Córka. Śmierć hrabiego. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (23)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (23)

Śmierć hrabiego

Ponury listopadowy poranek mżył drobnym deszczem. A właściwie to trudno byłoby ten wodny pył, miotany podmuchami zimnego wiatru, deszczem nazwać. Stromą, oślizgłą od wilgoci ścieżką ku szczytowi wzniesienia, zwieńczonego rozwalinami zamku, spomiędzy których strzelała w niebo tylko jedna niezrujnowana wieża, mozolnie wspinała się trójka wędrowców: mężczyzna odziany w doktorską togę i biret uszyte z zacnego materiału oraz piękna młodziutka blondynka o harmonijnych rysach twarzy i nadzwyczaj proporcjonalnej budowie ciała, wskazujących na przynależność do szlachetnego rodu, podtrzymywana przez pannę służebną, iżby nie straciła równowagi i broń Boże się nie przewróciła.

Musieli iść na piechotę, bo w te rejony nie dało się dotrzeć powozem. Była tu co prawda kiedyś bardzo przyzwoita brukowana droga, która poprzednim właścicielom zamczyska umożliwiała wszelką komunikację – i pieszą, i konną i na wozach, ale poszła w ruinę i rozsypkę. Może latem, przy suszy i ładnej pogodzie, jakiś doświadczony woźnica zaryzykowałby dotarcie do zamku solidną i stabilną bryką, ale nie w taki dzień i nie przy takiej pogodzie.

Wlekli się tedy noga za nogą, bacząc, aby sobie tych nóg na nierównościach nie poskręcać.

Nikt nic nie mówił, jeden tylko doktor Cadaver Illuminatus od czasu do czasu wzdychał ciężko, bo takiej sytuacji nie przewidział.

Otóż był pewny, że stary hrabia dawno już oczy zamknął, tymczasem alkad mieściny leżącej u podnóża góry zamkowej oświadczył im, że pan Sancho d’Urgel y d’Osona nie tylko, że żyje, ale i w miarę nieźle się miewa. A liczył sobie…. doktor szybko porachował w pamięci… jakieś dziewięćdziesiąt siedem-osiem lat! A może nawet i rok więcej.

Cała okolica już wiedziała, iż właśnie zjechała do niego córka, która ojca po raz pierwszy w życiu zobaczy na oczy, a ojciec ją.

Illuminatus był mocno wystraszony spotkaniem ze starym hrabią, bo jego pierwotny plan załatwienia spraw – ujawnienia córki, przejęcia spadku, potwierdzenia tożsamości dziewczyny na podstawie metryki, którą kiedyś wycyganił od miejscowego plebana, obrócił się wniwecz.

Co prawda może nie do końca, bo z nowym proboszczem urzędowe potwierdzenie posiadanego dokumentu, stwierdzenie oryginalności podpisu jego poprzednika i pieczęci parafialnej, pomyślnie załatwił, ale ostatnie słowo dotyczące dziewczyny i tak należało do hrabiego. A co będzie, jeśli się jej wyprze. I to przy świadkach? Gdyby dziadyga nie żył, całą sprawę prościej byłoby przeprowadzić. Pokazałoby się papiery stosownym urzędnikom i po kłopocie. A tak?… Drapał się tedy doktor w głowę, pomrukiwał, wzdychał i szedł jak na ścięcie…

* * *

Hrabia Sancho d’Urgel y d’Osona wsparł się na łokciu i pilnie wpatrywał w przybyłych. Mimo sędziwego wieku doktora poznał od razu i nawet ucieszył się na jego widok. Później jął lustrować Kasię i jej służebną, wytężając wzrok, ale na koniec tylko pokręcił głową.

– Kimże są owe młode niewiasty, doktorze, jakże ci tam, Illuminatusie?

– To twoja córka, panie hrabio, Valérie Catherine Marguerite d’Urgel y d’Osona, zrodzona w tym zamku…

– Hm… tak twierdzisz? A ta druga?

– To jej służebna.

– A co z jej matką?

– Czyją? Służebnej?

– Idiota!

– Ach! Pańskiej córki!

– Tego nie stwierdzę. Nie znam tej panny.

– Panie hrabio, ponad wszelką wątpliwość! Oto tu są dokumenty.

Cadaver podał starcowi oryginalną metrykę sprzed kilkunastu lat i aktualne potwierdzenie jej prawdziwości, jakie uzyskał przed kilkoma dniami.

Hrabia zagłębił się w lekturę. Ku zdumieniu doktora czytał bez okularów, i to bez najmniejszych trudności, mimo półmroku panującego w izbie.

– Hm… Autentyczne. Zatem i ty, dziecko, musisz być autentyczna. Zbliż no się do mnie, a pan doktorze, zapal świecę… Tak… znakomicie… bliżej… bliżej… poświeć jej na twarz. Mój Boże! Wykapana matka. Ta mleczna cera, te błękitne oczy, te włosy złociste… Dłonie… pokaż dłonie…

Kasia wyciągnęła je przed siebie, a starzec dokładnie je obejrzał.

– Nie ma wątpliwości… arystokratyczne… takie wysmukłe, zgrabne, rasowe… nieskalane…

Opadł na poduszki, przymknął powieki i odpoczywał.

Widać było, iż się wzruszył.

– Nie spodziewałem się… że dożyję… moja krew… cóż, nie syn… ale i tak… niechże będzie… Żal… żal…

– Czego panu żal, panie hrabio?

– Nie miałem jej przy sobie, nie widziałem, jak dorastała…

– Jeszcze się nią pan nacieszy, panie hrabio – wesołym głosem powiedział uradowany z obrotu spraw Cadaver Illuminatus.

– Nie… już się nie nacieszę… Powiedz, doktorze, co z jej matką, jak się jej powodzi?

– Tego, niestety, nie wiem. Gdy ją pan hrabia oddalił, wyjechała do Nowej Hiszpanii.

– Kto zatem wychowywał moją córkę?

Na takie pytanie Cadaver nie był przygotowany. Zapadło ciężkie milczenie.

– No? Kto? – ponownie zapytał starzec.

– Zakonnice.

– Jakie.

– Benedyktynki.

– Gdzie?

– W Polsce.

– W Polsce? A skądże się tam ona wzięła?

– Wracając do kraju, zabrałem dziecko ze sobą. A com się umęczył z nią w drodze, to opowiedzieć trudno! Kiedym dotarł do ojczyzny, podrzuciłem dzieciątko na progu klasztornej furty z listem, że pochodzi ze szlachetnego rodu i kiedy dojdzie do lat, zgłoszę się po nią, a potem rodzina pokryje wszelkie zobowiązania.

– Bajki jakieś opowiadasz, doktorze. I pewnie żeś to dziecię własną piersią karmił? Czyż nie?

– Panie hrabio, pozwolę sobie zaprotestować…

– Bajdurzysz, ot co. Czy masz mnie za idiotę?

– Ależ! Gdzież bym śmiał!

– Tedy mów prawdę.

– Ale ta prawda…

– Jaka by nie była, zawsze prawda najlepsza, choć nie zawsze smakuje jak marcepan.

Głowa doktora pracowała bez wytchnienia, a nie umiał niczego sensownego wymyślić na poczekaniu. Milczał.

– No?… – odezwał się starzec. – Wcale nie wyjechała do Nowej Hiszpanii, czyż nie tak?

– Tak, panie.

– Więc gdzie jest.

– Nie ma jej… Zamieszkała w Paryżu… Miała kilku kochanków… Żyła wystawnie i wesoło…

– I?

– I w końcu… umarła…

– A na co?

– Na… Syphilis sive morbus italicus1

– Nie rozumiem. Cóż to za choroba?

Grande vérole… mal de Naples…2

– Ach! Teraz wiem! Cóż… liczni kochankowie… nie dziwota… No nic, przynajmniej użyła, nim zgasła. Nie to, co ja…

Hrabia znów wyczerpany opadł na poduszkę, ostatecznie kończąc temat żony.

– Mam nadzieję, że moja córka nie poszła w ślady matki…

– Panie hrabio! – gwałtownie zareagował Cadaver. – Panie hrabio! Jak możesz nawet tak myśleć! To czysta, słodka, święta istota!

– Mam nadzieję – westchnął hrabia i ponownie uniósł się nieco, wspierając na łokciu. – A powiedz mi pan, doktorze, po co tak właściwie tutaj przybyliście?

– Cóż… córka chciała poznać ojca… albo przynajmniej zobaczyć miejsce, w którym przyszła na świat…

– A na jakiej podstawie przypuszczała, że zastanie mnie przy życiu? I czyż wcześniej nie mogła o tym pomyśleć?

– Przecie mówiłem, że pewności nie miała, pan hrabia raczył mnie nie zrozumieć… A wcześniej nie mogła przybyć, bo matka jej nie pozwalała.

Cadaver zebrał się na odwagę i przymknąwszy oczy, bowiem nie był pewny reakcji starca, wypalił:

– Skoro jednak zastaliśmy pana hrabiego przy życiu, to panna mogłaby skorzystać z okazji i poprosić o pańską zgodę na zamążpójście.

– O?! – strzec wyraźnie się ożywił i przywołał stojącą w kącie izby milczącą Kasię. – Podejdź do mnie dziecko.

A kiedy Kasia podeszła, ciągnął:

– Zatem masz adoratora… To pięknie, pięknie. Stary, młody?

– Mój równolatek…

– Równolatek? Dziwne, dziwne… I któż to taki?

– Polski szlachcic, Jerzy Białecki.

– Polski?

– Od czasów nieboszczyka króla Henryka III sporo Polaków można spotkać we Francji i sporo Francuzów w Polsce – wtrącił się do rozmowy doktor, aby pannę wybawić z kłopotu, bo ta absolutnie kłamać nie umiała.

– No dobrze, rozumiem. I chce cię? Przecież ty nie masz posagu? Groszem nie śmierdzisz!

– Ale, panie…

Stary wbił wzrok w oczy Kasi i sprostował:

– … ojcze. Tak się do mnie zwracaj.

Kasia się zaczerwieniła po samo czoło, natomiast doktorowi aż serce szybciej zabiło z radości.

– Trudno mi… tak od razu… pierwszy raz…

Hrabia uśmiechnął się.

– To jakże? Chce cię bez posagu?

– Kochamy się, a on jest bogaty… i… starożytnego rodu, chociaż nie magnat…

– Skoro tak… to raczej nie mam wyjścia – roześmiał się starzec – i muszę ci dać moją zgodę i błogosławieństwo.

Cadaver dyskretnie szturchnął Kasię w plecy, a ona, wczuwszy się już w rolę, uklękła przy posłaniu hrabiego i ze czcią pocałowała go w rękę. On delikatnie pogładził jej włosy i przymknął powieki, spod których po zwiędłych policzkach popłynęły łzy…

– Doktorze… tam… w sekretarzyku… papier… inkaust…

Doktor sięgnął we wskazane miejsce.

– Zredaguj moją zgodę na to małżeństwo… ale pośpiesz się, bo dziwnie jakoś słabnę…

Cadaver, jako człowiek i w pisaniu i w redagowaniu dokumentów wprawiony, w chwil parę nakreślił ową zgodę po łacinie, ale mając świadomość, iż znajomość tego języka u hrabiego jest, delikatnie mówiąc, skromna, napisał to samo także i po francusku.

Ale hrabia dokumentu nie czytał. Złożył swój podpis we wskazanym mu miejscu, po czym postukał palcem obok. Doktor zrozumiał. Pogrzebał raz jeszcze w sekretarzyku i wydobył laskę czerwonego laku, rozgrzał go od świecy i nakapał na dokument, wówczas hrabia podał mu sygnet ze swoim herbem, który zsunął z palca, a Cadaver zmoczywszy wpierw sygnet w wodzie, odcisnął go w miękkim laku.

– Dobrze… bardzo dobrze… – uśmiechnął się hrabia. – Masz także i moje błogosławieństwo. Szkoda tylko, iż nie poznam twojego narzeczonego, bo nie ma nadziei, bym dotrwał żywy do jego przyjazdu z Polski… A może dotrwam? Bo może on jest w Paryżu?

– Nie, ojcze. Nie ma go w Paryżu.

– Trudno…

Zapadło milczenie zakłócane tylko przez skrobanie myszy gdzieś w najmroczniejszym kącie izby.

– Córko – po upływie dłuższej chwili starzec zwrócił się do Kasi. – Córko. Nie zostawię cię bez posagu. Przyślijcie mi z rana alkada i księdza z Wiatykiem. A teraz idźcie już, idźcie, jestem wyczerpany…

– Panie hrabio! Co też pan opowiada? Jaki ksiądz z Wiatykiem? Po co? Jeszcze musicie się, dostojny panie, nacieszyć wnukami…

Starzec przerwał mu machnięciem reki.

– Daj spokój, doktorze, wypaliłem się już do cna. A to, że jeszcze mogłem ucieszyć oczy córką, zanim je ostatni raz zamknę, to cud jakowyś i łaska Boga. Mój płomyk dogasa. Ja tego nie przeczuwam, ja to wiem… Idźcie, już idźcie… ja naprawdę muszę odpocząć…

* * *

Skoro nastał ranek następnego dnia, stawili się – zarówno pleban z Panem Bogiem i Olejami Świętymi, jak i alkad w asyście pachołków miejskich.

Najpierw hrabia pojednał się ze Stwórcą, a potem zwrócił do alkada:

– Każ swoim ludziom wziąć się za szpadle i we wschodnim kącie izby, tuż przy murze zdjąć kilka płyt posadzkowych i zacząć kopać dół.

W całkowitym milczeniu spełniono to polecenie. Obecni drżeli z ciekawości i niecierpliwości, co też pachołkowie z wykopanej dziury wyciągną.

A wyciągnęli szkatułę dębową, okutą żelazem i zabezpieczoną solidną kłódką.

Chociaż hrabia dał klucz do niej, to nie szło jej nijak otworzyć, tak była pordzewiała. Nie mając wyjścia, ostatecznie w końcu ją utrącono, a w tejże samej chwili odskoczyło wieko.

Alkad drżącą dłonią uniósł wysoko zapaloną świecę i jako pierwszy zajrzał do środka. Szkatuła pełna była złotych monet i najwyraźniej bardzo starożytnej biżuterii, pierścieni z igrającymi świetlistymi refleksami różnobarwnymi kamieniami, brosz, bransolet, kolczyków, łańcuchów…

Wyglądało na to, iż są to dobra rodowe gromadzone od pokoleń. I te oto dobra, ów wielki majątek, miał teraz trafić w ręce Kasi, jako jej wiano.

Stary hrabia zwrócił się do alkada:

– Przeliczcie wszystko, co się znajduje w szkatule i sporządźcie spis. Następnie zabezpieczcie owe dobra w skarbcu miejskim, a gdy panna wyjdzie za mąż, nie zwlekając, dostarczycie jej to wszystko do miejsca zamieszkania. Chociaż zaraz… chwileczkę… Odliczcie z tego piątą część na Kościół, pod warunkiem, że przez czterdzieści lat będą się odprawiały Msze za spokój mojej duszy w każdą rocznicę mojego zgonu. Z reszty oddzielcie piątą część dla alkada, jako należność za wykonanie powierzonej mu pracy, i kolejną piątą część dla obecnego tutaj doktora Cadavera Illuminatusa, dzięki któremu nie tylko to moje dziecko mogło przyjść na świat, ale i przywiódł je tu do mnie, w godzinę mojej śmierci. To com tu i teraz powiedział, spiszcie w formie testamentu, a ja ów dokument podpiszę, przy was, jako świadkach…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Syfilis albo choroba włoska.

2Wielka ospa… choroba neapolitańska…