

2François-Louis de Bourbon-Conti (1664-1709) został obrany królem Polski w roku 1697, co, dopełniając formalności, w dniu 27 czerwca ogłosił prymas Michał Radziejowski (1645-1705), jednak władcy krajów ościennych nie dopuścili do objęcia przez niego władzy w Polsce.

3Symbole władzy monarszej – miecz, berło, korona, jabłko, specjalne rękawice, buty, płaszcz i inne elementy ubioru.

41670-1733.

5Traktat pokojowy z 24 września 1706 zawarty w Altranstädt, w Saksonii, pomiędzy królem Polski Augustem II i królem Szwecji Karolem XII, w wyniku którego Sas został zmuszony do abdykacji.

6Ahmed III (1673-1736) – zaciekły wróg Rosji, który ujmował się za Polską, przestawiając się jej wrogom.

7Anioł,angelos z gr. posłaniec; opiekun – Anioł Stróż.

8Ave – to imię anioła, stróża Polski, który według o. prof. Emanuele Festa oznacza istotę, noszącą w sobie pragnienie, które się spełnia i wiarę w rzeczy, które się wydarzą. („Nomi personali semitici” Edizioni Porziunkula, Assisi; Theologisches Wörterbuch des Alten Testamentes Jenni-Watermann, I, 65-67, 1978), za: Rolf Dittemer, Anioł Stróż Polski – wyjaśnienie, [w:] http://aniol-ave.blogspot.com/2012/12/anio-stroz-polski-wyjasnienie.html [dostęp: 30 lipca 2017].

9Anagram imienia, którego musi się domyślić sam czytelnik. Postać ta pod tym właśnie imieniem, nie podszywając się pod inną osobę, towarzyszyła rodowi Białeckich w XVI i XVII wieku, co opisano w powieści Wieszczba krwawej głowy.

– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

– A dokąd to droga prowadzi? CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (6)

Ku Krakowowi

Sanie rzeczywiście czekały już na ulicy, tuż przed bramą wiodącą na teren konwentu. Mikołaj pośpiesznie się do nich zbliżył i odezwał do hrabiego:

Monsieur le comte, a mój dobytek, ubrania, książki, pamiątki?

– Juan Pablo – tu wskazał na woźnicę – na moje polecenie, gdy śniadałeś, spakował wszystko, co znalazł w twojej izdebce. Tedy nie trap się o to, że ci kawałek życia przepadło, bo masz je w tamtym oto tobole umieszczonym na tyle sań i przywiązanym do nich rzemieniami, co by nie spadł. Wiele tego jednak nie ma, no… może z wyjątkiem pieniędzy dobrze ukrytych. Siadaj więc i ruszajmy w drogę.

– A dokąd?

– Najpierw ku Krakowowi.

– A potem?

– A potem się dowiesz.

Juan Pablo strzelił z bata i dwa karosze, piękne, rasowe, znakomicie utrzymane, szarpnęły saniami i z lekkością pociągnęły pojazd w stronę uliczki prowadzącej wprost ku jednej z bram miejskich, ku Bramie Opatowskiej, a potem ją minęły.

Płozy sunęły gładko, z leciuchnym tylko chrzęstem, drogą prowadzącą na Opatów, Iłżę i dalej na Warszawę, ale w niedługi czas, po ujechaniu niewielkiego odcinka drogi, skręcili dość ostro w lewo i sunęli w stronę zawianego przez śnieżycę traktu prowadzącego do Krakowa.

Hrabia na tyle tylko był rozeznany w miejscowej topografii, że dotarłszy do tych krzyżowych dróg, na których, jak wiedział, trzeba było skręcić w lewo, nie miał pojęcia jak jechać dalej. Bo dalej wszystko było równo śniegiem zawiane i nijakiego traktu nie było widać, tak że nietutejszy łatwo mógł pobłądzić.

Siedzący w saniach dotychczas milczeli. Hrabia rozmyślał nad czymś, Mikołaj zaś z rozrzewnieniem rzucał ostatnie spojrzenia na gmachy, kościoły, drzewa, ulice, którymi tyle razy chadzał, tyle na nich tropów wydeptał, tyle wspomnień się z nimi wiązało…

W końcu jednak Bellamarre przerwał to milczenie. Powiedział coś po hiszpańsku do woźnicy, a ten ściągnął lejce i konie się zatrzymały.

– Trzeba wypatrzyć kogoś tutejszego, iżby nas poprowadził, chociaż do Osieka. W lecie nie byłoby z tym problemu, ale teraz? Śnieg drogi pozawiewał i te ciągnące się wąwozami i te ciągnące się po płaszczyznach płaskowyżów, wszędzie równo biało, wszędzie równo zimowy całun się skrzy. Mapy w tym wypadku na nic się zdadzą, a bez nich pobłądzić łatwo. Zaczekajmyż tutaj, póki jeszcze tak na dobre nie opuściliśmy granic miasta, a nuż się ktoś z miejscowych napatoczy, co będzie zmierzał w tym samym kierunku co i my.

I nie czekali długo. Oto od strony miasta szedł powoli, bo stopy grzęzły mu w śniegu, jakiś jegomość, wysoki niczym grochowa tyczka, i jako ona chudy, ubrany dziwacznie i biednie, ale u boku dyndała mu szabla, zatem musiał być szlachcicem. Takiej to bowiem szlachty-gołoty nie brakowało w Rzeczypospolitej, od czasów tych przeklętych wojen szwedzkich, kiedy to liczni, potraciwszy majątki, ze szczętem pobiednieli.

Kiedy wędrowiec zbliżył się do sań, hrabia zwrócił się doń z pytaniem:

– A dokąd to droga prowadzi?

Zagadnięty z zaciekawieniem, bo nieznajomy ani Boskim słowem1 go nie przywitał, ani nie zapytał „dokąd Pan Bóg prowadzi”, a „droga”, zlustrował pięknie i bogato prezentujący się pojazd, chociaż – co go zdziwiło – nieopatrzony herbem, pasażerów, a w szczególności pytającego, a zorientowawszy się, iż to bez wątpienia jakiś wielmoża, grzecznie i nisko, acz nie przesadnie, się ukłonił i odrzekł:

– Pod Staszów, wielmożny panie, pod Staszów.

– I to tak na piechotę, waszmość wędrujesz? Zimową porą?

– Cóż począć, cóż począć. Taki los. Pozwólcie wszelako, iż się przedstawię. Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka2.

– Że jak proszę?! – Bellamarre, chociaż nadzwyczaj powściągliwy w wyrażaniu emocji, nie potrafił ukryć zdumienia, słysząc tak osobliwe nazwy. Szybko się jednak opanował i wymienił swoją godność oraz tytuły, co z kolei zrobiło niebywałe wrażenie na szlachetce, który tak się skurczył w sobie, że z wielkiego chłopa zrobiła się nieomal jego połówka.

Tymczasem Juan Pablo, nic nie rozumiejąc z tego dyskursu, siedział milczący i nieruchomy niczym posąg. Mikołaj przeciwnie – skrył twarz w dłoniach i z całych sił się powstrzymywał, iżby nie parsknąć śmiechem.

– Posłuchaj wasze, a gdybyśmy tak wzajemnie poczynili sobie przysługi? – zapytał hrabia.

– A jakież to? – zaciekawił się pan Bartusz.

– My was podwieziemy w stronę Staszowa, a może i dalej, a wy nam w zamian będziecie wskazywać drogę, iżbyśmy nie pobłądzili.

– Och! Znakomicie. Piękny to układ, piękny, panie hrabio! Anim się nie spodziewał tak szczęśliwego dla mnie trafu. Z najwyższą ochotą! Z najwyższą!

– Tedy siadajcie, panie Bartuszu tu, obok młodzika i nie mitrężmy czasu po próżnicy, ruszajmyż czym prędzej naprzód.

– Oczywiście, oczywiście – przytakiwał szlachetka, gramoląc się do sań i moszcząc sobie miejsce.

Kiedy się już ostatecznie usadowił, Hiszpan strzelił z bata i sanie ruszyły. Płozy sunęły jak po maśle, gładko i bez wstrząsów.

Przez jakiś czas nikt nic nie mówił, hrabia – bo zapewne nie miałby o czym z tym szlachetką-gołotą, Hiszpan, bo po jakiemu niby, tylko Mikołaja korciło i język świerzbił, co by dowiedzieć się tego czy owego. Wreszcie się odważył:

– Waszmość podle Staszowa mieszka?

– Niezupełnie, ale w tamtych mniej więcej stronach.

– A u czyjej to klamki wasze się wiesza?

– Mikołaju! – skarcił go hrabia.

Monsieur le comte – chłopak odpowiedział po francusku. – Ależ jego nie można obrazić! Formalnie niby to szlachcic, a faktycznie przecie nie.

– Chłopcze! – zganił go hrabia. – Miej na pamięci, iżeś jeszcze przed paru laty był w gorszej sytuacji, niźli on jest dzisiaj! On jeszcze posiada w miarę przyzwoite buty, kapotę i szablę, której nie musiał sprzedać, żeby mieć na chleb!

– Wybaczcie, panie – Mikołaj zawstydzony spuścił głowę i zwracając się do Bartusza, rzekł: – Darujcie, waszmość, nie chciałem obrazić.

Bartusz wzruszył ramionami:

– Cóż, jam zwyczajny, choć czasem przykro…

Znów zapadło milczenie. Mikołajowi głupio się zrobiło i stracił rezon. Dopiero po dłuższej chwili znów zagadnął Bartusza:

– Droga nam wypada przez staszowskie lasy?

– Ano tak, poniekąd, choć nie do końca – potwierdził zagadnięty.

– A bezpieczna to droga?

– A i owszem.

– A jam słyszał, że zbóje tam grasują.

– Eee… paniczu, może kiedyś… dziś nie, żadnego się nie uświadczy. Co najwyżej sascy żołdacy mogą na nas napaść, bo włóczy się ich bez liku po kraju niczym wszy po dziadowskiej czuprynie.

– Słyszałem, że ongiś grasowała tam banda niejakiego Bożemskiego.

– Ho, ho! Kiedy to było!

– A cóż się z tymi zbójami stało?

– Wyłapali i obwiesili ich w Sandomierzu. A herszta na męki brali, nim zawisł na stryczku.

– Opowiesz, wasze, coś więcej?

– A chętnie, droga się nie będzie tak dłużyć.

– To kimże był on Bożemski?

– Muszę, paniczu, zacząć ab ovo3

– Słucham tedy.

– Kiedyś, bodaj w pobliżu Kurozwęk, w przysiółku Ogierowo, czy jakoś tak podobnie, żył chłop, poddany Męcińskich herbu Poraj, imieniem Jasiek przezwiskiem Bożemój4, co to go Pan Bóg urodą obdarzył, ale rozumu poskąpił. Dziewuchom i babom – zanim za mąż nie pójdą – w chłopie rozum rzecz zbyteczna, byle oczy miał ładne, a półdupki foremne i kieszeń niepustą, a że właśnie to wszystko miał onże Boże mój, to też powodzeniem cieszył się wielkim! No i korzystał z niego, a jakże. Nie raz i nie dwa widywano, gdy jakąś młódkę, wdówkę, a nawet mężatkę prowadził w żyto, albo w kopkę siana. Ale nigdy nie widziano, by tę samą prowadzał dwa razy. Zauważono natomiast, iż każda, którą – zda się – zbałamucił, unikała go potem jak ognia. „Co jest?” – tłukło się ludziom po głowach. Co odważniejsi indagowali nawet te bywsze dziewuchy Bożemója, ale żadna nawet o nim słyszeć nie chciała. „Dejcie my spokój, bo ni ma ło cem godać” – tyle się tylko słyszało. Ale przyszedł czas, że trafiła się jedna, która Bożemójowi nie odpuściła i przed ołtarz zawlokła. Jak długo byli razem? Może rok, najwyżej półtora… i…

– I co? I co? – przerwał zaintrygowany Białecki.

– I pan dziedzic, zapewne dla fantazji przywiózł z Turek Etiopa alias Murzyna, w Stambule go na targu niewolników kupiwszy. Zapewne wszystko między małżonkami by było jako tako, gdyby Bożemój razu jednego na własne oczy nie ujrzał, jak jego żona gziła się na sianie w stodole z owym Etiopem alias Murzynem.

– I czemuż to? Z ciekawości? – indagował Mikołaj, przypomniawszy sobie, że o tym samym opowiadał mu ksiądz rektor sandomierskiej Akademii.

– Najpierw tak wszyscy myśleli i nawet współczuli rogaczowi, ale wnet się wydała prawdziwa przyczyna. Najpierw jedna baba, potem druga, trzecia, dziesiąta jęły, zrazu cicho, a potem już otwarcie rozgłaszać, że ten Bożemój to tylko w gębie mocny, bo co którą w żyto czy kopkę siana zaprowadził, a tam się ona rozdziewać poczynała, żeby z nim przyjemności zażyć, to on zrazu coś próbował, ale że mu nigdy nie wychodziło, to zostawiał dziewuchę i uciekał. Ergo nie był to kogut żaden, ale bezsilny, że użyję tak delikatnego określenia.

– I co dalej, co było, jak się ta jego bezsilność wydała?

– Ano, bo w końcu, po tym zajściu z Murzynem, zaczął bluźnić Panu Bogu, że go tak na naturze męskiej pokarał, i aż nawet posunął się do czegoś niebywałego, oświadczając, że on w żadnego Boga już odtąd nie wierzy, bo jak by Bóg był i na domiar wszechmocny i litościwy, to by do takiego defektu i słabości nie dopuścił. No, a za to groził stryczek! I dobrze jeszcze pamiętano, jak to w Warszawie roku Pańskiego 1689, urodzonego5 pana Kazimierza Łyszczyńskiego, za głoszenie ateizmu obwieszono. Więc ów Bożemój, raz wstydem – o tę bezsiłę względem bab, jak i ową okoliczność z Murzynem, a i strachem przed rakarzem zdjęty za bluźnierstwo, czmychnął i w staszowskich borach się skrył, nie mogąc znieść tego, co na jaw wyszło. Tej całej jego sromoty. A potem zebrało się przy nim paru łotrów i tak powstała słynna banda Bożemskiego.

– No dobrze, ale przecie wołali go Bożemój, a nie Bożemski…

– Bo się potem na Bożemskiego przemianował, raz, że Boga odrzucił, a dwa, iż miał nadzieję, że powiedzie mu się pozowanie na szlachcica, tedy Bożemski stosowniejszym byłoby nazwiskiem. Boć przecie Bożemójów herbowych nie było i nie ma. Być może pod Jelitczyków chciał się podszyć, ponieważ familia Bożemskich tymże znakiem się pieczętuje.

– A jako się to stało, że wpadł w ręce sprawiedliwości?

– A nie będę nazbyt wścibski, jeśli zapytam, a czego to też tak panicza ów Bożemski interesuje?

Mikołaj wzruszył ramionami.

– Żadna to tajemnica. Zbój ów bowiem naddziada mojego Jana Chrzciciela ubił, tym samym ród mój do ostatniej nędzy doprowadzając.

– Ach tak!… – Bartusz ze zrozumieniem skinął głową.

– No i jeszcze jedno, co mu niby – względem stosunku do Boga zmieniło to, iż przybrał nazwisko Bożemski?

– Wiele, paniczu, wiele. Bo to nowe nazwisko, w tym konkretnym kontekście, można by i na taki sposób odczytać, że on jakoby sam już stał się istotą boską. Takim bogiem dla samego siebie. Bożemski – czyli jakby boski. Innego Boga już nie potrzebował.

– Oj! Zdaje się to nader mocno naciągane i ryzykowne wytłumaczenie, ale niechaj tam waszmości już będzie. Zawszeć to objaśnienie jakieś, a nie żadne – Mikołaj się roześmiał. – Kontynuujcie, proszę tę opowieść, bom okrutnie ciekaw jej zakończenia.

– Bo też i niezwyczajne ono. A może aż nadto zwyczajne?…

– Tedy proszę o ciąg dalszy!

Pan Bartusz odchrząknął raz i drugi i trzeci, co hrabia zrozumiał wybornie i szepnąwszy coś woźnicy, znów zatopił się we własnych myślach. Powożący zaś, puściwszy wolno lejce, bo konie szły równo, spokojnie, a nie narowiście, sięgnął do sakwy przytroczonej z tyłu do siedziska i wydobył z niej nader okazałą flaszę przeźroczystej italskiej grappy6, po czym podał ją Bartuszowi.

Ów, certoląc się nieco na początku, bo tak wedle jego mniemania wypadało, w końcu wyciągnął korek i mruknąwszy pod nosem: „O! Takiej gorzałki jeszcze nie piłem”, pociągnął – delikatnie mówiąc – spory łyk. Nie spodziewając się jednakowoż takiej mocy napitku, chciał go przełknąć jednym haustem, ale się zapowietrzył i aż oczy wyszły mu na wierzch.

Troszkę się pomocowawszy z trunkiem, jakoś go ostatecznie „wchłonął”. I zaraz w przełyku i żołądku począł gorącość. Drugi łyk pociągnął już ostrożniej i zgoła skromniejszy, a potem – co było do przewidzenia – zaczął znów pochrząkiwać i niby to zerkać do swojego tobołka.

Hrabia znów coś szepnął stangretowi, a ów wydobywszy ze swojej sakwy pajdę chleba i kawał koziego wędzonego sera, podał go bez słowa szlachetce.

Mikołaj musiał uzbroić się w cierpliwość, ponieważ pan Bartusz zamilkł na dobrą chwilę i z namaszczeniem przeżuwał ofiarowane mu wiktuały. Nim dokończył konsumpcji, jeszcze raz pociągnął z flaszy, zagryzł skórką chleba i rozsiadłszy się wygodnie, jął kontynuować opowieść.

– Na czym to ja stanąłem, paniczu?

– Bożemski siedzi w lesie, ma własną bandę i jak się można domyślać, łupi podróżnych na gościńcach.

– No tak… tak… – Bartusz zbierał myśli. – I miał w tych swoich poczynaniach szczęście. Zasadzano się na niego nie raz i nie dwa, urządzano obławy – nadaremnie! Aż przecie nadszedł dzień, kiedy szczęście go odbierzało. Zadarł bowiem z Kimś, z kim się nigdy nie powinno zadzierać.

– To znaczy?

– To znaczy, że rodzice wieźli do Sandomierza, do klasztoru Panien Benedyktynek, co to za wysokim murem na Przedmieściu Zawichojskim siedzą, córkę swoją, która jeszcze jako dziewczątko kilkuletnie Panu Jezusowi się ofiarowało. I onże Bożemski – gdy karocę zatrzymano, a dowiedziawszy się kto w niej siedzi i dokąd zmierza, swojemu zausznikowi, który zwał się Mrygoń, polecił dziewczynę wywlec, w las uprowadzić, a rodziców jej starych wolno puścić, nawet ich nie łupiąc.

– I czemuż to tak? – zdziwił się Mikołaj.

– Ponieważ chciał swoim kompanom pokazać, że Boga naprawdę nie ma, dlatego porwał się na Jego rzekomą własność, na oblubienicę Jezusową. Pewny był, że go za to żadna kara nie spotka.

– I nie spotkała?

– No… taka, jakiej by się osoby po dziecięcemu wierzące spodziewały, to oczywiście, że nie. Żaden grom z nieba go natychmiast nie spalił. Co to, to nie. Większa kara jednakowoż od tego gromu z nieba go dotknęła – on się zakochał w dziewce, a dziewka im dłużej ją więził, coraz łaskawszym okiem nań spoglądała. Wszelako do niczego, poza powłóczystymi spojrzeniami, nie dochodziło, bo się Bożemski bał kolejnej kompromitacji. Tymczasem teraz starościńscy okrutnie zawzięli się na niego, bo tym razem wszelką już miarę przekroczył! Sieć zarzucili tedy na bandę Bożemskiego o wyjątkowo małych okach. I zaciskała się ona, zaciskała, aż wreszcie kamraci wystraszeni, że w tym przypadku już się im wymknąć może nie udać, uradzili, co by dziewkę wywieźć na gościniec i tam porzucić, z nadzieją pewną, że jeśli rodzice ją odnajdą, to ich prześladowcy poniechają obławy.

– No i co? Co było dalej?

– Jak postanowili, tak też i uczynili. Wyprowadzili nowicjuszkę zakonną, czy może raczej kandydatkę na nią, na drogę prowadzącą ku Sandomierzowi, a sami wycofali się do kniei. Niestety, jednego nie przewidzieli!

– I czegóż to?

– Że pannie wcale to nie było w smak! Pognała zaraz za nimi niczym łania, wróciła do obozu i, padłszy Bożemskiemu do nóg, z łkaniem błagała, co by jej nie odpychał, że od tej pory już tylko jego chce być własnością i niczyją więcej. Wyląkł się zbój i skrył przed panną w szałasie. Niestety, kiedy noc zapadła, zakradła się ona i tam i wślizgnęła pod baranią skórę, którą herszt Jasiek był przykryty i dalejże go obłapiać. Ówże zaś, kiedy się rozbudził, pomiarkowawszy się w tym, co się święci, nie bacząc, że jest jeno w samych gaciach, drapnął z szałasu i gnał jak oszalały prosto przed siebie. Gnał przez młodnik. Zwisające gałązki jedliny i brzozowe witki smagały go po twarzy, ale on na to nie patrzał. Gnał, jakby go co najmniej ze sto diabłów goniło, a nie obawa, że tylko jedna i to na dodatek bardzo urodziwa dziewka go dopędzi. Pech jednak prześladował Jaśka – bo uciekał w złym kierunku…

– To znaczy?

– To znaczy miast w głąb kniei, wybiegł prosto na gościniec, a że noc była księżycowa, widna i ani jednej chmurki na niebie, to go z daleka było widać. No i starościńscy go spostrzegli… Dopadli, powrozami związali i w samych tych gaciach, z żółtą plamą w kroku, za wozem do Sandomierza powlekli…

A panna?

– Panna dognała Bożemskiego na drodze, tedy i ją zabrano. Tyle że panny nikt nie podejrzewał, iż teraz już z własnej woli do zbója przystać chciała. Wszyscy jej współczuli i litowali się nad nią, lecz ona milczała… jak zaklęta milczała.

A co z bandą?

– Brakło herszta, to poszła w rozsypkę. Próbował jej Mrygoń przewodzić, lecz posłuchu nie miał. Wkrótce zresztą i on i jego przyboczny Czesiek z Wilczyc przezwiskiem Kiełbasa, i jeszcze jeden Bolek co go wołali Srala, bo co się tylko mleka napił, to zaraz go czyściło, także zostali ujęci i do Sandomierza powleczeni na sąd.

To musiało być nieliche widowisko, a jam nic o tym nie słyszał, choć w Sandomierzu urodzony jestem, wychowany i aż po dziś dzień tam mieszkałem.

A to tego ja już nie wiem czemu. Może w Sandomierzu, mieście stołecznym tak rozległego województwa, takie dziwowiska nie wzbudzały aż takich emocji, jak u nas, na wsi. Tak czy inaczej, wpodle Staszowa, a i w dalszej okolicy się o tym jeszcze opowiada, w Sandomierzu zaś pokrył owo pył niepamięci…

– Być może – zgodził się Mikołaj. – Ale mówcie dalej. Jakże cały ów proces wyglądał?

Żałośnie. Sam Bożemski prezentował się bardzo paskudnie. Ponieważ ujęto go w samych gaciach, których nogawice oddarł sobie nad kolanami, żeby mu chłodniej było w upalne noce, to jego suche nogi, prawie bez łydek, o wyraźnie odznaczających się koślawych piszczelach i sterczących, niby guzy na parszywym trupieszejącym drzewie, kolanowych stawach, budziły obrzydzenie. Chudy był też niemiłosiernie, a żebra wyglądały spod skóry niczym tara, na której baby w baliach, spierają żółte plamy z kroku kalesonów swoich chłopów, a które i na gaciach zbója wyraźnie się odznaczały. Do tego gębę też miał już nieszczególną, bo lata w lesie odcisnęły na niej swoje piętno, a poza tym, chyba ze strachu, kiedy został wtrącony do lochu, za jedną noc osiwiał. Plugawy był i niemyty, rozczochrane włosy spadały mu na uszy, a rozkudłana grzywka na czoło. Brodzisko kosmate mu porosło, także siwe i także niechlujne. Nos miał prosty, o nieco rozdętych nozdrzach, policzki zapadłe, a oczy kaprawe i świdrowate. Tak to z pięknisia przeistoczył się Borzemski w dziadygę obrzydliwego.

– A powiedzże mi waszmość, skądże masz aż tak dokładne, aż po te szczególiki najdrobniejsze, informacje o owym zbóju? Nie ponosi cię aby wyobraźnia?

Cóż, to już prawdę rzeknę. Mój naddziad, któren cały proces bandy z podstaszowskich lasów obserwował, od pierwszego aż po dzień ostatni, całkiem udatnie to opisał, a jam tyle razy jego zapiski czytał, żem się ich omal na pamięć wyuczył.

– Ach! Tedy sekret się odkrył – roześmiał się młodzieniec.

– Ale, paniczu, był jeszcze jeden wątek w owej sprawie…

– I jakiż to?

– Bożemskiego, by własną skórę ratować, jeden z kamratów oskarżył o czary!

– Coś podobnego? A na jakiejże to podstawie.

– Zeznał, iż Bożemski miał jakąś księgę tajemną, z której coś przepisywał po kryjomu, nocami, przy blasku łuczywa.

– To on pisać umiał? No! Panie Bartuszu, temu to już nie dam wiary!

– I słusznie, bo co się okazało. Kiedy starościńscy dokładnie przetrząsnęli szałas zbója Jaśka, to znaleźli w nim kilkanaście kart, jedną składkę drukarską, wyrwaną z jakiejś łacińskiej księgi, flaszę inkaustu, parę piór gęsich zaostrzonych i niezaostrzonych oraz kart kilka papierowych częściowo zapisanych, a częściowo czystych.

I cóż to było? – spytał zaintrygowany Mikołaj.

Et! – szlachetka lekceważąco machnął ręką. Jak to sędzia zobaczył, to parsknął śmiechem. Bożemski co by sobie powagi dodać i za niebezpiecznego, lecz także i mądrego nadzwyczaj uchodzić, udawał, iż się czarostwem trudni. Składka pochodziła z jakiegoś starego brewiarza7, a „księga”, którą Bożemski pisał, były to rządki nieudolnie przerysowywanych liter z tego właśnie modlitewnika. I to tak raczej bez większego ładu i składu. Ale na inszych zbójach robiło owo wrażenie, a i wzmacniało posłuch, bo jeśli herszt ze Złym był w komitywie, to nie należało mu się w niczym sprzeciwiać.

– I jakże się to wszystko ostatecznie skończyło?

Mizernie. Po ogłoszeniu wyroku, na sandomierskim rynku postawiono drewnianą szubienicę, w kształcie odwróconego L, a potem po kolei kat po drabinie wciągał tam skazanych zbójów. Długo to trwało, bo za każdym razem czekano, aż niecnota skona, po czym go odcinano, a on z tępym odgłosem walił się na bruk, następnie wciągano kolejnego i kolejnego… a Bożemski czekał na ostatek. Kiedy wreszcie i na niego przyszła pora, to mnich-reformat8 podetknął mu krucyfiks na długiej rączce do pocałowania, ale on powiedział, że nie chce i poprosił, co by mu pozwolili zakurzyć fajkę. Bożemski bowiem lubił z fajki pykać, a na to mu w lochu nie pozwalano. Najpierw nie chciano się zgodzić, ostatecznie jednak faję dostał i zacną porcję tytuniu. Jak już popalił do syta, to zalał się łzami. Tak się bał. Na ów widok tedy znów reformat podskoczył z krzyżem, a Bożemski nie wytrwał dłużej w swojej zatwardziałości i się pokajawszy publicznie, nogi Ukrzyżowanego ucałował, przez co mu reformat absolucji9 udzielił. Wreszcie kat, znużony już mocno, założył mu pętlę na szyję i zaciągnął i wtenczas zbój… sfajdał się ze strachu… na rzadko… z daleka było smród czuć i było widać, jak łajno mu z tej uciętej nogawki gaci wycieka i spływa po chudej nodze. Kat splunął, zaklął siarczyście, zeskoczył na ziemie i drabinę kopnąwszy, na bok uskoczył, co by smrodu onego nie wąchać. A Bożemski zawisł, nogami tylko obesranymi wierzgał czas jakiś, aż ostatecznie znieruchomiał…

– I co dalej?

– A dalej to jak Bożemski skonał, pachołkowie katowscy powlekli go i trupa za tylne poślednie żebro na haku na murze miejskim nieopodal bramy Opatowskiej powiesili, żeby go tam ptacy rozdziobali. Na przestrogę dla innych. I wisiało ono truchło czas dłuższy, aż w końcu w upale, słotach, wiatrach i śnieżycach sczezło i śladu po nim już nie masz…

Bartusz skończył opowieść i zapadła cisza. Bo niby to śmieszne było, ale nie całkiem. Mikołaja ogarnął smutek i zaduma…

Stangret powiedział coś po hiszpańsku do hrabiego, a ten zapytał przewodnika:

– Czy jest tu w pobliżu jakaś miejscowość, gdzie by można przenocować, bo dzień już się mroczy i trzeba by się rozejrzeć za noclegiem.

– To nie chcecie, panie hrabio dojechać do Staszowa?

A to po co niby? Przecie ta mieścina nie leży przy krakowskim gościńcu. Nam prosto, bez zbaczania trzeba.

– No, to i lepiej! Bo bym musiał niezadługo rozstać się z wami i dalej na piechotę powędrować.

– I dokądże to?

– Do Osieka. A tak to do celu podróży wraz z wami, panie, dotrę. Wy ostaniecie w Osieku, gdzie przenocujecie, a ja jeszcze niecałe pół mili podążę w stronę Staszowa, bo tam jest moje siedlisko, moja chałupina… bodaj jaka… ale własna jeszcze na szczęście…

– A może zostańcie z nami w Osieku, panie Bartuszu? Będziecie wieczerzać z paniczem, a rano was pod samą chałupę dostarczymy?

Kusząca to była propozycja, więc Bartusz udając, że się zastanawia, z niejakim ociąganiem, zgodził się na to.

* * *

Hrabia Bellamarre kazał sobie podać wieczerzę w najciemniejszym kącie izby karczemnej, do której siedział odwrócony plecami. Jadł bardzo skromnie – kromkę razowego żytniego chleba cieniutko posmarowaną masłem popijając to leciuchno musującym kwasem buraczanym. Arendarz nadskakiwał hrabiemu, jak umiał, mając nadzieję, że ów da mu zarobić więcej niźli tylko z tę kromczynę i połowę kufla napoju. Lecz ten ostatni był nieugięty. Pozwolił jednakowoż pozostałej trójce, zamówić czego tylko zapragną.

Hiszpan nieobeznany z miejscową kuchnią zadowolił się jajecznicą, chlebem i dwoma czy trzema kusztyczkami żytniej okowity, po czym rzekłszy¡Buenas noches!10”, udał się na spoczynek, na zapiecek w jadalnej, gdzie podścielono mu baranim kożuchem, na którym zległ.

Pan Bartusz bodaj trzykrotnie upewniwszy się, czy naprawdę może zamówić, co tylko zechce, nie bacząc na post, zażyczył sobie całego pieczonego koguta, pieczywa do syta, dzbanek węgierskiego maślacza11 i omlet na słodko, polany miodem lipowym.

Mikołaj wreszcie, skubnąwszy trochę ryby pieczonej i zapiwszy ją także tokajem, tyle że zacnym, a nie maślaczem, lecz za to rozcieńczonym w połowie wodą, zerkał spod oka na hrabiego. Dziwiło go, że wieczerza w samotności i na dodatek tak skromnie. No, ale w końcu nie była to jego sprawa.

Takie najwyraźniej miał przyzwyczajenia, a może arystokratyczne fanaberie? Tak czy inaczej, ta jego skromność i powściągliwość wyraźnie rzucała się w oczy. Był też ponadto wyjątkowo cichy i jakby zamknięty w sobie.

„Jakież to będzie moje życie u boku tego człowieka?” – z niepokojem zastanawiał się młodzieniec.

Hrabia jakby ocknąwszy się z zadumy, dość gwałtownie powstał, głośno odsunąwszy zydel i skinął na Mikołaja.

– Pora, chłopcze, udać się na spoczynek.

Młodzieniec aż zdrętwiał z przerażenia, bo pierwsze co przyszło mu na myśl, to to, iż Bellamarre chce go zabrać do swojej izby, do swojego łoża… że to sodomita…

W pierwszym odruchu chciał uciekać z karczmy, lecz uświadomił sobie, że jest mroźna i śnieżna zimowa noc. Był co prawda w miasteczku zamieszkiwanym przez garstkę ludzi, ale gdyby ktoś nawet się odważył dać mu schronienie pod swoim dachem i tak by go nie obronił, jeśliby hrabia posłał po niego swojego Hiszpana…

„Będę walczył… będę walczył… nie ulegnę hrabiemu” – kołatało mu się po głowie, kiedy wspinał się w ślad za nim na poddasze, gdzie przygotowano dla nich nocleg.

Jednakowoż nie było takiej potrzeby.

Bellamarre wskazał Mikołajowi drzwi jednej z izdebek, a sam wszedł do innej. Z chłopaka jakby powietrze zeszło. „Uff! To jednak nie sodomita. Bogu niech będą dzięki…”

* * *

Sanie hrabiego zatrzymały się przed w na wpół zagłębioną w ziemię chałupiną, murowaną co prawda, ale krytą strzechą, stanowiącą własność pana Zbyluta Bartusza, herbu Barszcz alias Wiewiórka. Z tyłu za domem widać było spory spłacheć ziemi najwyraźniej przynależny do tejże chałupy, tak na oko liczący ze 4 pręty12 powierzchni, a więc niebogato. Z tego zaś gospodarz z żoną utrzymać się nie byli w stanie. Musiał zatem pan Bartusz – jak onegdaj zauważył Mikołaj – wieszać się u klamek wielmożów. By przeżyć. Po prostu. Głód i troski dnia codziennego raz-dwa mogą wykurować z ambicji i nadmiaru godności i zostawić jej tyle tylko, żeby nie mieć siebie samego w po- gardzie…

Pani Bartuszowa wywabiona na dwór zapewne dźwiękiem janczarów podzwaniających u końskiej uprzęży, ze zdziwieniem wpatrywała się w pojazd i siedzących w nim mężczyzn, pośród których rozpoznała i swojego małżonka.

Ten ostatni zgrabnie wyskoczył z sań na ubity przed domkiem śnieg, pochylił się w ukłonie, ale nie przesadnym, przed szczupłym, z cudzoziemska odzianym arystokratą i powiedział:

– Prosiemy, prosiemy do środka, panie hrabio.

Bartuszowa nieomal przykucnęła z wrażenia, a potem piskliwym głosem zawtórowała mężowi:

– Prosiemy, prosiemy!

Bellamarre, o dziwo, bez ociągania i protestów, jakby miał to zaplanowane, wysiadł z sań, skinął dłonią na Mikołaja, a do Hiszpana powiedział coś ledwo słyszalnym głosem, ów zaś przytaknął i szczelniej okrywszy kolana baranią skórą, skuliwszy się w sobie, zastygł w bezruchu, by oczekiwać na powrót swojego pana.

Wnętrze nędznej chaty Bartusza zaskoczyło – czyściuchno było i schludnie, chociaż – co i nie dziwota – bardzo biednie. Gospodarz zaprosił gości, ażeby usiedli przy prostym wiśniowym stole, na twardych krzesłach z dość mocno wygiętymi oparciami, wyrobionych z tego samego drewna co i pierwszy mebel.

Tymczasem gospodyni nieproszona o nic, sama z własnej inicjatywy ledwo się przybyli rozsiedli, podała każdemu po glinianym kuflu piwa grzanego, doprawionego korzeniami, za które jednakowoż Bellamarre grzecznie podziękował, prosząc o gorącą wodę z sokiem wiśniowym albo malinowym.

– To na rozgrzewkę, bo ziąb na dworze! – zaoponowała gospodyni.

Hrabia był jednak stanowczy.

Mikołaj wtenczas jakby przez chwilę się zawahał, ale ostatecznie podniósł kufel do ust i pił gorący trunek małymi łyczkami. Gospodarz poszedł w jego ślady.

Panowało milczenie, każdy z obecnych w izbie zerkał na hrabiego, czekając, iż to on rozpocznie rozmowę. W końcu się doczekali.

– Panie Bartuszu…

– Sługa uniżony, panie hrabio…

– Panie Bartuszu, a co byście powiedzieli na to, gdybym wam zaproponował, iżbyście towarzyszyli nam w dalszej drodze? Tu wiele – o ile cokolwiek – nie wysiedzicie, a służąc mi, moglibyście przyzwoicie zarobić. Może nawet tyle, by swoje liche dotychczasowe bytowanie odmienić?…

– Panie hrabio! Racz pan pamiętać iżem szlachcic!

– Nie zapominam o tym, więc nie obawiajcie się, waszmość, że będziecie musieli spełniać jakieś posługi nielicujące z waszym stanem.

– Cóż tedy miałbym robić?

– Stać się towarzyszem i opiekunem, tego tu urodzonego Mikołaja Białeckiego, kiedy ja będę musiał udać się w swoją stronę, za swoimi sprawami. A to chyba nie będzie uwłaczać waszej godności?

Aha… – Bartusz wciąż nie wiedział, co tak naprawdę miałby robić. – Czyli co tak konkretnie… panie hrabio?…

– Strzec młodzieniaszka, iżby nic złego go nie spotkało, albo li też w jakieś złe towarzystwo nie popadł. Szermierki go poduczyć. To chyba potraficie?

Pan Zbylut przytaknął skinieniem głowy i zapytał:

– A na długo to, panie hrabio?

– Hm… na jakieś dwa-trzy lata.

Bartusz pytająco spojrzał na Bartuszową, a ta zalała się łzami.

– Jakże ja, serdeńko ty moje, taki szmat czasu bez ciebie przeżyję? Sama samiuśka, na dodatek okrutnie tęskniąc… bez grosza… – te ostatnie słowa wypowiedziała nieomal szeptem.

Bellamarre bez słowa sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurty i wydobył stamtąd krągły i długi na zacną męską dłoń rulon welinowy, w który coś było zawinięte. Położył rulon na stole i delikatnie posunął go w stronę pochlipującej niewiasty.

Ta popatrzyła na przedmiot ów z niejakim zdziwieniem, ale zachęcona delikatnym skinieniem głowy hrabiego, ostrożnie go podniosła i rozwinęła.

Na widok tego, co zobaczyła, oczy zrobiły się jej wielkie i okrągłe.

– Panie… hrabio… – tyle zaledwie wybąkała.

– Już aśćka nie jesteś bez grosza.

Panie hrabio! Toż to majątek!

Pan Bartusz wyjął rulon z rąk żony i z grubsza oszacował jego wartość i zawartość, a potem ze zdumieniem pokręcił głową.

– Za to można wieś kupić!

– Zatem kup, wasze – uśmiechnął się hrabia.

– Ba! Kiedy? Skoro chcecie co prędzej ruszać w drogę, a ja musiałbym wraz z wami?…

Możemy wstrzymać się z wyjazdem do jutra.

– To raczej niepodobieństwo, nie znajdę nic i nie sfinalizuję całej rzeczy w tak krótkim czasie…

Może więc odkupcie karczmę od plebana wraz z arendarzem? Wczoraj niechcący podsłuchałem, jak się żalił swojej żonie, iż proboszcz chce się karczmy pozbyć.

– Wybaczcie, panie hrabio, ale jak mogliście podsłuchać, kiedy oni ze sobą rozmawiali po żydowsku. To ile, przepraszam za śmiałość, zna pan hrabia języków?

Bellamarre szczerze się roześmiał i zbył szlachciurę krótkim:

– Ile mi potrzeba. A następnie dodał: – To co? Sami pójdziecie do plebana, czy mam wam towarzyszyć?

– Nie śmiem prosić, ale… gdyby z panem hrabią… łatwiejsza by była rozmowa…

* * *

Pleban, zacierając ręce, przeliczył złote monety, Bartusz schował w zanadrze akt kupna i w zadowoleniu się rozstali.

Bartuszowa wycałowała męża, gęsto przy tym roniąc łzy.

Hiszpan strzelił z bata, sanie z dzwonieniem janczarów ruszyły, konie wypoczęte i syte rwały chyżo, prostą drogą na Kraków.

Chmury się rozproszyły i na nieboskłon wypełzło blade zimowe słońce, którego promienie igrały w drobinkach śniegu, budząc w nich brylantowe błyski.

Mikołaj próbował zagadać do hrabiego, ale ów odpowiedział mu po hiszpańsku. Spytał o to samo po francusku, z takim samym efektem… po włosku… to samo…

Nareszcie Bellamarre poinformował go po łacinie, że od tej chwili aż do celu podróży on i pan Bartusz mają się – choćby z grubsza nauczyć hiszpańskiego. Gdy Białecki przekazał tę nowinę szlachetce, ten się wystraszony porwał i chciał z sań wyskoczyć, uświadomiwszy sobie jednak, iż za ów zadatek, za który nie tylko kupili karczmę, ale jeszcze z niego pani małżonce sporo zostało, na spokojne życie, przez te trzy, a nawet i grubo więcej nadchodzących lat, z westchnieniem usiadł ponownie na swoim miejscu w saniach, mamrocząc:

– Niech się dzieje wola Boska… może jakoś owo przetrzymam…

* * *

Nim dotarli do Krakowa, zarówno Mikołaj, jak i Bartusz zaczęli „chwytać” pojedyncze hiszpańskie słowa, zdania, zwroty. Białeckiemu było lżej, bo znał perfect i łacinę i francuski i włoski, a były to hiszpańskiemu pokrewne języki. Gorzej szło Zbylutowi, który ledwo co liznął łaciny, ale młodzieniec mu pomagał w nauce, więc jakoś im obydwu szło. I to nawet – rzec by można – niezgorzej.

Podczas podróży zarówno chłopak, jak i szlachetka bacznie przyglądali się hrabiemu, jego zachowaniu, nawykom.

Ogólnie można go było opisać tak: był raczej małomówny, chociaż nie zawsze. Trafiały się dni, kiedy lubił się nieomal popisywać swoimi umiejętnościami, wiedzą, pamięcią, talentami, których mu natura nie poskąpiła i czym tam jeszcze. Natomiast nieodmiennie odziewał się niewymyślnie, lecz przecie nad wyraz gustownie i ze smakiem. Niby miał wiele par ubrań, ale wszystkie były prawie takie same. Najczęściej zakładał czarny skromny, lecz wytworny szustokor czy może już bardziej był to habit à la française13, z wywiniętymi białymi mankietami, takimiż obramieniami jego brzegów i białym muślinowym fularem wystającym sponad stójki pod szyją i luźno opadającym na piersi14. Jedyny, ale za to niebagatelny, luksus stanowiły wysadzane wyjątkowej czystości i piękności brylantami zegarek, spinki, tabakierka – wszystkie z białego złota, czy też raczej elektrum, a i jeszcze i z tego samego metalu wyrobione sprzączki u pantofli uszytych z delikatnej giemzy15, w odcieniu lśniącego i polerowanego smoliścieczarnego hebanu. Bladobursztynowej barwy nicią, również z białego złota usnutą, miał przyozdobiony kunsztownym haftem przód szustokoru, jak również kamizelę, którą nosił pod nim.

Obcisłe jedwabne spodnie sięgały ledwie do kolan, a zgrabne i wspaniale umięśnione łydki okrywały również jedwabne białe pończochy.

To w pomieszczeniu, na zewnątrz zaś, teraz, zimą, w podróży, miał na sobie naturalnej barwy czarne bobrowe futro prostego kroju, czasem zamieniając je na sobolowe, a na nogach wysokie buty sięgające za kolana, których cholewy w górnej części były nieco poszerzone i wywinięte na zewnątrz.

* * *

Podróż do Krakowa była monotonna. Mikołajowi zdało się, że hrabia jakby unikał spotkań z miejscową szlachtą, bo nigdy nie zajeżdżał do żadnego pałacu, czy dworu, a zatrzymywał się, jadał, odpoczywał i nocował wyłącznie w przydrożnych karczmach.

Tam zaś zawsze posilał się sam, w oddaleniu od innych i nieodmiennie nader skromnie. Nigdy nie spożywał mięsa ani nie pił wina, miodu ani piwa, o bardziej gorących trunkach nawet nie wspominając. A przecież miał pieniądze! Bardzo dużo pieniędzy!

„Może w ten sposób chciał zataić swoje bogactwo, żeby się nie narazić na jakąś napaść?” – przemknęło przez głowę Białeckiego. „Ba! Niemożliwe. Wystarczyło spojrzeć na ubranie, na te brylanty, które miał przy sobie… na sobie… nikt w ubóstwo hrabiego nie byłby w stanie uwierzyć. A za same spinki i zegarek niejeden rzezimieszek gotów byłby mu gardło poderżnąć…”

Nie mogli więc zrozumieć ani Mikołaj, ani tym bardziej Zbylut, dlaczego tak, a nie inaczej hrabia się zachowuje. Widać był dziwakiem. Ot i wszystko…

W końcu minęli rogatki Krakowa.

I tym razem – o dziwo – Bellamarre nie zajechał do żadnej z licznych gospód, lecz kazał się wieźć wprost na Wzgórze Wawelskie. A kiedy się już tam znaleźli, dał znak Hiszpanowi, by ów zatrzymał sanie na wysokości Kaplicy Zygmuntowskiej, której dach ongiś kryty był złotą blachą, jaka tego dnia bez wątpienia lśniłaby w promieniach bladego zimowego słońca i ostro kontrastowała z zasnutą zielonkawym grynszpanem blachą miedzianą niegdyś pokrywającą dachy głównej bryły Katedry św. Wacława i pozostałych budynków do niej przylegających, które teraz po pożarze wznieconym 25 sierpnia 1702 roku przez zbójeckich Szwedów stały wypalone, osmalone i w znacznej mierze zrujnowane. A to dawało nader przygnębiający widok. Ledwie niewielkie fragmenty dawnej rezydencji monarszej ocalały od ognia i były zdatne do zamieszkania.

Skinąwszy dłonią na znak, żeby załoga sań czekała w tym miejscu, sam zgrabnie wyskoczył na ubity śnieg i skierował się ku wewnętrznemu dziedzińcowi zamku królewskiego. Szedł pewnie, nie rozglądając się, ani nie wahając, co dowodziło, że nie jest tu po raz pierwszy.

* * *

Ledwo hrabia zniknął z obserwujących go trzech par oczu, nie wiedzieć skąd pojawił się wysoki, szczupły, o wojskowej posturze, chociaż przyodziany w zwyczajną, bardzo obszerną czarną pelerynę, którą się owinął szczelnie, iżby zabezpieczyć ciało przed chłodem i takiejże samej barwy kapelusz-pieróg na głowie, spod którego nie wyzierała bynajmniej kunsztownie trefiona peruka, ale własne mocno posiwiałe włosy tegoż jegomościa, związane czarną aksamitną tasiemką w „koński ogon”. Wyglądało to cokolwiek osobliwie, ale nader poważna mina i podobny ton głosu, gasiły nawet próby uśmiechu na ustach obserwujących go pasażerów sań.

Panowie, proszę… udajcie się… za mną… – mówił z wyraźnym trudem, jakby brakowało mu tchu.

Bartusz i Białecki opuścili sanie, Hiszpan natomiast został, by zająć się pojazdem i końmi.

Nieznajomy powiódł ich wprost na główny dziedziniec zamkowy otoczony krużgankami. Mikołaj rozglądał się z zaciekawieniem i chociaż tak budynek, jak i owo miejsce konkretne, były zniszczone przez ogień, to i tak zrobiły na nim duże wrażenie, bo kryły w sobie resztki majestatu Rzeczypospolitej. Wojny, przemarsze wojsk, biedniejący kraj, magnaci myślący w większości o napełnieniu własnej kiesy. Biedniejąca i coraz bardziej bezradna drobniejsza szlachta, nie mówiąc już o gołocie, nie miała możliwości zapobieżeniu upadkowi Rzeczypospolitej… A onże zamek jej majestat wyobrażał…

Przyglądasz się Waćpan tym nadpalonym, pokrytym sadzą i poodpadanym tynkom, liszajem i grzybem nadgryzionym murom? Cóż… od kiedy król jegomość Zygmunt III upodobał sobie na mieszkanie tę mazowiecką mieścinę z demonem w herbie16, Warszawę, posypały się na kraj nasz nieszczęścia jedno po drugim… i tak jest do dziś…

– Tak Waszmość uważasz? Że to przez wzgląd na to, iż monarchowie porzucili stołeczny Kraków, Pan Bóg odwrócił od Rzeczypospolitej Swoje oblicze?

– A jużci. I owszem. Paniczu Mikołaju, zważcie, iż mieścina nic nie znacząca, przybrawszy sobie za patrona i symbol ni to babę, ni to chłopa, ni to smoka, ni bazyliszka, istotę demoniczną, gadzią, sama co prawda urosła, ale kraj, od kiedy tam nasi monarchowie rezydują, popada w coraz większą ruinę.

– Eee, panie Bartuszu, a co mają do tego symbole? Opowiadacie bodaj co. Bajdy jakieś.

– Tak? Zatem dlaczego się żegnacie, paniczu, znakiem krzyża świętego, czemu na ścinie wieszacie krucyfiks, albo-li też obrazy święte? Wszak to tylko symbole… symbole…

– No… no… to co innego przecie… – wybąkał Mikołaj.

– A co niby? Te to symbole Boga, dobra, a tamten diabła, zła. Wszak znak Warszawy to od góry człowiek, raz ukazywany jako mąż, inszym razem jako niewiasta z obnażonymi piersiami, z mieczem i tarczą, jakby szykujące się (bo sam nie wiem, jakiej toto jest płci) do ataku. Poniżej zaś tułów obły, odwłok wypukły łuską gadzią pokryty, z którego skrzydła błoniaste jak u smoków wyrastają i ogon wężowy a może takoż smoczy… ogólnie rzekłszy gadzi, a stoi toto na nogach ptasich. Jakby na owo monstrum nie spojrzeć najbliżej mu wyglądem do bazyliszka, to jest władcy wężów. A kogóż to niby on symbolem jest? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, sam jej udzielił – Lucypera, smoka starodawnego, którego zowią diabłem i szatanem, zła wcielonego, Antychrysta, moru i nędzy, i wojny – słowem – kary Boskieja wszak nie zanegujesz, iż ustawicznie Pan nas chłoszcze…

I wtenczas odezwał się ich przewodnik, mówiąc:

– Prawdę, panie, powiadacie. Bo czyż samo Pismo nie opowiada waszej obecnej sytuacji? U Izajasza Proroka jest to ujęte w takie słowa: „…nieprawości wasze rozdział uczyniły między wami i między Bogiem waszym, a grzechy wasze sprawiły, że ukrył twarz przed wami, aby nie słyszał. Bo ręce wasze krwią są zmazane, a palce wasze nieprawością; wargi wasze mówią kłamstwo, a język wasz nieprawość świegoce. Nie masz, kto by się zastawiał o sprawiedliwość, ani jest, kto by się zasadzał o prawdę. Ufają w próżności, a mówią kłamstwo; poczynają ucisk, a rodzą nieprawość. Jaja bazyliszkowe wylęgli, a płótna pajęczego natkali. Kto jadłby jaja ich, umrze, a jeśli je stłucze, wypełznie z nich gad. Płótna ich nie godzą się na szatę ani się przyodzieją robotami swymi. Uczynki ich są uczynkami nieprawości, a sprawa łupiestwa jest w rękach ich. Nogi ich bieżą do złego i kwapią się na wylanie krwi niewinnej. Myśli ich są myśli nieprawości; spustoszenie i starcie jest na drogach ich. Drogi pokoju nie znają i nie ma sprawiedliwości w drogach ich; ścieżki swe sami pokrzywili u siebie; każdy, kto po nich chodzi, nie zna pokoju. Dlatego oddalił się sąd od nas, a nie dochodzi nas sprawiedliwość; czekamy na światłość, a oto ciemność; na jasność, ale w ćmie chodzimy. Macamy ściany jako ślepi, a macamy, jakobyśmy oczów nie mieli. Potykamy się w południe jako w zmierzch; w wielkich dostatkach podobni jesteśmy umarłym…17

Mikołaj nic na to nie odparł, za to pan Zbylut skwapliwie przytaknął i wznowił swój wywód tyczący się symboli.

– Otóż i właśnie! A Kraków? Co ma w herbie? Miasto warowne i białego orła, któren go strzeże! A czymże jest ów orzeł? Otóż symbolem samego Boga Wszechmogącego i Pana Chrystusa Jezusa Syna Jego jednorodzonego! Chwały, nieśmiertelności, władzy, majestatu, sprawiedliwości, szczęścia, szczodrości, dobroci, odwagi, przyzwoitości i cnót wszelakich! Orzeł ów to wróg zajadły smoka, węża i króla wężów – bazyliszka! Nie dziwne jest tedy, że gdy monarchowie zrezygnowali z ochrony orła, a udali się pod osłonę błoniastych skrzydeł gadzich, mądrzy ludzie odczytali to jako prognostyk upadku kraju, ruiny, nędzy, nienawiści bratniej, wojen domowych, krwi przelewu. I co najgorsze prognostyk ów co do joty się sprawdził… Jeśli się bowiem pogardza Bożą opieką, a pod diabelską udaje, to jakże ma być inaczej?… Pomnij też, jak pierwej skończyli Piastowie mazowieccy także mający żmija czy też bazyliszka w herbie. Zamieszkawszy w Warszawie, a porzuciwszy stołeczny dla nich Płock, tym samym opiekę gadzią nad swoim rodem podwajając i od gadziego jadu na ostatku pomarli…

– Ale czyż mieli tego świadomość?

Tego to my nie wiemy.

Lecz przecie król Zygmunt, który do Warszawy się przeniósł, był nadzwyczaj pobożnym człowiekiem, codziennie mszy słuchał. I to niejednej. I komunikował18A za jego czasów Rzeczpospolita największy w Europie zajmowała obszar! A poza tym nie zawsze stolica była w Krakowie!

– No niby…

Pan Zbylut został tymi słowy zbity z pantałyku. Nieznajomy przewodnik przyszedł mu jednak w sukurs.

Młodzieńcze, nie ma znaczenia czy król zdawał sobie sprawę ze znaczenia owego gadziego symbolu, czy też nie. On go po prostu zlekceważył… a może nawet, najzwyczajniej, nie dostrzegł?… Wszelako zamieszkawszy w Warszawie, niejako zaakceptował i niezbyt istotne jest to, czy w pełni świadomie, czy też może nie do końca świadomie. I nie musiał tego czynić w żaden urzędowy sposób. Sam fakt zamieszkania monarchy w tym miejscu dał Złemu pretekst do działania, bo Zły jest formalistą i nigdy nie atakuje osoby, miejsca czy narodu bez domniemanej choćby na to zgody, zgody na poddanie mu się. A w tym wypadku mógł domniemywać, iż takąż zgodę dostał. Może król nie dwóch, ale i dwudziestu dwóch mszy dziennie słuchać, lecz póki w Warszawie będzie mieszkać i stąd rządzić – diabeł nad krajem i nad narodem władzę mieć będzie. Ot, i wszystko… A co do dawniejszych miast stołecznych Królestwa Polskiego, to wymieniając je, zerknijmy także na ich herby, a dokładniej na jeden tylko z występujących na nich symboli uwagę zwracając: Gniezno – orzeł, Poznań – orzeł, Sandomierz – orzeł, Sieradz – orzeł

– Panie, nie wiem, jak pana zowią… – rzekł na to Mikołaj – panie, ale przecie król Jan Kazimierz śluby Matce Najświętszej we Lwowie złożył i królową Polski i ją ogłosił… formalnie przecie… zgodnie z prawem…

– Ba! A śluby one dopełnił?

Jakże to? Przecie dopełnił! – zaprotestował Mikołaj.

– Ejże! Młodzieńcze! I te też? I nieznajomy z pamięci przywołał zdań kilka z owych ślubów: „…z wielkim żalem serca mego uznaję, dla jęczenia w presji ubogiego pospólstwa oraczów, przez żołnierstwo uciemiężonego, od Boga mego sprawiedliwą karę przez siedem lat w królestwie moim różnymi plagami trapiącą nad wszystkich ponoszę, obowiązuje się, iż po uczynionym pokoju starać się będę ze stanami Rzeczypospolitej usilnie, ażeby odtąd utrapione pospólstwo wolne było od wszelkiego okrucieństwa…19

I na to nic już odrzec nie można było. Te ostatnie słowa kategorycznie zamykały wszelkie dywagacje, czy diabeł jest na prawie, czyli też nie.

Tak Bartusz, jak i Białecki bardzo byli ciekawi, kim jest ów jegomość, który wiódł ich cienistymi krużgankami wawelskiego zamku na kwaterę, kto jest ten, tak znakomicie orientujący się i w Piśmie i ślubach i w znaczeniu symboli.

Nie mieli śmiałości jednak ponownie pytać go o to, skoro pierwsze zapytanie zlekceważył i nie udzielił nań żadnej odpowiedzi, najwyraźniej chcąc zachować incognito…

Weszli w jakiś mroczny korytarz. Od ścian i posadzki ciągnęło chłodem. Po kilkunastu krokach przewodnik zatrzymał się przed wysokimi dębowymi drzwiami zdobnymi prostym ornamentem geometrycznym, ujętymi w kamienne odrzwia.

Przewodnik nacisnął klamkę i otwarłszy jedno ze skrzydeł, skinieniem dłoni zaprosił Mikołaja i Zbyluta, by weszli do środka. Tedy weszli. Komnata nie była okazała, ale dobrze nagrzana. Od wysokiego holenderskiego pieca zbudowanego z niebiesko zdobionych emaliowanych białych kafli, czuć było promieniejącą gorącość.

Na środku pomieszczenia ustawiony był niezbyt okazały, taki w sam raz dla dwóch osób, stół, cały zastawiony wybornymi wiktuałami, choć niewyszukanymi. Pod ścianami, po przeciwległych stronach pomieszczenia, stały wygodne, wymoszczone poduchami i pierzynami puchowymi łoża. Zatem tu mieli się posilić i tu zanocować.

– Tedy, paniczu, w imię Boże – Bartusz nie ociągając się, usiadł przy stole, przysunął ku sobie talerz i jął się rozglądać czego by tu na początek skosztować. I nałożył sobie zacny kawał pieczonego szczupaka przyprawionego rozmarynem, bazylią i odrobiną czosnku. Do tego dobrał świeży chleb z kasztanową chrupiącą skórką i kufel ciemnego, słodkawego, leciuchno musującego kwasu chlebowego.

Mikołaj wraz poszedł w jego ślady.

Wówczas tajemniczy przewodnik dyskretnie wycofał nie na korytarz i bezszelestnie zamknął za sobą drzwi.

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Dawniej tak określano pozdrowienie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

2I nazwisko i herb nie są wymyślone, lecz prawdziwe.

3Ab ovo – od początku, dosłownie od jaja (łac.).

4Nazwisko autentyczne, występujące do dzisiaj.

5Urodzony – czyli szlachcic.

6Mocny 50o destylat produkowany ze skórek i wytłoczyn winnych jagód.

7Księga zawierająca liturgię godzin, którą codziennie musi odmawiać każdy wyświęcony kapłan.

8Franciszkanie-reformaci – bracia mniejsi ściślejszej, zreformowanej w XVI wieku obserwancji, zwani po łacinie Ordo Fratrum Minorum Reformatorum; w skrócie: O.F.M. Ref.

9Absolucja – rozgrzeszenie.

10Dobranoc!

11Maślacz – ogólnie: gorszy gatunek tokaju.

12Pręt – niecałe 200 m2.

13Szustokor z francuskiego justaucorps i habit à la française poprzednicy surduta.

14Fular – rodzaj chusty wiązanej pod szyją, poprzednik krawatu.

15Giemza – cienka i znakomicie wyprawiona skóra koźlęca.

16Pierwotnym herbem Warszawy nie była syrenka, lecz groźne demoniczne monstrum w połowie ludzkie, w połowie smocze.

17Iz 59, 1-10 – według Biblii Gdańskiej.

18Przystępował do Komunii św.

19Wedle zapisu o. Augustyna Kordeckiego, przeora jasnogórskiego klasztoru.