Pożoga krwi – króla Francji Karola IX. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (6)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (6)

Pożoga krwi – króla Francji Karola IX.

Karola IX przez całe jego niezbyt długie życie w zasadzie fascynowało tylko jedno – krew. Przemoc, gwałt, dominacja, a jakże, ale gdy widział krew, jakby przestawał być człowiekiem i budziła się w nim bestia. Czasami się zdawało, że sens jego życia to zadawanie śmierci i napawanie się widokiem posoki wypływającej z drgających jeszcze ciał zwierząt, a czasem i ludzi. Gdy się patrzyło na tego wysokiego, chudego, lekko przygarbionego i zda się nieporadnego mężczyznę, trudno by było odgadnąć, jaki mrok skrywa w duszy…

Większość swojego gwałtownego i ekstrawaganckiego życia spędził – na epatowaniu się mordami i na wyuzdanej do granic możliwości rozpuście.

Któregoś dnia zarżnął swojego ukochanego psa – pożądanie bowiem widoku krwi, jej zapachu, jej smaku przeważyło miłość do najwierniejszego i bodaj jedynego, jakiegokolwiek miał, odkąd pojawił się na świecie, przyjaciela…

Aż nadszedł moment, w którym krwią się przesycił… a stało się to wówczas, kiedy na jego rozkaz wybito kwiat hugenockiego rycerstwa, gdy nie odpuszczono nawet mentorowi i przyjacielowi Karola IX, admirałowi Coligny, którego król nazywał ojcem…

Oszczerstwo? Król nie mógłby się dopuścić aż takiej ohydy? Być może, ale przecie znane są słowa biskupa Simona Vigor1, który powiedział – usprawiedliwiając owo krwawe rozpasanie nocy św. Bartłomieja, która się zaczęła od zamachu na życie Coligny’ego, że jeśli król nakazał admirała zabić, grzechem byłoby go nie zabijać…

Lecz może biskup kłamał? Na króla przecież można było całą winą zrzucić, bo przecież i tak nie mógł temu oficjalnie zaprzeczyć. A czyż król na wieść o śmierci admirała nie doznał jakby pomieszania zmysłów z rozpaczy?

Ta niebywała orgia krwi wpędziła Karola w obłęd. Obłęd? Może raczej w coś jeszcze gorszego… Jego zachowanie, do tej pory okrutne, a chwilami straszne, stało się jeszcze okrutniejsze i jeszcze straszniejsze. Po kilku godzinach niebywałego podniecenia i nasycenia się zbrodnią król popadł w ciężką depresję, zaczęły się zżerające mu duszę wyrzuty sumienia, aż w końcu, nie mogąc ich znieść, dostał gorączki.

Później zaś jęły nawiedzać go nieustanne krwawe widziadła i wizje, jakieś potworne fantazmaty, zjawy i złudy, ni w dzień, ni w nocy niedające mu chwili wytchnienia. Nękały go halucynacje, w których pomordowani protestanci pokazywali mu – zmieniając się jak w kalejdoskopie – swoje ohydne twarze o barwie szkarłatu. W tych wizjach nawiedzał go także admirał Coligny, który głęboko zaglądał mu w oczy, ale nic nie mówił…

Król nie umiał sobie poradzić z omamami, więc uciekał przed nimi w coraz bardziej chaotyczne i gwałtowne poczynania, w codzienne już nieomal polowania, na których dokonywał niesłychanie okrutnych rzezi wszelkich zwierząt, jakich tylko udało mu się dopaść, nawet i domowych – krów, świń, owiec. Krew chciał zagasić krwią, grozę – grozą, szaleństwo – szaleństwem.

Lecz lęk go nie opuszczał ani na chwilę. Zatem po powrocie z polowań, oddawał się ohydnej, okrutnej, sadystycznej rozpuście, traktując kolejne kobiety tak, jakby miłosne leża, chciał im poprzemieniać w trumny… Ale i to nie przynosiło ukojenia, co najwyżej nieco tylko rozładowywało nieustanne napięcie i odrobinę przyciszało strach, wszechogarniający i wszechobecny.

Król zamieszkał w wiekowej fortecy Vincennes, gdzie zaczął przynajmniej nieco lepiej sypiać. Nie trwało to jednak długo. Znów dopadła go bezsenność i znów przed jego oczami przesuwały się całe procesje zmasakrowanych trupów o ohydnych, pokrytych krwią twarzach…

Wszędzie widział krew, wyczuwał krew, a w ustach czuł posmak krwi… W końcu sam zaczął pluć krwią i pocić się krwią… Wyglądało na to, że niebo wydało wyrok na tego zboczeńca i zbrodniarza…

Choć miał najlepszą opiekę lekarską, jaką w tamtych czasach osobie o takim statusie można było zapewnić, chociaż czuwał przy nim – prócz medyków – najznamienitszy i okryty europejską sławą chirurg Ambroise Paré, żaden z nich nie mógł przynieść cierpiącemu ulgi, nie mówiąc już o wyleczeniu.

Na dodatek król nikogo nie słuchał. W grudniu jeszcze – gdy tylko jakimś cudem pojawiało się u niego trochę siły – wstawał z łoża i gnał na polowania.

Dopiero styczeń 1574 roku unieruchomił go ostatecznie. Gorączka nie ustępowała, oddech słabł, cera najpierw zżółkła, a potem zszarzała, aż w końcu twarz mu mocno poczerwieniała, policzki się zapadły, usta zaklęsły i tylko oczy stały się wręcz ogromne i wyraziste, pełne bólu pomieszanego z obłędem i strachem…

Karol IX miał coraz większą gorączkę i dręczyło go nieustające pragnienie. Całe jego ciało drżało. Błagał lekarzy, iżby mu ulżyli, ale oni bezradnie rozkładali ręce. To było już poza ich możliwościami i kompetencjami, poradzili monarsze, iżby prosił Boga o ulgę w cierpieniu.

Król umierał, bardzo obficie pocąc się krwią, potem chwyciły go tak wyniszczające wymioty, że zdawało się, iż wyrwą z niego wnętrzności… I na przemian wymiotował i opadał wyczerpany w pościel przesyconą posoką do tego stopnia, iż można by ją było wyżąć… i wciąż miał krwawe wizje pomordowanych hugenotów… wciąż… i wciąż…

27 maja zaczęła się agonia. Król umierał z pragnienia, którego żadną miarą nie mógł zaspokoić, w drżeniu i w wielkiej gorączce. Po kościołach odprawiano msze w intencji monarchy, ale lud Paryża czekał już na pogrzeb2

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Simon Vigor (1515-1575) – arcybiskup Narbonne.

2 Opis oparty na przekazach historycznych.

Uwalnianie opętanych przez św. Proboszcza z Ars

Uwalnianie opętanych przez św. Proboszcza z Ars

Andrzej Sarwa

Sam nieustannie nękany przez demona, którego nazwał imieniem Grappin, św. Jan Maria Vianney posiadał daną mu od Boga szczególną moc nad złymi duchami, które bez trudu wypędzał z ciał ludzi opętanych przez diabła, przynosząc im ulgę w cierpieniach i wybawienie od potwornych katuszy tak fizycznych, jak i psychicznych. Skuteczność jego egzorcyzmów byłą tak wielka, a sława jego świętości tak ugruntowana, iż biskup dał mu specjalne pozwolenie, by odprawiał obrzęd egzorcyzmów zawsze, ilekroć to sam uzna za konieczne, bez każdorazowego starania się o zezwolenie na to u swojego pasterza diecezji. I Jan Maria rzeczywiście dość często i chętnie korzystał z owego przywileju. 
A oto garść przykładów zaczerpniętych z doskonałego dzieła ks. Trochu:
''Kowal wiejski, Jan Picard, był świadkiem dziwnych scen. Razu jednego, pewien człowiek przyprowadził do Ars swą nieszczęśliwą żoną, która wpadła w furię, wydając dzikie okrzyki. Zobaczywszy chorą, ks. Proboszcz oświadczył, że należy zaprowadzić ją do miejscowego biskupa.
- Dobrze, dobrze! - krzyknęła kobieta, odzyskując nagle mowę, a dźwięk jej głosu dreszczem przejmował obecnych - stworzenie pójdzie z powrotem!... Ach! gdybym miała władzę Jezusa Chrystusa, wszystkich was pogrążyłabym w piekle!...
- To ty znasz Jezusa Chrystusa? - zapytał ksiądz Vianney. Dobrze więc. Zanieście ją przed stopnie wielkiego ołtarza.
Mimo oporu, czterech silnych ludzi tam ją zaniosło. 
Wówczas podszedł ks. Vianney, i na głowie opętanej położył swój relikwiarz. Na razie kobieta stężała w bezruchu, jakby umarła. Po chwili jednak podniosła się o własnych siłach i szybkim krokiem zupełnie spokojna; przeżegnała się wodą święconą i uklęknęła jak wszyscy. Dawne ataki już się nie powtórzyły. (...)
Pewna biedna staruszka z okolic Clermont Ferrand, którą uważano za opętaną, obudziła szczególniejszą litość w Piotrze Oriol, jednym z ''przybocznych gwardzistów'' naszego świętego. Opowiada on, iż nieszczęsna ta kobieta, przez cały dzień śpiewała i pląsała dziko na rynku przed kościołem. Gdy dano jej napić się kilka kropel wody święconej, dostała ataku furii i poczęła kąsać mury kościelne, raniąc sobie usta aż do krwi. Syn jej nie wiedział co począć. Jeden z obecnych kapłanów zaprowadził ją pomiędzy plebanię a kościół, na drogę którą przechodzić miał ks. Vianney. Skoro tylko święty Proboszcz udzielił nieszczęśliwej błogosławieństwa, zaraz uspokoiła się całkowicie. Syn jej później opowiadał, że choć cierpiała ataki już od lat czterdziestu, nigdy jeszcze nie wpadła w tak wielki szał, jak w Ars. Odtąd strasznie dręczące staruszkę ataki, już się więcej nie powtórzyły.
Wieczorem dnia 27 grudnia 1857 roku, wikariusz kościoła świętego Piotra w Avinionie, wraz z matką przełożoną Franciszkanek z Orange, przywieźli do Ars młodą nauczycielkę, zdradzającą wszelkie objawy szatańskiego opętania. Arcybiskup Awinioński sam badał tę sprawę i poradził, by zawieziono nieszczęsną do księdza Vianne'a. Nazajutrz z rana wprowadzono ją do zakrystii w chwili, gdy Mąż Boży miał właśnie ubierać się do Mszy św. Opętana próbowała wydostać się za drzwi.
- Za dużo tu ludzi! - wołała.
- Za dużo ludzi? - odparł święty. W takim razie wszyscy wyjdą.
Na dany przez niego znak, obecni usunęli się i pozostał tylko on sam z nieszczęsną ofiarą szatana.
Zrazu w kościele słychać było z zakrystii niewyraźny szmer: ale wkrótce zaczęły dobiegać słowa. Ksiądz wikariusz z Avinionu, stojąc pod drzwiami, podchwycił taką rozmowę:
- Chcesz więc koniecznie wyjść? - pytał Proboszcz z Ars.
- Tak! - odpowiedziała dziewczyna.
- A dlaczego?
- Gdyż jestem w towarzystwie człowieka, którego nie lubię.
- Więc mnie nie lubisz? - pytał dalej ksiądz Vianney.
Przeraźliwie rzucone: - ''Nie!''... - było odpowiedzią złego ducha, dręczącego nieszczęśliwą dziewczynę.
Gdy drzwi otwarto, już moc świętego odniosła zwycięstwo: skupiona, w skromnej postawie, płacząc z radości i wdzięczności, młoda nauczycielka ukazała się w progu. Po chwili wyraz lęku odbił się na jej twarzy. Zwróciwszy się do księdza Vianney'a, rzekła:
- Obawiam się, by ''on'' nie powrócił.
- Nie, moje dziecko, nie wróci; a przynajmniej nie rychło - odparł święty.
I rzeczywiście ''on'' już nie powrócił, i młoda dziewczyna mogła znowuż przystąpić do dawnych zajęć jako wychowawczyni w mieście Orange.
25 lipca 1859 r. (...) około godziny ósmej wieczorem, przyprowadzono do niego z wielkim trudem kobietę, która uchodziła za opętaną. Towarzyszący jej mąż, wszedł z nią na podwórze plebani, zaś p. Oriol, wraz z wielką liczbą osób przybyłych, czekali przy bramie. W chwili, gdy ksiądz Vianney dokonywał egzorcyzmu, usłyszano na podwórzu trzask, jakby gwałtowne łamanie gałęzi. Wśród obecnych powstał popłoch. Wkrótce przekonali się, że nigdzie żadna gałąź nie spadła; krzaki bzu były nietknięte.
Inna nieszczęśliwa, podejrzana o opętanie kobieta, skoro tylko usłyszała wymówione imię Świętego, stawiała tak silny opór, że nie zdołano jej sprowadzić do Ars. Zaproszono więc świętego do domu, w którym mieszkała. Nie zastawszy jej w mieszkaniu, w dalszym pokoju oczekiwał jej powrotu. Chociaż kobieta nie wiedziała o jego obecności, gdy zbliżała się do domu, chwyciły ją gwałtowne konwulsje.
- On jest niedaleko, ten klecha!... - krzyczała.
I tym razem święty spełnił swe zbawcze posłannictwo.
Dnia 23 stycznia 1840 r., po południu, miał Proboszcz z Ars fantastyczne zdarzenie przy konfesjonale.
Jakaś kobieta, przybyła z okolicy le Puy en Velay, która zrazu niczym szczególnym się nie wyróżniała, zbliżyła się do Trybunału Pokuty. Stało wtedy przy kaplicy św. Jana Chrzciciela, czekając swej kolei, około dziesięciu osób, a w ich liczbie były: Maria Boyat oraz Genowefa Filliat. Obie one dosłyszały, jak ksiądz Vianney, zachęcał przybyłą, by zaczęła oskarżać się z grzechów. Nagle odezwał się jakiś dziwny, silny a odrażający głos:
- Popełniłem jeden tylko grzech i tym pięknym owocem dzielę się z każdym, kto tego zechce... Podnieś rękę, rozgrzesz mię!... O ty ją nieraz dla mnie podnosisz, gdyż ja często jestem przy twoim konfesjonale...
- Tu quis es? (Ktoś ty?) - zapytał święty.
- Magister Caput (Mistrz Głowa) - odparł szatan, i dalej krzyczał po francusku:
- Ach, czarna ropucho! Jakież ty mi zadajesz męki!... Powtarzasz ciągle, iż chcesz opuścić swoje stanowisko... Czemu tego nie czynisz?... Inne czarne ropuchy, mniejsze mi, niż ty, zadają męki''.
- Napiszę do biskupa, aby ci kazał wyjść.
- Tak? - A ja sprawię, że ci ręka drżeć będzie, iż nie zdołasz napisać... Nie wywiniesz mi się, czekaj!... Silniejszych od ciebie zdobyłem... Jeszcze nie umarłeś... Gdyby nie Ta... (tu wstrętnie grubiańskim wyrazem nazwał Najświętszą Pannę) tam, w górze, już byśmy cię mieli, ale Ona cię ochrania, razem z tym wielkim smokiem (świętym Michałem) co stoi przy drzwiach twego kościoła... Powiedz, dlaczego tak wcześnie wstajesz. Jesteś nieposłuszny fioletowej sukni!... (swemu biskupowi). Czemu tak proste kazania mówisz?... To sprawia, że uchodzisz jeszcze za nieuka. Czemu nie głosisz kazań w wielkim stylu, jak to bywa w miastach?...
Kilka minut trwały te szatańskie wymysły, skierowane kolejno, to do biskupa Devie z Belley, to do biskupa de Bonald z Le Puy, (...) potem do różnych kapłanów, wreszcie znów do samego Proboszcza w Ars. I zły duch, który w zachowaniu się każdego z nich miał coś do zaznaczenia, mimo woli musiał wyznać nieposzlakowaną cnotę świętego sługi Bożego.


***
Proboszcz z Ars, którego wzrok przenikał świat tajemnic, okazywał się niezmiernie srogim dla wyznawców okultyzmu i spirytyzmu.
Co sprawia, że stoliki wirują i wróżą? - zapytano kiedyś nieszczęsnej opętanej, która na rynku w Ars znieważała przechodniów. 
- To ja czynię... odrzekła kobieta, dręczona przez złego ducha. - Wszystko to jest moją sprawą.

Proboszcz z Ars był zdania, że piekielny zwodziciel tego dnia powiedział prawdę. (Ks. dr Franciszek Trochu: PROBOSZCZ Z ARS..., s. 231 – 235.).
=============================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/
	

Opętanie Ojca Surin. Jansenizm: Konwulsjoniści z cmentarza św. Medarda.

Opętanie Ojca Surin

Andrzej Sarwa UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY; opowieści o szatańskim zniewoleniu

Jan Józef Surin S.J., urodził się w roku 1600 w Bordeaux. W roku 1616 wstąpił do zakonu jezuitów, gdzie ukończył studia teologiczne. Następnie, w roku 1628, został wyświęcony na kapłana. 17 grudnia 1634 roku, w kilka miesięcy po wykonaniu wyroku śmierci na księdzu Grandier (a zatem - nie był zamieszany w sprawę tego występnego duchownego!), skierowano go do egzorcyzmowania opętanych urszulanek w Loudun. Z powierzonego mu zadania wywiązał się nadzwyczaj sumiennie. Widząc jednak, iż jego wysiłki nie przynoszą spodziewanego rezultatu, po kilku miesiącach bezowocnych prób uwolnienia opętanych spod władzy demonów, ofiarował się Bogu jako ofiara zastępcza owego opętania, prosząc by demony opuściły ciała zakonnic, a weszły w niego. Jego prośby zostały wysłuchane i tak też się stało.
Ojciec Surin był przekonany, że jego ciało i wyobraźnia podlegają jakiejś obcej woli. Stan opętania świątobliwego kapłana utrzymywał się nieustannie od tego czasu do roku 1658, a więc przez ponad dwadzieścia lat.
Przez pewien okres - uznany przez władze zakonne za umysłowo chorego - przebywał w odosobnieniu. W tym też właśnie czasie powstały jego głębokie dzieła ascetyczne, które są najlepszym dowodem na to, iż Ojciec Surin był całkowicie zdrowy psychicznie i że stan, któremu podlegał był rzeczywistym, a nie urojonym opętaniem (poseją). Dopiero na trzy lata przed śmiercią został uwolniony spod władzy demonów. Potworne udręczenie ustąpiło miejsca niewyobrażalnej wprost radości. Umarł w Bordeaux 22. kwietnia 1665 roku. Napisał wiele dzieł i rozpraw, w tym i na temat opętania w Loudun. Nas interesować będzie, jak sam określał swój stan i co odczuwał, znajdując się we władaniu demonów. (Encyklopedia Kościelna... przez X. Michała Nowodworskiego, Warszawa 1904, t. XXVII, s. 147.).
A oto słowa Ojca Surin:
''Zdawało się, że cała moja istota, wszystkie władze mojej duszy i członki ciała, z niewypowiedzianą gwałtownością wydzierały się ku Panu Bogu mojemu, którego uznawałem jako najwyższe moje szczęście, jako dobro nieskończone, jako jedyny przedmiot mojego istnienia. Ale jednocześnie czułem, że jakaś siła, mimo mojego oporu, gwałtem mnie odrywa i trzyma z dala od Niego tak dalece, iż stworzony na to, aby żyć, widziałem się i czułem pozbawiony Tego, który jest Żywotem; stworzony dla prawdy i światła, widziałem się stanowczo odpychanym od światłości i prawdy. Stworzony dla miłości, byłem bez miłości i odepchnięty od niej. Stworzony dla dobra, byłem pogrążony w otchłani zła. Trwogę, rozpacz, która przenikała mnie w tym niewymownym ścisku serca, mógłbym chyba przyrównać do stanu lecącej strzały, z wielką mocą wypuszczonej ku pewnemu celowi, a nieustannie od niego odpychanej nieprzepartą siłą: koniecznie dążyć musi naprzód, a ciągle coś ją odpycha wstecz.'' (Ks. L.G. de Ségur: Piekło..., s. 32.).

Konwulsjoniści z cmentarza św. Medarda

Przypadki, bądź to sporadycznych, bądź epidemicznie występujących, konwulsji, wywoływanych albo przyczynami naturalnymi, albo pozanaturalnymi o charakterze szatańskim, są odnotowywane od najgłębszego średniowiecza poczynając.
Najgłośniejsze z konwulsji są te, związane z jansenizmem, kultem diakona Parisa i cmentarzem św. Medarda w Paryżu.
Na wstępie kilka słów wyjaśnienia. Oto w XVII wieku powstała błędna nauka o łasce Bożej, która zyskała licznych zwolenników zwanych - od nazwiska autora heretyckiego dzieła - jansenistami. Przeciw jansenistom i ich błędom ostro wystąpił Rzym, ostatecznie potępiając ich bullą papieską Unigenitus (z 8.09.1713 r.).
Janseniści wszakże nie dali za wygraną i postanowili apelować od decyzji papieża do przyszłego Soboru Powszechnego. Jednocześnie wciąż szerzyli swoją naukę, którą w pewnym okresie wsparli rzekomymi cudami, które jakoby się miały dziać - jako potwierdzenie z nieba - tego czego uczyli.
Tak więc, czego nie mogli dokonać przy użyciu innych środków, postanowili przeprowadzić za pomocą rzekomych cudów zmarłego w Paryżu w roku 1726 diakona Franciszka de Paris, który swoim pełnym umartwień i prowadzeniem działalności dobroczynnej życiem zyskał duży rozgłos w stolicy Francji. Rozpuszczono wieści, że przy grobie owego diakona, pogrzebanego na cmentarzu św. Medarda, dochodzi do licznych cudownych uzdrowień. Sprawiło to, że na grób de Parisa wyruszyły tysiące pielgrzymów.
Zaczęto wówczas, wobec licznych świadków, dochodzić do zachwytów i ekstaz, objawiających się straszliwymi konwulsjami i wykręcaniem członków ciała. 
Na wieść o tym król Ludwik XV zakazał wstępu na rzeczony cmentarz. Wtedy czciciele zmarłego diakona, ze swymi praktykami przenieśli się do prywatnych domów, gdzie grób ''świętego'' zastępowała przyniesiona z niego garść ziemi.
Nie ma absolutnie żadnych podstaw i możliwości, by zaprzeczyć realności konwulsji, ponieważ ich świadkami było tysiące ludzi i to zarówno jansenistów (zwolenników konwulsjonizmu), jak i katolików (upatrujących w konwulsjoniźmie działań diabelskich). Ludzie ci mogli doskonale kontrolować się nawzajem. Tedy - bezwzględnie wykluczyć trzeba oszustwo.
Franciszek de Paris był diakonem, wyznawcą jansenizmu, który należał do stronnictwa apelantów (odwołujących się od bulli Unigenitus do Soboru Powszechnego). Żył, srodze umartwiając swe ciało, i słynąc z dobroczynności. Umierając oświadczył, że umiera jako jansenista. W glorii sławy świętego, przez swoich współwyznawców, został 1 maja 1727 roku pochowany na wspomnianym cmentarzu św. Medarda w Paryżu. 
O rzekomych cudach, których komisja kościelna nie uznała za prawdziwe, już wspomniałem wcześniej.
W lipcu 1731 roku zdarzył się pierwszy wypadek konwulsji na grobie ''świętego'' u niejakiej Amalii Pivert. W sierpniu podlega jej pewna głuchoniema kobieta z Wersalu, oraz ksiądz Bescherrant.
Z czasem konwulsje tak się rozpowszechniają, że ulegają im tysiące ludzi. Konwulsje owe są przyczyną wielkich cierpień tych, którzy im ulegli.
Konwulsjonistom się zdaje, że przynosi im ulgę, gdy się ich... bije po żołądkach, ściska ciała i traktuje kopniakami. Zadanie tegoż ''przynoszenia ulgi'' przypadło ludziom nazwanym wspomożycielami. Wspomożyciele owi, zwykle mężczyźni, bili swe ofiary pięścią, niekiedy po dwunastu kładli się na desce, gniotącej ciało konwulsjonisty. Później z tego zwykłego wspomagania, wynikł drugi jego rodzaj - wspomaganie zabójcze, dokonywane poprzez uderzanie ofiary sztabą żelaza lub drągiem drewnianym.
Władza - zarówno świecka, jak i duchowna (z wyjątkiem biskupów sprzyjających jansenizmowi) - rozpoczęła ostrą walkę z konwulsjonistami, zabraniając im występowania publicznie.
Mimo to, zjawisko nie tylko, że nie ustępuje, ale nawet się wzmaga. Zgromadzeni po prywatnych domach janseniści doświadczają konwulsji, popadają w ekstazy, przemawiają nieznanymi językami, prorokują. Mimo fizycznego znęcania się przez ''wspomożycieli'' nad ich ciałami, nie doznają najmniejszych nawet urazów! Na ciałach niektórych pojawiają się stygmaty Męki Jezusa i zjawisko konania. Ta epidemia trwa aż do wybuchu Rewolucji Francuskiej w 1789 roku. Potem o niej już nie słychać.
Co sądzić o tych dziwnych wydarzeniach?
Wykluczając oszustwo (bo było niemożliwe na tak wielką skalę) musimy przypuścić, że konwulsje na cmentarzu św. Medarda, z towarzyszącymi im zwykle objawami, miały w istocie początek pozanaturalny. Nie możemy jednak przypisać ich pochodzenia ani działaniu Boga, ani dobrych aniołów, a jedynie szatana, bowiem w samych konwulsjach, w postępowaniu konwulsjonistów ich przemowach daje się zauważyć cechy diabelskie. 
Np. niejaki brat Augustyn, kładł się na stole i twierdząc, że jest ''Barankiem bez zmazy'' kazał sobie oddawać cześć boską. Inny z konwulsjonistów, ks. Vaillant, ogłosił się wcieleniem proroka Eliasza. Ba! dzięki działalności ''braci wspomagających'' dwanaście dziewcząt konwulsjonistek zaszło w ciążę, a prorocy konwulsjoniści w swych przemowach namawiali matki, by te same oddawały im córki, bo to podoba się Bogu.
Dalej. Cóż może mieć wspólnego z dziełem bożym (jak o konwulsjonizmie mówili janseniści) tzw. wielkie wspomaganie, zwłaszcza wspomaganie zabójcze? Niesłychanie brutalne katowanie ludzi znajdujących się w transie? Do okrucieństwa dodajmy rozpacz (nieomylny znak działania Szatana!). Widziano jak jedna z konwulsjonistek, rozorawszy sobie twarz paznokciami, usiłowała popełnić samobójstwo. W czasie zaś przemów i obrzędów konwulsjonistycznych dopuszczano się wielu bluźnierstw i świętokradztw.
Np. jedna z kobiet konwulsjonistek odprawiała mszę, do której służyli jej księża. Inna także odprawiała mszę, z godnością i powagą, w nikomu nieznanym języku. Jeszcze inna także odprawiała mszę, ale na leżąco, wijąc się i rzucając w sposób nieprzyzwoity tak, że musiano przytrzymywać jej ubranie, aby nie zostały odsłonięte intymne części ciała.
Co się tyczy pozanaturalnych objawów konwulsjonizmu, to słuszna jest ocena jednego z teologów, że są one przejawem działania Szatana. Dowody? Wdowa Thévenet wznosiła się od czasu do czasu na siedem lub osiem stóp nad ziemię, aż do sufitu. A unosząc się pociągała za sobą na trzy stopy od ziemi dwie inne osoby, które całym swoim ciężarem wisiały u jej nóg. Wypadek jeszcze bardziej dziwny - podczas gdy wspomniana wdowa podnosiła głowę do góry, jej spódnice i bielizna zwijały się jakby własną siłą ponad jej głową. 
Istotnym będzie zaznaczenie faktu, iż konwulsje wybuchały właśnie w chwili, kiedy dana osoba dotykała grobu diakona Parisa, a bezzwłocznie ustępowały, skoro ją tylko od grobu odsuwano. 
Nadzwyczajność bywała jeszcze bardziej widoczna, kiedy relikwie rzekomego świętego przykładano do ciał dzieci, lub dorosłych którzy nie byli tego świadomi, albo pogrążeni w głębokim śnie, a natychmiast po owym przyłożeniu relikwii następowały gwałtowne konwulsje. W momencie, gdy relikwie usuwano, natychmiast konwulsje ustawały.
Niezliczone są jeszcze bardzo okrutne doświadczenia, którym poddano dziewczęta konwulsjonistki. Niejaką Nisettę bito w głowę drągiem drewnianym. Czterech mężczyzn waliło z całej mocy pięściami w głowę Małgorzatę-Katarzynę Turpin. Tęż samą bito w twarz, plecy, boki i brzuch kawałem drewna tak grubym, że z trudem można było unieść oburącz. Takich ciosów zadawano jej nieraz aż do dwóch tysięcy (!). I tu rzecz znamienna: uderzenia owe nigdy nie pozostawiały najmniejszego nawet śladu zranienia!!! (Słownik apologetyczny..., t. II, s. 305 – 316.).
Opisane powyżej zdarzenia, jako dziejące się niezbyt dawno, i to w obecności tysięcy świadków, nie dadzą się skwitować pogardliwym wzruszeniem ramion i ''naukowym'' stwierdzeniem: zabobon.
=====================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/
	

Przypadek lewitacji u opętanej Hiszpanki. Dobrowolna zgoda na opętanie. Opętanie w Loudun.

Przypadek lewitacji u opętanej Hiszpanki. Dobrowolna zgoda na opętanie. Opętanie w Loudun.
=============================

Andrzej Sarwa

Przypadek Marii Cecylii Pistorini

Dawniejsza literatura dotycząca tak opętań, jak i czarownictwa nader często zamieszcza opisy unoszenia się ludzi w powietrzu.
Na polecenie cesarzowej austriackiej Marii Teresy (1717 - 1780) opat Oswald Laschert szczegółowo przebadał przypadek opętania niejakiej Marii Cecylii Pistorini, jednej z mniszek klasztoru kierowanego przez ksienię Renatę Seanger, oskarżoną o uprawianie czarnej magii i rzucanie uroków na podległe sobie zakonnice.
Według świadectwa uczonego opata Maria Cecylia wielokrotnie, kilkadziesiąt, do stu razy na dzień, była gwałtownie unoszona w powietrze, a potem z ogromna siłą ciskana o posadzkę, co jednak nie powodowało obrażeń zagrażających jej życiu. Poddana zabiegom egzorcyzmowania, również została - wraz z krzesłem - uniesiona do góry.
W czasie masowych opętań, jakie miały miejsce w XVII wieku w Loudun i Marsylii, prócz objawów katalepsji, znieczulenia ciała na ból, ujawniania się dodatkowych osobowości, telepatii i jasnowidzenia, obserwowane były również - u niektórych z opętanych niewiast - również i zdolności lewitacyjne. (Ignacy Matuszewski, Czarnoksięstwo..., s. 86 i n.).

Przypadek lewitacji u opętanej Hiszpanki

W hiszpańskim dziele ''Historia del Emperados Carlos V'' wydanym w roku 1507, znajduje się opis badania inkwizytorskiego kobiety podejrzanej o zawarcie paktu z diabłem. Przesłuchujący ją biskup Pampeluny Prudencio de Sandoval, powodowany ciekawością, zażyczył sobie, aby owa niewiasta pokazała mu swoje nienaturalne umiejętności. I wówczas ona, wydostawszy się przez okno, poczęła schodzić po murze głową w dół, a później swobodnie uniosła się w powietrzu. 
Jeśliby ktoś mniemał, że tego rodzaju opisy pochodzą jedynie z protokołów inkwizytorskich przesłuchań prowadzonych przez duchownych rzymskokatolickich, jest w błędzie. Napotyka się je bowiem zdecydowanie częściej w dokumentach protestanckich. 
W jednym z nich, pochodzącym z siedemnastego wieku, występuje, pod datą 1620, informacja na temat opętanej Anny Fleischer, która zachowując się bardzo nienaturalnie, kręcąc się, rzucając, wijąc jak robak, wstrząsana konwulsjami, na koniec całkowicie oderwała się od ziemi i zawisła w powietrzu. Świadkami tego zdarzenia były osoby raczej wiarygodne, a mianowicie dwaj diakoni protestanccy Kacper Dachsel i Tobiasz Walpurger. (Tamże, s. 88.).

Demon imieniem Gabbage

Pewien mężczyzna, po dość długim okresie utraty przytomności najpierw usłyszał męski głos, który oświadczył, że należy do istoty imieniem Gabbage, po jakimś czasie zaś ujrzał swego rozmówcę, który - jako żywo - przypominał diabła z podań ludowych. Miał bowiem wygląd niespełna czterdziestoletniego osobnika, był silnie zbudowany, o gęstym czarnym zaroście, takiejż czuprynie i brwiach, pałających ciemnych oczach. Ukazywał się zawsze w stroju myśliwego. W czasie rozmów, jakie prowadził z bohaterem niniejszej opowiastki, ustawicznie namawiał go do działań destrukcyjnych (kazał mu niszczyć rozmaite wartościowe przedmioty i targnąć się na własne życie). Osobnik ów posłuchał w końcu owych podszeptów i popełnił samobójstwo rzucając się z trzeciego piętra na bruk. (Tamże, s. 158.).

Opętanie w klasztorze urszulanek

W roku 1610 miało miejsce masowe opętanie w klasztorze żeńskim św. Urszuli w Marsylii. Pierwsze oznaki posesji diabelskiej wykazała nowicjuszka Magdalena de la Palud, po niej zaś inne.
Magdalena, poddana indagacji ze strony inkwizytorów, wyznała, że wszystko to sprawił niejaki ks. Ludwik Gaufridi, proboszcz miejscowy, który gdy dzieckiem jeszcze była, wprowadził ją do kręgu osób oddających cześć szatanowi na miejscu ustronnym. Od tamtej pory wiele razy uczestniczyła w sabacie, podczas którego oddawała się wyuzdanym orgiom seksualnym, bluźniła Bogu i Kościołowi. Jednocześnie przez cały ten czas była kochanką Gaufridiego.
Ten, pojmany i stawiony na przesłuchanie, przyznał się co prawda do tego, że współżył seksualnie z młodą zakonnicą, ale kategorycznie wyparł się przypisywanych praktyk satanistycznych. Dopiero później zmienił zdanie i przyznał się do wszystkiego, co mu zarzucała kochanka. Oddany władzy świeckiej, wyrokiem sądu spłonął na stosie.
W trakcie badań okazało się, że Magdalena de la Palud wykazuje nienormalne właściwości. Między innymi ustalono, że biegle włada łaciną, czyli językiem, którego nigdy się nie uczyła. Ponieważ sama się oskarżała przed inkwizytorami, zachowano ją przy życiu, uprzednio poddano egzorcyzmom, które przyniosły pożądany skutek.

Dobrowolna zgoda na opętanie

Kolejny przykład dotyczy Szwajcarki (nb. żyjącej współcześnie) niejakiej R.B., która została opętana w wieku 15 lat przez cztery demony. Opętanie owo nie było spowodowane niemoralnym życiem dziewczyny, bo takiego nigdy nie prowadziła, żyjąc w zgodzie z prawem Bożym, lecz zostało jej zaproponowane (jeśli można użyć tego dość niefortunnego określenia), jako zadośćuczynienie za grzechy świata i w celu ostrzeżenia ludzkości przed grożącą jej straszliwą karą, jeśli się nie opamięta i nie nawróci.
Ponieważ R.B. zgodziła się przyjąć cierpienie, które dotknęło ją w ukrytej formie, w żaden sposób się nie uzewnętrzniając, opętanie stało się faktem.
Po upływie wielu lat, przeżywając nieopisany wprost koszmar i po wędrówkach od lekarza do lekarza, po gruntownych wielokrotnych badaniach psychiatrycznych, które wykazały, iż jest zupełnie normalna, trafiła wreszcie w ręce egzorcystów. Ci, niestety, mimo wielu wysiłków, nie umieli jej okazać pomocy. Udało się im jednak zmusić demony do ujawnienia i do mówienia, choć czyniły to bardzo niechętnie i pod silnym przymusem.
Ponieważ nie miejsce tutaj na szczegółowe rozpisywanie się na temat ostrzeżenia, jakie Pan Bóg i Matka Boża zsyłają za pośrednictwem duchów nieczystych (może to zabrzmieć dziwnie, ale skoro ludzie odrzucają jakże liczne objawienia Boskie oraz nadzwyczaj jasne i czytelne znaki czasów, nadeszła pora, by nawet piekło zmusić do świadczenia o prawdzie), nie będę tutaj rozwodził się nad treścią przekazów zasłyszanych od demonów.
Opętana na specjalne życzenie spisała swój życiorys, w którym zawarła opisy udręk spowodowanych faktem zniewolenia przez złe moce.
Zarówno z jej słów, jak i z zeznań świadków wynika, że za dnia nie odczuwa poważniejszych dolegliwości (spełnia obowiązku żony i matki), straszne są natomiast dla niej noce, podczas których przeżywa niewyobrażalne wprost katusze psychiczne. (Piekło wypluwa prawdę [w:] Ks. L.G. de Ségur: Piekło....., s. 136 – 137.).

Opętanie Annelise Michel

Wydaje się, że na uwagę zasługuje również przypadek opętania niemieckiej studentki pedagogiki, pochodzącej z Klengenbergu, niejakiej Annelise Michel. Ten przypadek opętania tym znów różnił się od licznych uprzednio wymienionych, że było to świadomie przyjęte cierpienie, jako wynagrodzenie za grzechy świata. Nie mogły zatem egzorcyzmy odprawiane nad ową dziewczyną przynieść oczekiwanego rezultatu. Annelise Michel wycierpiała bardzo wiele i męczyła się strasznie, ponieważ do zgonu doszło na skutek nie przyjmowania przez nią pokarmów i napojów, mimo strasznego głodu i pragnienia. Ta głośna niezbyt dawno sprawa, która miała miejsce w roku 1976, rozeszła się szerokim echem po całym świecie. ''Postępowe'' media o spowodowanie śmierci opętanej oskarżały duchownych egzorcystów, jednocześnie ośmieszając całą sprawę i domagając się sądownego ukarania kapłanów, którzy ''hołdując średniowiecznemu zabobonowi'' doprowadzili - rzekomo - do tak strasznej tragedii: śmierci dziewczyny. Jakoś jednak nikt nie wspomniał, że i ''naukowa'' terapia nie przyniosła żadnego, nawet minimalnego pozytywnego rezultatu, i że wcale w tym wypadku nie chodziło o schorzenie psychiczne, a o jakąś bliżej nie określoną (dla ''naukowców'') dolegliwość, co do której medycyna była bezsilna, nie tylko nie umiejąc jej leczyć, ale nawet i nazwać!

Opętanie w Loudun

W roku 1626 założono w Loudun klasztor Urszulanek. Zakonnice w większości odznaczały się wysokimi przymiotami i na ogół pochodziły z dobrych domów, i zgodnie ze swym powołaniem zajmowały się wychowaniem dziewcząt.
Pierwszym spowiednikiem urszulanek był przeor O. Moussant. W niedługi czas po jego śmierci poczęły się dziać w budynku klasztornym rzeczy co najmniej dziwne. Dawało się zupełnie wyraźnie słyszeć w nocy hałasy, a wiele spośród zakonnic uległo dziwnym objawom przypominającym opętanie. Samej matce przełożonej ukazywały się widma, przypominające bądź to zmarłego spowiednika, bądź też jakowąś inną osobę duchowną.
Ponieważ owe dziwne zjawiska trwały bez ustanku, zakonnice poinformowały o wszystkim nowego spowiednika, ks. Jana Mignon, kanonika z kościoła św. Krzyża w Loudun, pomijając głównego bohatera dramatu ks. Urbana Grandier. Powód pominięcie Grandiera nie jest znany, wydaje się jednak prawdopodobnym, że urszulanki nie zaproponowały mu stanowiska swego spowiednika, z powodu faktu złej opinii, jaką ów duchowny miał. Zamieszany był nawet w procesy sądowe, a w końcu ukarany przez miejscowego biskupa za złe prowadzenie się. Ale Grandier nic sobie z tego nie robił, apelował do wyższych instancji, przez które został od kary uwolniony.
Tymczasem zjawiska natury szatańskiej w klasztorze urszulanek nie ustawały. Widząc to ks. Mignon poprosił o radę i wsparcie ks. Piotra Barré, proboszcza kościoła św. Jakuba i kanonika de Saint Meme. Owi duchowni, w towarzystwie jeszcze dwu karmelitów sporządzili szczegółowy protokół, dotyczący niezwykłych zjawisk, który zaopatrzyli własnymi podpisami.
Niebawem zjawiska przybrały wyraźniejszy charakter, wiele zakonnic i sama przełożona podlegały dziwnym konwulsjom, a ich czynności i rozmowy w czasie ataków zupełnie były niezgodne z zachowaniem jakie przystoi mniszkom.
Wówczas księża Mignon i Barré, mając na to zgodę biskupa z Poitiers, odprawili nad opętanymi zakonnicami egzorcyzmy. Było to latem 1613 roku. W październiku - wobec bezskuteczności tamtych egzorcyzmów - odprawiono nowe, tym razem w obecności władz świeckich.
Opętane zakonnice badano, zadając im pytania po łacinie, czyli w języku, którego się uczyły, a demony odpowiadały, że przyczyną opętania jest ks. kanonik Urban Grandier, proboszcz u św. Piotra. Można sobie wyobrazić jakie wrażenie na świadkach wywołało takie oświadczenie. W tym miejscu - co istotne - należy zaznaczyć, że egzorcyzmy odbywały się zawsze w obecności świadków.
Pod koniec listopada ksiądz Barré uznał za stosowne, aby biskup Poitiers dodał mu dwóch nowych świadków do obrzędu egzorcyzmów. I rzeczywiście dodano mu dziekanów kapituły Champiny i Thouars. Z kolei podejrzany o spowodowanie opętanie ks. Urban Grandier ze swej strony wniósł prośbę do arcybiskupa Bordeaux, który przeznaczył na egzorcystów ks. Barré, O. Escaye, jezuitę z Poitiers, i O. Gau, oratorianina z Tours, dał im szczegółową instrukcję i rozkazał oddalić wszystkich innych świadków, oprócz mera miasta Loudun, prezesa sądów kryminalnych i przełożonego opactwa Saint Jouin.
Pech chciał, że w tym samym czasie - w zupełnie innej sprawie - w Loudun znajdował się delegat królewski, którego kuzynka była przełożoną owego klasztoru urszulanek. Była to panna Belsiel, w zakonie nosząca imię (rozsławione w negatywny sposób przez literaturę i film) Matki Joanny od Aniołów.
Delegat królewski dowiedziawszy się o wszystkim, co się u urszulanek dzieje, pojechał czym prędzej do Paryża, zdał sprawę królowi Ludwikowi XIII i kardynałowi Richelieu, po czym, dnia 30 listopada 1633 roku przybył do Loudun z komisją królewską, która miała zbadać całą sprawę.
Komisja swoją pracę zaczęła od aresztowania ks. Urbana Grandier i dokładnej rewizji w jego domu. Nie znaleziono niczego kompromitującego, poza odręcznym pismem księdza wymierzonym przeciwko celibatowi duchowieństwa. Pismo owo miało uspokoić sumienie pewnej dziewczyny, która dała się uwieść temu występnemu kapłanowi.
Niemniej był to kamyczek, który pociągnął za sobą lawinę. Przeciw Ks. kan. Urbanowi Grandier komisja królewska wytoczyła formalny proces kryminalny i powołała licznych świadków, którzy zeznawali przeciw niemu. Badanie świadków wykazało u ks. Grandier wiele wykroczeń przeciw moralności, a jedna z zeznających kobiet, niejaka Elżbieta Blanchard zeznała, iż oskarżony proponował jej, że ją uczyni czarownicą.
W tym samym czasie w klasztorze urszulanek, gdzie objawy opętania nie zanikły, zarządzono nowe egzorcyzmy. Brali w nich udział m. in. O. Laktancjusz, reformat, O. Tranquille, kapucyn i O. Józef, kapucyn.
Proces przeciwko ks. Grandier, oskarżonemu o spowodowanie opętania zakonnic, i egzorcyzmy odprawiane nad nimi, trwały siedem miesięcy, po czym akta procesu przewieziono do Paryża, gdzie po ich dokładnym zbadaniu uznano, że Grandier jest winny i 3 lipca 1634 roku ustanowiono specjalną komisję złożoną z 14 urzędników duchownych i świeckich, dla wydania ostatecznego wyroku. Dnia 18 sierpnia komisja owa uznała ks. kanonika Urbana Grandier winnym magii, czarnoksięstwa, spowodowania opętania i skazała go na śmierć. 
Grandier tego samego dnia został stracony.
Mimo to, objawy opętania nie ustawały. Udzielały się nawet wielu świeckim kobietom w Loudun i jego okolicach, a także w Chinon. Również opętani zostali niektórzy spośród egzorcystów. Przytrafiło się to między innymi O. Laktancjuszowi, który zmarł 18 września 1634, O. Tranquille, który żył jeszcze kilka lat, mianowicie do roku 1638 i O. Surin, który zastępował O. Laktanciusza po jego śmierci. O. Surin pozostawił nam szczegółowy opis swego stanu i wiele spostrzeżeń o wypadkach opętania, zaszłych po śmierci księdza Grandier.
O. Surin przybył do Loudun dopiero w cztery miesiące po wyroku na księdza Grandier, uwolnił on w części matkę Joannę od Aniołów spod władzy demonów i został odwołany, a zastąpiony przez O. Recés, również jezuitę. W czasie od śmierci ks. Grandier do roku 1639 i 1640, kiedy opętania ustały i wieści o nich znacznie ucichły, mamy do zaznaczenia niektóre wizyty znakomitych osób, świadczących za rzeczywistością opętania. Oprócz kilku biskupów był tam rodzony brat królewski i dał świadectwo autentyczne, własną ręką podpisane dnia 11 maja, na rzecz prawdziwości opętania, na podstawie dokonanych prób z opętanymi, które sam sprawdzał. Nie możemy też pominąć świadectwa lorda Montagu i pana de Quériolet, którzy tak byli wstrząśnięci tym, co widzieli, iż nie tylko opętanie uznali za absolutnie prawdziwe, ale - ponadto - stało się to okazją do głośnego i niespodziewanego nawrócenia wspomnianego lorda.
Opętanie w Loudun przez licznych pisarzy o ''krytycznym i postępowym'' nastawieniu uznane zostało, bez gruntownego zbadania, za fałszerstwo z premedytacją przygotowane i przeprowadzone przez księży i zakonnice.
Tymczasem bezstronne badanie dowiodło, iż w opętaniu w Loudun dało się zauważyć wszystkie cechy prawdziwego opętania. I tak: na ręce Matki Joanny od Aniołów pokazywały się napisy o nadnaturalnym pochodzeniu, zakonnice nie znające łaciny, odpowiadały po łacinie na po łacinie zadawane im pytania, wyjawiały ukryte tajemnice i widziały na odległość. (Słownik apologetyczny wiary katolickiej, podług d-ra Jana Jauge'a oprac. i wydany przez X. Wł. Szcześniaka i grono współpracowników, Warszawa 1894, s. 505 – 514.).
=========================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/
	

O sławnym magu niemieckim, Johannes Faust. Opętani i nękani.

O sławnym magu niemieckim, Johannes Faust. Opętani i nękani.

Andrzej Sarwa
Sądzę, że każdy z Czytelników słyszał o sławnym magu niemieckim, żyjącym na przełomie XV i XVI stulecia, niejakim doktorze Johannesie Fauście. Chociaż niektórzy uważają, że to postać mityczna, szczegółowe badania przeprowadzone przez historyków oraz badaczy zjawisk okultystycznych udowodniły, że to na pewno postać autentyczna, działająca przed wiekami na terenie Niemiec.
Mimo iż literatura nie informuje, że Faust był opętany, analiza opowieści o życiu niemieckiego alchemika i czarnoksiężnika zdaje się bezsprzecznie wskazywać na fakt, że jego ciałem zawładnął demon.
Wszystko zaczęło się w chwili, gdy Johannes Faust zaprzestawszy studiów teologicznych, całym sobą oddał się badaniom rzeczywistości piekielnej. Z wielką energią zajął się krystalomancją (czyli wróżeniem przy pomocy wpatrywania się w kryształową kulę, zwierciadło, albo powierzchnię wody lub jakąkolwiek inną, błyszczącą powierzchnię) oraz wywoływanie demonów.
Po dość długim i uporczywym ćwiczeniu się w tej sztuce, przyszły oznaki pierwszych sukcesów - Faust jął widywać sylwetki ludzkie i latające światełka, oraz słyszeć głosy dochodzące skądś z bliżej nieokreślonej przestrzeni, z których jedne były cichsze, inne głośniejsze. Ucieszyło go to niezmiernie i teraz był już pewny, iż uda mu się przymusić piekło do posłuszeństwa.
Zachęcony pozytywnymi osiągnięciami swych praktyk, uczony doktor nie zamierzał bynajmniej poprzestać na tym. Zgodnie z posiadaną wiedzą czarnoksięską udał się teraz do lasu i tam przestrzegając rytuału i ceremoniału magicznego jął przywoływać do siebie demona.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, aż raptem śród drzew rozległ się hałas potężny, a zaraz po nim pojawiło - przez mgnienie oka zaledwie - widmo jakiejś zwierzokształtnej postaci. Wreszcie skądś z góry spadła ognista kula, z której wydobył się płomień. Ten początkowo rozdzielił się na kilka smug, a później sformował w ludzką szkaradną postać, z grubsza przypominającą swym wyglądem mnicha. Demon w rozmowie z czarnoksiężnikiem podał swe imię Mefistofeles, a później, przymuszony [??] zaklęciami, obiecał pokazywać się odtąd w mieszkaniu Fausta i służyć mu.
Dzięki Mefistofelesowi zyskał on nie tylko zdolność przepowiadania przyszłości i jasnowidzenia, ale również moc oddziaływania na innych ludzi, a konkretnie paraliżowanie ich własnej woli i poddawanie woli swojej. Dalej - powodowanie przedziwnych wizualnych zjawisk - miraży (na przykład na oczach nader licznie zgromadzonych świadków wyczarował iluzję zamku, lub formował zastępy widmowych rycerzy), dokonywanie tzw. aportów, czyli materializowania nie znajdujących się wcześniej w danym pomieszczeniu przedmiotów (za pośrednictwem demona Mefistofelesa otrzymywał w ten sposób nie tylko wykwintne jadło i napitek, ale również kosztowności, co pozwalało na prowadzenie beztroskiego i niezależnego trybu życia).
Oprócz demona wymienianego już z imienia, a posłusznego rozkazom czarnoksiężnika, miewał on również wizje i innych duchów nieczystych, nieraz w znacznej liczbie. Ich materializacjom towarzyszyło zawsze tak dotkliwe uczucie zimna, iż doktorowi zdawało się , iż zamarznie. Johannes Faust, jak przystało na potężnego maga, posiadł był również i sztukę lewitacji.
Dzięki obcowaniu z demonami nie narzekał na brak środków do utrzymania, ba! powodziło mu się bardzo dobrze. Cieszył się tedy dobrym humorem, bo i zdrowie również mu dopisywało. Często, a nawet bardzo często upijał się i z prawdziwą lubością oddawał najmilszemu swemu zajęciu - wyrafinowanej rozpuście.

Atoli wszystko to do czasu. Nadszedł bowiem taki moment, że zły duch przestał być dla Fausta łaskawy, a jął go dręczyć na najrozmaitsze sposoby. Wpadł tedy doktor Johannes w przygnębienie i rozpacz, stając się nadzwyczaj rozdrażnionym. Często płakał, ubolewając nad swoim losem, od którego już nie widział ucieczki. 
Wreszcie doszło do tego, że diabeł jął potwornie wstrząsać jego ciałem. Cierpiał na okrutne konwulsje, które w końcu stały się przyczyną śmierci. Demon rzucając nim po całym pomieszczeniu, obijając ciało o podłogę i ściany, w końcu zatłukł go na śmierć. (Ignacy Matuszewki, Czarnoksięstwo i medyumizm, Warszawa 1896 s. 167–192.).
	
Opętany ksiądz czeski

Jak podają dawne kroniki, za pontyfikatu papieża Piusa II (1458 - 1464), miało miejsce takie oto zdarzenie:
Pewien kapłan, Czech z pochodzenia, został opętany przez ducha nieczystego. Ponieważ ani modły, ani egzorcyzmy odprawiane nad nim w ojczystym kraju nie przyniosły pożądanego rezultatu, zrozpaczony ojciec owego księdza udał się z nim do Rzymu, z nadzieją w sercu, że jego dziecko zostanie uwolnione od demona.
Opętany ów na ogół zachowywał się zupełnie normalnie, od czasu do czasu tylko wpadał w szał. Odczuwał także niewypowiedziany wstręt do rzeczy świętych. Nie mógł odprawiać mszy, ani nawet przekroczyć progu kościoła.
Władza duchowna przekonawszy się o rzeczywistym opętaniu owego kapłana, zaleciła by prowadzać go do miejsc szczególnie uświęconych, gdzie odprawiano nad nim egzorcyzmy. Skoro się one rozpoczynały, demon obsiedlający jego ciało miotał nim, przeklinał i bluźnił.
Wreszcie przywiązano go do słupa kamiennego, przy którym - jak głosiła tradycja - ubiczowano Pana Jezusa. Wówczas szał opętanego rozgorzał w dwójnasób i kąsając zębami kamień, pokrwawionymi ustami, przerażającym głosem wył:
- Tu stał! Tu stał! - mając na myśli Jezusa.
Później jął przemawiać po włosku, chociaż – jako Czech, który nigdy się owej mowy nie uczył - zupełnie nie znał tego języka. Na koniec demon, zamieszkujący to nieszczęsne ciało, na naleganie egzorcystów stanowczo oświadczył, iż nie uwolni opętanego.
Dopiero pewien biskup grecki, który przed Turkami uciekł z Konstantynopola do Rzymu, pożałował nieszczęśnika, jął na jego intencję pościć o chlebie i wodzie, oddając się też wielogodzinnym modlitwom, jednocześnie przez wiele dni odprawiając egzorcyzmy nad opętanym, aż w końcu go wyzwolił, tak - że uszczęśliwiony i zdrowy - mógł wrócić wraz z ojcem w rodzinne strony.

O pewnej kobiecie dręczonej przez diabła

Też same piętnastowieczne kroniki wspominają o pewnej kobiecie, która doznała napaści ze strony demona, który przez pół roku przyprawiał ją o potworne, wręcz nie do zniesienia bóle. 
Chociaż miała ona świadomość - bo złe moce jej to ujawniały, że one są przyczyną dolegliwości - pochodzenia owych cierpień, i mówiła o tym zarówno własnemu mężowi, jak i miejscowemu proboszczowi, spotkała się z ich strony jedynie z drwiną i twierdzeniem, że jest chora z urojenia. 
Dopiero gdy na oczach świadków zwymiotowała ciernie, kawałki kości, drewna i fragmenty okrytych ostrymi kolcami gałązek dzikiej róży, uwierzono iż jej cierpienia nie pochodziły z wybujałej fantazji, a ich pochodzenie nie mogło mieć naturalnej przyczyny.
Jednym ze znaków opętania może być właśnie wydalanie z organizmu osoby podległej demonowi takich dziwnych przedmiotów, na co bywają niepodważalne dowody i wiarygodni świadkowie. 

Opętanie ośmioletniej dziewczynki

W mieście Sienie, w Italii, mieszkał człowiek pewien, Michał Noualdy, mający żonę i dwie córki. Był on uczony i pobożny. Skoro osiągnął dojrzałe lata, za zgodą małżonki postanowił oddać dzieci do klasztoru św. Jana, a sam poświęcić się na wyłączną służbę Bogu, zajmując się doczesnymi potrzebami wzmiankowanego klasztoru, mieszkając nieopodal niego.
Z dopustu Bożego, którego przyczyny zakryte były przed ludźmi, stało się, że jedna z córek owego pobożnego człowieka, licząca zaledwie osiem lat, została opętana przez ducha nieczystego, który jej ciało srodze dręczył. Zakonnice wystraszone, zażądały, iżby ojciec opętaną córkę od nich zabrał, co też się i stało. 
Przy badaniu przez egzorcystów demon przemawiał przez usta dziewczynki po łacinie, wdając się w uczone dysputy z teologami, zajmując się kwestiami trudnymi i bardzo głębokimi.
Ponadto publicznie odkrywał trzymane w tajemnicy grzechy i występki tych, którzy się do owego nieszczęśliwego dziecka zbliżali. 
Smucili się i frasowali niepomiernie rodzice, nie widząc sposobu - bo egzorcyzm zawodził - uleczenia swego dziecka. Prowadzili ją do rozmaitych relikwii, aby przez ich moc i zasługi owo diabelstwo mogło być wypędzone. Niestety - nigdy nie bywali wysłuchani - bo, jak można domniemywać, ani grzech owego dziecka, ani grzechy jego rodziców, ale jakieś tajemne zamysły i dopust Boży sprawiły, iż doszło do tegoż opętania. Po to zapewne, aby nawrócić grzeszników, ukazując im na przykładzie, iż oprócz znanej, materialnej rzeczywistości, istnieje również inna, mogąca się niekiedy manifestować w naszym wymiarze. 
Słuchając rad życzliwych ludzi, rodzice nieszczęśliwego dziecka zwrócili się o pomoc do św. Katarzyny Sieneńskiej, lecz ta kategorycznie odmówiła mieszania się do owej sprawy.
Dopiero przymuszona świętym posłuszeństwem przez swego spowiednika, zgodziła się przetrzymać opętane dziecka w swojej celi. Całą noc spędziła na modlitwie, i dopiero to dało pożądany skutek. Skoro noc się zbliżała, ku końcowi, demon opuścił młode ciałko.

Lecz to jeszcze nie koniec naszej opowieści.
Po kilku dniach duch nieczysty ponownie wszedł w ciało owej dziewczynki. Zatem znów św. Katarzyna Sieneńska przez całą noc w obecności nieszczęśliwego dziecka modliła się w swojej celi. Wszakże duch nieczysty był krnąbrny i nie chciał ustąpić, odgrażając się nawet:
- Jeśli wyjdę z tego dziecka, wejdę w twoje ciało! Zaniechaj więc tego, co robisz!
A na to święta mu odpowiedziała:
- Sam z siebie nic uczynić nie możesz. Lecz jeśli taka jest wola Boża, pokornie się jej podporządkuję. 
Demon pokonany pokorą świętej i jej całkowitemu zaufaniu Jezusowi, upokorzony, na koniec poddał się i opuścił dziecko, by już nigdy go nie opętać. (Żywot przedziwny..., Kraków 1609, s. 354 – 364.).

O opętanej dwórce

Święta Katarzyna Sieneńska pewnego razu odwiedziła zaprzyjaźnionych ze sobą ludzi, którzy mieszkali w bogatym pałacu. Jedna z dwórek pani domu była opętana przez ducha nieczystego.
Ucieszyli się gospodarze - wiedząc już, że czarty przed św. Katarzyną uciekają - iż zostali nawiedzeni przez też pobożną niewiastę. Poprosili ją zatem co rychlej, aby wyzwoliła nieszczęsną opętaną z mocy ducha ciemności.
Ponieważ Katarzyna akurat nie miała czasu, musiała bowiem odwiedzić - w ważnej i nie cierpiącej zwłoki sprawie - jeszcze jeden dom w tym mieście, widząc, iż w pałacu przebywa znany z pokory i nabożeństwa mnich, nakazała przyprowadzić opętaną. A gdy ją przywiedziono, nakazała jej uklęknąć przed mnichem i ułożywszy głowę na jego kolanach trwać tak bez ruchu aż do jej powrotu z owego drugiego domu, o którym wcześniej wspomnieliśmy.
Zły duch zaklęty w imię Jezusa, związany wolą świętej panny, musiał być posłuszny rozkazowi. 
Cały czas jednak poprzez usta opętanej złorzeczył, bluźnił i przeklinał, jednocześnie informując, gdzie się Katarzyna w danej chwili znajduje. Na koniec krzyknął:
- Oto wchodzi w drzwi domu tego!
I rzeczywiście, Katarzyna weszła do pałacu, a znalazłszy się w komnacie, w której przebywała opętana usłyszała jęki i zawodzenia demona:
- Ach! Czemuż mnie zatrzymujesz?! Czemu mnie dręczysz?!
Św. Katarzyna zaś na to:
- Wstań nędzniku, wyjdź z dziewczyny, opuść to stworzenie Pana Jezusowe, i więcej w nią nie wchodź. 
Na owe słowa diabeł opuścił ciało opętanej, a ta została na trwałe uleczona. (Tamże, s. 364 – 368.).

Epidemie opętań

W dawnych wiekach, kiedy mniej sceptycznie podchodzono do zjawisk nadprzyrodzonych, nierzadko obserwowano i opisywano nie tylko opętanie pojedynczych osób, ale całych - mniejszych, bądź większych - społeczności.
I tak na przykład w 1487 roku miała miejsce prawdziwa ''epidemia'' opętań, która ogarnęła wiele miast niemieckich i niderlandzkich. Jednym z najbardziej odrażających jej objawów były mnożące się przypadki kanibalizmu, głównie pożerania niemowląt. Za popełnienie tej zbrodni, na śmierć skazano blisko pięćdziesiąt osób.
	
Ojciec Pio i opętana

W maju 1922 roku, któregoś niedzielnego popołudnia, przyprowadzono do Ojca Pio osobę podejrzaną o to, iż jest opętana przez demona. Ta - na widok zakonnika - poczęła ordynarnie przeklinać i bluźnić, wyjąc i rycząc donośnie. Egzorcysta, nie zwracając na owo najmniejszej uwagi, natychmiast przystąpił do odprawiania obrzędu. Nie trwał on nazbyt długo, gdy opętana wydawszy z siebie jeszcze donioślejszy, od uprzednio wydawanych, ryk, uniosła się około 1 metra nad ziemię, a potem opadła z powrotem na dół, już bez oznak opętania przez ducha nieczystego.
====================================

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/
	

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (3). W Luwrze.

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (3)

W Luwrze

Ponieważ na wyjazd króla Henryka do Polski trzeba było poczekać jeszcze parę tygodni, bo niezwykle starannie przygotowywano się do tej podróży, młody pan Jakub Białecki, poza skromnymi obowiązkami, które mu wyznaczono, czasu wolnego miał co niemiara. Nie nudził się jednak bynajmniej, albowiem zwiedzał Paryż, który wzbudzał w nim nieco mieszane uczucia. Z jednej strony znaczne miasto tętniące życiem, jakiego jeszcze ani razu nie widział, bo poza Sandomierz zwykle się dalej nie wypuszczał, przyprawiało o zawrót głowy, z drugiej wszystko tu było inne i obce. Tęsknił więc za czymś swojskim, za czymś, co by mu przypomniało ojczyznę, ale kościoły, domostwa, ludzie, a nawet kramy przekupek były odmienne od tych, które znał z Polski. Ba! Nawet i sprzedajne dziewki uliczne były inne!

Któregoś jednak dnia zabłąkał się nad Sekwanę i natknął tam na okraweczek zapuszczonej łąki, gdzie po przejściu kilku kroków owionął go słodkawockliwy, z wyraźnym miodowym akcentem, jakby lekko lepki, pozostawiający jednak chropawy posmak, zapach żółtych kwiatów kozibrodu.

Przymknął oczy i wyobraził sobie gęstą murawę nieopodal rodzinnego dworu bogato poprzetykaną tym złocistym kwieciem, a później jeden z jego ulubionych sandomierskich parowów, gdzie w słoneczne i ciepłe letnie przedpołudnia pachniało tak samo, jak tutaj. Nie dane mu jednak było długo się delektować tymi wyobrażeniami. Szybko wrócił do rzeczywistości, kiedy posłyszał za plecami energiczne męskie kroki i pytanie, najwyraźniej skierowane do niego:

Monsieur le Chevalier! Czy aby pan nie pobłądził, panie polski rycerzu?

Jakub przystanął i, obejrzawszy się, ujrzał francuskiego szlachcica w stroju gwardzisty królewskiego, na oko swojego rówieśnika, który prawą ręką dwornie uchylał kapelusza, lewą zaś wspierał na rękojeści szpady.

Zapytany odkłonił się grzecznie i odparł:

– Ano cóż, monsieur, z braku przewodnika błąkam się bez celu i planu. A może wręcz i bez sensu trochę. Zwiedziłem najważniejsze miejsca waszej stolicy, chociaż bynajmniej pewnie nie wszystkie, bo niewiele wiem o Paryżu.

– A czy w Luwrze pan byłeś? – zapytał Francuz.

– Ba! A niby jak? Czyż można tak komu bądź i kiedy bądź wchodzić do siedziby monarchy?

– A pan by chciał, panie kawalerze?

– A czy to możliwe?

– I owszem!

– Więc?

– Zawracaj zatem i chodźmy, monsieur! Pełnię dziś wartę w pałacu, więc ci to ułatwię.

– A nie obawiasz się, panie, że mogę być kimś, kto mógłby zagrozić bezpieczeństwu króla?

– Przecie należysz do oficjalnej polskiej delegacji, zatem musisz być osobą najwyższego zaufania. A poza tym w swoim niezwykłym stroju nie skryjesz się pomiędzy innymi, zawsze będziesz się wyróżniał. A to udaremnia jakiekolwiek próby zamachu. A… poza tym... poza tym… prędzej król tobie zagrozi niż ty królowi…

– W istocie – uśmiechnął się Jakub. – Poprawnie pan rozumujesz, chociaż pewności jednak nigdy mieć nie można. Wybacz, monsieur, ale zdajesz mi się być dosyć lekkomyślny. Gdybym ja się znajdował na pańskim miejscu, na pewno bym nie zaryzykował.

Francuz wzruszył ramionami i podkręcił wąsa:

– Więc idziesz pan, czy nie? Bo jeśli nie, to niech każdy z nas rusza w swoją stronę!

– Oczywiście, że idę. Nie przegapię takiej okazji!

Ostatecznie więc zawrócili i poszli. Po niewielu minutach marszu dotarli do Ogrodów Tuileries, a potem skierowali się w stronę królewskiej siedziby, do której dostali się bocznym wejściem. Znalazłszy się w budynku, polski szlachcic wyczuł jakiś niemiły odór, jakby starego moczu. Jednakowoż uznał, że może węch mu płata figle, że może to tylko jakiś rodzaj stęchlizny, albo skądś od rzeki przygnało ten smród. Tak czy inaczej, nie pachniało tu ładnie, chociaż wnętrze robiło duże wrażenie.

– A teraz panie kawalerze, kiedyś już w środku, możesz się rozpatrzeć, jak we Francji mieszkają władcy.

– Władcy? I skądże ta liczba mnoga?

– Jakże skąd? No przecież król Francji Karol, król Polski Henryk, królowa-matka Katarzyna, królowa Nawarry Margot…

– Prawda, umknęło mi to z pamięci. Ale jakżeś to pan wymienił te imiona? Zdaje się, że niezgodnie z precedencją1?

– Panie, kpisz pan ze mnie? – gwardzista chwycił za rękojeść szpady.

– A skądże! Nie obznajmiony jeszcze jestem z dworską etykietą, z protokołem… Korzystam więc, gdzie i jak się da, żeby się czegoś nauczyć.

Francuz słysząc takie słowa, nic już nie powiedział, zresztą nie musiał, bo jego bezbrzeżnie zdumiona mina wszystko powiedziała za niego.

– Zatem, monsieur, czy mam rację? – Jakub nie ustępował.

Gwardzista, potrząsając głową z niejaką dezaprobatą, w końcu dość gwałtownie ujął Jakuba za łokieć i poprowadził schodami w stronę jednego z korytarzy, wiodących w głąb gmachu. Nie uszli daleko, kiedy Francuz skierował się w stronę wnęki w ścianie, w której ustawiony był marmurowy tors jakiegoś mędrca czy greckiego bożka.

– Wybacz, panie kawalerze – przeprosił towarzysza, po czym bezceremonialnie rozpiął spodnie i odwróciwszy się w stronę postumentu, na którym była umieszczona rzeźba, zaczął oddawać mocz.

Skończył, otrzepał się, głośno wypuścił gazy, zapiął spodnie, odwrócił się z uśmiechem do kompana i jakby nigdy nic rzucił:

– No! Teraz mi lżej!

Jakub stał ze szczętem skonfundowany, bo czegoś takiego w życiu by się nie spodziewał. Jednocześnie dotarło do niego, że to, co wyczuł zaraz po wejściu do budynku, to naprawdę był stary, wyschły i zatęchły mocz.

– I cóżeś pan zrobił?… – wydusił z siebie z Polak.

– No jakże co? Ulżyłem naturalnej potrzebie, przecież pan widział, monsieur.

– Potrzeba może i naturalna, lecz nie miejsce, by sobie ulżyć – żachnął się Białecki.

– Nie rozumiem?… – Francuz zrobił tak zdziwioną i zarazem zakłopotaną minę, iż widać było, że naprawdę nie wie, o co rozmówcy chodzi. – A w owej waszej Polsce gdzie potrzebujący może ulżyć pęcherzowi? Bo nie wyobrażam sobie…

– W wychodku, czyli locum secretum, monsieur, w wychodku! – Jakub nie pozwolił mu dokończyć zdania.

– A i cóż to takiego?

– Osobne pomieszczenie, skąd nieczystości odprowadzane są od razu poza mury zamkowe! Drzwi ma zawsze zawarte to i smrody po korytarzach i komnatach się nie rozchodzą!

– Dziwne… i po cóż to? Nie łatwiej tak jak u nas?

Jakub aż złapał się za głowę:

– Bo to i nieprzystojnie, nieobyczajnie, to raz i żeby nie śmierdziało, to dwa.

– Może i jest w tym jakaś szczypta racji… może… tylko czy, u licha, warto komplikować proste sprawy? Przecież służba posprząta. Ale zakończmy ten temat, bo nie ma w nim niczego interesującego. Teraz zaś, monsieur, zostawię cię samego. Po pałacu możesz chodzić do woli. Jeśli byś jednak zapragnął gdzieś zerknąć za zamknięte drzwi, radzę ostrożność, iżbyś sobie jakiejś biedy nie napytał.

– A gdy mnie ktoś zaczepi i zacznie dochodzić, jakem tu wszedł, to jak się mam tłumaczyć?

– Nijak. Skoroś tu jest, to widać ci wolno. Nikt o nic pytać cię nie będzie. Zapamiętaj tylko drogę, byś trafił prosto do wyjścia, a nie pogubił się i potem nie błąkał.

* * *

Wnętrza Luwru zrobiły na Jakubie ogromne wrażenie. Bogactwo, przepych, okazałość… Rozległe, wysokie, ciągnące się hen korytarze i komnaty o krzyżowych i kolebkowych sklepieniach, pokrytych stiukami, przepysznymi malowidłami i złoceniami. Ściany z rzędami okien i drzwi, których wnęki były równie bogato zdobione, co i sufity. Fryzy, gzymsy, belkowania, kolumny, palmety, pilastry, stiuki, medaliony, wspaniałe meble ze szlachetnych gatunków drewna zdobione markietażem2, inkrustowane, intarsjowane… Feeria barw, blask złota i srebra, macica perłowa, polerowane brązy, kość słoniowa, niezliczone obrazy i rzeźby, elegancja, wykwint i zbytek, ale zawsze pełen smaku… Przepych… przepych… przepych… Aż kręciło się w głowie…

Galerie i krużganki, tajemnicze schodki, zaciszne pokoiki i obszerne komnaty, tapety z bogato tłoczonych w fantazyjne wzory kolorowanych, złoconych i srebrzonych szlachetnych skór i tapiserie – arrasy ze scenami rodzajowymi i gobeliny zdobione werdiurami3. Boazerie, w które wkomponowano obrazy w pysznych, bogato zdobionych ramach, cudowne rzeźby poustawiane w niszach, a wszystko to jak z fantastycznego snu…

* * *

Jakub, zwiedzając pałac, dotarł na ostatek do pewnej niewielkiej, lecz przytulnej komnaty, mającej nie więcej niż dziesięć kroków na długość i jakieś osiem na szerokość. Posiadała ona tylko jedno wąskie okno, za to dwoje drzwi umieszczonych w naprzeciwległych ścianach. Jej wyjątkowo skromne umeblowanie składało się z filigranowego stolika, równie filigranowej ozdobnej hebanowej szafki inkrustowanej srebrem, w której zamku tkwił kluczyk, kilku krzeseł oraz obszernego wygodnego łoża, które zajmowało nieomal połowę powierzchni pomieszczenia. Było to dziwne, ponieważ pokój nie wyglądał na sypialnię.

Pan Białecki ruszył ode drzwi, przez które wszedł i skierował się ku drzwiom znajdującym się po przeciwnej stronie komnaty, po czym położył rękę na klamce. Nie zdążył jednak jej nacisnąć, bo czyjaś inna dłoń otwarła je z drugiej strony i teraz zaskoczony młodzieniec znalazł się twarzą w twarz z wytwornie ubranym mężczyzną, z kolczykiem w uchu, obficie skropionym pachnidłami, w którym rozpoznał… króla Henryka.

Obydwaj, zdezorientowani nieco, przez chwilę zamarli w bezruchu, po czym Jakub cofnął się gwałtownie, blednąc i czerwieniąc się na przemian, następnie zaś skłonił się przed przybyłym, najdworniej jak umiał.

Król był równie zaskoczony, nie spodziewał się bowiem w tym miejscu zacisznym i skrytym, położonym z dala od serca pałacu, spotkać jednego ze swoich przyszłych polskich poddanych.

Jakub przez parę chwil nie potrafił wydobyć z siebie głosu, dopiero po dłuższej chwili, kłaniając się po raz kolejny, wydusił tylko te kilka słów:

– Wasza Królewska Mość! Sire!…

Król, widząc zakłopotanie intruza, natychmiast odzyskał rezon i z uśmiechem, siląc się na polski, powiedział:

Dządobrhy, Monsieur le Chevalier!

Młodzik odetchnął z ulgą i, jednocześnie zginając się w ukłonie, po francusku odpowiedział królowi:

Sa Majesté! Najjaśniejszy Panie!

Henryk wszedł do komnaty, a zaraz za nim jakiś jeszcze szlachcic, w którym Jakub rozpoznał drugiego z braci – króla Francji Karola IX. Skłonił się więc ponownie, lecz tym razem całkiem stracił już i głos i odwagę. Stał więc w milczeniu niczym skamieniały, bo nie wiedział jak wybrnąć z niezwykle kłopotliwej sytuacji.

Tymczasem władcy rozsiedli się na krzesłach i przyglądali Polakowi, z jakimiś dziwnymi wyrazami twarzy, lubieżnymi półuśmieszkami na ustach, drapieżnymi błyskami w oczach, trochę z drwiną, trochę z szyderstwem, a trochę z dziwnym jakowymś podnieceniem.

W końcu Henryk powstał i wyciągnął rękę w kierunku szafki, której wcześniej, siedząc, dotykał ramieniem. Przekręcił klucz, otwarł drzwiczki i wydobył ze środka flaszę o dziwnym kształcie, napełnioną jakimś złocistym i jakby lekko opalizującym płynem. A może to szkło flaszy opalizowało? Postawił flaszę na stoliku i sięgnął ponownie w głąb kredensiku, wyciągając tym razem wysmukły kielich z weneckiego szkła na kręconej nóżce.

Odkorkował butelkę, a następnie napełnił kielich po wręby płynem, który zawierała. Później przesunął delikatnie naczynie w stronę Jakuba i przywołał go gestem.

– Wypij, monsieur. Za nasze zdrowie. I za zdrowie naszego brata.

– I cóż to jest, Najjaśniejszy Panie?

– Wino, panie kawalerze, wino, a cóż by innego?!

– Nie ma u nas zwyczaju, by samemu pić…

– Lecz nie jesteśmy u was, lecz na razie jeszcze u nas. Monarsze się nie odmawia. I zapewniamy cię, że takiego wina nigdy w życiu nie kosztowałeś. Być może będziesz je wspominał przez długie lata?

Chłopak nic już nie rzekł, tylko chwycił nóżkę kielicha w palce, z szacunkiem pochylił głowę, potem podniósł go niezbyt wysoko i dobitnie wypowiedział słowa toastu:

– Vivat dux Henricus! Vivat rex Carolus!4 Dziękuję za niebywały zaszczyt, jakiego dostąpiłem, ze strony Waszych Królewskich Mości.

Przyłożył brzeg naczynia do ust i upił ze dwa łyki, a wtedy zdało mu się, że to jakowaś ambrozja bogów olimpijskich, rozkoszny nektar nieznany, specjał nieziemski wlewa mu się do wnętrza, a stamtąd przenika do żył i napełnia całe ciało cudownym, mistycznym niemal, nasyceniem! Już się więc nie ociągał, wypił wino kilkoma długimi łykami, aż mrużąc oczy z zachwytu. Kiedy zaś spełnił toast, postawił kielich na brzegu stoliczka i czekał, co będzie dalej. Ale nic nie było, Henryk ponownie napełnił puchar po wręby i znów delikatnie przesunął go w stronę młodzieńca…

* * *

Jakub był odurzony i bezsilny. Nie był skrępowany, lecz nie mógł się poruszyć. Przed oczami przesuwały mu się jakieś twarze, jedne realne, inne jakby z miłych baśniowych majaków, a jeszcze inne niczym dręczące widma ze snów koszmarnych. Nie odczuwał jednak lęku. Był obojętny na wszystko, co się wokół niego działo, a nawet na to, co jego samego spotykało. Uzmysłowił sobie, że leży na obszernym łożu, które zajmowało większą część komnaty, a tuż nad swoją twarzą ujrzał twarz króla, a właściwie księcia, bo przecież nie był jeszcze koronowany, Henryka. Władca zbliżył swoje usta do ust młodzieńca i jął całować je namiętnie. Potem zaś zaczął go rozbierać, nieomal zdzierając z niego przyodziewek. Gdy był już nagi, odwrócił go na brzuch i zaczął gładzić, a potem lekko kąsać w zadek, tak jednak, żeby go nie pokaleczyć, szepcząc coś przy tym, ale, mimo iż słowa docierały do uszu Jakuba, nie rozumiał ich, rozróżniał co prawda poszczególne dźwięki i sylaby, sensu jednak nie chwytał, mimo iż były to słowa znajome. To przez tę pustkę w głowie… Zamiast myśli – martwota, niemoc, otępienie…

Nie protestował, bo było mu obojętne, co się z nim dzieje. W końcu poczuł jeszcze intensywniejszą woń perfum Henryka, a potem jego ciężar na sobie. Smukłe i delikatne palce zaczęły rozsuwać mu pośladki…

– Henryku! Nie! – jakiś ostry, podniesiony młody kobiecy głos rozległ się komnacie. – Henryku!!! Ani się waż!

Czyjeś ręce zacisnęły się na ramionach księcia i poczęły go ściągać z Jakuba.

Henryk dźwignął się na nogi, podciągnął spodnie i z wściekłością schwycił napastniczkę w żelazny uścisk, a potem z całych sił pchnął ją na ścianę.

Ferme ta gueule! Casse-toi!5 – wrzasnął ordynarnie.

Siedzący dotychczas bez ruchu i tylko przypatrujący się bratu i jego poczynaniom względem Polaka, Karol IX, teraz się odezwał:

– I czemuż to, Margot, wtrącasz się w nieswoje sprawy? A może zazdrościsz? Poproś Henryka to i tobie wygodzi, jak to już nie raz bywało – i począł się donośnie śmiać, ale zaraz zamilkł. Jakiś skurcz przebiegł mu przez twarz i wykrzywił usta w okropnym grymasie. Karol schwycił się za głowę i wyjęczał:

– Znów płonę… znów płonę… och! Niechże mi ktoś ulży…

Margot podeszła do niego, przytuliła głowę brata do piersi i zaczęła ją gładzić.

– Już dobrze braciszku, już dobrze… To minie, za parę chwil minie…

Król drżał jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu się uspokoił, kiedy jednak Margot chciała się od niego odsunąć, przytrzymywał ją z całych sił, błagając:

– Zostań, Margot, zostań…

Henryk, rozzłoszczony, rzucił się na krzesło, wyciągnął nogi jak najdalej przed siebie i założywszy ręce na piersiach, sapał z wściekłości.

– Henryku – Margot spokojnym głosem odezwała się do niego. – Henryku. Czy wiesz, jakie by mogły być konsekwencje tego, czegoś chciał się tu dopuścić?

– Żadne… – burknął książę i wzruszył ramionami.

– Nie, nie żadne. Polacy to nie Francuzi, z polską szlachtą nie można tak sobie poczynać, jak z francuską. To raz, a dwa – jeszcze jesteś w Paryżu, a nie w Krakowie i jeszcze nie zostałeś koronowany!

Henryk znów wzruszył ramionami.

– Gdyby wybuchł skandal, to polski tron mógłby cię ominąć. Wątpię, żeby Polacy puścili płazem taką zniewagę. Toż to poseł! Może nie magnat, nie arystokrata, ale poseł! Powinieneś to zrozumieć. I tak już cała nasza rodzina ma w świecie złą reputację, nie dokładajmy do niej kolejnych zgorszeń, braciszku. Raczej trzeba się nam zastanowić, jak zatuszować całą tę niemiłą historię. Ów młodzieniec w końcu dojdzie do przytomności i będzie chciał wrócić do swoich. I co się stanie, gdy im opowie o tym, co go tu spotkało? Oby niczego sobie nie przypomniał, lecz nie można mieć takiej pewności, bo a nuż wszystko zachowa w pamięci?

– Margot ma rację – zgodził się Karol, po czym wyswobodził się z jej objęć, sięgnął po sztylet i skierował w stronę wciąż półprzytomnego Polaka. Jego wąska i chuda szczurza twarz o chytrym wyrazie, w jednej chwili zmieniła się w twarz krwiożerczą, oczy mu płonęły żądzą mordu i drżał cały, jakby z pożądania.

– Co chcesz uczynić?! – zawołała Margot.

– Jakże co? Zabić! Rozwiązać problem. Usunąć przeszkodę. Tak będzie najprościej.

– Zaczną go szukać – Henryk pokręcił głową z dezaprobatą. – Nie bracie, nie można go tu zaszlachtować, co jak wiemy, emocjonuje cię, podnieca i uspokaja zarazem, chociaż zgadzam się, że tak by było najprościej i w innych okolicznościach bym cię nie powstrzymywał.

– Więc? – Karol spojrzał pytająco na Henryka.

– Może na początek przenieście go do mnie, do mojej komnaty? – wtrąciła Margot.

– A potem?

– Potem coś wymyślę. Czyż to raz ratowałam was z opresji?

Obydwaj Walezjusze ujęli młodzieńca mocno pod ramiona i poprzedzani przez Margot powlekli tajemnym korytarzem do jej sypialni.

Nad Paryżem poczynało zmierzchać…

* * *

Jakub Białecki obudził się zmęczony i nie całkiem przytomny. Czuł się otępiały i lekko zamroczony. W pierwszej chwili nie wiedział, gdzie się znajduje, ale spojrzawszy na bogato dekorowany sufit, ściany, sprzęty, zrozumiał, że wciąż jest w Luwrze. Jeszcze bardziej się zdumiał, gdy usiadł i dostrzegł leżącą obok, może nie uderzająco piękną, lecz za to bardzo pociągającą młodą kobietę, mogącą liczyć jakieś dwadzieścia lat, która spała wciąż głębokim snem. Nie pojmując, kiedy i jak tu się znalazł, zaczął przyglądać się jej z uwagą. Twarz miała miękko zaokrągloną, czoło wysokie, nos dość wydatny, podobnie uszy, usta duże, ale o szlachetnym wykroju, a ciemnoblond włosy ufryzowane w gęste drobne loczki.

Jakub uchylił przykrycia i zobaczył, iż oboje są całkiem nadzy, co go i przeraziło i do końca zbiło z tropu. Nie pojmował, jak mogło do tego dojść i dlaczego niczego nie pamięta. Miniony wieczór był dla niego czarną bezdenną studnią. Miał pustkę w głowie, a ostatnim, co mu przychodziło na myśl, było dość mgliste wspomnienie tego, jak wchodził do niewielkiej komnaty z obszernym łożem i dwojgiem drzwi. Lecz to nie była komnata, w której się teraz przebudził!

Chłopak pomyślał, że skoro leżą tu obnażeni, to musiał dopuścić się grzechu nieczystego… On, który do minionej nocy żył cnotliwie, a był tak skromny, iż nawet wstydził odzywać się do dziewcząt, nie mógł teraz pojąć, jak doszło do tego, że leży taki, jakim go Pan Bóg stworzył, obok rozebranej kobiety w jednej z królewskich komnat Luwru… I kimże jest jego towarzyszka?…

W głowie kłębiły mu się najróżniejsze myśli, jedna goniła drugą, lecz nijakiego rozsądnego rozwiązania sytuacji, w której się znalazł, żadna z nich nie przynosiła.

Nie wiedział, gdzie jest, poza tym, że w pałacu królów Francji, nie wiedział, z kim jest i – co najgorsza – nie miał pojęcia, jak się stąd wymknąć niepostrzeżenie i wydostać na zewnątrz. Może gdyby ktoś go podprowadził do owej niewielkiej komnatki, którą zapamiętał jako ostatnią, to pewnie jakoś by mu się udało trafić do wyjścia. Tyle, iż na coś takiego nie mógł przecież liczyć. A jeśli nawet chciałby spróbować odnaleźć drogę na własną rękę, to jak? Wszak był goły!

Więc raz jeszcze rozejrzał się, tym razem bardzo, bardzo uważnie, po sypialni i skonstatował, iż musi ona należeć do kogoś znacznie wyżej postawionego w hierarchii pałacowej, niż zwykła dwórka. Hrabina? Jakaś księżna? A może nawet… Czym prędzej zgasił tę myśl. Nie, nie! To nie byłoby możliwe… Żadną miarą… chociaż… chociaż bardzo mu kogoś przypominała. Tak jakby już ją kiedyś widział… W katedrze Notre-Dame? Gdy elekt zaprzysięgał pacta conventa? Nie!… To absurdalne przypuszczenie! Jakub przeraził się własnych myśli. Nie, nie! Inaczej się wygląda w ubraniu, pomiędzy ludźmi, w świetle dnia, a inaczej nago w pościeli, w cokolwiek mrocznej sypialni…

Tymczasem leżąca obok urocza nieznajoma w końcu otworzyła oczy, potem rozkosznie się przeciągnęła i uśmiechem powitała młodzieńca. Ten ostatni zaczerwienił się po samo czoło.

– Jakże ci się spało, panie kawalerze? – zapytała.

Jakub milczał.

– Pogniewałeś się na mnie? A fe! Nieładnie, panie kawalerze! Gdzież twoja dworność? I to po nocy spędzonej w jednym łożu?… – wyciągnęła wypielęgnowaną dłoń i pogładziła Jakuba po policzku. Potem zaś, wsparłszy się na łokciu, zajrzała mu głęboko w oczy i drapieżnie przywarła wargami do jego warg.

Młodzieńcowi aż zakręciło się w głowie i na chwilę stracił dech. Nieznajoma odsunęła się od niego i nadal na wpół siedząc, na wpół leżąc, z filuternym uśmieszkiem i diablikami w oczach zapytała:

– I cóż, mon cherie? Wciąż milczysz?

– Pani! Ani nie wiem, kim jesteś… ani też, kiedy i jak się tu znalazłem…

– Naprawdę nie pamiętasz, jak się tu znalazłeś? – spojrzała na niego z niedowierzaniem.

– Naprawdę.

– I nie zachowałeś żadnego wspomnienia?

– Niestety!

– A jakie ostatnie zdarzenie przetrwało w twej pamięci?

– To, że wchodzę do niewielkiej, zacisznej komnaty… a potem dopiero moje przebudzenie obok ciebie, pani. Gdybyś tylko zechciała mi przypomnieć… – złożył ręce w błagalnym geście.

– Może przypomnę… ale dopiero za chwilę… Musisz poczekać…

Wysunęła się zwinnie z pościeli i wydobywszy spod łoża porcelanowy, bogato zdobiony wytwornymi malunkami urynał, zwany bourdaloue usiadła na nim, by załatwić potrzebę naturalną.

– Jeśli i ty potrzebujesz sobie ulżyć, nie krępuj się, śmiało, zrób to do kominka.

Jakub wiedział już, że innej możliwości tu nie ma, zatem – chociaż bardzo się wstydził – opróżnił pęcherz w miejsce wskazane mu przez nieznajomą. Silny strumień moczu rozbryzgiwał się w miałkim popiele, który sklejając się w drobne bryłki, pryskał i osiadał na wszystkim dookoła.

Dama, skończywszy, głośno wypuściła gazy, przykryła nocnik, wsunęła go pod łóżko i ponownie rzuciła się na posłanie. Młodzieniec natomiast rozglądał się gorączkowo, wypatrując swojego ubrania.

– Nie ma go tu – rzekła nieznajoma. – Zabrano je do oczyszczenia. Lepiej wracaj do mnie – uśmiechnęła się zalotnie i kilka razy klepnęła otwartą dłonią w miejsce obok siebie. – No chodź! Jeszcze wcześnie! Chyba nie będziesz stał tu nagi, nie wiadomo jak długo i marzł?

Jakub, wstydliwie zakrywając sobie przyrodzenie dłońmi, usłuchał zaproszenia i wślizgnął się pod przykrycie, starając się jednak, aby nie dotykać swoim ciałem delikatnego, lecz i jędrnego ciała nieznajomej.

Ta jednak wybuchnęła śmiechem, odrzuciła nakrycie i objąwszy ramionami tors młodzieńca, przygarnęła go do siebie, a w końcu legła na nim… Chłopakowi aż tchu zabrakło i zmroczyło się w oczach. Próbował walczyć sam ze sobą, próbował, Bóg świadkiem, lecz żądza okazała się silniejsza… nie umiał jej opanować i… przegrał.

* * *

Nieznajoma, przytulając się do Jakuba, z zadumą wpatrywała się w jego na wpół dziecięcą, wciąż jeszcze niewinną twarz.

– Wybacz, mon cherie, nie wiedziałam, że to twój pierwszy raz… naprawdę mi przykro, że nie mogłam ofiarować ci tego samego… – pogładziła go czule po głowie, zagłębiając długie, delikatne, wypielęgnowane palce w jego miękkie jasne włosy, przeczesując je i bawiąc się nimi. Delikatnie ugryzła go w ucho. – Opowiedz mi coś o sobie.

Wsłuchała się w głos chłopaka, który z początku dość nieporadnie, potem jednak z coraz większą swobodą mówił o matce i ojcu, siostrzyczce, o rodzinnym dworze, o Polsce, o pięknie ojczystej ziemi… A kiedy już skończył, zebrał się na odwagę i zapytał:

– Kimże ty jesteś, cudna pani?

– Nie domyślasz się, panie kawalerze?

– Być może, ale myśl tę odpędzam, jako świętokradczą…

Dama uśmiechnęła się smutno.

– Świętokradczą… Tak… Niczego piękniejszego dotychczas w całym moim życiu nie usłyszałam… A jakże brzmi twoje imię w moim języku? – zmieniła temat.

– Jacques.

Jacques… – zawiesiła głos na moment. – Jacques… Pora więc zaspokoić i twoją ciekawość, Jacques… Jestem Marguerite de Valois, przez najbliższych nazywana Margot, królowa Nawarry – mówiąc to, usiadła na łożu i energicznie pociągnęła za taśmę dzwonka, przywołując pokojową.

Jakub chwycił królową za rękę, chcąc jej przeszkodzić.

– Kocham cię, pani… – wyszeptał. – Całą swoją duszą, sercem, umysłem… Kocham!

Margot spojrzała na niego z czułością, ale też ze smutkiem i litością. Milczała.

– Musisz już iść – powiedziała w końcu, siląc się na oziębłość.

– Dlaczego?

– Przecież wiesz…

– Czy zobaczę cię kiedyś jeszcze?

– Pewnie tak… lecz co najwyżej z daleka…

– Margot!

– Nie zapominaj się, panie kawalerze!

– Najjaśniejsza Pani!…

– Już dosyć, dosyć… – położyła mu palec na ustach.

Weszła pokojowa z ubraniem Jakuba. Zakładał je w milczeniu, niezgrabnie, nerwowo, myląc części garderoby i potykając się o własne stopy…

– Pójdźmy, panie.

– Dokąd?

Lecz pokojowa nie odpowiedziała, tylko ujęła chłopaka za łokieć i powiodła w stronę ukrytego przejścia.

W milczeniu mijali puste jeszcze korytarze, budząc w nich ponure echa. Jakiś dziwny chłód ścisnął serce Jakuba. Pokojowa poprowadziła go ku kutym, kręconym schodom prowadzącym ostro w dół, bezpośrednio ku podziemiom. Na ostatek dotarli do lochu o chropawych ścianach, umurowanych z szarego kamiennego ciosu, nagich, zimnych i wilgotnych, ciągnącego się prosto, jak strzelił, kędyś w mrok. Dziewczyna przystanęła, skrzesała ognia i zapaliła świecę. A później powędrowali dalej, ostrożnie stawiając stopy. Po kilkunastu minutach na końcu tunelu pojawiły się niewielkie drzwiczki, które przewodniczka bez trudu otworzyła i gestem pokazała młodzieńcowi drogę. Bezwiednie jej usłuchał i wyszedł na zewnątrz. Był w Ogrodach Tuileries.

I dopiero teraz ocknął się z martwoty i zamyślenia, gwałtownie odwracając, aby zatrzymać dziewczynę. Tyle pytań kłębiło mu się pod czaszką! Lecz już jej nie było. Usłyszał tylko odgłos zatrzaskiwanych drzwiczek i stukot szybkich kroków oddalających się gdzieś w głąb podziemia… Usiadł na trawie i wtulił twarz w dłonie. Wszystko, co przeżył, zdało mu się przedziwnym snem, słodkim i jednocześnie bolesnym majakiem, cudownym i zarazem strasznym…

– Margot… – wyszeptał. – Margot… moja miłości… – w gardle poczuł ucisk i gorycz, a w kącikach oczu zaszkliły mu się łzy. – Margot!

Jeszcze nie minęło pół godziny, od chwili, gdy rozstał się z kochanką, a już przeraźliwa tęsknota za nią rozrywała mu serce, pożerała duszę i mąciła rozum.

* * *

Jakub po nocy spędzonej w Luwrze powrócił między swoich całkiem odmieniony. Ci, którzy znali go wcześniej, albo zaprzyjaźnili się z nim w czasie podróży do Francji, nie mogli go teraz poznać. W ciągu zaledwie paru dni stał się zamknięty w sobie, ciągle smutny i milczący. Już sam wygląd świadczył, iż cierpi. Twarz miał bladą, cerę ziemistą, oczy podkrążone i jakby nieobecne, utkwione w martwym punkcie, wzrok mętny. Białka oczu przekrwione z bezsenności. Prawie przestał jeść, więc chudł w oczach i to tak dramatycznie, że już po tygodniu ubrania wisiały na nim jak na kołku.

Gdy pytano, co mu dolega, nigdy nie odpowiadał, a tylko wzruszał ramionami. Czasem jednak wybuchał niepohamowanym śmiechem, a czasem kulił się w sobie i milcząc, chyłkiem uciekał w jakiś kąt, gdzie zanosił się łkaniem. Zachowywał się niczym obłąkany.

Za to każdego dnia z rana, kiedy to odprawiały się msze św., przesiadywał w kościele Saint Germain l’Auxerrois będącym w pewnym sensie królewską świątynią parafialną. Nikt jednak nie widział, żeby się tam kiedykolwiek modlił, za to wciąż rozglądał się niespokojnie, jakby kogoś wypatrywał, albo na kogoś czekał. Później zaś godzinami krążył wokół Luwru. Z nikim nie rozmawiał i na zaczepki nie reagował.

Tymczasem zbliżała się pora wyjazdu orszaku królewskiego do Polski, a młody szlachcic miał się coraz gorzej. W stanie, w jakim się znajdował, absolutnie nie nadawał się do podróży. Rada w radę, przyjaciele postanowili powiadomić o wszystkim pana Tomickiego, ten zaś zdecydował, że nie można dłużej tego bagatelizować i nakazał czym prędzej wezwać medyka.

Przyszło ich nawet dwóch – jeden Włoch, drugi Francuz. Obydwaj dość mocno już leciwi, pomarszczeni i zasuszeni. I obydwaj jednakowo nieprzyjemni w obejściu.

Jakub najpierw nie chciał się poddać oględzinom, ale lekarze, nie zważając na protesty pacjenta, nieomal fizycznie przełamując jego upór, zabrali się do badania tak zdecydowanie, że w końcu im uległ.

Obmacywali go, opukiwali, osłuchiwali, stwierdzając między innymi puls mocno nieregularny, palpitacje serca, dreszcze wywołane lekką gorączką, bóle brzucha zlokalizowane w okolicy żołądka, pieczenie i ucisk w klatce piersiowej.

Z wcześniejszego wywiadu, jaki zebrali w otoczeniu młodzieńca, dowiedzieli się, że jest sfrustrowany, że przeżywa skrajne emocje i zmiany nastroju – od zwykłego rozmarzenia i roztargnienia, po zawroty głowy, odrętwienie i czarną melancholię, nieomal stupor.

Medycy naradzali się długo. Potem raz jeszcze obejrzeli cierpiącego i ostatecznie zawyrokowali, że wymaga on dalszej obserwacji, a doraźnie mogą mu tylko zaoferować puszczenie krwi, co też i uczynili. Potem, a jakże, wzięli honorarium i skierowali się ku wyjściu, obiecując, że odwiedzą chorego rankiem następnego dnia.

* * *

Ledwo świt zaróżowił nieboskłon, obydwaj doktorzy pojawili się na kwaterze Jakuba. Towarzyszyło im dwóch polskich szlachciców, kalwinistów, przyjaciół młodzieńca, którzy przywiedli ze sobą hugenockiego ministra Louisa-Antoine Belmaina, iżby się pomodlił nad chorym, chociaż ten ostatni był katolikiem. Być może mieli też nadzieję, że jeśli pacierze poskutkują, to zyskają nowego współwyznawcę? A może i nie, może to naprawdę było ze szczerej troski i dobroci serca? Kto wie?

Po modłach, gdy medycy znów zajęli się badaniem Jakuba, wielebny Belmain zaczął ściszonym głosem opowiadać towarzyszom, jak to minionego popołudnia, bawiąc w Luwrze, niespodzianie się natknął na królową Nawarry, i że ta nawet zaszczyciła go spojrzeniem.

– Margot… – Belmain wymówił owo imię z rozmarzeniem i niejakim uczuciem. – Margot… choć nie cieszy się najlepszą reputacją, to przecież trudno nie docenić jej urody, wdzięku… Och! Margot… że też nie urodziłem się księciem krwi!

Słysząc to wyznanie, wszyscy się roześmiali.

– Ależ ona i lokajom daje! – ktoś zakrzyknął.

Ale gdy pastor wypowiedział imię królowej po raz trzeci, słabujący Jakub raptem mocno się ożywił, gwałtownie uniósł głowę i wpił oczyma w twarz mówiącego. W tym samym momencie medycy wyczuli nasilone kołatanie jego serca, a nierówny i dotychczas słaby puls gwałtownie przyspieszył, stając się mocny i miarowy. Lekarze spojrzeli po sobie.

Le chagrin d’amour? – zapytał Francuz.

– Bez wątpienia – zgodził się Włoch i kiwnął głową.

– Co takiego? – zdziwił się pastor.

– To, co żeś pan usłyszał.

– Wytłumaczcie i nam, jakaż to dolegliwość – odezwał się jeden z Polaków. – Nasz druh choruje, to widać, ale na co?!

– Na miłość, monsieur, na miłość – odpowiedział mu ironicznie Włoch. A po chwili dorzucił, popisując się swoją erudycją: – Amor verus semper dolor est6.

– Nieprawdopodobne! On nigdy nie miał kochanki! On nawet nie myślał o kochance! – polski szlachcic z niedowierzaniem kręcił głową.

– Objawy pokazują coś innego zgoła. I nawet odkryły nam jej imię.

– Jakież to?

– Margot… królowa Margot…

– Niemożliwe! Niby jak, skąd? Jakimż cudem? Może to uczcicie platoniczne?

– Nie sądzę, iżby miało być ono platoniczne. Objawy są jak najbardziej typowe. Cud zaś w tym przypadku nie byłby konieczny, panie kawalerze. Królowa jest rozwiązła, a w swojej rozwiązłości… jakby to ująć… mało powściągliwa i mało wybredna. Wasz przyjaciel, panowie, mógł spotkać ją przypadkiem. Ona go wykorzystała, a on… on zakochał się bez przytomności i bez wzajemności. Ona być może już o nim nie pamięta, tymczasem jego serce cierpi katusze większe, niż może udźwignąć. Ów brak wzajemności powoduje u waszego druha desperację mogącą doprowadzić nawet do tego, że sam na siebie rękę podniesie. Popatrzcie na niego: spocone dłonie i suchość w ustach, przygnębienie i łzy, bo nie jest przy obiekcie swoich uczuć, utrata apetytu, bóle żołądka, ale gdy usłyszał imię ukochanej, natychmiast przyspieszyła czynność serca, puls stał się mocny i regularny, rozbudziły emocje.

– A jak długo może trwać owa choroba? – zapytał hugenocki minister.

– To zależy. U każdego człowieka przebiega ona nieco inaczej. Jeden cierpi przez kilka dni, inny przez kilka miesięcy, a w skrajnych przypadkach nawet i przez kilka lat. Pięć, sześć lat… czasami zaś nawet i do końca życia…

– Lat?! Do końca życia?!

– I owszem.

– Czy da się to jakoś leczyć?

– Niby tak, ale łatwe to nie jest.

– A co by mogło w miarę szybko poskutkować?

– Chyba tylko schadzka z ukochaną.

– Ba! To przecież niemożliwe!

– No właśnie.

– Więc co robić? Czy ten młody człowiek będzie zdolny odbyć wielotygodniową podróż do Polski? I to na dodatek zimową porą?

– W żadnym razie. Nie w tym stanie.

– Zatem?…

– Zatem musi zostać we Francji. Spróbujemy kuracji. Może się nam poszczęści. A gdy już wyzdrowieje – o ile wyzdrowieje – to sam wróci do ojczystego kraju.

– Niechże i tak będzie – pastor ze strapioną miną zgodził się na ofertę medyków.

– A pieniądze? Kuracja nie będzie tania – ozwał się doktor Francuz.

Hugenocki predykat7 spojrzał na pytającego spode brwi i powiedział:

– Pewnie ma coś w mieszku, ja jednakowoż dołożę trochę złota od siebie. W Polsce odbiorę sobie tę pożyczkę od ojca tego młodego szlachcica.

– To i my coś dorzucimy – ozwali się prawie jednocześnie druhowie Jakuba i wyciągnęli sakiewki. – Ale zwrotu żądać nie będziem!

Obydwaj medycy z aprobatą i wyraźnym zadowoleniem skinęli głowami.

– Zważcie panowie, że tutaj, w tej kwaterze, chory nie może zostać – odezwał się Włoch.

– To kłopot – strapił się hugenot. – A czy da mu się jakoś zaradzić?

– Mogę go zabrać do siebie. Mam niekrepującą izdebkę na pięterku, za ów kąt i strawę nie policzę drogo, wręcz symbolicznie. A będzie to z korzyścią dla chorego, będę bowiem mógł go codziennie doglądać. Co wy na to panowie? – zwrócił się do przyjaciół Jakuba.

Jeden popatrzył na drugiego i zgodnie skinęli głowami.

– Przystajemy na to – odpowiedzieli zgodnie.

– Znakomicie.

– Czy to już wszystko?

– Nie… nie… Jeszcze trzeba mi go dostarczyć, w waszej panowie asystencji. Mnie nie zna, to i może protestować, nie godząc się na tę translokację.

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Precedencja – protokolarny porządek pierwszeństwa.

2Markietaż – to sztuka zdobnicza m.in. w meblarstwie, polegająca na nanoszeniu różnobarwnych fornirów pozyskiwanych z rozmaitych gatunków drewna, na jednobarwne powierzchnie, tworząc w ten sposób dekoracyjne wzory, a niekiedy nawet wręcz obrazy.

3Czyli motywami roślinnymi, zwierzęcymi bądź heraldycznymi.

4Niech żyje książę Henryk! Niech żyje król Karol!

5Stul pysk! Zjeżdżaj stąd!

6Prawdziwa miłość zawsze sprawia ból.

7Predykant – kaznodzieja.

Szatan nękał także św. Teresę od Dzieciątka Jezusa. I św. proboszcza z Ars – Jana Marię Vianney.

Andrzej Sarwa
Szatan nękał także św. Teresę od Dzieciątka Jezusa:

''Wczoraj wieczór - mówiła /św. Teresa/ do matki Agnieszki od Jezusa - opanowała mnie trwoga, a ciemności wzmogły się. Jakiś głos wrogi mówił do mnie: ''Czy jesteś pewna, że Bóg cię miłuje? Czy przyszedł i to ci powiedział? Zdanie niektórych ludzi nie uczyni cię przed Nim sprawiedliwą.'' (...)
W miesiącu sierpniu była /św. Teresa/ przez kilka dni w takim stanie duszy, jakoby od siebie odchodziła, i błagała nas, aby się za nią modlić. Nigdy nie widziałyśmy jej w podobnym stanie duszy. W tym niewypowiedzianym udręczeniu powtarzała co chwila:
''O, gdyby ludzie wiedzieli, jak potrzeba się modlić za konających!''
Pewnej nocy prosiła infirmerkę, by skropiła jej łóżko święconą wodą, mówiąc:
''Szatan jest koło mnie; nie widzę go, ale czuję... dręczy mię, trzyma mnie jakby żelazną ręką, by nie dopuścić najmniejszej ulgi; przysparza mi cierpień, aby mnie przywieść do zwątpienia... A nie mogę się modlić!... Mogę tylko patrzeć na Najśw. Pannę i wymawiać: Jezus! Jakże potrzebna jest modlitwa komplety:
''Procul recedant somnia, et noctium phantasmata! Wybaw nas od widziadeł nocnych!''
''Dziwne mam uczucie, nie cierpię za siebie, lecz za inną jakąś duszę... a szatan nie chce tego.''
Infirmerka wzruszona, zapaliła gromnicę, a duch ciemności uciekł bezpowrotnie. Jednak nasza siostra /św. Teresa/ zostawała aż do końca w bolesnych trwogach.'' (DZIEJE DUSZY czyli żywot św. Teresy od Dzieciątka Jezus i od Najśw. Oblicza Karmelitanki Bosej przez nią samą skreślony. Listy - Poezje - Cuda, Poznań - Warszawa - Wilno - Lublin 1925, s. 247 – 248).

***
Kolejną postacią, o której opowiem w tym rozdziale będzie św. Proboszcz z Ars - Jan Maria Vianney. Żył w wieku XIX i po dziś dzień jest niejako klasycznym przykładem, często przytaczanym w różnych dziełach, nękania przez złego ducha.
Był nieuczonym, lecz niezwykle świątobliwym, ascetycznym kapłanem, który za cel życia postawił sobie przyprowadzenie jak największej liczby dusz do Boga.
Od momentu objęcia przezeń bardzo zaniedbanej moralnie parafii w Ars, i podjęcia działań, by ją odrodzić do życia w zgodzie z prawem Bożym, począł nękać go demon, którego on na poły żartobliwie nazywał Grappinem.
Początkowo nie działał wprost, ale za pośrednictwem oszczerstw i obelg rzucanych na proboszcza przez wrogich mu ludzi, nie widząc jednak żadnego pozytywnego rezultatu takowych działań, jął go osobiście dręczyć. 
Napaści szatańskie na świętego rozpoczęły się w szóstym roku jego proboszczowania, gdy liczył sobie trzydzieści osiem lat.
Demon począł go nawiedzać w nocy i wyłącznie w nocy. W dzień nie miał do niego przystępu. A oto opis niektórych nadnaturalnych zjawisk:
Początkowo demon, każdej nocy, tylko szarpał zasłony wokół łóżka, na którym sypiał kapłan. Skoro to jednak nie niepokoiło proboszcza (zjawisko przypisywał harcom szczurów) zły duch posunął się dalej:
Następnych nocy dało się słyszeć dobijanie do drzwi i dziwne krzyki rozlegające się we wnętrzu budynku plebani. Tym razem Jan Maria Vianney przypuszczał, że to złodzieje, próbujący go ograbić.
Dla tego też powodu poprosił jednego z miejscowych osiłków André Verchére, by spędził noc na plebani i jeśli to rzeczywiście włamywacze kręcą się koło niej, wraz z proboszczem, spróbował ich przegonić.
André nie miał nic przeciwko temu. Zaopatrzony w nabitą strzelbę udał się do wyznaczonego mu przez proboszcza pokoju, rozebrał i usiłował zasnąć.
Nie było mu to przecież dane. Ledwie minęło kilka chwil od jego udania się na spoczynek, posłyszał okropne, niezwykle silne uderzenia w drzwi wejściowe, które pod ich wpływem całe się trzęsły, a wewnątrz pomieszczenia plebani dało się słyszeć huki i łoskot.
Schwyciwszy strzelbę, odważnie pobiegł na poszukiwanie intruza. Nie znalazł jednak nikogo. Tymczasem potworny łoskot, huki i walenie w drzwi trwały nadal. Wówczas gość proboszcza zrozumiał, że z diabłem to sprawa.
Gdy demon wreszcie zamilkł, udali się na spoczynek, a następnego dnia, gdy ksiądz go prosił, by znów przyszedł na nocleg, zdecydowanie odmówił.
Kolejne dwanaście nocy spędziło na plebani dwóch silnych i odważnych młodych mężczyzn, im jednak demon nie dał się słyszeć.
Proboszcz upewnił się - ostatecznie - co do szatańskiego pochodzenia owych zjawisk dopiero wówczas, gdy pewnej zimowej nocy, kiedy spadł świeży śnieg i przysypał cały plac wokół plebani i kościoła, z owego placu dało się słyszeć dźwięki głośnych rozmów i krzyki, jakby wielkiej liczby ludzi, którzy tam się znajdowali. Duchowny natychmiast wyszedł z latarką na dwór - na świeżym śniegu nie było ani jednego śladu. Niepokalana biel pokrywała wszystko wokół.
Jak sam relacjonował później, dopiero po tym zdarzeniu począł odczuwać strach.
Od tej pory nie miał już ani jednej spokojnej nocy. Każdej dawało się słyszeć mniej lub bardziej nasilone hałasy.
Po dłuższym czasie święty doszedł do wniosku, iż w sposób szczególny nasilają się one wówczas, gdy następnego dnia ma do Ars przybyć jakiś zatwardziały grzesznik i tu się nawróci.
W miarę upływu czasu proboszcz przestawał się bać. Ot, po prostu, przyzwyczaił się do Grappina. Kiedy ów zaczynał harce żegnał się znakiem krzyża, a z demona kpił i mu urągał. Traktując go jak idiotę.
Pewnego razu Grappin, czyli demon nękający św. Proboszcza, powędrował wraz z nim poza Ars, do Saint Trivier, gdzie nocą, na plebani, dał się słyszeć przerażający łoskot i huki dobiegające z sypialni Jana Marii. Byli liczni świadkowie, spośród okolicznego duchowieństwa.
Diabeł nękający Proboszcza z Ars dręczył go i na inne sposoby - a to ni stąd, ni zowąd, w postnym posiłku pojawiało się mięso, a to odgrażał mu się i urągał, przemawiając strasznym, grozę budzącym głosem.
Wielokroć demon dyszał mu w twarz, bądź przesuwał się po niej jakby pod postacią niewidzialnego szczura.
Demon ukazywał mu się również widomie, raz jako potworny, potężny czarny pies o ognistych oczach rozkopujący mogiłę, w której pochowano zmarłego bez sakramentów zatwardziałego grzesznika, a raz pod postacią niezliczonej ilości nietoperzy, które napełniły całą jego sypialnię, to znów pod postacią roju pszczół.
Innym razem przed świtem, grudniowego dnia 1826 roku, gdy znajdował się w drodze do sąsiedniej parafii, wokół niego, w powietrzu, jęły się unosić kłęby ognia, a po chwili zdało się, iż drzewa i krzewy po obydwu stronach drogi płoną.
Szatan znieważał i plugawił obraz Zwiastowania N.M.P., tak często, że proboszcz musiał go zabrać z plebani i przenieść do kościoła.
Hałasy na plebani, bądź przesuwanie się mebli słyszeli i widzieli liczni świadkowie, np. Maria Ricotier, Franciszek Pertinard, Ks. Dionizy Chaland.
Również liczne osoby słyszeli głos demona, który wołał:
- Vianney, Vianney! Wynoś się stąd! I tak cię dostanę!
Demon wielokroć, w nocy, ciągnął łóżko, na którym spoczywał św. Proboszcz, po całym pokoju. A ukoronowaniem prześladowań diabelskich było podpalenie owego łóżka. Na szczęście wówczas, gdy Jana Marii nie było w sypiali, lecz w kościele, gdzie siedział w konfesjonale i od pięciu godzin spowiadał.
Pod koniec życia proboszcza napaści szatańskie i dręczenia nocne ustały zupełnie, tak że mógł spokojnie przenieść się do Wieczności. (Ks. Franciszek Truchu, Proboszcz z Ars. Święty Jan Marja Vianney 1786 - 1859. Na podstawie aktów procesu kanonizacyjnego i niewydanych dokumentów. Z francuskiego przełożył ks. dr Piotr Mańkowski Arcybiskup Enejski, brak miejsca wydania, 1932 rok, s. 216 – 231.).

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

					

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (2)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (2)

Poselstwo

Koniec maja 1573 roku był bardzo ciepły i pogodny. Niebo nad Sandomierzem czyste, bez jednej, choćby najmniejszej chmurki, miało barwę głębokiego chabrowego błękitu. Choć jeszcze nie nadeszło południe, słońce przygrzewało dość mocno, nie na tyle jednak, by sprawiało to przykrość. Raczej odwrotnie. Było przyjemnie i sielsko, bo powietrze nie stało nieruchome, ale od czasu do czasu łagodny, ledwo wyczuwalny wietrzyk poruszał nim nieco.

Ścieżką przecinającą leniwie falujący i połyskujący srebrzyście łan żyta, który się ciągnął od strony Rokitka aż prawie po Wzgórze Świętopawelskie, szedł wolnym krokiem dość wysoki, foremnie zbudowany, prosty niczym świeca, a wyglądający na jakieś osiemnaście-dziewiętnaście lat, młodzieniec.

Ubrany był w ciemnopąsowy kontusz, ściągnięty w talii pasem, do którego przytroczona była demeszka, czyli szabla, zwana także damascenką. Pod kontuszem miał bladobursztynowy żupan, na nogach safianowe buty, głowę zaś okrywała mu czapka z czaplim piórem, spod której wymykała się niesforna grzywka koloru dojrzałej pszenicy.

Przemierzywszy pole porosłe zbożem, zagłębił się w płytki parów, biegnący wpierw ku kościołowi Nawrócenia Świętego Pawła, a potem skręcający w lewo i ciągnący się dalej, aż do podnóża następnego wzniesienia, którego płaski szczyt wieńczyły zabudowania zamku królewskiego.

W parowie ciepło odrobinę zelżało, jego zbocza bowiem, gęsto porosłe murawą, ziołami, krzakami nieokwitłych jeszcze głogów, a rozwijających się dopiero kwiatów dzikich róż i bzów czarnych, miejscami rzucały nieco cienia.

Piechur z lubością wciągnął powietrze, łowiąc nozdrzami aromaty, którymi przesycony był cały jar. Niektóre z nich rozpoznawał, niektórych nie.

Najpierw poczuł odurzający, aksamitny i gorzkokorzenny zapach rozgrzanych słońcem, głęboko powcinanych i jakby posrebrzanych po wierzchu, listków piołunu i wtórującą mu balsamiczną, korzenną, z odrobiną cierpkości, woń macierzanki i ciepłej, wilgotnej ziemi.

Później natomiast owionęła go chmura niezbyt miłego zapachu, który był mdły, ale z ledwo wyczuwalną słodkawoostrą i jakby odrobinę gorzkawockliwą, niezbyt przyjemną nutą, która emanowała z kremowobiałych kwietnych baldachów dzikiego bzu.

Intensywne wonie rozsnuwały się daleko, tak daleko, jak sięgał oddech rozpalonej słońcem sytnej ziemi, niosący się wraz z tchnieniem wietrzyku, a właściwie z leniwymi poruszeniami rozgrzanego powietrza, muskającego zioła, prawie nieruchome, mimo jego pieszczotliwych dotyków.

Młody człowiek minął następne dwa kościoły, zostawiając Świętego Jakuba po prawej i Świętego Jana po lewej swojej ręce i teraz szparko zmierzał ku podnóżu kolejnego wzniesienia. Na wprost niego pysznił się okazały, wspaniały zamek królewski wzniesiony z kamienia i czerwonej cegły, kryty takiej samej barwy dachówką, otoczony murem, za którym pysznił się zadbany ogród. Całe zaś zamkowe wzgórze było obwiedzione fosą, zasilaną krystalicznie czystą wodą strumienia zwanego Piszczelka. Nie miał ów kasztel co prawda tej okazałości, co monarsza siedziba na Wzgórzu Wawelskim w Krakowie, niemniej była to i tak budowla godna władców. Bywali w świecie powiadali, iż był to zamek nie gorszy niż paryski Luwr, tyle, że pozbawiony jego przepychu. Bogaty, lecz z umiarem, strojny, lecz powściągliwie.

I nie dziwota, wszak Sandomierz był, drugą po Krakowie, stolicą Małopolski i miastem stołecznym jednego z największych województw w Koronie. Na stu czterdziestu najważniejszych dostojników Rzeczypospolitej wojewoda sandomierski między senatorami świeckimi brał w Senacie trzecie miejsce, po kasztelanie krakowskim i wojewodzie krakowskim, któremu to przysługiwało drugie miejsce, ale na zmianę z wojewodami poznańskim i wileńskim. Zaś spośród trzydziestu jeden senatorów piastujących urzędy kasztelanów większych, sandomierski, jako drugi, szedł zaraz po poznańskim. Zaś stary król Zygmunt, a i jego poprzednicy również, tytułował się „z Bożej łaski królem Polski, Ziemi Krakowskiej, Sandomierskiej etc.”. W tej właśnie kolejności.

Młodzieniec przyspieszył kroku, kierując się ku bramie prowadzącej na zamkowy dziedziniec. Strażnicy trzymający wartę przy wejściu nie zareagowali na jego widok, był im więc on najpewniej doskonale znany.

Z naprzeciwka, przecinając na ukos brukowany polnym szpatem1 plac, zbliżał się do przybysza jakiś starszy szlachcic. Kiedy spotkali się mniej więcej w połowie drogi, ten ostatni zawołał:

– Nareszcie! Gdzieżeś to waćpan bywał do tej pory? Właśniem wyszedł, aby cię odszukać!

– Z rana nabożnie słuchałem mszy u Świętego Pawła, a potem udałem się na przechadzkę, aby zażyć powietrza. A stało się coś?

– A i owszem. Panowie Kochanowscy specjalnie zjechali do Sandomierza w drodze z Warszawy, z pola elekcyjnego. I chcą cię widzieć.

– Dopiero dziś zjechali? Ja tu jestem od pozawczoraj. Acan zresztą też.

– Może ich coś zatrzymało. Ale nie ma co po próżnicy gadać i czas mitrężyć, bo i co nas to obchodzi. Pójdźmy, to prędzej się pan wywiesz, w czym rzecz.

– Racja.

Ruszyli szparko ku głównemu wejściu, nad którym wmurowana była prostokątna tablica z orłem zygmuntowskim o złoconych szponach i takiejż koronie oraz z łacińskim, także złoconym, napisem.

Pokonawszy kilkanaście stopni, weszli do wielkiej i wysokiej sieni z pociemniałą ze starości belkowaną, dębową powałą, a potem skierowali się w stronę jednej z komnat. Starszy szlachcic zakołatał do jej drzwi, a usłyszawszy zaproszenie, nacisnął klamkę i ze skrzypieniem je otworzył, po czym obaj z towarzyszem przekroczyli próg.

Przy ciemnomiodowym, jesionowym stole, o gładko wypolerowanym blacie, na krześle z wygiętym oparciem rzezanym w kiście winogradu i jabłka grantu2 oraz obitym oliwkowym złoconym flandryjskim kurdybanem, siedział wysoki i mocno zbudowany mężczyzna. Włosy miał krótko ostrzyżone i nie po sarmacku bynajmniej. Twarz zaś pociągłą, przyozdobioną długą brodą i sumiastymi wąsami. Był to pan Jan Kochanowski herbu Korwin, znakomity i szeroko już sławny w świecie poeta. Niedaleko, wpodle ściany, siedział jego młodszy brat, Andrzej, który także bawił się piórem, tyle że przekładając cudzoziemskie utwory na ojczystą mowę. Byli to synowie Piotra, sędziego sandomierskiego, sami też już zasłużeni dla rodzinnej Terra Sandomiriensis3.

Na widok wchodzących podźwignęli się oba nieco, z uszanowania, a potem Andrzej, wskazawszy przybyłym zydle i gestem zapraszając, by spoczęli, zwrócił się do młodzieńca z pytaniem:

– Waćpan jesteś Jakub Białecki herbu Leszczyc?

– W rzeczy samej. Ale ja Waszą Miłość znam. I Wasza Miłość także mnie znać powinien.

– Jakbym twarz kojarzył… posturę… przypomnijże chłopcze.

– Parę miesięcy temu. Tu, w Sandomierzu. W Jarmark na świętą Pryskę…

– Ach tak! Teraz sobie przypominam. No nic. Nieważne. Posłuchaj młodzieńcze. Pan Jan Tomicki herbu Łodzia4, ten sam, którego kandydaturę do tronu naszej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej panowie szlachta wysunęli na polach elekcyjnych, a z której zrezygnował i ostatecznie poparł francuskiego królewicza, formuje orszak, który uda się do Francji po nowego monarchę.

– Cóż z tego?

– A to, że chciałby cię mieć w onym orszaku.

– Mnie? – zdumiał się Jakub. – Wszak się nie znamy. Bo i skąd? Za wysokie progi na lisie nogi.

– Czemu ciebie? Tego nie wiem. Widać ktoś cię zaprotegował. Orszak ma liczyć ponad sto pięćdziesiąt osób, to może znalazł się między nimi ktoś, kto cię zna i wspomniał o tobie? A pan Tomicki prosił nas tylko, mnie i brata, cobyśmy cię odszukali, gdy będziemy w Sandomierzu, i wysłali do niego. Jak widzisz, posłannictwo spełniliśmy. Decyzja zaś należy do ciebie. Ja jednakowoż radziłbym ci skorzystać z zaproszenia. Coś takiego trafia się raz w życiu. Może też i zyskasz na tym nieco więcej niż tylko piękną przygodę? Może, jak cię ktoś ważny dostrzeże, postąpisz kiedyś na jakiś urząd, a nie tylko będziesz łany obsiewał żytem i pszenicą, a największym wydarzeniem w roku będzie kulig albo sandomierski Jarmark na św. Pryskę… Kto wie?… Zresztą… i to ma wartość, że kawałek świata zobaczysz!

Białecki niby słuchał w skupieniu, ale jednocześnie w oczach zaczęły mu pobłyskiwać iskierki radości, na twarzy pojawiły się lekkie wypieki i jął niespokojnie przestępować z nogi na nogę.

Pan Jan Kochanowski uśmiechnął się do chłopaka, wstał, zbliżył się do niego i poufale oparł mu dłoń na ramieniu.

– Widzę, iż zaproszenie padło na dobrą glebę. Jedź, młodzieńcze! Wolno mi sądzić, że nie pożałujesz. Jedną ci tylko dam radę. Pilnuj się! Pilnuj się cudzoziemskich pokus! Boga się bój i każdy swój dzień, skoro tylko z rana oczy otworzysz, Jemu polecaj. A czy władasz jaką obcą mową?

– Tak, władam.

– I jakąż to?

– Łaciną…

Kochanowski odął wargi i prychnął:

– Ba! Toż to oczywiste! Wszak szlachcicem jesteś, to jakże byś mógł po łacinie nie rozumieć?!

– Nieźle też italski język poznałem i dobrze się po francusku dogadać potrafię…

– Po francusku? – zdziwił się pan Jan. – A to ciekawe! A skądże to? Jakeś posiadł znajomość tej mowy?

– Trochę przypadkiem. Nie mogąc znieść niepewnego losu w ojczystej Francji, zjechał był do Polski jeden z hugenockich ministrów, czyli jak to inaczej mówią pastorów, coś jak u nas ksiądz. No i jakoś tak się stało, że znalazł gościnę pod dachem naszego dworu. Ojciec mój zaś nie omieszkał wykorzystać onej okazji i poprosił, by mnie ów przybysz po francusku wyuczył.

– No tak, zjechał tu do nas, w Sandomierskie, do tego matecznika kalwinów i arian… i znalazł dach nad głową we dworze katolika? Paradne! To tylko u nas w kraju możliwe! W innym królestwie by go po prostu zarżnęli – pan Jan Kochanowski burknął z wyraźną dezaprobatą i pokręcił głową, ale po chwili, spokojniejszym już tonem, zapytał – A jakże się on zwał, ów kacerz?

– Louis-Antoine Belmain.

– Ach! To już rozumiem! – wtrącił się do rozmowy młodszy z panów Kochanowskich, Andrzej. – Poznałem w Warszawie tego jegomościa i z rozmowy z nim wiem, iż wraz z orszakiem pana Tomickiego rusza do Francji. Pewnie to on cię zarekomendował, a jako atut podał, iż biegle mówisz po francusku! A tobie Janie dopowiem, że Lubelskie nie lepsze. Nie mniej tam kacerzy niż u nas.

– I nie ma się co dziwić, boć to przecie ta sama ziemia, sandomierska i to samo plemię, sztucznie przez Kazimierza IV w 1475 podzielone na dwoje, od czego jeszcze nawet i sto lat nie minęło5. A co do tego tu młodego człowieka, to zapewne tak było, jak mówisz, nie inaczej – zgodził się pan Jan, a młody Białecki im przytaknął, znowu nerwowo przestępując z nogi na nogę.

– Tedy szykuj się chłopcze do drogi! Widzę, że ci bardzo pilno?

Jakub podziękował, skłonił się grzecznie i pośpiesznie opuścił komnatę. Na kwaterę, którą wynajął na mieście, pędził jak na skrzydłach, a skoro tylko przekroczył próg izby, rzucił pacholikowi, który bezmyślnie gapił się w okno i zawzięcie dłubał w nosie, od czasu do czasu, jakby dla urozmaicenia, drapiąc się po przyrodzeniu:

– Pakuj nas! Skoro świt ruszamy w drogę!

Pacholik skrzywił się niemiłosiernie:

– Jeszcze żeśmy, paniczu, ani krzty wywczasu nie zażyli, a już mamy gdzieś jechać?

– Nie marudź, nie marudź i bierz się do roboty.

Pacholik nic już nie odrzekł i zabrał się do pakowania tobołów.

– Koniom obroku nie poskąp! Owsa, owsa im sypnij, tak od serca! Niech sił nabiorą przed podróżą!

– Jak panicz każe… ale się szkapiny po owym owsie zapierdzą…

– Co tam burczysz pod nosem? – Jakub nie dosłyszał.

– Jak panicz każe! – głośniej powtórzył sługa.

– Ano właśnie! Tak zrobisz!

Zza okna do uszu młodzieńca doleciał spiżowy dźwięk zegara z ratuszowej wieży, który wybijał godzinę. Jakub zaczął liczyć. Najpierw cztery mocniejsze uderzenia, a potem słabsze, za to bardziej dźwięczne. Jeden… pięć… dziewięć… dwanaście…

Boże! – pomyślał. – To już południe! Nie wiadomo, kiedy upłynęło tyle godzin… A jutro w drogę! Z uciechy zatarł ręce.

* * *

Pan Tomicki przyjął młodego Białeckiego łaskawie i do formującego się orszaku przyłączył, proponując także, aby został na jego dworze, iżby w naukach bardziej mógł się wyćwiczyć, pańskiej ogłady nabyć, a dzięki temu z czasem może i na urząd jakiś postąpić. Tyle że nie przyjął go jako oficjalnego członka poselstwa, co chyba zrozumiałe, ale tak czy siak, było to dla młodzika, któremu ledwie co wąs się sypnął, znaczne wyróżnienie. A i ojciec, kiedy mu Jakub przez umyślnego przekazał tę nowinę, bardzo się uradował i przestał martwić, że syn coś nazbyt długo nie wraca z elekcji.

Jednakowoż cierpliwość młodziana, w gorącej wodzie kąpanego, została wystawiona na próbę. Zdawało mu się bowiem, iż ruszą do Francji, skoro tylko on się u pana Tomickiego zamelduje, tymczasem dni mijały, a orszak nie rozpoczynał podróży. Debatowano, roztrząsano, zastanawiano się, jaką trasę wybrać, obawiając się drogi przez kraje niemieckie, ostatecznie jednak usłuchano rady biskupa Walencji Jeana de Monluc i innych członków francuskiej delegacji i ruszono z Międzyrzecza na zachód, rozpoczynając tę daleką wyprawę.

Chociaż pierwsze emocje u pana Jakuba nieco już opadły, to jednak, gdy się jął rozglądać między członkami delegacji, wzrosły one na nowo, a i duma także go rozpierała, duma, iż znalazł się w tak zacnym towarzystwie, w którym nie brakowało licznych karmazynów z najpierwszych w Rzeczypospolitej rodów6.

Poselstwu przewodził reverendissimus Adam Konarski, herbu Abdank, biskup poznański, a wcześniej sekretarz i zaufany zmarłego króla jegomości Zygmunta Augusta. Był to mąż poważny, o dość odpychającej powierzchowności, kościstej budowy, z wielką czarną brodą i takimi samymi wąsami, o twarzy pociągłej, zapadniętych policzkach i odstających uszach znacznych rozmiarów.

Między dygnitarzami świeckimi prym wodził, jak nietrudno się domyślić, pan Jan Tomicki, któremu towarzyszyli trzej synowie, a pośród innych najznaczniejszych wielmożów znalazły się takie osobistości jak Mikołaj Firlej, herbu Lewart, kasztelan wiślicki, syn Mikołaja, wojewody sandomierskiego i hetmana wielkiego koronnego; Jan Zborowski, herbu Jastrzębiec, hetman nadworny; Andrzej Górka, herbu Łodzia, kasztelan międzyrzecki, syn Andrzeja kasztelana kaliskiego i starosty generalnego Wielkopolski; Jan Herburt z Felsztyna, herbu Herburt, starosta sanocki; Jan Zamoyski, herbu Jelita, także były sekretarz zmarłego króla; czy wreszcie kniaź Aleksander Proński, herbu Pogoń Ruska7. Były też i pomniejsze rangą, choć niekoniecznie urodzeniem, persony.

Kiedy przekroczono granicę Rzeczpospolitej i podróżowano przez Śląsk, nie było jeszcze tak najgorzej, bo bez przeszkód można się było porozumiewać polską mową, lecz kiedy wjechano do Saksonii, Jakub poczuł się niczym okaleczony, jakoby niemowa. Co prawda na Łużycach można się było jakoś dogadać z miejscowymi, bo ich język także był słowiański i bardzo podobny do lechickiej mowy, gdy jednak poselstwo znalazło się w rdzennych krajach niemieckich, młodzieniec nie rozumiał niczego ni w ząb. Próbował zagadywać po łacinie, po italsku, po francusku, ale nieodmiennie słyszał coś, jakby pies szczekał: Ich verstehe nicht!8 Wzruszał tedy ramionami i jeśli już koniecznie musiał – dogadywał się na migi.

To jednakowoż była błahostka, w porównaniu z utrudnieniami, z jakimi polskie poselstwo spotkało się ze strony Niemców. Oto bowiem elektor saski zaaresztował w Lipsku Polaków i towarzyszących im Francuzów, nie dozwalając dalszej podróży, a nadto straszył nieprzyjemnymi konsekwencjami, gdyby, nie zważając na jego zakaz, próbowali udać się w dalszą drogę przez kraje cesarskie, iżby przedostać się do Francji. Nie zawahał się nawet przed jawną pogróżką: „Jeśli ruszycie w dalszą drogę, wielkiemu poddacie się niebezpieczeństwu!”. A mogło to oznaczać ni mniej, ni więcej tylko to, iż Niemcy ich po prostu wymordują. Co by i nie było dziwne, znając zbójecki charakter tego narodu.

Początkowo nie wiedziano zatem, co dalej czynić, w końcu jednakże, rada w radę, oddelegowano bezpośrednio na dwór księcia elektora jednego z panów, a mianowicie pana Jana Herburta z Felsztyna, który miał przekazać ostre w tonie oświadczenie, iż aresztowanie posłów, którzy udają się po swego króla, to nie tylko naruszenie praw narodów i dobrych obyczajów, lecz ponadto faktyczne zerwanie traktatów przyjaźni zawartych ongi między Rzeczpospolitą a Rzeszą Niemiecką, na których obydwu stronom winno zależeć. Dlatego też poselstwo polskie zabawi w Lipsku jeszcze przez dwa dni, a potem, nie zważając na zakazy księcia elektora, ruszy w dalszą drogę.

Nie w smak były księciu te słowa, lecz ugiął się i już ani nie straszył, ani też nie szkodził więcej. Niemniej dalsza podróż przez niemieckie kraje nie należała do najprzyjemniejszych, a droga do Francji niepomiernie się dłużyła.

* * *

Jakub odetchnął z niewysłowioną ulgą, gdy w końcu między delegatami rozeszła się wieść, iż w odległości niewielu już mil jest granica Rzeszy.

8 sierpnia wjechali do lotaryńskiego miasta, do Pont-Mousson. Niestety, ulga była przedwczesna, w Lotaryngii nadal bowiem, zamiast miłej dla ucha francuskiej mowy, słyszał przeważnie to niemieckie poszczekiwanie. Ale i ta przykrość wreszcie się skończyła, bo gdy minęło kolejnych jedenaście dni podróży, w końcu dotarli do Paryża.

* * *

Ścisk, ciżba, tłumy – wiwaty i dziwowanie się mieszczan, a i szlachty także – tak witano Polaków. Niebywały przepych poselstwa, egzotyczne stroje, dumne postawy, a na ostatek pełne odwagi przemówienie wygłoszone po francusku przez pana Tomickiego, wzywające króla, by zaprzysiągł pacta conventa, łącznie z gwarancją wolności sumienia i wyznania w Rzeczypospolitej – to wszystko zrobiło niebywałe wrażenie, dobrze tu bowiem jeszcze pamiętano hugenocką krew płynącą ulicami w noc św. Bartłomieja i trupy zalegające bruk, szarpane przez psy.

Jednakowoż elekt do przysięgania nie był skory i to nawet wtedy, gdy już niby uległszy polskim panom, niechętnie stanął przed ołtarzem paryskiej katedry Notre-Dame. Aż na ostatek głęboko poirytowany pan Jan Zborowski nie zdzierżył i mocno podniesionym głosem, nie bacząc, iż jest w kościele, ozwał się do przyszłego króla:

– Si non iurabis, non regnabis!9

Wtenczas dopiero Henryk skłonił głowę i na Krzyż Święty, na Mękę Pańską – przysiągł.

Nie było to jednak po myśli księdza biskupa Konarskiego, który ze wszech sił od składania tej przysięgi króla usiłował odwieść. Ostatecznie jednakże biskup poniósł porażkę, a Rzeczpospolita znów miała władcę…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Skaleń, szpat polny, polny kamień.

2Owoc drzewa granatu (Punica granatum), botanicznie jagoda, kształtem przypomina jabłko i tak się je potocznie nazywa.

3Terra Sandomiriensis – Ziemia Sandomierska.

4Jan Tomicki herbu Łodzia (1519-1575).

5W roku 1475 z ogromnego województwa sandomierskiego wyodrębniono nowe, lubelskie.

6Karmazyn – szlachcic karmazynowy, tak określano członków najstarszych i najzacniejszych rodów w I Rzeczypospolitej.

7Wszyscy tu wymienieni, to postaci historyczne.

8Ja nic nie rozumiem!

9Nie przysięgniesz, to nie będziesz panował!

O przypadkach dręczenia diabelskiego, któremu podlegali ludzie uznani za świętych.

O  przypadkach  dręczenia diabelskiego, któremu podlegali ludzie uznani za świętych.

Dręczenie diabelskie (obsessio)

Andrzej Sarwa

W tym rozdziale opowiemy o przypadkach (oczywiście niektórych tylko, wybranych) dręczenia diabelskiego, któremu podlegali ludzie uznani za świętych, bądź zgaśli w opinii świętości. (Chociaż nie tylko oni owej przypadłości mogą podlegać, co wyraźnie zaznaczyć należy).
Ponieważ Szatan nie ma dostępu do serc i umysłów ludzi dobrych, bo te zajmuje jedynie miłość i chęć pełnienia woli Bożej, działa na nich w inny sposób. Napotykając na tak silny opór woli człowieka, że nie może nań wywrzeć najmniejszego nawet wpływu, doprowadzony tym do wściekłości, stosuje wobec tych dusz wiernych Panu, nie tylko ataki w sferze psychicznej, ale również i w fizycznej. 
Na początku opowiemy o dręczeniu diabelskim, jakiego doświadczał za życia św. Ojciec Pio, stygmatyk włoski, należący do zakonu kapucynów, zmarły 23. września 1968 roku.
Zarówno z własnoręcznych zapisków O. Pio (a konkretnie jego listów do kierowników duchowych), jak i w oparciu o świadectwa tych, którzy widywali napaści szatańskie na owego niezwykłego człowieka, niezbicie wynika, że był on dręczony w sposób szczególny, i to przez lata całe (poczynając od dzieciństwa, aż po schyłek życia).
Sam O. Pio tak mówi na ów temat: ''Moje słabe zdrowie (...) ma swoje lepsze i gorsze chwile. Prawdą jest, że cierpię, ale cieszę się bardzo, że przez moje cierpienie Pan daje mi przeżyć niewyrażalną radość! Jeśliby nie było tych cierpień, tej ustawicznej walki, którą szatan nieustannie toczy ze mną (...) chyba już byłbym w raju. Tymczasem czuję, że tkwię w pazurach szatana, który usiłuje mnie wyrwać z rąk Jezusa. Mój Boże! Jakaż to okrutna, przejmująca bitwa!
Moja wielka słabość napawa mnie lękiem i sprawia, że zimny pot oblewa me ciało. Szatan w swej przewrotnej strategii, wojując ze mną, nie męczy się nigdy (...) Diabeł czyni potworny zamęt i nieustannie wydaje ryki, krążąc wokół mnie, wokół mej ubogiej woli. (...) W pewnych chwilach staję jakby na krawędzi zatracenia i wydaje mi się, że ta walka służy raczej mojemu ośmieszeniu przez tych strasznych łajdaków. Wszystko to przeżywam, odczuwając uderzenia bolesnych ciosów.
Diabeł za wszelką cenę chce mnie zdobyć dla siebie. Proszę mi wierzyć, że to wszystko znoszę i cierpię dlatego, że jestem chrześcijaninem. Gdybym nim nie był, to by tego nie było. Nie znam jednak powodu, dla którego Bóg dopuszcza to wszystko na mnie i dotychczas nie ulitował się nade mną, i nie uwolnił mnie od tego. Tylko to wiem, że On nie działa bez celu i że wszystko ma swój najświętszy sens i pożytek dla mej duszy. (...)
Odnoszę wrażenie (...), że znajduję się w rękach szatana, który chce mnie wyrwać z rąk Jezusa. Jakaż to wielka walka, o mój Boże, którą szatan podejmuje przeciwko mnie. To prawda, że pokusy, na które zostałem wystawiony, są okrutne. Pokładam jednak ufność w Bożej Opatrzności i mam nadzieję, że nie wpadnę w otchłań kusiciela.'' (Ojciec Pio, oprac. Irena Burchacka, Warszawa 1986, s. 26.).
Warto również powołać się na świadectwo jednego ze współbraci zakonnych O. Pio, mianowicie na świadectwo O. Alberto d'Apolito, który widział i słyszał, jak demony nękają stygmatyka:
''My, braciszkowie, bywaliśmy często budzeni ze snu w środku nocy przerażającym odgłosem rzucanych mocno łańcuchów, zgrzytem żelaza, krzykami i jękami dochodzącymi z celi numer 5, w której przebywał O. Pio. Chłopcy naciągali kołdry na głowy, drżąc ze strachu. O. Pio, pragnąc ich uspokoić, zapewniał, że demon nie będzie ich dręczył ani nie zrobi im nic złego, że całą złość i nienawiść kieruje ku niemu. Raz jeden z chłopców rzekł, chcąc ujść za śmiałka: ''Gdyby mi się ukazał, przegoniłbym go precz''. Na to O. Pio: ''Nie wiesz co mówisz. Gdybyś ujrzał demona, umarłbyś z przerażenia.'' (Tamże.).
Pewnego razu zdarzyło się, że demon obsiedliwszy ciało opętanej dziewczyny publicznie, w obecności licznie zgromadzonych wiernych, którzy czekali na odprawienie przez O. Pio Mszy św., szczycił się, iż minionej nocy tak dotkliwie uderzył zakonnika, iż ten nie będzie miał siły przyjść do kościoła. Jak potwierdzili to świadkowie, współbracia zakonni stygmatyka, fakt taki istotnie miał miejsce i od owego pobicia musiało upłynąć kilka dni, by O. Pio mógł znów podjąć swoje normalne obowiązki kapłańskie.

***
Wielka święta, jaką była Katarzyna Sieneńska, także doświadczała napaści ze strony złych duchów. I to zarówno w sferze psychicznej, jak i fizycznej, o czym można dowiedzieć się z jej biografii, która wyszła spod pióra jej spowiednika O. Rajmunda z Kapui. 
Katarzyna była atakowana niezmiernie ciężkimi pokusami, myślami natrętnymi i koszmarami nocnymi. Demony ukazywały się jej także i w postaci widzialnej, unosząc się w powietrze, pokazując jej i mówiąc rzeczy obrzydliwe.
Broniąc się przed owymi napaściami diabelskimi, św. Katarzyna czyniła ostrą pokutę, biczując się, opasując żelaznymi łańcuchami i pozbawiając snu. Ale niewiele to pomagało. Demony, nieraz w bardzo wielkiej liczbie, unosząc się w powietrzu, przybierając przerażające postaci, naśmiewały się z niej, albo przeciwnie - użalały się nad nią, mówiąc:
- Czemu tak nędzne życie prowadzisz? Znęcając się nad własnym ciałem, co najwyżej możesz je o śmierć przyprawić. Nie myśl sobie, że dasz radę wytrzymać w tak srogiej pokucie. Lepiej dla ciebie będzie, kiedy to wszystko porzucisz, zanim samą siebie zamordujesz. Jeszcze masz dość czasu! Jeszcze możesz dobrze użyć świata! Młodaś jeszcze! Żyj jak inne dziewczęta! Idź za mąż i wychowuj dzieci. Przyczyniaj się do rozmnażania rodzaju ludzkiego!
Na owe jawne pokusy święta zupełnie nie reagowała, nie odpowiadając demonom i nie wdając się z nimi w żadne dysputy. Bywało jednak, że ponad miarę udręczona, traciła już siły psychiczne, i wtedy modliła się tymi słowy:
- Ufam Panu Jezusowi Chrystusowi, a nie samej sobie!
Wówczas przerażające widzenia ją opuszczały i doznawała ulgi. (Żywot przedziwny świętey dziewice KATHARZYNY SENENSKIEY, przez wielebnego oyca Raymunda Kapuana, Generała Zakonu Dominika S. na ten czas Spowiednika tey ś. Panny napisany, y od niegoż, THEOLOGIA MYSTICA, nazwany, iż taiemne nauki Boskie w sobie zamyka. Z łacińskiego na polskie przez X. Symona Wysockiego, Societetis Iesu, przełożony, y tu y owdzie potrosze skrocony, w Drukarni Mikołaja Loba, Kraków 1609, s. 101 – 103.).
Kiedy nie skutkowały pokusy, widziadła i natrętne namowy, czart używał względem św. Katarzyny przemocy fizycznej.
Pewnego razu, w obecności licznych wiarygodnych świadków, diabeł wrzucił świętą w środek płonącego ognia. Gdy przerażeni świadkowie usiłowali ją czym prędzej stamtąd wydobyć, lękając się o jej życie, ona z uśmiechem mówiła:
- Nie bójcie się, szatan to sprawił, ale żadna krzywda mnie nie spotka.
Po czym nietknięta przez ogień ani na ciele, ani na ubraniu, wyszła zeń.
Drugim razem przytrafiło się, że gdy leżała chora w łóżku, ustawiono obok niej dużą glinianą donicę, napełnioną żarzącymi się węglami, aby świętej było ciepło, diabeł z całej siły pchnął jej głowę w ową donicę, że padając twarzą w węgle, uderzyła z taką siłą, iż naczynie roztrzaskała się na kawałki. I tym razem z opresji owej wyszła bez szwanku. (Tamże, s. 138 – 139.).
Świadkowie potwierdzili również, iż widzieli na ciele świętej rany, ślady i blizny od uderzeń zadawanych jej przez duchy nieczyste, oraz że w roku jej śmierci dało się słyszeć głosy straszliwe, wołające:
- O przeklęta! Dotychczas wszędzie nas i zawsze prześladowałaś, ale wreszcie przyszedł czas, że teraz my wypędzimy życie z ciebie!
I przy tych słowach jakieś niewidzialne ręce zadawały jej bolesne razy. A męka ta trwała przez kilka tygodni, aż do samego dnia jej śmierci. (Tamże, s. 408 – 409.).
Przeważnie tak się dzieje, że dusze szczególnie miłe Bogu, które doświadczają napaści szatańskich, srodze cierpiąc z tego powodu, mają równocześnie wielką władzę nad złymi duchami, które wyrzucają z ciał osób opętanych.
Święta Katarzyna również tę władzę nad demonami posiadała i wiele osób spod wpływu mocy ciemności w imię Jezusa uwolniła.
***
Wróćmy po raz kolejny do postaci, sługi Bożej, siostry Józefy Menendez, zakonnicy która zmarła 1923 roku, a jej proces beatyfikacyjny jest w toku.
Opisy tego, co Szatan wyczyniał z ową kobietą, gdyby nie pewność, że świadectwa jej współ-sióstr, które na własne oczy widywały, co się z nią działo, są absolutnie uczciwe, można by uznać je za przejaw bujnej wyobraźni, tak to wszystko wygląda fantastycznie. Udręki jednak były prawdziwe, a ponieważ doświadczała mąk nadzwyczaj okrutnych, trzeba podziwiać jej wytrzymałość i samozaparcie.
Szatan dręczył ją na najrozmaitsze sposoby, szczególnie przecież upodobał sobie fizyczne znęcanie się nad zakonnicą. Siostra Józefa była ustawicznie dotkliwie bita po całym ciele. Zły duch przeszkadzał jej w modlitwie, bardzo często nie pozwalał wchodzić do kaplicy klasztornej, lub - o ile się już tam znalazła - wyciągał ją gwałtem na zewnątrz.
Albo też - a działo się to wszystko na oczach innych zakonnic - porywał ją (co wyglądało w ten sposób, że Józefa naraz znikała) - by po dłuższym, bądź krótszym czasie porzucić ją w którymś z rzadka uczęszczanych, lub trudno dostępnych zakamarków klasztoru. Przez długi czas działo się to każdego dnia.
Innym z prześladowań diabła było palenie żywym ogniem ciała Józefy. Przełożona i współsiostry widziały, jak ni stąd ni zowąd ubranie Józefy stawało w płomieniach, a ciało pokrywało się głębokimi oparzeliznami.
W tym samym czasie udręczona kobieta doznawała dodatkowo katuszy innego rodzaju, katuszy duchowych, bowiem objawiał się jej sam Szatan pod najrozmaitszymi postaciami, od postaci Jezusa poczynając, poprzez rozmaite zwierzęce kształty, a na posturze najbardziej przerażającej i odrażającej - ludzkiej postaci - kończąc, kusząc ją i namawiając na najrozmaitsze sposoby do odstępstwa od Prawdy i Miłości. Podsuwał też wówczas myśli plugawe i bluźniercze, które nie opuszczały jej przez długie godziny, a nieraz nawet dnie i noce.
Bywała też porywana do piekła, gdzie cierpiała niewyobrażalne wprost męki ognia, smrodu, rozpaczy, musząc wysłuchiwać zawodzeń, wycia, ryków, obelg, bluźnierstw i przekleństw potępionych. W owym miejscu katuszy nie doświadczała jedynie nienawiści, choć czuła się opuszczona i pozbawiona miłości, zatracając jednocześnie poczucie czasu, tak iż sądziła, że jej pobyt w czeluściach piekielnych trwa w wieczności. Jak wynika z jej słów, do otchłani boleści i rozpaczy była przenoszona ponad sto razy! (L.G. de Ségur: Piekło. Czy istnieje? Czym jest?, Wrocław 1993, [w:] Dodatek. Wybór tekstów pod redakcją Walentego Barczaka, s. 77 – 110).
Jedno z uprowadzeń diabelskich siostra Józefa opisuje tak oto: ''... wleczono mnie przez długą drogę pogrążoną w ciemnościach. Ze wszystkich stron słyszę straszliwe krzyki. W ścianach tego wąskiego korytarzyka, znajdowały się zagłębienia jedne na przeciw drugich, skąd wychodził dym niemal bez płomienia, a zapach jego był nieznośny. Stąd też głosy potępionych miotały różnego rodzaju bluźnierstwa i brudne słowa. Jedni przeklinali swe ciało, drudzy - swych rodziców. Inni wyrzucali sobie, że nie korzystali ze sposobności i ze światła, aby porzucić zło. A wreszcie była to wrzawa pełna wściekłości i rozpaczy.
Wleczono mnie przez to przejście, w rodzaju korytarza, który nie miał końca. A potem otrzymałam tak gwałtowne uderzenie, że zgiętą we dwoje, wepchnięto mnie do jednej z tych nisz. Czułam się jakby ściśnięta między rozżarzonymi igłami. Naprzeciw i obok mnie przeklinały mnie dusze i bluźniły. To sprawiało mi najwięcej cierpienia... Ale, co nie może być porównane z żadną katuszą, to udręka duszy widzącej, że jest odrzucona przez Boga...
Zdawało mi się, że spędziłam długie lata w tym piekle, a przecież trwało to tylko sześć do siedmiu godzin... Nagle szarpnięto mnie gwałtownie i znalazłam się w ciemnym miejscu, gdzie szatan, uderzywszy mnie zniknął i zostawił mnie wolną... Nie potrafię wypowiedzieć, co czułam w duszy, kiedy zdałam sobie sprawę, że żyję jeszcze i że mogę miłować Boga (...)
Widzę jasno, że wszystkie cierpienia świata są niczym w porównaniu z bólem, jaki sprawia świadomość, że już więcej nie można miłować, gdyż tam oddycha się tylko nienawiścią i pragnieniem zatracenia dusz...'' (L.G. de Ségur: Piekło..., s. 96 – 97.).

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

					

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (1)

CZĘŚĆ PIERWSZA KWADROLOGII

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (1)

Przeszłość – to jest dziś,

tylko cokolwiek dalej.

Nie jakieś tam coś, gdzieś,

gdzie nigdy ludzie nie bywali.

Cyprian Kamil Norwid

PROLOG

Piękna kobieta o smagłej cerze – ni to Indianka, ni Europejka, taka, którą Meksykanie zowią Morenita, stojąca na szczycie góry spoglądała na wielkie, wspaniałe, urzekające miasto rozciągające się u jej stóp. Miasto budziło podziw. Ogromne, przecudne, zbudowane na obszernej wyspie rozłożonej pośrodku jeziora Texcoco, wgryzające się w toń jeziora pływającymi sztucznymi trzcinowymi wysepkami-ogrodami. Od miasta ku brzegom, ku stałemu lądowi, prowadziło kilka grobli. Był to bajecznie bogaty Tenochtitlan, stolica imperium Azteków.

Gwarne było i ludne, zasiedlone przez ponad dwieście tysięcy mieszkańców… Pełne zasobnych domów, pałaców i świątyń. Rezydował tu cesarz, a był nim podówczas Montezuma II1. Władca świecki i najwyższy kapłan zarazem.

Kobieta stała nieporuszona, tylko łagodny wiatr szarpał lekko kosmykiem jej ciemnokasztanowych włosów, który niesfornie wysunął się spod brzegu ciemnobłękitnego płaszcza obszytego ciężką złotą lamówką, który miała narzucony na głowę niczym welon. Płaszcz okrywał suknię w kolorze delikatnego różu zdobną kwiatami, a przepasaną w talii szarfą czarną, jak to u indiańskich ciężarnych mężatek było w zwyczaju.

Naraz, skądś zza rozłożystego i dość pokracznego drzewka jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych kremowobiałych kwiatach, rosnącego niedaleko potężnego świętego drzewa ceiby2, gęsto pokrytego różowym wonnym kwieciem, a wspierającego kolosalny pień na deskowatych korzeniach podporowych, drzewa zwanego przez tubylców pochote albo yaxché, wysunął się mężczyzna. Cerę, choć również smagłą, miał jednak zdecydowanie jaśniejszą niż kobieta, w której stronę zmierzał, przedzierając się przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi, która nie wiadomo skąd się wzięła w tym miejscu, bo to nie były jej ojczyste strony, więc zapewne musiał ją ktoś przywieźć i celowo tu zasadzić, oraz rosnącej w cieniu tej pierwszej, szałwi wieszczej, która również nie była tutejszą rośliną3, obydwie owe krzewinki wydzielały upajające i odurzające aromaty, a to, że tu się znajdowały, mogło wskazywać tylko na jedno – mimo iż okolica była dzika i nie wyglądała na zbyt często odwiedzaną, sądząc po ledwie zarysowanej w chaszczach wąziuchnej ścieżynie, musiała posiadać charakter sakralny. Mężczyzna ubrany był w czarny płaszcz uszyty z najdelikatniejszej tkaniny bawełnianej, narzucony na gołe ciało i przepasany czymś w rodzaju powroza uplecionego z surowych włókien agawy. We włosach, nad lewym uchem, niczym zastygła stróżka krwi zwieszało mu się karmazynowe pióro świętego kwezala4.

– Podziwiasz moje królestwo? – zagadnął kobietę.

– Twoje, Quetzalcoatlu?

– A i owszem. Moje. Czyż nie jestem księciem tego świata? Bogiem tego świata? Patronem wszelkiej wiedzy, nauki, sztuki, rzemiosła, stanu kapłańskiego? Czyż nie do mnie przynależy Gwiazda Zaranna, Jutrzenka? Czyż nie jestem pierzastym wężem? Panem grzechotnikiem przystrojonym w pióra kwezala i ary? Czyż nie jestem władcą wichru? Czyż nie jestem panem deszczu? Czyż nie władam światem z centrum mojego wspaniałego miasta Cholula, gdzie ze szczytu poświęconej mi piramidy spadają tysiące i dziesiątki tysięcy trupów? Gdzie na moją cześć tryska krew przeobficie, gdzie wyrywa się gorące i bijące jeszcze serca z ludzkich piersi? Czy to nie tam żywych ludzi obdziera się skóry i czyż kapłani nie ubierają się w te skóry, by modlitewnie tańczyć na moją cześć? Czyż to nie tam wyrywa się paznokcie maleńkim dzieciom, kiedy kraj dotyka susza, by ich płacz, by ich łzy przebłagały mnie, iżbym zesłał deszcz, który napoi ziemię, a ta wyda plon złocistych kukurydzianych kaczanów, pękatych strąków fasoli, pomidorów o delikatnym miąższu, mięsistych owoców papryki, złotych jagód uchuva5, bulw ziemniaczanych i nie będzie głodu i smutku, a sytość i radość? Widzisz? Kto jest potężniejszy ode mnie? Kto mnie pokona? Kto by się zresztą ośmielił?

– Ja.

– Ty??? A kimże ty jesteś?… Cóż ty możesz?… Kobieto… – słowa te wypowiedział z nieskrywaną pogardą.

– Twierdzisz, żeś jest bogiem, a nie rozpoznałeś mnie?

Quetzalcoatl cofnął się o krok i teraz wyjątkowo bacznie zlustrował pytającą, zamilkł na chwilę, a potem nieswoim głosem zapytał:

– A jakie jest twoje imię? Zdradzisz mi je?…

– Coatlaxopueh.

– Coatlaxopueh… Ta, która zmiażdży węża… – Quetzalcoatl aż skulił się ze strachu i wyszeptał w przerażeniu. To ty… Lecz przecie nie tak do tej pory się ukazywałaś… Pani Coatlaxopueh… Dziewico-Matko… – zawiesił głos, a potem nieomal krzyknął: – Ale ja nie poddam się bez walki. Nie poddam!…

– Przegrasz… starodawny wężu… morderco i łgarzu, wiesz o tym doskonale…

– Może jako Pierzasty Wąż przegram batalię. Tę tutaj. Ale jako diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio6, bo tak się teraz nazwę – dla nowych panów, dla nowych władców tego czasu i tego wymiaru – popróbuję jeszcze sił. I pewnie nie raz się spotkamy. Chociaż, przyznam to szczerze, wolałbym cię już nigdy więcej nie oglądać.

Dopowiedziawszy tych słów, Pierzasty Wąż gwałtownie cofnął się w chaszcze, a potem oddalił śpiesznym krokiem, kierując się w stronę miasta. Jeszcze tylko przez krótki czas słychać było trzask uschłych gałązek, łamanych jego stopami, a potem wszystko ucichło. Ptaki zaś, które zamilkły, gdy się tu pojawił, znów zaczęły śpiewać.

* * *

Letni dzień roku Pańskiego 1517 szarzał i ciemniał spowijany delikatną opończą zmierzchu.

Francisco Hernández de Córdoba7, hiszpański hidalgo, postawny, prosty niczym świeca, szeroki w barach i wąski w biodrach, o twarzy pociągłej, pokrytej czarnym zarostem i dość krótko przyciętych włosach, stał wsparty o burtę karaweli i wpatrywał się w horyzont, na którym majaczył zarys lądu.

Oto właśnie przecierał nowy szlak morski wiodący od Antyli do nieznanego wcześniej Jukatanu…

* * *

Poranek 31 października 1517 roku był szary, zimny, zamglony nieco i przesycony mikroskopijnymi kropelkami wody. Katolicki niemiecki zakonnik w augustiańskim habicie energicznie wywijał młotkiem. Jeszcze jedno, ostatnie uderzenie, wbity ostatni gwóźdź i na drzwiach kościoła zamkowego w Wittemberdze odznaczył się jasną prostokątną plamą dokument, który wówczas może nie wydawał się zbyt ważny, bo też i nikomu by do głowy nie przyszło, jakiej to rewolucji i kościelnej i z czasem społecznej da on początek.

Mnichem z młotkiem był wielebny ojciec doktor Marcin Luter, OSA, a owym dokumentem jego słynne 95 tez, zwanych potocznie przeciw odpustom.

Lecz w głowie Lutra wylęgły się i inne poglądy, te odpusty, czy raczej publiczne wystąpienie przeciwko nim, to było już tylko ostateczne przekroczenie granicy, przed której przekroczeniem wcześniej się wzdragał i rozpoczęcie rozgłaszania nauk, jakich do tej pory żaden chrześcijanin nie odważyłby się głosić. Ba! Nie tylko chrześcijanin, ale i wyznający dualizm gnostyk! Żaden bogomił, żaden albigens! Żaden „pełnokrwisty” manichejczyk8 nawet!

Doktor Luter wszelako się odważył, oznajmiając:

„Nie życzę sobie, iżby ktokolwiek naukę moją osądzał – ni ludzie, ni też i wszyscy aniołowie. Albowiem pewien jestem i chcę także przez tę naukę swoją, iżbym był nie tylko waszym, lecz również i aniołów sędzią… Tedy więc, kto mojej nauki nie przyjmie, ten niech nie stanie się błogosławionym, a to dlatego, iż moja nauka boska jest, nie moja. Dlatego też i sąd mój jest również boski, a nie mój”9.

A ponieważ owa nauka była – jak twierdził – boska, to bez szemrania należało przyjmować wszystko, co głosił ów niemiecki doktor w augustiańskim habicie.

Nielicho musiał zaskoczyć i zwolenników i oponentów, kiedy ujawnił się i z takim poglądem, że:

Bóg nie może być Bogiem; On najpierw musi stać się diabłem… Muszę przyznać boskość diabłu na krótką godzinę i niech szatańskość będzie przypisana do naszego Boga. Ale to wczesne dni jeszcze. W końcu rzeczywiście możemy powiedzieć: Jego dobroć i sprawiedliwość trwa nad nami10.

A zatem? Z Szatana wyewoluował Bóg? Więc to Szatan jest tym Odwiecznym? Pierwotnym? Pierwszym i Przedwiecznym? Ale czy przeistaczając się w Boga, przestał być Szatanem? Bo skoro tak, to…

…żaden grzech nie może mi zaszkodzić… Grzech nie może cię oderwać od Niego [Chrystusa], nawet jeśli cudzołożysz sto razy dziennie i tyleż morderstw popełniasz…11 Czyż bowiem i sam Jezus nie cudzołożył? Cudzołożył! I to nie raz: Chrystus był cudzołożnikiem: pierwszy raz z kobietą przy studni, gdy było mówione: »Nikt nie wie, co On z nią robi«. Ponownie, z Marią Magdaleną i jeszcze raz z kobietą przyłapaną na cudzołóstwie, którą oddalił tak lekko. Zatem i sprawiedliwy Chrystus musiał przed śmiercią stać się cudzołożnikiem…12

Ta boska nauka nie mogła tedy nie być atrakcyjna… więc boska nauka jęła się szerzyć niczym pożar dotkniętego suszą lasu, i to po całej Europie… a że ani cudzołóstwo, ani morderstwo nie mogło wierzącego oderwać od Chrystusa, to, chociaż i wcześniej niezbyt mocno się przed takimi uczynkami wzdragano, to teraz i cudzołożono i jeszcze więcej mordowano – nader ochoczo, rzec by można.

Uczynki przecie nie miały żadnego znaczenia, albowiem sprawiedliwy z wiary żyć będzie, co akcentował niemiecki doktor w augustiańskim habicie… a ponieważ jego zwolennicy pamiętali i o pozostałej części zdania: jeśli się cofnie, nie upodoba sobie dusza moja w nim13, nie cofali się tedy i cofać się nie zamierzali – w niczym…

A kiedy jeszcze drugi z patriarchów reformacji, zda się jeszcze żarliwszy od Lutra zwolennik wyleczenia chrześcijaństwa z jego półtora tysiąca lat trwającej tradycji i wiary od czasów apostolskich licząc, niejaki Kalwin, jął głosić, że Bóg z góry przeznaczył niektórych do zbawienia, a niektórych skazał na potępienie, to już nikt nie musiał się w niczym krępować – bo i tak niebieskie podwoje stały dla niego otworem… pod warunkiem oczywiście, że został przez Boga wybrany… a jeśli nie został wybrany, to i tak było mu już wszystko jedno…

Jako że jednak nie wszyscy podzielali te światłe i postępowe opinie, więc Europa znów spłynęła potokami krwi…

* * *

8 sierpnia 1535 roku w Genewie zapanowało niezwykłe podniecenie. Zgraja młodzieniaszków, pełna uniesienia, pragnąca zasłużyć się Bogu, podekscytowana wspaniałym kazaniem Kalwina ruszyła na miasto.

– Do najbliższego kościoła! Gdzie najbliższy papistowski kościół14? – słychać było ich krzyki i nawoływania.

– Jest, jest!

– Wyrąbać drzwi!

Lecz wyrąbywać ich nie było potrzeby. Stały otworem.

Gromada młodzieniaszków wpadła do środka, ale gdy przeszli przez kruchtę i znaleźli się w nawie, mimo wszystko zatrzymali się onieśmieleni. Powaga i dostojeństwo wieków, pełgający czerwonawo płomyk wiecznej lampki i ta cisza, cisza wręcz paraliżująca.

Krótko to jednak trwało. Jeden z napastników ruszył ku prezbiterium.

– Chodźcie, nie ma się czego bać!

Inni ruszyli za nim.

Kopniakiem otworzył zamknięte na zasuwkę drzwiczki balustrady, przy której wierni komunikowali15, w kilku susach dopadł ołtarza, rozbił drzwiczki tabernakulum, z pozłocistej puszki na ołtarzową mensę wytrząsnął Najświętszy Sakrament, sam nabrał pełną garść komunikantów i zachęcił innych, by poszli w jego ślady.

A później, tak jak wpadli do wnętrza, tak i wypadli na ulicę – nieomal pędem.

A potem szli jej środkiem, pewni siebie, butni, odważni – bo w tłumie.

– Hej, ludzie! Luuudzie!!! Mamy tu sporo katolickich bogów! Kto ich chce trochę? Nikomu nie poskąpimy!

Ale nie było odzewu.

Któryś z owych zacnych i pobożnych kalwińskich młodzieńców swoją porcję komunikantów rzucił w górę, a wiatr je rozniósł. Pospadały na ziemię niczym ogromne śniegowe płatki.

– Nie marnuj tego dobra, lepiej niech ktoś z niego skorzysta! – zaprotestował jeden z kompanów. – O! Spójrz, może on?

Pod nadjedzonym liszajami grzyba murem kamienicy siedział bezdomny wynędzniały pies. Zaczęli go wabić. Pies w pierwszej chwili próbował się ratować ucieczką, ale otoczony ze wszystkich stron nie miał na to szansy. Dał za wygraną, bezradnie tylko szczerzył wykruszone ze starości i niedożywienia zęby. Wtedy jeden z najbardziej gorliwych w swej wierze młodzieńców, przykucnął przed nim i wprost przed pysk cisnął mu zabrane z kościoła hostie.

– Na! Żryj!

Było ich dużo. Bardzo dużo. Kilkadziesiąt. Pies nieufnie obwąchał ów dziwny Chleb, a potem ostrożnie, jakby z niejakim nabożeństwem, delikatnie zbierając językiem, zjadł to, co przed niego rzucono. I po raz pierwszy od wielu, wielu tygodni poczuł się szczęśliwy i syty… Zaskomlił radośnie i, zległszy na ziemi, wsparł łeb na łapach i przymknął powieki…

* * *

Rześki ranek 20 sierpnia 1566 roku zapowiadał bardzo upalny dzień. Mrowie protestanckich mieszkańców Antwerpii w religijnym zapale wędrowało przez miasto, wznosząc wrogie antypapieskie okrzyki, szukając pretekstu, aby pobić, a jeszcze lepiej zakatować na śmierć jakiegoś katolickiego klechę, ale miasto wyglądało na wyludnione. Trzeźwiejsi i rozsądniejsi mieszkańcy poukrywali się w domach i bali się nawet zerkać przez okna. Protestantów jednakże rozsadzała energia i ogromne pragnienie przypodobania się Bogu. I oto naraz na ich drodze znalazła się cudowna niczym senne marzenie, ogromna świątynia. Katolicka!

– Katedra… Tfu… Najświętszej Maryi Panny… Tfu!

Jakiś dryblas o czerwonym od opilstwa, nalanym pysku i nieomal filetowym nosie, perorował zawzięcie, wygłaszając swoje mądrości do zebranego wokół niego tłumu, równie zajadłych, co i on sam, prymitywnych ludzi. Bluźnił przy tym, przeklinał i potrząsał solidną dębową pałą, którą dzierżył w garści.

– Czy my, kur…, pozwolimy, żeby coś, kur…, takiego, to siedlisko papistowskich, kur…, diabłów, ściągało nędzę i Boskie, kur….., przekleństwo, na kur…, nasze, kur…, sławne miasto, kur…?

– Nie! – ryknął tłum. – Nie! Niedoczekanie ich!

– Więc co nam, kur…, czynić trzeba? – zakrzyknął dryblas, a, iż zakrzyknął tak głośno, że aż mu gardło odmówiło posłuszeństwa, musiał je od razu przepłukać winem, co też i uczynił i, nie skąpiąc sobie, pociągnął tęgi łyk, a potem drugi i trzeci. Wino było dobre, mszalne, zrabowane onegdaj w zakrystii, któregoś z wcześniej sprofanowanych kościołów.

– Spalić! Spalić! – wrzeszczeli ci najgorliwsi.

– Nie! Budynek zająć, a tylko bałwany powyrzucać! – wrzeszczeli inni.

Ostatecznie opinia tych drugich zwyciężyła.

Solidne dębowe drzwi katedry ustąpiły pod ciosami, rozpękły się na kilka części i rozwarło się wejście dla dzikiego tłumu. A ów rzucił się w kierunku wielkiego ołtarza, nad którym wisiał ogromny krucyfiks z rozpiętym na nim Chrystusem Panem, zaś po lewej i prawej jego stronie mniejsze krzyże, na których wisiało dwóch łotrów. Tych ostatnich nie ruszano, widać bliżsi byli sercom pobożnych protestantów, niźli ów Pan Jezus gwoździami do Drzewa przybity. Nie darowali Mu, zarzucili powróz na szyję i zwalili na posadzkę, a potem rzucili się na Niego, z czym kto miał – z drągami, siekierami, kamieniami, młotami i tłukli, i walili, i cięli, aż rozpadł się w drzazgi, a potem i te drzazgi deptali stopami, jakby chcąc je zetrzeć na pył. A dwóch łotrów spokojnie, z wysokości, przyglądało się tej nabożności. Temu przydawaniu chwały Bogu. Temu zacnemu czynowi gorliwych Jego czcicieli.

Gdy jedni zajmowali się unicestwianiem krucyfiksu, inni wydarli drzwiczki do tabernakulum, z puszek i cyboriów wytrząsnęli na podłogę konsekrowane hostie i komunikanty, deptali stopami i na nie pluli. Naczyń liturgicznych, a jakże, nie potrzaskali bynajmniej, a pochowali za pazuchy i do worów. Cóż, wszak były one ze szlachetnych kruszców, to nie godziło się z nimi źle obchodzić, a nie daj Boże, uszkodzić, iżby nie straciły na wartości, bo Żyd mógłby za nie zapłacić tylko cenę kruszcu, a nie wyrobu…

Jeszcze inni zaś wdarłszy się do zakrystii, powywlekali z szuflad komód i kredencji16 pyszne, złotem i srebrem tkane bądź haftowane ornaty, kapy, dalmatyki, welony kielichowe, ubierali się w nie i z wrzaskiem obłąkańców biegali po ulicach.

Jakiś filut i żartowniś poupychał trochę konsekrowanych komunikantów po kieszeniach i wypatrzywszy stadko gołębi, karmił je nimi… Zasłyszał był bowiem, że ongiś jakiś pobożny niemiecki luteranin karmił hostiami swoją papugę.

Tego dnia bez wątpienia była wielka radość w niebie i sam Pan Bóg klaskał w dłonie z ogromnej uciechy. A już szczególnie się uradował, gdy jakiemuś przypadkowemu przechodniowi, który nie chciał się przyłączyć do tych gorliwych chrześcijan, wybito wszystkie zęby i skopano go po nerkach, aż zamiast moczu oddał krew…

Marzyło się pobożnym mężom, aby złowić jakąś zakonnicę, iżby ją zgwałcić, ale tego dnia nie mieli szczęścia do zakonnic… Pech jakiś, czy coś?…

Na koniec, bo zmierzch nadchodził, pomyślano i o modlitwie, więc zaczęto śpiewać psalmy na ponurą nutę…

* * *

Jak psy wściekłe, jak zajadłe brytany, gryźli się między sobą członkowie protestanckich denominacji. Luteranie nienawidzili kalwinistów, kalwiniści luteran, jedni i drudzy antytrynitarzy17, a najsławetniejszego z tych ostatnich, Miguela Serveta18, kazał spalić na stosie nie byle kto, bo sam Kalwin przecie! Ale oni wszyscy w jednym byli zgodni – w nienawiści do katolików. Czemu dawali wyraz w napaściach na ludzi, bezczeszczeniu świątyń, profanacjach, bluźnierstwach i znieważaniu wszystkiego, co do tej pory uważane było za święte.

Katolicy byli tymczasem w wyraźnej defensywie. W krajach urzędowo protestanckich musieli się kryć lub ponosili śmierć męczeńską, w innych, jak choćby we Francji, kalwińscy protestanci – hugenoci, śmiało i bez zahamowań, z jakąś diabelską zajadłością, prześladowali katolików, burzyli kościoły, klasztory, a nawet – nie wiedzieć czemu – szpitale, które przecie i im samym służyły. Lubowali się w mordach popełnianych na zakonnikach i gwałceniu zakonnic. Tak! Ci sami hugenoci, których się daje za przykład katolickiego okrucieństwa i nietolerancji. Na domiar szczycili się tymi czynami.

Aż wreszcie… nadeszła noc krwi i grozy…

Hugenockie poczynania – hugenockie mordy, hugenockie bluźnierstwa i świętokradztwa, katolickie odpowiedzi na nie – nie mniej okrutne, ale w początkowej fazie konfliktu nie aż tak okrutne. Inaczej bowiem jest, gdy ktoś się broni przed agresorem, a inaczej, gdy sam tym agresorem się staje.

Francja pogrążona w chaosie, niepewność, co dalej będzie z państwem, niechęć protestantów do domu panującego, pogłębiająca się nienawiść mogąca Francję ostatecznie doprowadzić do ruiny, szczególnie gdyby – tak, jak tego pragnęli hugenoci – udało się sprowokować króla do wojny z Hiszpanią. To wszystko ani nie wyglądało, ani nie wróżyło dobrze.

A hugenoci rośli w siłę. W większości miast, szczególnie tych dużych, liczących się, nie mieli co prawda przewagi, lecz w mniejszych, w miasteczkach i na wsiach, sytuacja wyglądała już inaczej. Ich liczba rosła – było ich w kraju kilkaset tysięcy i przybywało, a w miarę, jak ich siła rosła, rosła też i bezczelność, a szczególnie ciekła im ślinka na zawładnięcie Paryżem. Nie byli to bowiem anieli w ludzkiej skórze, jak to później oświeceniowi prorocy i wszelkiej maści lewactwo wmówiło tak zwanym ludziom, inaczej masom, niegdyś określanymi prostymi, trafnymi słowy: pospólstwem, gawiedzią, czy też jeszcze trafniej – motłochem.

Ale król, chociaż pozostający pod dużym wpływem admirała Gasparda de Coligny19, protestanta, którego nawet wyjątkowo zaszczycał, nazywając go ojcem, nie miał raczej zbyt wiele do powiedzenia, więc choćby i przejawiał wolę, iżby mocniej poprzeć kalwinistów, nie bardzo dysponował taką siłą, by to przeprowadzić. Ponad królem, chociaż nie formalnie, to przecież faktycznie, stała jego matka, Katarzyna Medycejska ciesząca się zdecydowanie złą sławą.

A ona nie życzyła sobie bynajmniej żadnych wojen, wręcz przeciwnie, na rękę by jej było uspokojenie nastrojów w królestwie i osiągnięcie równowagi między katolikami a hugenotami.

Katoliczką była tylko z nazwy, naprawdę chrześcijaństwo, w jakimkolwiek wydaniu, raczej jej nie obchodziło. Miała za to niepohamowane ambicje zdobycia królewskiego tronu dla każdego ze swych dzieci i prowadziła własną twardą politykę zmierzającą w tym kierunku.

Do tego zaś potrzebowała pokoju, nie zaś wojny, albo, jeśli na pokój nie mogła liczyć… wyeliminowania przeciwnika, wyrugowania go ze sceny politycznej.

To było dla niej ważne, a nie, w co kto wierzy. A niechby i wierzył w kopkę siana, póki nie zagrażał jej planom oraz interesom dynastycznym, to mógł sobie wierzyć…

Franciszek II i Karol IX zasiadali po kolei na tronie Francji, trzeci z braci podle starszeństwa, Henryk, raczej nie miał widoków na koronę, no, chyba żeby i Karol IX umarł przedwcześnie i bezpotomnie, ale na to przecie liczyć nie można było.

Zatem katolicka władczyni, królowa-matka Katarzyna, chciała go najpierw ożenić z protestancką królową Anglii, Elżbietą Tudor, nie bacząc na to, że byłby wówczas zmuszony przejść na protestantyzm, a kiedy nic z owych planów nie wyszło, próbowała osadzić go na tronie Algierii, co byłoby równoznaczne, gdyby się owo zamierzenie powiodło, z przejściem przez Henryka na islam. A kiedy i tego nie udało się przeprowadzić, zaczęła się starać dla niego o tron polski, a w Polsce musiałby być katolikiem…

Taki to właśnie katolicyzm fanatyczny i bezkompromisowy, jak się można dowiedzieć z licznych opinii protestanckich, a i nie tylko protestanckich także, tak zwanych historyków, panował na paryskim dworze Walezjuszy.

Lecz to, że chrześcijaństwo – w żadnym wydaniu, ani ortodoksyjnym, ani heterodoksyjnym – nie miało dla Katarzyny żadnego znaczenia, nie oznacza bynajmniej, iż w nic nie wierzyła, o nie, była bowiem żarliwą wyznawczynią innego kultu. Jakiego? O tym będzie później.

Tymczasem, chcąc uspokoić nastroje panujące w królestwie, Medyceuszka wpadła na pomysł, iżby swoją jedyną córkę Marguerite, po naszemu Małgorzatę, de Valois, zdrobniale nazywaną Margot, wydać za hugenockiego króla Nawarry, Henryka.

Była co prawda potrzebna do tego dyspensa papieska, jako że Henryk był nie tylko innej wiary, ekskomunikowanym heretykiem, ale na dodatek także i krewniakiem Margot, lecz Katarzyna ową dyspensę lekceważyła.

Podobnie lekceważyła ją Margot, no i narzeczony, król Henryk też, ale przynajmniej w jego przypadku nie może budzić to zdziwienia ani potępienia, albowiem uważał papieża rzymskiego za antychrysta.

Co więc postanowiono, to i przeprowadzono.

Mimo drobnej przeszkody, jaką była śmierć matki pana młodego, która ślub odsunęła nieco w czasie, to przecie plan Katarzyny się ziścił. I chociaż kontrakt ślubny podpisano już w kwietniu, to oficjalne zaręczyny nastąpiły dopiero 17 sierpnia 1572 roku, zaś sam ślub w dzień później, 18 sierpnia.

Dziwaczne to było widowisko, albowiem ceremonia, po zapewnieniu kardynała Karola de Bourbon, wuja pana młodego, iż dyspensa papieska lada chwila dotrze do Paryża, w co on udawał, że wierzy, bo inaczej nie mógłby legalnie Henrykowi i Margot udzielić ślubu, odbyła się nie w kościele, ale na placu przed nim, konkretnie przed paryską katedrą Notre-Dame.

A czemu tak? Ano, bo gorliwy protestant, hugenot, Henryk z Nawarry zdecydowanie odmówił wejścia do świątyni i uczestniczenia we Mszy. Sumienie mu na to, jak twierdził, nie pozwalało.

Zatem młodą parę jęto wiązać węzłem małżeńskim na placu przed katedrą. Henryk podczas ceremonii ślubnej nie robił już żadnych trudności, natomiast Margot i owszem.

Śmierdziało jej owo polityczne małżeństwo bardzo – to w przenośni. Śmierdział jej też przyszły małżonek – czosnkiem i kozami – a to już bez przenośni. Brzydziła się nim jako mężczyzną. I to okrutnie. Już chyba wolałaby parzyć się z capem niż z nim.

Chyba więc dlatego, gdy kardynał zadał jej rytualne pytanie, czy chce pojąć Henryka za męża, nie odpowiedziała na nie. Milczała. Pytanie ponowił, milczała uparcie.

Ten i ów zaczął chrząkać.

W takiej sytuacji nie wiadomo było, co robić. Pytać po raz kolejny i kolejny, z nadzieją, że w końcu coś powie? A jak nie powie? Pewności nie było.

Plan matrymonialny Katarzyny Medycejskiej ocalił i sytuację uratował książę Henryk, brat Margot i późniejszy król Polski, który w nagłym olśnieniu, stojąc z tyłu, palnął pannę młodą z całej siły pięścią w tył głowy tak, że musiała nią kiwnąć, co kardynał z ulgą odczytał jako znak wyrażający zgodę.

Ślub dobiegł końca.

Po zakończeniu ceremonii nastały dni zabaw, które trwały do 21 sierpnia, a więc, jak na królewskie weselisko, raczej skromnie i krótko.

* * *

Równocześnie z Henrykiem z Nawarry przybyło do Paryża, iżby uczestniczyć w ślubie, całe mrowie hugenotów. Zachowywali się butnie. Jakby dając w ten sposób do zrozumienia, że dzięki owemu mariażowi, odczytywanemu przez wielu, nie ważne czy słusznie, czy nie, za kapitulację katolików przed protestantami, że teraz oni są górą, że trzeba się z nimi liczyć, bynajmniej nie pozornie, ale naprawdę.

Królową Katarzynę ogarnęła wściekłość. Nie dość, iż plan pogodzenia i zjednoczenia Francuzów – katolików i protestantów, wydawał się zagrożony, to i równowaga sił na samym szczycie była zachwiana na korzyść hugenotów.

Stało się to zaraz po zamordowaniu François de Guise20, skrytobójczo, strzałem z pistoletu, przez Jeana de Poltrot21, 24 lutego 1563 roku. A mówiło się przy tym, choć on sam się tego wypierał, że wydarzyło się owo z poduszczenia admirała de Coligny.

Wtedy Katarzyna uznała, że miarka się przebiera i admirał stał się jej solą w oku, paląc je niemiłosiernie.

Nie czuła się panią we własnym państwie. A to Hiszpanie bezpardonowo mieszali się w wewnętrzne sprawy Francji, a to hugenoci coraz wyżej podnosili głowy, a to wreszcie jej syn, jej ukochany Karol IX, zaczął wierzgać i wyrywać się z matczynych pęt, zaraz po tym, jak poślubił Elżbietę Austriacką i, mimo że żona była katoliczką, sam rzucał się w objęcia znienawidzonego protestanta, admirała Coligny’ego, ulegając jego wpływom.

Nie, tak być nie mogło! Jej plany, marzenia, zamierzenia lada moment mogły obrócić się w perzynę. Więc?… Trzeba było zrobić z tym wszystkim porządek! W radykalny sposób! Dość już miała półśrodków, które niczego pozytywnego nie przynosiły. Dosyć!

Coligny… był to, wedle opinii nie tylko hugenotów, ale i katolików, człowiek uczciwy i stateczny… Ale może nie tak do końca? Wypierał się, ale czego innego można się było spodziewać? Że przyzna się do podżegania do skrytobójczego mordu na Gwizjuszu? Że choć nie osobiście, ale to jednak on pokierował ręką Jeana de Poltrot? To by może i przełknęła, ale Coligny wszedł na jej teren, zawłaszczając monarchę. Nie, nie monarchę, bo tak o nim nie myślała, wszak rzeczywistym królem była ona, zatem nie monarchę, ale jej syna!…

Wyrzucała nie raz Karolowi, iż ją zdradził, choć ocaliła go zarówno przed Gwizjuszami, jak i hugenotami, że posadziła go na tronie Francji, a doczekała się wyłącznie niewdzięczności i spiskowania z admirałem. Groziła mu, że wróci do Italii, a jego porzuci na pastwę losu. Lecz Karol, człowiek mocno niezrównoważony, mało się tym przejmował.

Wtedy podjęła decyzję. Kalwiński admirał Gaspard de Coligny będzie musiał zniknąć z tego świata. W sercu Katarzyny zapadł na niego wyrok. Ostateczny i nieodwołalny.

A uroczystości ślubne i zabawy i weselisko, dawały ku temu doskonałą okazję. Można przecież było upozorować wypadek… a w ostateczności, gdyby to nie wyszło – skrytobójstwo.

22 sierpnia Charles de Louviers de Maurevert22, schowany w domu kanonika Villemur, czatował na pojawienie się admirała, który tamtędy zwykł był chadzać. I doczekał się. Wypatrzywszy Colignego na ulicy, po dwakroć wypalił doń z arkebuza. Marny był jednakowoż z niego strzelec. Jedna z kul naderwała bowiem admirałowi palec, druga utkwiła w ramieniu.

Gdy król dowiedział się przy śniadaniu o zamachu, czym prędzej odwiedził poszkodowanego w towarzystwie matki i braci, biorąc ze sobą najlepszego chirurga, którym wonczas uznawano pana Ambroise’a Paré23. Król był wściekły i przyrzekł admirałowi, że znajdzie sprawców i srogo ich ukaże. Skończyło się jednak na słowach. Bo tyle tylko ten król mógł – gadać.

Ranny admirał natomiast, przeczuwając, że zbliżają się jego ostatnie chwile, że wyrok nań już został wydany, błagał władcę, iżby wyzwolił się spod wpływów matki i sam zaczął rządzić Francją.

Na jego nieszczęście owa matka wszystko to słyszała, co zapewne całą sprawę przyśpieszyło…

* * *

Nad Paryżem słońce zachodziło krwawo. W gabinecie Karola IX królowa Katarzyna i jej zaufani siedzieli nieruchomo, w ciszy. Król natomiast nerwowo przemierzał komnatę – od drzwi do jednego z okien i na powrót. Kręcił głową, jakby nie mogąc się pogodzić z tym, co usłyszał z ust matki. A ona poinformowała go, że hugenoci, w tym i Coligny, zawiązali spisek na jego życie.

– Nie, nie i nie! To podłe kłamstwa, to oszczerstwa. Nie! Nigdy w to nie uwierzę! Nigdy!!! Coligny? To jest po prostu niemożliwe!

Katarzyna zaczęła tracić cierpliwość, porwała się gwałtownie z fotela i, zastąpiwszy Karolowi drogę, spojrzała mu głęboko w oczy.

– Wychowałam cię, chroniłam, zapewniłam koronę, ustrzegłam od śmierci z rąk wrogów, a ty mi zarzucasz kłamstwo?! I to kiedy? W jakiej chwili? Wtedy, gdy znów chcę cię ocalić? Synu!…

Katarzyna prawie krzyczała. Król zaś poczerwieniał na twarzy, oczy mu się zwęziły, zaciśnięte wargi zaczęły drżeć. Dłonie zwierał w pięści i rozprostowywał je gwałtownie. Widać było, że z całych sił się hamuje, iżby nie rzucić się z tymi pięściami na matkę. A ona nie przestawała.

I tak się mocowali ze sobą i bez słów i krzycząc na siebie nawzajem. Czas płynął… minęła jedna godzina… druga… aż w końcu król uległ. Nie zdzierżył nacisku, nie wytrzymał napięcia. Rzucił się ku drzwiom, krzycząc:

– Skoro musicie, skoro tylko to was zadowoli, to zabijcie ich wszystkich… Słyszycie? Wszystkich! Niechże ten problem zniknie już ostatecznie! Raz na zawsze! Zamknąć bramy miejskie, aby nikt się nie wymknął!

Królowa i jej zaufani odetchnęli z ulgą.

* * *

Książę Henri de Guise24 ze zgrają żądnych krwi towarzyszy czym prędzej udał się pod dom, w którym leżał ranny admirał. Gwizjusz został na zewnątrz, reszta wbiegła do środka. Kilka sztyletów przebiło pierś de Colignego. Admirał zacharczał, ale po chwili umilkł już na zawsze.

– Co z nim? Co z admirałem? – wołał zza okna Gwizjusz.

– Koniec, panie, koniec.

– Tedy wyrzućcie go na ulicę.

Mordercy powlekli trupa ku oknu i wypchnęli na zewnątrz.

Trup upadł u stóp Gwizjusza, u stóp diuka Henri de Guise, który wreszcie zaspokoił pragnienie zemsty na starym admirale za to, że ów kazał zabić jego ojca… Rachunki wyrównane?… Nie, jeszcze nie…

– Odetnijcie mu głowę i zanieście królowej na dowód, że zadość się stało jej życzeniu – rozkazał.

– A ciało? – zapytał któryś z napastników.

– Ciało? – de Guise wzruszył ramionami. – Ciało? – de Guise kopnął trupa. Zróbcie z nim, co chcecie.

* * *

Śmierć admirała Gasparda de Coligny to był dopiero początek. Ludzie Gwizjusza rozpoczęli polowanie na przywódców hugenockich, a paryski tłum dzielnie im w tym pomagał. Zaskoczeni protestanci prawie nie stawiali oporu. Krew lała się strumieniami, trupy zaścielały ulice. Gwałty i rabunki. Miłosierdzie uciekło z Paryża… mimo zamkniętych miejskich bram…

Kto z hugenotów uszedł żywy z tej rzezi, jaka miała miejsce w noc 24 sierpnia, kiedy to przypadało wspomnienie Apostoła Bartłomieja, ten świętemu mógł był podziękować za to, iż doświadczył cudu…

Oszczędzono życie Henryka z Nawarry, bynajmniej nie dlatego, że był bliskim krewniakiem Walezjuszy, nie dlatego, że był zięciem królowej, bo ta usilnie namawiała córkę, iżby natychmiast wystąpiła o unieważnienie małżeństwa, ale z czystego politycznego wyrachowania, ponieważ jeśliby kazała zaszlachtować i tego Burbona, to Gwizjusze mogliby ponad miarę wzrosnąć w siłę. I co wówczas? Na to pytanie nie potrafiła znaleźć dobrej odpowiedzi, dlatego cuchnący czosnkiem i kozami Henryk przeżył…

* * *

Sytuacja we Francji powoli się uspokajała. Katarzyna koiła nerwy. Jej plany się ziszczały. Nadzieja na tron dla Henryka rosła. Z Polski dochodziły radosne dla niej informacje, bo od kiedy król Zygmunt August zgasł, szanse na tron krakowski dla jej syna stawały się coraz bardziej realne. A kiedy wreszcie posłaniec przybył z wieścią, że dnia 11 maja 1573 roku polscy elektorzy na swego pana wybrali jej Henryka, księcia Angoulême, Orleanu i Andegawenii, mogła wreszcie odetchnąć z ulgą… Przynajmniej na razie…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

11466-1520.

2Ceiba, pochote, yaxché – puchowiec pięciopręcikowy, drzewo kapokowe (Ceiba pentandra).

3Biała szałwia (Salvia apiana) gatunek kalifornijskiej szałwi używanej w rytuałach oczyszczających ludzi, miejsca i pomieszczenia; szałwia boska (Salvia divinorum), inaczej wieszcza, endemit występujący w naturze wyłącznie w niektórych miejscach meksykańskiej Sierra Mazateca – roślina posiadająca właściwości psychoaktywne, wywołujące wizje i inne duchowe doświadczenia. Mazatekowie, po podboju kraju przez Hiszpanów poświęcili tę roślinę Najświętszej Maryi Pannie.

4Kwezal, quetzal (Pharomachrus mocinno), święty ptak pogańskich mieszkańców Meksyku.

5Miechunka peruwiańska (Physalis peruviana).

6Każde z imion i nazwisko to anagramy słów łacińskich i hiszpańskich wskazujące kim jest ta osoba.

71427-1517.

8Gnostyk, manichejczyk, bogomił, albigens – wyznawcy religii opierających się na dualizmie i gnozie, czyli na wierze w dwóch równorzędnych sobie bogów – dobrego i złego oraz wiedzy, przeznaczonej dla wtajemniczonych. Uważający Boga chrześcijan za złego, za stwórcę materii i wszelkiego zła, którego należy zwalczać. Gnostycyzm powstał na Bliskim Wschodzie, manicheizm narodził się w Persji, potem dał początek bułgarskim bogomiłom i oksytańskim albigensom.

9Por.: Wider den falsch genannten geistlichen Stand [Against the falsely named spiritual state], Index verborum, Martin Luther´s German Writings, 1516-1525, Boston College 1999, volume 10 / 2, p. 107), [w:] So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, [w:] Protestant Theology: Martin Luther and Jesus of Nazareth – Contradictions, Theologian No 3, [w:] Internet: http://www.theologe.de/theologian3.htm (dostęp 30 września 2016 r.).

10Wider die stürmenden Bauern [Against the storming peasants] Weimar Edition of Luther’s Writings 18 (Schriften 1525), p. 249 f., źródło: Theologian, Editor Dieter Potzel, Edition N°3: So speaks Martin Luther, so speaks Jesus of Nazareth, Wertheim 1999, English Translation: Wertheim 2001, [w:] http://www.theologe.de/theologian3.htm, version from 10 th May 2016, [dostęp: 11 października 2016].

11Wider die stürmenden Bauern, pp. 357-361.

12Luther’s Works, American Edition, Volume 54, p 154, także: D. Martin Luthers Werke, kritische Gesamtausgabe [Hermann Bohlau Verlag, 1893], vol. 2, no. 1472, April 7 – May 1, 1532, p. 33.

13Z Listu św. Pawła Apostoła do Hebrajczyków, Rozdział 10, wers 38.

14Kościół katolicki.

15Komunikowali – dawna forma: przystępowali do Komunii św.

16Dziś stolik w prezbiterium, na którym ustawia się naczynia liturgiczne, oraz wino i wodę w ampułkach, dawniej rodzaj komody z szufladami w dolnej części, w których przechowywano szaty liturgiczne i nadstawką z zamykanymi szafkami, w których umieszczano naczynia liturgiczne.

17Antytrynitarze – zwolennicy herezji Ariusza (256-336), negujący naukę o Trójcy Świętej, twierdzący, że Bóg istnieje tylko w jednej osobie – dziś najbardziej znanymi w Polsce antytrynitarzami są Świadkowie Jehowy.

18Miguel Servet (1511-1553) – heretycki teolog, przeciwnik dogmatu o Trójcy Świętej.

19Gaspard II de Coligny (1519-1572) – francuski admirał, jeden z przywódców hugenotów w czasie wojen religijnych we Francji.

20François de Guise (1519-1563).

21Jean de Poltrot (1537-1563).

22Charles de Louviers de Maurevert (1505-1583).

23Ambroise Paré (1510-1590) – najwybitniejszy francuski chirurg okresu renesansu i jeden z ojców współczesnej chirurgii.

24Henri de Guise (1550-1588).

===============================================


Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

Opętanie i jego skutki. Moc i władza Kościoła nad wpływami szatańskimi [2]

Opętanie i jego skutki.
Moc i władza Kościoła
nad wpływami szatańskimi [2]. Andrzej Sarwa

Opętanie

''Opętani (energumeni), to ludzie podlegający na ciele nadzwyczajnemu, przemocą działającemu wpływowi złych duchów. (...) władza czarta nad fizyczną stroną człowieka, skutkiem której objawia się w tym człowieku, bądź habitualnie, bądź aktualnie, to gwałtowne i dręczące działanie czarta na czynności, władze i organa jego. Tego gwałtownego działania mocy ciemności dwojaki rozróżnia się rodzaj czyli stopień: opętanie - possessio, i obsiadanie - obsessio. Nazwy te dopiero w nowszych czasach nabrały ściśle określonego znaczenia, dawniej stale były używane zarówno jedne za drugie, co zresztą i dziś jeszcze się zdarza. W obsiadaniu czyli obsesji - która się także zowie circumsessio - moc szatana w słabym stopniu się objawia; wywiera tu wpływ swój, jakoby zewnętrznie tylko i w pewnych tylko czynnościach i chwilach, bez wewnętrznego posiadania. We właściwym zaś opętaniu - possessio, insessio - zły duch habitualnie [stale] ma mieszkanie swoje w fizycznej sferze istoty ludzkiej, opanowuje, o ile Bóg dopuści, organa zmysłowe i niższe władze duszy, i w różny, nieraz okropny sposób znęca się nad swoją ofiarą. Mieszkanie to, zarówno jak i owa przemoc nad władzami człowieka, ściąga się bezpośrednio tylko do fizycznej jego strony. Do istności duszy, do wewnętrznych i wyższych władz jej, szatan nie ma przystępu, jak go nie ma i anioł; mieszkanie w istności duszy, i bezpośrednie poruszanie wewnętrznych jej władz, jest wyłącznym prawem Boga, jak to, zacząwszy od św. Augustyna, uczą i dowodzą wszyscy teologowie. (...) W ciele zaś mieszka czart, w sposób określony - modo definitivo - jak mówi stara szkoła, i tylko jako czynnik poruszający, a bynajmniej nie w taki sposób, w jaki dusza mieszka w ciele, to jest jako jego forma żywotna; dlatego też nie może sprawować przez nie czynności żywotnych, ale czynności te, o ile od niego, jako obcego działacza, pochodzą, są wprost zewnętrznym przymusem sprawione. Z tego tylko względu poniewolne te, siłą i gwałtem wymuszone ruchy, pochodzą z wewnątrz, i w tym tylko się różnią od czynności przez obce ciało, drogą czysto materialnego przymusu wywołanych, że tutaj obcy czynnik jest natury duchowej, i nie z zewnątrz, ale w samymże ciele działa, a nawet i mieszka. (...) W języku kościelnym ludzie, temu smutnemu stanowi podlegli, zowią się energumeni, daemoniaci, arreptitii, niekiedy i maleficiati, o ile ta niedola ich przypisuje się tzw. maleficium czyli urokowi. (...)

Możliwość i rzeczywistość opętania

Rzeczywistość opętania jest faktem historycznym. (...) Tekst Pisma św. bardzo wyraźną robi różnicę między naturalną chorobą, czy obłąkaniem, a opętaniem od czarta; Ojcowie śś. także, owszem, nawet i pospólstwo, żydowskie czy pogańskie, dobrze umieli poznawać się na różnych cierpieniach: które rzeczywiście [były] szatańskie, a które tylko przyrodzone, albo urojone, albo udane, (...) byłoby nierozumnym zaprzeczenie faktu opętania, bo fakt ten polega na przyczynach, nie materialnych, ale duchowych i wolnych, mianowicie: na woli Boga, który dopuszcza to złe, wedle świętych ale ukrytych zamiarów Opatrzności swojej; i na woli czarta, który to złe sprawuje, i na woli człowieka, który odpowiednie do niego przynosi usposobienie. Aliści bardzo dobrze, jak każdy przyzna, może to być w planie rządów Boga nad światem, że w danym czasie chce okazać nad ludźmi miłosierdzie swoje, i w tym celu, dla zburzenia nierównie groźniejszej władzy piekła nad duszami, ciało w moc jego oddaje, ''na zatracenie ciała, aby duch był zachowan na dzień Pana naszego Jezusa Chrystusa'' (1 Kor. 5,5); i że znowu w innym czasie czyni sąd nad światem przeniewierczym, który, w rozmyślnym od poznanej prawdy odstępstwie, dobrowolnie wtrąca dusze w niewolę szatańską, i Boga i czarta się zapiera, i ani na to już nie zasługuje, by mniejszym złem opętania do zbawiennej bojaźni i Boga i czarta był nawrócony. (...)
Sposób antagonizmu czartowskiego objawia się w życiu pojedynczych ludzi: niezwykła świętość niechybnie napotyka na drodze swojej niezwykłe napaści ducha złego, i właśnie zwycięstwo nad tymi napaściami stanowi dla świętych i sprawiedliwych sposób i drogę do osiągnięcia nadzwyczajnej cnoty, i do utwierdzenia się w niej. Z tego punktu zapatrując się na dzieje i sprawy ubiegłego stulecia1, możnaby wnosić, że nie jest to bodaj pomyślną dla niego wróżbą, że z jednej strony niedowiarstwo i grzech w nim urosły do niebywałych rozmiarów, a z drugiej strony opętanie fizyczne, przynajmniej jawne i publiczne, stało się zjawiskiem bardzo rzadkim. Czy nie jest to może kara, i to straszna, za tak szeroko panującą w owym wieku apostazję, że Bóg czartowi pozwolił na tę taktykę, iż rzemiosło swoje jakoby incognito prowadzi, a tak tym pewniej dusze zaślepione w przepaść zapędza?

Przyczyny opętania

Z przyczyn często naturalnych i fizycznych nie mogą wyniknąć skutki inne, jak również czysto naturalne i fizyczne; choroba zatem fizyczna nie może sama przez się i bezpośrednio spowodować wdawania się mocy szatańskiej, ale może być dalszym i pośrednim do tegoż przysposobieniem. Hipochondria, i histeria, i wszelkie rozstrojenia systemu nerwowego, choć najczęściej z moralnych przyczyn pochodzą, to jest z gwałtownych i nieposkromionych namiętności, są to jednak, same przez się przypadłości i cierpienia zgoła fizyczne; rzadko jednak się zdarza (...) żeby przy rzeczywistym opętaniu i te cierpienia fizyczne się znalazły, jako tło i przygotowanie. 
Właściwie jednak i najbliższe do opętania przysposobienie ma charakter moralny: to jest grzech własny lub cudzy. Z pewnością nie byłoby opętania, gdyby nie było grzechu pierworodnego czy własnego. Niemowlęta także, choć ochrzczone, jak o tym świadczą św. Augustyn i św. Hieronim, podlegają niekiedy w ten sposób mocy złego ducha, czy to za grzechy rodziców, czy z innych niewiadomych nam wyroków Bożych. W ogólnej jednak zasadzie, tylko grzech własny, choćby to był i grzech powszedni, może dać powód do opętania. Bo ''czart nie inaczej w niewolę podbija człowieka, jedno przez wspólnictwo w grzechu.'' (S. Augus., De Civ. Dei, 10, 22), i wtedy tylko, jak uczą Ojcowie śś., szatan może posiąść ciało, gdy pierwej opanuje ducha i serce (...) Są wszakże wyjątki. W samejże Ewangelii mamy przykład człowieka, opętanego ''od dzieciństwa'' (Mar. 9.20). Nieraz nawet, choć w rzadkich bardzo wypadkach, ludzie wysokiej cnoty jakiś czas podlegali opętaniu, nie sposobem kary i pokuty, jak słusznie sądzić się godzi, za jakieś popełnione przez nich grzechy powszednie, ale raczej dla większego oczyszczenia, i upokorzenia, i uświęcenia wewnętrznego. (...) Lecz takimi ciemnymi drogami Bóg sam tylko mocen jest z ciemności wyprowadzić na światłość; byłoby to więc pokusą, albo i wyraźnym grzechem, gdyby kto, bez szczególnego i niewątpliwego natchnienia Bożego, przez rzekomą pobożność, i w celu osiągnięcia jakoby większego dobra, takiego złego pragnął. Przeciwnie, drugi ów rodzaj nagabywania czartowskiego, który wyżej nazwaliśmy obsiadaniem czyli obsesją, nierzadko zdarza się duszom do wyższej świętości powołanym. Owszem nawet u tych, których Bóg prowadzi drogą tzw. biernej modlitwy, i którzy znajdują się w stanie tzw. biernego oczyszczenia, nadzwyczajne i dotykalne nagabywania szatańskie poczytują się, nie już za wyjątek, ale za stałą regułę. (...) Skuteczną przyczyną opętania, jak już powiedzieliśmy, jest wpływ mocy szatańskiej i dopuszczenie woli Bożej. Celem tego dopuszczenia ze strony Bożej jest zawsze jakieś większe dobro - czy to sprawiedliwe ukaranie grzesznika, czy łaskawe oczyszczenie duszy niedoskonałej, czy doświadczenie i uświęcenie cnotliwego, czy wreszcie, pożytek ogólny, jak np. okazanie Boskiej mocy Kościoła, objawienie i wsławienie doskonałości Bożych.

Skutki,

jakie czart sprawuje na opętanym, nie tylko są w najwyższym stopniu bolesne i dotkliwe, ale z natury swej zgubne, t.j. wszelkiemu dobru przeciwne, i dla zbawienia duszy groźne. Szatan mocen jest, za pomocą różnych halucynacji skrzywić, albo i całkiem wstrzymać użycie zmysłów, uczynić człowieka ślepym, głuchym, albo niemym (...) mocen jest sprowadzić na opętanego ciężkie bóle i niemoce fizyczne (...), albo nawet i śmierć samą (...), może go popchnąć na różne niebezpieczeństwa, albo i do samobójstwa [częste samobójstwa wśród dzisiejszej młodzieży wyznającej satanizm mogą wskazywać na większą powszechność opętań, niż się powszechnie sądzi - przyp. A.S.]. Mocen jest organa zmysłowe usunąć z pod władzy duszy, i do wstrętnych czynów używać, np. organa mowy do wydawania ryków zwierzęcych, do sprośnych bluźnierstw; mocen jest sprawować zjawiska zadziwiające, ze zwyczajnymi prawami fizyki, i życia roślinnego, albo zwierzęcego niezgodne, jak np. objawy siły nadludzkiej, zawieszenie prawa ciężkości, podniesienie ciała w powietrze, albo obciążenie wagi jego aż do zupełnego unieruchomienia. Rzeczywistych jednak cudów, przewyższających wszystek porządek stworzenia, jak np. wskrzeszania umarłych, zdziałać nie może. Co się tyczy władz duszy, opętanie sprawuje potworne spaczenie wyobraźni i żądz zmysłowych, dusza podlega okropnym wyobrażeniom i uczuciom, myślom smutnym i szkaradnym, złośliwym i przeciwnym naturze pożądliwościom, i siłą niepowstrzymaną porwana, miota bluźnierstwa, i pieni się w szalonych wybuchach gniewu i wściekłości. Wszystko to najczęściej dzieje się nieświadomie, a więc moralnie za winę jej się poczytywać nie może. (...) W obsesji wpływ złego ducha nie tak silnie się objawia; ogranicza się do nękania duszy za pomocą halucynacji zmysłowych, przerażających urojeń wyobraźni i widzeń urojonych (od których częstokroć zaczyna się opętanie); ciało także doznaje bolesnych udręczeń, bicia, a nawet ran. Nieznośne także pokusy wszelkiego rodzaju zwykle takiemu stanowi towarzyszą. Ze wszystkich tych, niemałych z natury swojej utrapień, Bóg w tych, którzy Go miłują, przedziwne wyprowadza owoce. ''W tym boju'', tak uczy św. Augustyn, ''czart ma od Boga władzę kuszenia, a człowiek, rozkaz cierpienia. A skutek z tego taki, że duch w dziedzinie niższej zwycięża, ale w wyższej zwyciężony jest. Pokonywa ciało, które jest słabsze, ale pokonany jest od ducha, który jest mocniejszy. Albowiem przeciwko przemocy jego dusza wierna walczy cierpliwością, i przeciw chytrości jego, roztropnością; a tak do zgubnego zgodzenia się, ani przemocą zmusić jej, ani podstępem zwieść nie może.''

Moc i władza Kościoła
nad wpływami szatańskimi

Chrystus Pan władzę, jaką z natury swojej ma nad duchami ciemności, przelał na apostołów i uczniów swoich, zaraz po ich powołaniu (...); jakoż i Apostołowie i uczniowie, jeszcze w czasie przepowiadania Zbawiciela na ziemi, jak również i potem, w rzeczy samej po wiele razy tę władzę wykonywali. Po zmartwychwstaniu swoim, Zbawiciel tę władzę wysoką uczniom swoim powtórnie udzielił, i na wszystkich, którzy weń uwierzą, rozciągnął (...) Tak więc dar ten miał po wsze czasy pozostawać w Jego Kościele, i to w sposób dwojaki, jak uczą Ojcowie Kościoła: w sposób ogólny, z samej wiary wypływający, i dlatego na wszystkich wiernych się rozciągający; i w sposób szczególny, i jakoby urzędowy, do urzędu Apostołów i ich następców [biskupów - przyp. A.S.] przywiązany. (…)

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

1To jest XVIII stulecia – przyp. A.S.

Opętanie. I cóż to takiego?

Andrzej Sarwa. Opętanie. I cóż to takiego?

Najbardziej rzeczowo kwestię zła, Szatana i opętań ludzi przez złe moce wyjaśniają hasła zawarte w trzech bardzo poważnych publikacjach kościelnych. A oto owe hasła:
	
''DIABEŁ - DEMON. - I. Wyrazy te, użyte w liczbie mnogiej, oznaczają anioły czyli duchy czyste, które na początku świata zbuntowały się przeciw Bogu, Stwórcy swojemu, i które zamiast posiąść wieczne szczęście, dziedzictwo aniołów dobrych, zostały skazane na wieczne męki w piekle; te same wyrazy, w liczbie pojedynczej, oznaczają jednego z liczby aniołów odrzuconych, a w najściślejszym tego słowa znaczeniu - wodza aniołów potępionych, który w języku biblijnym zowie się także Szatanem, Lucyferem, Belzebubem.
Istnienie diabłów i wodza ich (księcia czartowskiego) jest faktem niejednokrotnie i najwyraźniej potwierdzonym przez Pismo św. (Jan VIII, 44; Łuk. X 18; 2 Piotr, 4; Jud. 6; Apok. XII, 7 etc.); jest to prawda początków wiary sięgająca, istotowo z dogmatem grzechu pierworodnego związana, w nauce katolickiej o odkupieniu zawarta, w opisach życia Zbawcy opowiadana, przez Kościół Katolicki w zasadach moralności, w modlitwach i w obrzędach wyraźnie wyznawana, w praktyce, w jego rocznikach w historii duchów stwierdzona, dogmatycznie przez Sobór Lateraneński określona. Ilość diabłów niewiadoma, atoli przytoczone teksty każą się domyślać, że jest bardzo wielka. - Istnienie książęcia czartowskiego jest faktem nie mniej pewnym, jak w ogóle istnienie diabłów. Hierarchiczny ustrój ich klasy, czyli oddziały nie jest przedmiotem wiary, ale jest bardzo prawdopodobny ze względu na to, że Chrystus mówi o szatanach gorszych od jednego z nich, nequiores se (Łuk. XI, 26), co się tym tłumaczy, iż ci aniołowie, którzy posiadali wyższą naturę i łaskę, dopuścili się wyższej zdrady, zbrodni i złości. - Objawienie wątpić nam nie pozwala, że szatani wywierają wpływ na ludzi za pomocą bądź wrażenia i sugestii, bądź napaści i kuszenia albo też i opętania. 
Trzeba prawdopodobnie dodać, że oni też w życiu przyszłym będą dla potępionych narzędziem kaźni i tortur. Taki sam wpływ szatanów może się rozciągać - i niekiedy rzeczywiście się rozciąga - na istoty niższe od człowieka, bądź ze złej woli szatana, bądź też z wyraźnego dopuszczenia bożego. Stała tradycja Kościoła, podająca tłumaczenie wzmiankowanych w Piśmie św. faktów wróżbiarstwa i magii (Mat. XXIV; II Tes. 9), nie pozwala również zaprzeczać rzeczywistości, a tym bardziej możliwości wyraźnej lub niewyraźnej umowy człowieka z diabłem, zawieranej we wspólnych celach, których ostatecznym końcem jest walka człowieka z Bogiem i zguba dusz ludzkich. Wszystkie powyżej wyłuszczone punkty stwierdza ustanowienie egzorcystów przez Chrystusa Pana (Mat. XVI, 17) i przez Kościół Katolicki, który (...) przepisał im w swym rytuale pewien sposób postępowania, tudzież wskazał środki, jakie mają być przedsiębrane przy wykonywaniu tego trudnego obowiązku, w dzisiejszych czasach zastrzeżonego wyłącznie kapłanom.

II. Przeciwko powyższej nauce walczą następujące zarzuty: 1-o Czy naprawdę istnieją i czy istnieć mogą aniołowie t.j. duchy czyste, mające istnienie poza materią? A jeżeli istnieją, to czy mogą być złymi? Czy Bóg mógł stworzyć złe anioły? A jeśli stworzył ich dobrymi, to czy mogli oni stać się złymi? - 2-o Czy można przypuścić, żeby duchy czyste, a zwłaszcza te, które się stały złymi, mogły oddziaływać na świat materialny i wywoływać fizyczne zjawiska, przez chrześcijanizm im przypisane. Dlaczego dobroć i wszechmocność boska nie przeszkadza im źle czynić, Jeśli to prawda, że mogą szkodzić ludziom? Widocznie wiara w istnienie diabłów jest rezultatem ciemnoty ludzkiej i zabobonu - 3-o I w rzeczy samej, tak zwana magia łatwo się tłumaczy podstępem jednych, a łatwowiernością drugich; kuszenie i nagabywanie diabelskie są zjawiskami porządku fizjologicznego i patologicznego, nieco tylko zaostrzone i trochę jaskrawsze, niż zwyczajne cierpienia; dawniejsze opętania diabelskie są identyczne z dzisiejszym pomieszaniem zmysłów, z histerią, epilepsją; dzisiejsze media, spirytyści, hipnotyzerzy i somnambulicy w średnich wiekach nazywali się magami, czarnoksiężnikami, opętanymi; nowoczesna wiedza rzuciła światło na te mniemane ciemności piekielne i wykazała więcej nierozumu i okrucieństwa w sądach duchownych i świeckich, prowadzących procesy o czarnoksięstwo, aniżeli w pospólstwie łatwowierności; tam gdzie uciekano się do pośrednictwa kata, powinien był stosować swą dobroczynną sztukę lekarz, ale i lekarze ciągnęli jarzmo powszechnej głupoty. - W końcu owe ustępu Biblii, w których ukazuje się wiara w czarty, można tłumaczyć w sposób zupełnie naturalny, wcale nie obrażający ani rozumu, ani wiedzy. 
- Takie oto są w skróceniu główniejsze zarzuty, krążące pomiędzy nami, odnośnie do nauki chrześcijańskiej o czartach i ich sprawach. Odpowiedzmy na nie pokrótce.
1-o Najpierw weźmy pod rozbiór zarzut pozytywistyczny, który podaje nam w wątpliwość istnienie, a nawet możliwość istnienia duchów anielskich. Jeżeli istnienie istoty czysto duchowej jest niemożliwe, to i Bóg istnieć nie może, to i dusza ludzka z natury swej duchowa, acz posiada czynności w porządku zmysłowym i organicznym, również istnieć nie może; tym sposobem wpadamy w gruby materializm. (...)
Szatani nie są też z natury źli, stworzył ich bowiem Bóg dobrymi, swoją łaską uświęcił i przeznaczył do wiecznej i doskonałej świętości w niebie. Obok tego jednak obdarzył ich Bóg wolną wolą i wystawił, podobnie jak wszystkich innych aniołów, na próbę przed ostatecznym ubłogosławieniem.
Ale szatan i zwolennicy jego próby tej nie wytrzymali i upadli. Pismo św. wspomina o tej próbie, teologowie zaś rozmaicie ją tłumaczą. Najprawdopodobniej ci źli aniołowie zamierzali dojść bez nadprzyrodzonej pomocy Boga do nadprzyrodzonego celu, który im Bóg przeznaczył; i występna pycha, na widok której zdumieni jesteśmy nierozumem i przewrotnością tych duchów, a która jest możliwa ze względu na warunki, w jakich duchy te stworzone zostały, ta występna pycha, powtarzam, słusznie ukarana została potępieniem. Jeśli zaś winnym nie pozostawiono czasu ani łaski do żalu, to dla tego, że udzielona im od Boga wyższość natury i łaski, powinna była zabezpieczyć ich od wszelkiego dobrowolnego upadku. Lecz nad człowiekiem bardziej do grzechu skłonnym i ułomnym, Pan Bóg większą miał litość i miłosier- dzie i dlatego obiecał mu i zesłał Pocieszyciela.
2-o Oddziaływanie złych duchów na świat materialny również jest możliwe, ponieważ wszyscy aniołowie od początku byli stworzeni do życia w świecie, a popełniony przez niektóre anioły grzech nieposłuszeństwa nie odmienił ich natury. Gdyby anioł nie mógł działać w świecie materialnym, dlatego że jest duchem, to czyżby Bóg, duch czysty, mógł stworzyć świat? Czyżby mógł wprawić go w ruch, kierować nim i rządzić? Czyżby dusza ludzka mogła zamieszkiwać, ożywiać i poruszać ciało? A jeśli Bóg i dusza ludzka mogą działać w porządku fizycznym, dlaczegożby anioł nie mógł posiadać takiej samej mocy? A jeżelibyśmy ani Bogu, ani duszy, ani aniołom, którzy zajmują pośrednie stanowisko między Bogiem i duszą, nie chcieli przyznać takiej mocy, to wówczas upada wszelka religia naturalna, wszelkie objawienie, na nic się nie zda psychologia i moralność; i znowu wpada się w najgrubszy materializm; stąd w dalszym ciągu trzebaby wnioskować, że Bóg nie stworzył świata, i świat nie objawia Boga, że Bóg nie mógł objawić tego, w co wierzy chrześcijanizm, że dusza jest zwyczajną funkcją mózgu, a anioł zwyczajnym płodem tej funkcji. Takie wnioski jasno dowodzą fałszywości powyższych przypuszczeń.
Nie trzeba jednak sądzić, żeby czyny diabelskie całkowicie były niezależne od Boga. Niepodobna bowiem przypuszczać, żeby złe duchy miały nieograniczoną wolność gwałcenia ustanowionego porządku. Złość ich nie przekracza pewnych określonych granic, gdyż mądrość i dobroć Boga ustawicznie czuwa nad nimi i o tyle zezwala na złe, o ile ono przyczynia się do ostatecznego szczęścia człowieka, chyba że ludzie z własnej winy dobrowolnie stają się ofiarą szatana. Atoli wierzymy, że nikt nie jest kuszony i napastowany ponad siły, i że pomoc łaski boskiej zawsze przychodzi w porę temu, kto szczerze pragnie ją otrzymać, ażeby uniknąć grzechu i pozostać wiernym Bogu; to też bardzo słusznie św. Augustyn porównuje w jednym miejscu szatana do owych brytanów, które strzegły wejścia do domów Rzymian, i o których pewna starożytna mozaika przestrzega gościa: cave canem. Szatan, według Augustyna, jest jakby na uwięzi i tych tylko kąsa, co nierozważnie zbyt blisko podchodzą ku niemu. A więc złość jego ostatecznie przyczynia się do szczęścia ludzi.
Wiadomo, że ciemnota i zabobonność pogańska w różnych epokach i pośród rozmaitych starożytnych narodów przypisywały szatanom takie figle i takie psoty, że ich za nic miano. Wiemy też, że przesądy i zabobony pogańskie nie wygasły całkowicie wśród chrześcijan; że one to zaciemniały umysły prostaczków w średnich wiekach i nawet w nowszych czasach one straszyły i dręczyły lud prosty. Z tym wszystkim jednak przesady te nie wypływają z prostej i prawdziwej nauki Kościoła, którą przed chwilą wyłożyliśmy, a której jedynym źródłem jest objawienie boskie. Ani niedorzecznej fantazji ludowej, ani dziwacznych i śmiesznych nadużyć nie można przypisywać Kościołowi i nie można miotać za to błotem. Kościół boleje nad nadużyciami i nad błędem tych, co mylnie pojmują i błędnie stosują jego naukę, i nie może być odpowiedzialny za nadużycia poszczególnych osób.
3-o Wiemy również dobrze, iż historia magii przepełniona jest faktami zmyślonymi, wątpliwymi albo po prostu naturalnymi; lecz pomiędzy tymi faktami bywają i takie, które zdrowa filozofia przypuszcza jako możliwe, rozsądna krytyka uznaje za rzeczywiste, a w których prawdziwa teologia odnajduje cechy diabelskie. Teologia bowiem stosując zasadę przyczynowości do faktów dokładnie zbadanych drogą krytyki historycznej, jest w możności sprawdzić, czy takowe fakty przekraczają zakres sił przyrodzonych, jak również, czy można je przypisać działaniu przyczyn nadprzyrodzonych dobrych, t.j. Bogu, aniołom lub świętym. Skoro się sprawdzi te dwie okoliczności, na pewno będzie można wnioskować, że fakty te są dziełem diabelskim; jeżeli zaś pozostanie wątpliwość co do natury skutku, to taka sama wątpliwość pozostanie co do natury przyczyny. Taka tedy jest prawdziwa nauka Kościoła, oficjalnie przyjęta w słynnym rozdziale de Exorcisandis, w tytule IX Rytuału Rzymskiego; takie są wnioski, wypływające z nauki, zawartej w Biblii i w Tradycji, o stosunkach człowieka z diabłem, i o sądach, jakie mamy o nich wydawać. Kościół - w nauczaniu dogmatycznym - od powyższych zasad nigdy nie odstąpił; nie można go więc czynić odpowiedzialnym za nadużycia, na jakie nauka jego była wystawiona. Kościół nigdy nie zaprzeczał, aby nasze pokusy nie były częstokroć subiektywnymi, i aby nie dały się wytłumaczyć za pomocą danych fizycznych i moralnych, wśród których żyjemy, ale nic więcej nad to zaprzeczać nie mógł, albowiem tym samym zaprzeczałby możliwości i rzeczywistości napaści i przemocy szatańskiej, które w teorii poznać można po pewnych cechach, określonych przez teologię, a które w praktyce częstokroć bardzo trudno należycie rozróżnić.
Gotowi jesteśmy przyznać, że niektóre niedostatecznie jeszcze zbadane wypadki psychologiczne brano za opętanie diabelskie; ale niepodobna iżby zdrowy rozum zgodził się na to, że nie było nigdy żadnego wypadku opętania, i że to wszystko, co daje się widzieć dziwnego w historii zboczeń umysłowych i zjawisk nadzwyczajnych w porządku umysłowym, moralnym, fizjologicznym i psychologicznym, tłumaczy się stanem chorobliwym; wiara w objawienie biblijne zawsze będzie się sprzeciwiała podobnemu tłumaczeniu powyższych faktów. Żaden stan chorobliwy nie będzie w możności nagle udzielić człowiekowi dokładnej znajomości obcego języka, ani jakiejkolwiek nauki przedtem i potem nigdy nie posiadanej, ani odgadywania tajemnic nigdy nie przewidzianych i fizycznie do wytłumaczenia niepodobnych. Ani choroby umysłowe, ani histeria, ani stan hipnotyczny nie stawiają człowieka poza prawami świata fizycznego i nie udzielają mu sił całkowicie niezgodnych z jego fizycznym ustrojem.
Fakty opowiadane przez Ewangelię tudzież przez apostołów i przez najuczeńszych i najświętszych Ojców Kościoła można bardzo łatwo sprawdzić. Św. Paulin którego wymienia Bergier (''Demoniaques''), zaświadcza, iż widział opętanego, który chodził po sklepieniu Kościoła, głową na dół obrócony, i mimo to potrafił w porządku utrzymać swoje ubranie. Sulpicjusz Severus (ibid.) widział opętanego, który na widok relikwii św. Marcina uniósł się w powietrze z rękoma rozkrzyżowanymi. Fernel, lekarz Henryka II, i słynny protestant Ambroży Paré wzmiankują o pewnym opętanym, który mówił po grecku i po łacinie, chociaż się nigdy nie uczył tych języków. (...) Cechy powyższych faktów, naszym zdaniem, są całkowicie nadnaturalne, ale nie są z pewnością boskie, a zatem są diabelskie.
4-o Nauka o czartach, w granicach przez kościół wskazanych, jest z pewnością objawiona. Daremnie usiłowano by zastosować do tekstów biblijnych, z których naukę tę czerpiemy, zręczną naturalistyczną egzegezę, gdyż teksty te wyraźnie sprzeciwiają się takiemu tłumaczeniu. Chrystus Pan usuwa wszelką wątpliwość pod tym względem, gdy mówi o szatanach jako istotach obdarzonych rozumem i wolą, osobowych i na złe wylanych. On sam przemawia do nich, walczy, jeśli wolno tak się wyrazić, przeciwko nim, wypędza ich, głosi się ich nieubłaganym przeciwnikiem, daje swym uczniom władzę egzorcyzmowania i wypędzania ich z opętanych, których wyraźnie odróżnia od chorych. Przed Nim i po Nim natchnieni pisarze mówią w podobny sposób o naturze i działaniu szatana, tak że ostatecznie zmuszeni jesteśmy wybierać jedno z dwojga: albo wierzyć w osobowość i rzeczywiste działanie diabłów, albo też odrzucić Biblię, tradycję i wiarę Kościoła katolickiego''1.

Skoro z wyżej przytoczonego tekstu dowiedzieliśmy się tyle o szatanie, demonach, ich naturze i ich stosunku do człowieka, najwyższa pora zająć się teraz kwestią opętania, czyli tego szczególnego wpływu demona (bądź demonów, ponieważ w opętaniu jednostki może brać udział nie jeden tylko upadły anioł, lecz większa ich liczba) na osobę ludzką.

UDRĘCZENI PRZEZ DEMONY

opowieści o szatańskim zniewoleniu

z różnych autorów zebrał, ale i własnym piórem opisał i do druku podał

Andrzej Sarwa

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

w postaci e-booka:

https://virtualo.pl/ebook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i5686/

i audiobooka:

https://virtualo.pl/audiobook/udreczeni-przez-demony-opowiesci-o-szatanskim-zniewoleniu-i795/

1(„Słownik apologetyczny wiary katolickiej”, podług D-ra Jana Jaugey,a, opracowany i wydany staraniem X. Władysława Szcześniaka, Mag. Teol. i grona współpracowników, Warszawa 1894, t. I, s. 574 – 579.).

Duchami nazywają się zbiorowo wszystkie istoty stworzone, istniejące poza światem materialnym, bezcielesne, obdarzone siłą myślenia, czucia i chcenia, a zatem aniołowie, szatani i dusze ludzi zmarłych.

Duchami nazywają się zbiorowo te wszystkie istoty stworzone, istniejące poza światem materialnym, bezcielesne, obdarzone siłą myślenia, czucia i chcenia, a zatem aniołowie, szatani i dusze ludzi zmarłych.

================

[Ostatnia, dwunasta, – u mnie – część książki ANDRZEJA SARWY „OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych”

=====================

DUCHY

Duchami, światem duchów nazywają się zbiorowo te wszystkie istoty stworzone, istniejące poza światem materialnym, bezcielesne, obdarzone siłą myślenia, czucia i chcenia, słowem istoty duchowe, a zatem aniołowie, szatani i dusze ludzi zmarłych. W ściślejszym znaczeniu przez wyrażenie duchy, świat duchów, rozumiemy najbliżej pomiędzy duchami względem człowieka stojące dusze ludzi zmarłych, a zatem znajdujące się w niebie, czyśćcu i piekle. (…) niekiedy zachodzi (…) szczególny z nimi stosunek, nazywany widzeniem duchów, pokazywaniem się duchów: pierwsze wyrażenie oznacza podniesienie wewnętrznego zmysłu w widzącym; drugie oznacza, że zetknięcie się ze światem duchów zawarunkowane jest więcej ze strony pokazującego się niż widzącego. Właściwie mówiąc, o zmysłowym widzeniu, ducha substancji niematerialnej, mowy być nie może; gdy widzenie takie ma miejsce, a nie jest czczym złudzeniem zmysłów, tam musi pośredniczyć przystępna dla czułości naszego zmysłu materia. Widzący i pokazujący się, muszą się spotykać w dziedzinie widzialnej. Mysteriozofowie też twierdzą, że chociaż w śmierci duch odłącza się od ciał, wszakże pozostaje mu jeszcze pewna uduchowiona pozostałość fizyczna, i że ta pozostałość fizyczna pozwala zmarłemu pokazać się ludziom żywym, a żywemu widzieć ducha zmarłego. Wiara w takie pokazywanie się pośmiertne znajduje się u prawie wszystkich ludów starożytnych i łączy się z wiarą w nieśmiertelność duszy. W najdawniejszej greckiej mitologii duszę (psychi), po oddzieleniu się jej od ciał, jako cień, widmo, idol on, prowadzi Hermes w pozaświaty, skąd środkami czarodziejskim może wywołaną (…). Pokazywanie się ducha nazywali Grecy jasma, widziadło, dhma, strach, i w późniejszych czasach uważali te pokazywania się nie za coś nadzwyczajnego, ale za zwykłą dla ludzi zmysłowo żyjących pośmiertną karą. Krążeniem koło grobów, pokazywaniem się ludziom żyjącym, odpokutować mieli zmarli swoje niedbalstwo w doskonaleniu ducha nieśmiertelnego. Stara mitologia łacińska zna także życie dusz ludzi zmarłych (manes) i ich pojawianie się na siłę zaklęcia. Rozróżnia nawet pomiędzy nimi pewne klasy: lemures nazywały się w ogóle dusze zmarłych: lares dusze dobre, czczone jako opiekuńcze bóstwa domowe; larvae dusze złe, dusze nocne, upiory. Późniejsi Rzymianie wierzyli podobnie w widma: powszechne było u nich przekonanie, że dusze zamordowanych pokazują się w miejscu morderstwa. Ludy germańskie i słowiańskie wierzyły także w pośmiertne pokazywanie się dusz. Dawni pisarze kościelni nie zaprzeczali faktu pokazywania się duchów u pogan, ale przypisywali to działaniu szatana, tak Tertulian (De anima c. 57), św. Hieronim (Comment. in Mt. VI 31), pseudo-Justyn (Ouaest. et Resp. ad Orthod. 52. n. 3) biblijne opowiadanie 1 Kr. 28. l… tłumaczyli w ten sposób, że wywołaną została nie dusza Samuela, ale złudny obraz w postaci Samuela, i to w skutek działania diabelskiego. Tymczasem św. Justyn (Apol. I c. 18 n. 15 i D/a/, cum tryph. c. 105), Orygenes (Horn. in 1 Reg. 28), Sulpicjusz Severus (Hist. sacr. I c. 36) w zjawieniu tym widzą rzeczywistą duszę Samuela. Kościół o pokazywaniu się duchów w szczególności nic nie uczy, uznaje je jednak, jako podchodzące w ogóle pod kategorią zjawisk cudownych. Teologowie dla zapobieżenia tak teoretycznym w tym względzie błędom, jak i praktycznym zabobonom, dotykali często tego przedmiotu. Święty Tomasz (Summa p. 3. suppl. q. 69 a. 3) na pytanie: „czy dusze będące w niebie lub w piekle mogą stamtąd wychodzić?” odpowiada, że nie może być tu mowy o takim wychodzeniu i wyzwalaniu się z właściwego im stanu, jak gdyby miejsca te nie były im wyznaczone na stały pobyt, że możliwe jest tylko chwilowe tych miejsc opuszczenie, i że to opuszczanie nie może się dziać według praw natury, lecz jedynie według praw opatrzności Bożej. Toż samo rozumie się i o duszach w czyśćcu przebywających (…) tj. że dusza nie może podług własnego upodobania opuszczać choćby na chwilę miejsca swego pobytu pośmiertnego. Święty Augustyn dopuszcza takie fakty jako nadzwyczajną rzadkość i sam opowiada (De cura pro mortuis agenda) o św. Feliksie, że ten pokazał się mieszkańcom Noli w czasie oblężenia miasta. Święty Hieronim broni przeciwko Wigilancjuszowi pokazywania się świętych. Historia kościelna podaje wiele faktów takich [zjawień]. W ogóle pokazywanie się duchów, jak je uznają teologowie katoliccy, nie otwiera bynajmniej drogi zabobonom, ani nie pozwala na niepokojenie umysłów, ponieważ przyznają je oni wyłącznie opatrznej woli Bożej”. (Encyklopedia kościelna X. Michała Nowodworskiego, Warszawa 1874, t. IV, s. 365-367)

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Wydawnictwo Armoryka Marta Elżbieta Sarwa

Sandomierz 27-600, ul. Krucza 16.

O niezwykłym przeżyciu księcia Lubomirskiego. Widzenie św. Brygidy o czyśćcu.

O niezwykłym przeżyciu księcia Lubomirskiego.

Widzenie św. Brygidy

„Widziałam miejsce ciemne, straszne i przepaść ognistą, a nad nią duszę, jakoby obleczoną ciałem… Straszne płomienie z głębiny wznosiły się ku niej i paliły ją z taką mocą, że pory jej ciała zdawały się być otwartymi żyłami, z których tryskał ogień… I słyszałam duszę wołającą pięć razy: Biada!… Biada mi, żem tak mało kochała Pana Boga, chociaż łaskami Jego hojnie obdarzona byłam!… Biada mi! żem się nie bała sprawiedliwości Jego! Biada mi! żem szukała haniebnych rozkoszy ciała! Biada mi! żem pragnęła bogactwa, zaszczytów i chwały! Biada mi! żem słuchała ciebie Szatanie, któryś prowadził mnie do złego. –Natenczas anioł rzekł do mnie: Przepaść ta jest piekłem, kto w nią wejdzie, nigdy Boga nie ogląda. Nad tą przepaścią jest miejsce największych mąk czyśćcowych. – Dusza, którą widzisz, cierpi upalenie ognia pożerającego… zasmucona jest ciemnością… wielce poniżona i zawstydzona i przerażona jest widokiem szatanów – a jednak w tych wszystkich mękach jest pocieszona wspomnieniem swoich dobrych uczynków. – Jest drugie miejsce oczyszczenia, gdzie męki są mniejsze. Dusze tam pozostające, podobne są do słabych, powoli odzyskujących siły i piękność. – Nareszcie jest trzecie miejsce, wyższe nad tym, czyściec duchowy, gdzie dusze cierpią tylko straszną mękę tęsknoty za Bogiem”. (O czyśćcu i duszach czyśćcowych, [w:] „Głosy Katolickie”, 1901. s. 8-9)

Objawienie w Zamora

„W klasztorze dominikańskim, w Hiszpanii, pokazał się jednemu z Ojców Dominikanów przyjaciel jego, zakonnik św. Franciszka, cały ogniem gorejący, mówiąc mu: „że jest zbawiony z miłosierdzia Bożego, lecz cierpi wiele w czyśćcu za mnóstwo drobnych uchybień, za które nie żałował za życia. Nic na świecie, dodał, nie może ci dać pojęcia tej strasznej męki!” I wtedy położył na stole rękę i natychmiast głęboki znak został wypalony jakby od żelaza rozpalonego. Stół ten zachowano na pamiątkę i dotąd go pokazują”. (O czyśćcu i duszach…, s. 9)

Widzenie o. Hipolita Scealvo

„W życiu świątobliwego o. Hipolita Scealvo, z zakonu OO. Kapucynów, czytamy, że miał wielkie nabożeństwo za dusze czyśćcowe i między innymi co dzień o świcie odmawiał officium za zmarłych. Gdy tak dnia jednego modlił się w chórze za dusze jednego z nowicjuszy, tej nocy zmarłego, ten objawił mu się w jaskrawych ognistych płomieniach, i mówił mu, że z polecenia Bożego przychodzi wyznać swoją winę i prosić o pokutę, którą o. Scealvo, jako przełożony jego, ma mu naznaczyć. O. Scealvo bez namysłu wyznaczył mu pokutę do prymy, tj. do pierwszej modlitwy, którą bracia zakonni rano w chórze odmawiają. – Na to słyszy głos tej duszy czyśćcowej: „O serce bez litości, o ojcze bez miłosierdzia nad cierpiącym synem. Czyż można taką dać pokutę za małą winę? Czyliż nie wiesz, jak straszne są męki ognia czyśćcowego? O pokuto bez miłosierdzia!” – Ojciec Scealvo struchlał cały!… Wpadł na pomysł… i w tej chwili biegnie do dzwonka i zwołuje zakonników do kościoła, opowiada im swoje widzenie, i każe zaraz odmawiać prymę… Przez 20 lat, które żył, nie mógł zapomnieć tego zdarzenia, i często je w swoich kazaniach opowiadał”. (O czyśćcu i duszach…, s. 9-10)

O zjawieniu się Anny Potockiej

W klasztorze PP Benedyktynek w Przemyślu ukazywała się po kilkakroć razy jednej zakonnicy dusza Anny Potockiej, żony Salezego Potockiego z Krystynopola. – Ostatnią razą w obecności komisji Biskupiej (…) i na dowód prawdy wypaliła jej na ręce ogniem krzyż. (…) Obszerny opis tego wraz z aktami komisji Biskupiej czytałem w kronice OO. Bazylianów w Krystynopolu, gdzie ciało Potockiej spoczywa”. (O czyśćcu i duszach…, s. 10-11)

Pokutujący Benedyktyn

„W opactwie OO. Benedyktynów w Latrobe, w Ameryce, ukazywał się od 18 września r. 1859 jeden zmarły Benedyktyn przez 2 miesiące, i powiedział w obecności drugiego jeszcze brata, że od 77 lat cierpi w czyśćcu za to, że nie odprawił siedmiu Mszy obowiązkowych, i prosił o tychże odprawienie. X. Opat Wimmer ogłosił to w gazetach”. (O czyśćcu i duszach…, s. 11)

Objawienie się hr. Łosiowej

„W Brzuchowicach koło Przemyślan, pokazała się dusza 19 lipca 1750 roku w jasny dzień Heleny z Cetnerów hr. Łosiowej, zmarłej 26 maja tegoż roku, prosząc o ratunek i na dowód prawdy wypaliła ślad ręki na stole. Syn jej hr. Józef Łoś dał ten stół z obszernym opisem na marmurowej tablicy do kościoła parafialnego w Przemyślanach, gdzie do dziś dnia się znajduje”. (O czyśćcu i duszach…, s. 10)

Objawienie się Teresy Giotti

„Roku 1859 w klasztorze PP. Franciszkanek we Foligno, koło Asyżu, ukazała się dusza zmarłej zakonnicy Teresy Giotti, następczyni swej na urzędzie, Annie Felicji – cała w ogniu, i wypaliła, na dowód prawdy, na drzwiach ślad swej ręki. Powiedziała, że straszne męki cierpi i że skazana jest na 40 lat czyśćca za niektóre drobne wykroczenia przeciw ubóstwu zakonnemu, i za to, że nie równym sercem kochała swe siostry zakonne. Powiedziała, że przychodzi z polecenia miłosierdzia Boskiego prosić o pomoc i ratunek. Po kilku dniach, gdy wiele modlitw i uczynków pokutnych, zwłaszcza Mszy św. za nią ofiarowano, pokazała się ponownie – dziękując za pomoc i oświadczając, że jest z czyśćca wybawioną i że idzie do nieba. Z polecenia ks. Biskupa z Foligno i zarządu miasta otworzono jej grób, wyjęto ciało z grobu i przyłożono rękę zmarłej do wypalonego śladu w drzwiach i przekazano, że ślad wypalony najzupełniej odpowiadał drobnej ręce zmarłej zakonnicy. Drzwi z wypalonym śladem zachowują się po dziś dzień w kościele. X. Biskup Segur widział na własne oczy te drzwi i ślad ręki w nich wypalony i opisał to zdarzenie obszernie w swym dziełku: »Jest piekło«”. (O czyśćcu i duszach…, s. 11-12)

Zjawienie się Antoniego Korso

Świątobliwy brat Korso, zakonu św. Franciszka, którego dla jego świątobliwego życia nazywano powszechnie aniołem ziemskim, po śmierci nie poszedł prosto do nieba, ale za pozwoleniem Bożym okazał się infirmarzowi klasztornemu bardzo smutny. Ten ochłonąwszy ze strachu – zawołał: „Cóż to? brat Antoni w czyśćcu? Mniemałem, żeś już w chwale niebieskiej?… I cóż cierpisz?…”.

– Ach, odpowie tenże, cierpię straszną mękę tęsknoty za Bogiem, bo jeszcze do oglądania Jego nie jestem przypuszczony. I choćbym cierpiał wszystkie cielesne katusze piekła znośniejszym by mi były, niźli ten ogień, który mnie pali i dręczy…

– Jest to srogi głód, niszczące pragnienie, od którego dusza usycha i kona, i skonać nie może. Nikt ze śmiertelnych tej strasznej męczarni pojąć nie zdoła. Módl się za mną i poleć mnie modlitwom wszystkich braci. Dopomóżcie mi do połączenia się z Bogiem! Dajcież mi Boga!… Ach! dajcie mi Boga mego!” (O czyśćcu i duszach…, s. 24-25)

Pokutująca Francuska

„W pewnym klasztorze we Francji, r. 1863, jedna z zakonnic wychodząc z celi, ujrzała wielką światłość i usłyszała, że ktoś ją woła po imieniu. Bardzo strwożona zrazu nic nie odpowiedziała – potem widząc przed sobą postać ludzką – więcej ośmielona, zapytała się zjawiska, kto jest i czego potrzebuje. – „Jestem siostrą twoją Zofią… pamiętasz, jak ci wczoraj mówiono, żeś podobna do siostry Zofii, zmarłej 7 lat, a tyś mnie w duchu prosiła o przyczynę za sobą, jeżeli jestem w niebie, a jeślim zatrzymana w czyśćcu, ofiarowałaś za mnie odpusty następnego dnia. Za ten czyn miłości P. Bóg pozwala mi prosić cię o wsparcie, którego bardzo potrzebuję. Ach! módl się za mnie i proś przełożonej, żeby mnie zaleciła modłom zgromadzenia, abym co prędzej Boga oglądać mogła”. – Po kilku dniach zakonnica ta słyszy znów wołanie – i widzi światłość dokoła, a dusza znów prosiła o pomoc: aby ze swej tęsknicy zwolnioną była, dodając, że wprawdzie odprawiono za nią wszystko, co reguła zakonna na siostry zmarłe naznacza, ale teraz nikt już na nią nie pamięta. – „Jeśli uczynicie mi miłosierdzie, przez całą wieczność będę wam wdzięczna”. Odprawiono więc za nią różne modlitwy i ofiarowano wiele Mszy św. i Komunii św. Od tego czasu zakonnica ta siostrę Zofię, jakby we mgle ustawicznie widziała przy sobie. Im więcej się modlono, tym zjawisko stawało się jaśniejszym i wyraźniejszym. – Trzy inne zakonnice widziały również tę duszę przed jej ostatecznym wybawieniem. Nareszcie po kilku tygodniach, ukazała się ostatni raz jaśniejąca blaskiem chwały – jako idąca już do nieba”. (O czyśćcu i duszach…, s. 25-26)

Wizja św. Gertrudy

„Świętej Gertrudzie pokazała się po śmierci dusza jednej bardzo (…) świątobliwej zakonnicy, mówiąc, że jest zatrzymana w czyśćcu za to, że w ostatniej chorobie zbytnich ulg i pociech szukała”. (O czyśćcu i duszach…, s. 30)

Objawienie bł. Weroniki

„U Bollandystów czytamy w życiu bł. Weroniki, iż miała od Boga objawione straszne męki czyśćcowe dusz zakonnych za małe nieposłuszeństwa, za niedbalstwa w odprawianiu ćwiczeń duchowych, za lekkie szemranie itd. Po tym widzeniu, cała smutkiem zdjęta i wielką boleścią i przerażeniem, poczęła wołać płaczliwym głosem: „Ach! ach! co za straszne męki dziś widziałam, co za straszne katusze!” To mówiąc popadła w wielką gorączkę i na dowód prawdy na całym jej ciele pokazały się znaki, wielkości dłoni, jakby płomienie ogniste”. (O czyśćcu i duszach…, s. 30-31)

Zjawienie się br. Konstantyna

„Brat Konstantyn, zakonu OO. Kapucynów, mąż świętości życia i słynący cudami za życia i po śmierci, pokazał się w kilka dni po swej śmierci jednemu z kapłanów tegoż zakonu. A gdy od niego zapytany o drugim życiu, odpowiedział: „Ach! bracie, jak straszne są sądy Pańskie! Całkiem różne od sądów ludzkich i mniemań! Co się żyjącym zdawało cnotą, od Pana Boga, który wszystko sprawiedliwie mierzy – często osądzone jest jako za występek! Ja wprawdzie z miłosierdzia Boskiego dostąpiłem zbawienia, ale 3 dni byłem w czyśćcu, które mi się zdawały, prawdę ci mówię – jakby 3 tysiące lat – a to za niektóre błędy, których za życia anim za wykroczenie uważał”. (O czyśćcu i duszach…, s. 32-33)

O niezwykłym przeżyciu księcia Lubomirskiego

„Książę Lubomirski, jak sam o tym opowiadał, napisał książkę przeciw nieśmiertelności duszy i miał ją już oddać do druku… gdy przechadzając się po swym ogrodzie, spotkał łzami zalaną wieśniaczkę, która do nóg mu się rzuciła i ze łzami go prosiła o jałmużnę na pogrzeb i na Mszę św. za duszę swego męża, dopiero co zmarłego – dodając, że on może w czyśćcu ratunku potrzebuje – a ona biedna nie może ani jednej Mszy św. zamówić. – Książę, choć w nieśmiertelność duszy nie wierzył – ale jakoś zmiękł – i od niechcenia dał jej sztukę złota…

W 5 dni potem, gdy książę w swym pokoju odczytywał swój bezbożny rękopis, ujrzał przed sobą stojącego wieśniaka, który mu rzekł: –„Przychodzę ci, książę, podziękować za twą jałmużnę. Jestem mężem tej ubogiej kobiety, która cię przed kilkoma dniami prosiła o jałmużnę na Mszę św. za mą duszę… Uczyniłeś jej i mnie miłosierdzie, Pan Bóg pozwolił mi przyjść ci podziękować”. To rzekłszy znikł – a książę do głębi przerażony i przejęty – nawrócił się i swój rękopis spalił i odtąd był przykładem cnót chrześcijańskich i uczynków miłosierdzia”. (O czyśćcu i duszach…, s. 43)

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (11)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

Jako ofiara jedna Mszy Świętej od piętnastu lat męki uwolniła umarłego

Jako ofiara jedna Mszy Świętej od piętnastu lat męki uwolniła umarłego

Ojciec Iwo, dominikanin, niegdyś prowincjał w Ziemi Świętej, odprawiając jutrznię w kościele, naraz ujrzał przed sobą jakowegoś mnicha w plugawy habit przyodzianego.

– Kim jesteś, i czego tu szukasz? – zapytał Iwo.

– Jak to? Nie poznajesz mnie? Wszak jestem twoim przyjacielem, który niedawno rozstał się z życiem. Po zgonie trafiłem do czyśćca, gdzie wyznaczono mi piętnaście lat srogiej męki.

– Aż tyle? – zdumiał się prowincjał, znał bowiem zmarłego i wiedział, że ów za żywota stawiany był jako wzór wszelkich cnót zakonnych.

– Ach! Sprawiedliwość Boska wie co czyni. Zaprawdę zasłużyłem na ów wyrok solennie. Gdybyś jednak zechciał okazać mi pomoc – na co miłosierdzie Najwyższego zezwoliło – to módl się w mojej intencji.

Skoro więc tylko rozedniało, Iwo przybrawszy się w szaty kapłańskie, podjął sprawowanie Najświętszej Liturgii, a pokonsekrowawszy hostię, tak mówił:

– Panie! Wszak nie jesteś okrutniejszy od Szatana. Błagam Cię i proszę, przez wzgląd na nieprzebrane miłosierdzie Twoje, wyzwól z więzienia czyśćcowego umiłowanego brata mego i przyjmij go do chwały wiekuistej.

A słowa te, z wielkim łez wylewaniem, powtarzał po wielokroć, tak że odprawianie Mszy Świętej niepomiernie się wydłużyło.

Następnej nocy, gdy Iwo znów modlił się w kościele, ponownie ujrzał owego zmarłego brata. Tym razem już nie w sukni plugawej, ale z jaśniejącego bisioru.

– Dobrze, że przez łaskę Bożą uprosiłeś u Pana skrócenie moich mąk, żeś mnie nie zawiódł i próśb mych nie zlekceważył. Oto dobry Bóg darował mi dalsze wypłacanie się sprawiedliwości Jego i oddał mnie tobie. Będąc tedy wybawionym z czyśćca, idę w towarzystwie duchów błogosławionych do niebieskiej ojczyzny, I wyrzekłszy to, zaraz znikł.

O dziwnym rozkazaniu św. Pachomiusza

Gdy św. Pachomiusz pewnego razu wizytował jeden z klasztorów, które miał pod swoją władzą, akurat trafił na pogrzeb pewnego zakonnika, który za życia nieświątobliwie się prowadził.

Pogrzeb był okazały, ze śpiewaniem psalmów i kadzeniami. Sam zaś umarły – zgodnie ze zwyczajem – w szaty kapłańskie przybrany. Skoro mnisi ujrzeli zbliżającego się św. Pachomiusza, jęli go błagać, by i on uczcił zmarłego, przyłączając się do okazałego pogrzebu.

Świątobliwy starzec miast tego rozkazał:

– Natychmiast przerwijcie kadzenia, a trupa rozdziejcie z szat kapłańskich, po czym cicho i bez rozgłosu złóżcie go do ziemi i usypcie nad nim mogiłę.

Skoro wszyscy jęli się oburzać na świętego za takie jego niemiłosierne postanowienie, które umarłego – w ich mniemaniu – krzywdziło, a rodzinie przynosiło despekt, Pachomiusz rzekł tak:

– Wszyscy wiecie, że ów zmarły niepoczciwe życie prowadził, i że Pan każe mu owo odpokutować w czyśćcu (a mówił to będąc pod natchnieniem Ducha Świętego). Wystawny pogrzeb, jaki zamierzaliście mu urządzić, trupowi i tak by w niczym nie pomógł, duszy zaś, która odeszła w zaświaty, przydałby jedynie dodatkowych, a wcale nie lekkich, mąk. Mając więc zmiłowanie nad nim, oszczędźcie mu tego dodatkowego bólu. W modlitwach tylko wstawiając się za nim.

Wtedy to obecni przy pochówku pojęli, że św. Pachomiusz podejmując taką właśnie decyzję, kierował się nieuprzedzeniem i niechęcią, ale miłosierdziem względem zmarłego.

Dlatego też uczyniono, jak im był rozkazał i w cichości, po pogrzebaniu zwłok, każdy poszedł w swoją stronę.

Nie godzi się umarłych obmawiać

Pewien szlachcic leżąc na łożu, a nie mogąc zasnąć, bo akurat pełnia była, począł przemyśliwać nad złym życiem pewnego swego znajomego, który niedawno był umarł.

Wynajdował mu różne grzechy i uchybienia – słowem niczego dobrego nie chcąc w nim dostrzec, i o samo złe go oskarżał.

Aż oto naraz, nie wiadomo skąd kiedy, ów umarły, o którym nasz szlachcic tak źle myślał, stanął przed nim, a doskonale był widoczny w blasku księżyca, który przez szeroko rozwarte okno zaglądał.

Zjawa jakiś czas milczała, by w końcu tymi się ozwać słowami:

– Przyjacielu, przestań o mnie źle myśleć, a jeżelim ci coś złego uczynił, albo w czym uchybił, z całego serca wybacz. Po śmierci bowiem trafiłem do czyśćca, gdzie srodze jestem męczony. Nie przysparzaj mi boleści ty jeszcze, a raczej wspomóż modlitwą.

Ponieważ leżący w łożu szlachcic nie należał do lękliwych, zapytał zjawę, za jakież to przewiny najsroższe cierpiała męki. W odpowiedzi usłyszał:

– Za to, żem na jednym cmentarzu w pojedynku krew przelał i za to, iżem z rannego suknię zdarł i ją sobie przywłaszczyłem. A suknia ta teraz, w czyśćcowej otchłani, bardziej mi ciąży niźli niebotyczna góra!

Gdy szlachcic przyobiecał pod słowem honoru, że pewnego zacnego i świątobliwego pustelnika uprosi, iżby się modlił w intencji owego zmarłego, ten mu oznajmił na koniec:

– Z wdzięcznością za obiecane poratowanie wyjawię ci, co jest dla ciebie ważniejsze od wszelkich innych rzeczy na świecie. Otóż, po upływie dwu lat, licząc od chwili obecnej, umrzesz. Masz czas, szykuj się na śmierć. Pokutuj, abyś uniknął losu, jaki mnie przypadł w udziale.

Dopowiedziawszy słów tych, widziadło znikło.

Przepowiednia owa zaś spełniła się co do joty, a szlachcic wziąwszy do serca słowa zjawy, dotychczasowe życie odmienił i zgromadziwszy wiele zasług, skoro owe dwa lata minęły, pobożnie zasnął w Panu.

Jako dusze zmarłych wspomogły księcia Euzebiusza

Dwoje książąt ustawicznie walki między sobą wiodło. Jeden pochodził z Sardynii, a Euzebiusz mu było na imię, drugi zaś z Sycylii Ostergisem zwany.

Euzebiusz wielkie miał staranie około dusz czyśćcowych, licznymi je wspomagając ofiarami. Ba! Mało tego! Jedno z miast swoich niejako umarłym na własność oddał. Bowiem wszelkie dochody, jakie ono przynosiło, przeznaczał na Msze i jałmużny mające dusze z ognia czyśćcowego ratować.

I stało się, iż wróg jego, książę sycylijski Ostergis, najechał owo miasto, podstępnie je zdobył i dla siebie zagarnął.

Jak nie trudno się domyślić, książę Euzebiusz wraz z wiernym sobie rycerstwem, ani myślał pozostawić zdobyczy w rękach najeźdźcy. Bał się jednak, że sromotną klęskę poniesie, ponieważ siły nieprzyjacielskie o wiele liczniejsze były od jego własnych.

Gdy tak się tym trapił, stojąc na szczycie baszty zamkowej, oto dostrzegł, iż w kierunku jego siedziby zbliża się nieprzebrana liczba zbrojnych. Armia tak ogromna, że aż po horyzont się ciągnąca. A każdy z owych zbrojnych przy–odziany był w białą zbroję, płaszcz biały, dzierżył w dłoni biały proporczyk i siedział na białym koniu, białym czaprakiem okrytym.

Czym prędzej Euzebiusz posłał swych ludzi ku owemu wojsku, aby zasięgnęli języka kim są i po co tu zmierzają.

Skoro posłowie wrócili, przekazali księciu najmilszą z wieści, jakich mógł oczekiwać:

– Oto, panie nasz, Bóg ci na pomoc przysyła swoje zastępy, aby odbiły z rąk nieprzyjacielskich miasto, któreś na pożytek dusz w czyśćcu cierpiących ofiarował.

I tak się stało.

Najeźdźca przestraszony niezliczoną liczbą zbrojnych, którzy ostro zażądali, by czym prędzej zagrabione miasto i ziemię opuścił, posłusznie wycofał się do swego kraju.

Tymczasem Euzebiusz wiedziony ciekawością ośmielił się zapytać zbrojnych, kim by oni byli, czyby nie aniołami samymi.

Lecz oni zaprzeczyli:

– Jesteśmy duszami zmarłych, które dzięki twoim dobrodziejstwom i jałmużnom, dostąpili chwały wiekuistej.

Potem zaś owi zmarli pożegnawszy się z księciem tąż drogą, którą przyszli, odeszli.

Nepotyzm przyczyną mąk czyśćcowych

Opat pewien, wśród podległych sobie mnichów wielkie poważania mający, a odznaczający się prawdziwą, a nie udawaną pobożnością i życiem ponad wszelki wyraz cnotliwym, umierając postanowił, przez względy rodzinne, namówić zakonników, iżby właśnie jego krewniaka, gdy czas po temu nadejdzie, obrali swoim opatem.

Stary opat umarł, a jego życzeniu stało się zadość.

Ponieważ żył świątobliwie i świątobliwie umarł, wszyscy byli przekonani, iż trafił wprost do niebiańskiej szczęśliwości. Tymczasem, razu pewnego, ukazał się on swemu krewniakowi, lamentując przy tym okrutnie.

Krewniak strachem zdjęty zapytał o powód jego narzekań. Umarły zaś odpowiedział:

– Jęczę i lamentuję, bo gorę!

– Ty goresz? Dlaczego?

– Bom z twego powodu trafił do czyśćcowej otchłani. Miast bowiem słuchać głosu Bożego, afektem ku tobie zaślepiony, ciebie poleciłem na swego następcę, i z tejże to przyczyny Bóg skazał mnie na czyściec.

Szczery żal za grzechy nawet zbrodniarza ratuje przed piekłem

Pewien młodzieniec szlachetnego rodu, z fantazji raczej, niźli z powołania, postanowił wstąpić do zakonu cystersów i po złożeniu ślubów, święcenia kapłańskie przyjął.

Krewniak jego, który był biskupem miejscowej diecezji, na próżno odwodził go od tego zamysłu. Nic owo nie pomogło.

Przeminął rok jeden i drugi, a naszemu młodemu mnichowi znudziło się klasztorne życie. Porzucił zatem zakon, zzuł z siebie habit i przywdział świeckie szaty.

Nie sporo mu jednak było wracać do rodziców, bo wstyd mu było iż nie wytrwał w zakonie. Nie bardzo wiedząc co ze sobą począć, przystał do bandy zbójców, I rychło tak się wyszkolił w bandyckim rzemiośle, że stał się najokrutniejszym spośród zbrodniarzy, budząc grozę nawet u najokrutniejszych z nich.

Ponieważ życie każdego z nas ma swój kres nadszedł też kres i owego występnego mnicha. Oto w jakiejś potyczce, śmiertelnie raniony, jął żegnać się już z doczesnością. Przed śmiercią jednak odezwały się w nim wyrzuty sumienia i poczuł prawdziwy, a szczery żal za grzechy.

Poprosił tedy kamratów, iżby przywiedli doń kapłana, by móc przed nim oczyścić się z grzechów i uzyskawszy rozgrzeszenie, przejść na drugą stronę żywota.

Gdy przybył pleban, nasz mnich uczynił przed nim szczere wyznanie. Oświadczył, iż jest kapłanem, zbiegiem z cysterskiego klasztoru. Że przez te wszystkie lata, kiedy był członkiem zbójeckiej bandy, zbroczył ręce krwią setek niewinnych ludzi, których pozbawił życia, na dodatek rabując ich mienie. Wyznał ponadto, iż zgwałcił wiele tak panien, jak i mężatek, nie przepuszczając nawet zakonnicom. Teraz zaś, stanąwszy w obliczu śmierci, szczerze żałuje tego zła, jakiego się dopuścił i ze łzami w oczach o rozgrzeszenie błaga.

Pleban, który owej spowiedzi słuchał, miał jakoweś dziwnie twarde serce, bowiem spowiadającemu się, tak powiedział:

– Grzechy twoje są tak straszne, że nie są godne odpuszczenia.

Darmo kajał się umierający, darmo żebrał litości i o absolucję prosił. Pleban uparł się i nawet nie chciał słyszeć o udzieleniu rozgrzeszenia.

Wtedy ex-mnich rzekł:

– Jeśli tak, to przynajmniej, na drogę wieczności, posil mnie Ciałem Pańskim.

– Czyś oszalał?! – zawołał ksiądz. – Jeśli cię nie chcę rozgrzeszyć, to udzielę ci Komunii Świętej?!

– Ha, skoro tak, to pozwól przynajmniej, że za moje niezliczone i potworne zbrodnie, sam sobie wyznaczę pokutę.

– Cóż, na to jedno mogę się zgodzić – łaskawie skinął głową pleban, a zaraz potem zapytał: – A jakąż to pokutę sobie wyznaczysz?

– Dwa tysiące lat mąk czyśćcowych – odrzekł mnich-rozbójnik i z tymi słowami na ustach skonał.

Gdy o jego śmierci dowiedział się kuzyn biskup, zdjęty litością, zarządził, iżby we wszystkich podlegających mu kościołach i klasztorach przez rok modlono się w intencji owego umarłego, i polecenie to skrzętnie było wypełnione.

Gdy się ów rok skończył, po mszy sprawowanej przez biskupa, za ołtarzem stojąc, ukazał się mu zmarły. Blady był, wyschły, nędzny, w odzieniu żałobnym.

Kiedy go biskup zapytał jak się miewa i skąd przybywa, odparł:

– W mękach jestem i z mąk przychodzę, ale dziękuję miłości twojej, iż rok ten, dla jałmużny i modlitw twoich, także dla dobrodziejstwa Kościoła świętego, o tysiąc lat męki moje skrócono, którem w czyśćcu cierpieć miał. A jeśli jeszcze przez następny rok także o mnie staranie mieć będziesz, całkiem uwolniony od kary zostanę.

Usłyszawszy to biskup uradował się i dzięki Bogu składał, i oczywiście zarządził kolejny rok modłów w intencji zmarłego mnicha – rozbójnika.

Gdy zaś rok ów minął, a biskup Mszę Świętą sprawował, ponownie ukazał mu się umarły i rzekł:

– Dla twojej usilności i miłosierdzia jestem wyratowany z mąk czyśćcowych i już do wesela mego Pana wchodzę. A owe dwa lata waszych modlitw i ofiar są mi poczytane za dwa tysiące lat.

Od tamtej pory już go ów biskup nigdy nie widział.

Lata cierpień w ciele, niczym są wobec jednej chwili w czyśćcu

Razu jednego pewien człek zachorował i cierpiał okrutne bóle. Cierpiał zaś tak srodze, że co dzień usilnie błagał Pana Boga o to, by zesłał nań śmierć, iżby już więcej się nie męczył.

Pan zamiast śmierci posłał doń anioła, który powiedział tak:

– Nasz Wszechmogący Stwórca daje ci do wyboru albo śmierć i trzy dni czyśćca po niej, albo jeszcze rok życia w ciele, cierpiąc tak, jak cierpisz teraz. Skoro jednak ów rok przeminie, pójdziesz prosto do nieba.

Rok, a trzy dni? Chory nie długo się zastanawiał. Wybrał czyściec.

Zatem stało się zadość jego życzeniu. Umarł i trafił do ognistej otchłani. Po upływie jednego dnia, ponownie nawiedził go anioł i zapytał, czy nadal trwa przy swym poprzednim postanowieniu.

Ale nasz umarły z oburzeniem wykrzyknął, że został oszukany, bowiem nie jeden dzień, jak twierdzi anioł, lecz wieki całe już się w ogniu smaży.

Posłaniec Pański, niezrażony tymi wyrzutami, wyjaśnił duszy, co następuje:

– Nie długością czasu, ale nieznośnością męki oszukany jesteś, a rzeczywiście: zaledwie dzień jeden w miejscu tej męki przebywasz! Nie lękaj się przecie. Pan zmiłował się nad tobą i zezwolił, żebyś do swego ciała powrócił.

O jakże ochotnie zgodził się na to nasz zmarły!

I tak jak miał wcześniej zapowiedziane, przez cały rok cierpiał z powodu choroby, potem zaś zawiedziono go wprost do raju.

Czyściec jako rzeka wrzącej smoły

Opisując dziwne widzenie Yinfridus albo Bonifacius w liście do siostry pewnego zmartwychwstałego człowieka, tak mówi:

Umarły brat twój widział miejsce przedziwnej uciechy, na którym piękni ludzie bawili się i weselili. A z tego miejsca dziwna jakaś słodkawa wonność do nozdrzy dochodziła.

Anioł, który mu towarzyszył, twierdził, że jest to część raju.

Ale oprócz raju ujrzał też rzekę toczącą miast wody potoki wrzącej smoły, a ponad brzegami jej przerzucony był zamiast mostu tylko pień suchego drzewa.

Po pniu owym przechodziły dusze, a wiele z nich spadało z niego. Niektóre we wrzącej smole całe się zanurzały, inne do pasa, jeszcze inne do kolan, a jeszcze inne ledwo do kostek. Po czym wychodziły na brzeg oczyszczone i jaśniejące.

Anioł przewodnik wyjaśnił, iż są to dusze, które w ten sposób przechodzą męki czyśćcowe, aby potem już godnie, dostąpić chwały wiekuistej i zamieszkać w świętym mieście, niebieskim Jeruzalem.

O duszy, która się uradowała z narodzin dziecka

Pewien człowiek, który był umarłym, a ożył, opowiadał potem, iż będąc w czyśćcu widział takie oto zdarzenie:

Oto dusza jedna, w samym największym ogniu gorejąca, nagle zawołała:

– O jakież to szczęście mnie spotkało!

A gdy ją zapytano o powód tej radości, odrzekła:

– Oto aniołowie mi objawili, że w tej minucie dziecko się narodziło, które w przyszłości zostanie kapłanem i podczas pierwszej mszy, jaką odprawi, mnie od mąk czyśćcowych wyzwoli.

W myślistwie się kochający nadmiernie, ciężką mękę cierpiał

Pewien człowiek nabożny wpadłszy w zachwycenie, widział pewnego żołnierza pogrążonego w czyśćcu. Chociaż żołnierz ów był czysty, dobry, uczynny i pobożnie żywot pędzący, trafił do ognia, bowiem w myślistwie zbytnio się kochał.

Kara zaś jego tak oto wyglądała:

Na jego ręku siedział ptak, który go w twarz, w ramię, w ręce kłując, sztukami mięso z owych miejsc wyrywał i w ten sposób pokutującego okrutnie dręczył.

A gdy ów człowiek w zachwyceniu będący pytał, czemu by to cierpiał, skoro tak przyzwoicie żył i praw Boskich nie łamał, żołnierz powiedział:

– Przykazania Boskie zachowywałem, nigdy nikogo w najdrobniejszej rzeczy nawet nie oszukał, tyle tylko żem ponad wszystko umiłował polowanie z ptakami, czyniąc z tego zajęcia bożka nieomal, I z owej przyczyny tak okrutną i ciężką mękę cierpię. A trwać to będzie do czasu, aż całkowicie oczyszczony zostanę.

Pokutujący zamilkł na chwilę, a potem znów począł mówić:

– Jeśli masz politowanie nade mną, proś Pana Boga w mojej intencji, i powiedz też synom i powinowatym, żeby mnie jałmużnami i modlitwami i świętymi ofiarami ratowali, albowiem nieopisane męki cierpię.

Człowiek nasz, o którym na początku wspomnieliśmy, skoro z zachwycenia wyszedł, nie zapomniał o prośbie duszy pokutującej, ale ją co do joty wypełnił, skarbiąc sobie wdzięczność u niej, a zasługę u Boga.

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (10)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

Czyściec według św. Franciszki Rzymianki. I innych Świętych.

Czyściec według św. Franciszki Rzymianki ANDRZEJ SARWA

„Ogień czyśćcowy różni się wielce od ognia piekielnego. Ten ostatni przedstawia się św. Franciszce jako płomień czarny; ogień w czyśćcu jest jasny i czerwony. Widzi ona – nie w czyśćcu, ale na zewnątrz – Anioła Stróża po prawej, Szatana kusiciela po lewej stronie. Anioł Stróż przedstawia Bogu modły ofiarowane przez żyjących za dusze w czyśćcu cierpiące. Co do modlitw ofiarowanych za te dusze, które sądzimy być w czyśćcu, a których tam nie ma, przeznaczenie ich według św. Franciszki jest następujące: Jeśli dusza, którą sądzimy być w czyśćcu, jest w niebie i modlitw naszych nie potrzebuje, modlitwa idzie na pożytek innych dusz w czyśćcu pozostających, a także na pożytek tego, który modły zanosi; jeżeli dusza, którą sądzimy być w czyśćcu jest w piekle, modlitwa za nią zaniesiona idzie całkowicie na pożytek osoby modlącej się i nie rozdziela się na inne dusze jak w razie poprzednim.

Święta Franciszka widzi w czyśćcu trojakie pomieszczenie, niejednakowo straszne i bolesne. Te części dzielą się jeszcze na oddziały. Wszędzie kara jest ustosunkowana do grzechu, do jego rodzaju, przyczyn, skutków i innych okoliczności”. (Ernest Hello, Oblicza świętych, Warszawa 1910, s. 57)

Czyściec w opisie S. Joanny a Jesu Maria

„Prowadzono mnie też wpośród czyśćca. Są tam równie okropne męki i utrapienia jako i indziej (czyli w piekle – przyp. red.), z tą jednak różnicą, że miejsce to jest miejscem pokoju, a nie złorzeczenia; bo tu Pana Boga nie przeklinają, i owszem, chwalą i błogosławią. To zaś najcięższe jest, co cierpią, że zatrzymani są, i Pana Boga nie widzą jeszcze. Wreszcie insze wszystkie męki prawie też są, jakom pierwej w piekle wspominała. O, gdyby to niektórych ludzi napomnieć i nastraszyć mogło! którzy grzechy niektóre lekce sobie ważą. Odpowiadają, kiedy się im o tym mówi, że Bóg nie jest takim jako my skrupulantem. O jak nie dobrze wiadomi są co się na tamtym świecie dzieje! wszystkie tam ściśle roztrząsają tak dalece, iż dziwna zgoła zdałaby się rzecz widzieć, gdyby wolno było, co się tam dzieje, kiedy surowie jedno słówko wolniejsze dla żartu wyrzeczone karzą”. (O żywocie wielebney panny siostry Joanny a Jesu Marya, druk XVII-wieczny, s. 67)

Jako błogosławiona Siostra Joanna a Jesu Maria duszom czyśćcowym pomagała

„Błogosławiona Joanna bardzo była litościwa i miłości wielkiej ku bliźnim. Do tego oczyma widziała i sama doznała okrutnych mąk czyśćcowych [za życia w ciele, na ziemi – przyp. red.], a uważała też, że w onych mękach będące dusze były przyjaciółkami Boga i w tejże łasce zostawały. Dlatego (…) politowanie miała nad zatrzymaniem ich w onym więzieniu i nic bardziej nie miała w staraniu, jako aby onych z tego więzienia na wolność wyzwolić, torując im drogę do wiecznej chwały. Utrapienia, umartwienia, boleści i pokuty jej do tego jedynie zmierzały, aby przez takowe dobre uczynki (…) ratować dusze z mąk czyśćcowych (…) mogła. (…) [Dusze czyśćcowe] Joannę na wszystkich miejscach oblatywały jako kurz promienie słoneczne i chodziły za nią, gdzie się tylko obróciła. Odnajmowała każdą [z dusz] oblubienicy Chrystusowej, jak długo i na wiele lat do czyśćca jest naznaczona, oraz i męki, które ponosiła. Obstępowały czasem ją i ogniem, silnie przypalały tak, iż wszystkie jej ciało z ciężkim bólem gorzało, i kości się paliły. Z tej tedy przyczyny i doświadczenia osobistego srogich mąk czyśćcowych, tym pilniej i silniej modliła się za dusze w czyśćcu będące. Kiedy raz Chrystus Pan oblubienicy swej niebezpieczeństwo królestwa tego hiszpańskiego dla ciężkich i różnych grzechów przed oczy przedłożył, tak usilnie turbowała się o to i starała przebłagać Majestat Boży, iż o duszach w czyśćcu będących zapomniała. Przyszedł tedy Piątek Wielki, gdy wszystkie klasztoru tego siostry odprawowały Męce Bożej, rozpamiętywając uroczyste nabożeństwo. Ksieni pierwsza dusze w czyśćcu będące siostrom swym polecała. Joanna tego nie usłyszawszy dobrze, pyta się jednej siostry co pani ksieni mówiła. Gdy zaś dowiedziała się, że dusze w czyśćcu będące zalecone są ich modlitwom, rzekła: „– Insze i pilniejsze dla nas potrzeby są: błogosławione dusze są na miejscu bezpiecznym, niech nieco poczekają. Tylko co to Joanna wymówiła, zaraz uczucie żelazną ręką ognistą, która całe ramię jej objęła i prawie spaliła, tak iż z bólu wielkiego bardzo zawołała: „– Gorę! Palę się!” Trwała ta męka przez czas niemały. Na ten czas doświadczeniem samym za sprawiedliwym dopuszczeniem Bożym poznała, iż na całym świecie większej potrzeby nie masz, nad potrzeby dusz w czyśćcu będących.

Nad to zawsze jej Bóg objawił srogość i rozliczność mąk czyśćcowych, i one do cierpienia i modlenia się za te dusze pobudzał. (…) [Urban VIII papież] skoro zszedł z tego świata, zaraz dzień zejścia jego S. Joannie był objawiony, i ona dosyć czyniąc powinności swoje, do których się zobowiązała, usilnie o wyzwolenie duszy jego modlitwami swymi starała się z czyśćca go wydobyć. Pokazał się jej sam papież, ale zewsząd tak wielkimi ogarniony mękami, iż stanu jego duszy poznać nie mogła. Nie przestawała za niego gorąco i płaczliwie modlić się, bijąc się dyscyplinami i biczami różnymi, a nadto wiele innych umartwień sobie zadając, jednak zawsze w tymże nędznym stanie zostającego go widziała, ani zdało się być co pociechy onej i czasem, kiedy w pokazaniu się powtórnym pytała o stan jego, odpowiedział jej, że nie ma pozwolenia od Boga oznajmić jej o stanie swym. Odpowiedź ta ciężkością napełniła serce Joanny (…) silniej tedy modlitwą swą nastąpiła i uprzykrzyła się Majestatowi Boskiemu, ale Bóg jakby zdał się nie słyszeć jej próśb. Ale ona tym bardziej prosiła. Nie mógł dłużej ignorować próśb oblubienicy Chrystus Pan, więc ją w końcu poinformował, że męka papieża skrócona być nie może i dopełnić się musi”. (O żywocie wielebney panny…, s. 74-79)

* * *

Siostra Joanna a Jesu Maria była Hiszpanką i żyła w latach 1564-1650. Doświadczała wielu przeżyć mistycznych.

Czyściec w objawieniach św. Brygidy Szwedzkiej

Święta Brygida Szwedzka była córką Birgera, – księcia z królewskiego rodu szwedzkiego – i Sugridy, pochodzącej także z królewskiego domu Gotów. Brygida urodziła się około roku 1303 w Szwecji, a zmarła w Rzymie w 1373 roku.

Chociaż żyła w małżeństwie, jej życie odznaczało się niezwykłą surowością. Wiele się modliła i umartwiała ciało na najróżniejsze sposoby. Szczególną łaską, jaką wyświadczył jej Pan Jezus, były objawienia, które zebrane zostały w wielką i grubą księgę. Objawienia te zostały uznane przez Kościół. Brygida po śmierci męża założyła zakon od imienia fundatorki zwany brygidkami. Jej objawienia – chociaż bardzo trudne i hermetyczne, (mimo iż niektóre z nich dawno się już zdezaktualizowały), godne są lektury, niosą bowiem ze sobą wiele pożytku duchowego.

Przykłady odnoszące się do czyśćca, miejsca i stanu dusz tam cierpiących, zaczerpnięto właśnie z księgi objawień tej wielkiej szwedzkiej świętej. Niektóre z nich nie robią większego wrażenia, niektóre zaś są wręcz drastyczne, ba! tracące horrorem!

„Trzecie miejsce [pośmiertnego bytowania, mówi Matka Boska, czego świadkiem jest św. Brygida – przy. red.] jest czyściec, a ci, co w nim są potrzebują trojakiego miłosierdzia, bo trojako trapieni zostają. Trapią się w słuchaniu, bo nic lepszego nie słyszą tylko męki, karania i nędze; trapią się widzeniem, bo nic nie widzą, tylko swą nędzę; trapią się dotknieniem, bo czują gorącość ognia nieznośnego, i ciężkiego karania. Dajże im mój SYNU i Panie miłosierdzie Twoje, dla próśb moich. Odpowiedział SYN. Chętnie dla ciebie dam trojakie miłosierdzie im: naprzód słuchowi ich ulżę; widzenie uspokoi się, i karanie umniejszy się i skromniejsze będzie. Na ostatek, którzykolwiek od tej godziny są w największych mękach czyśćcowych, będą przeniesieni do średnich, albo miernych; a ci zaś którzy są w miernym karaniu, otrzymają wolniusieńkie karanie, a którzy zaś są w wolniusieńkim karaniu, przeniosą się do odpoczynku wiecznego. Odpowiedziała MATKA BOŻA: Niech ci będzie cześć i chwała wieczna Panie mój (…)” (Skarby Niebieskich Taiemnic to iest Księgi Obiawienia niebieskiego Świętej Matki Brygidy z Rodzaju królewskiego. Xiężnej neryckiey ze Szwecyey. Fundatorki S. Salvatora. Z łacińskiego na polskie przełożone przez Zakonnika Braci Mniejszych Ojców Bernardynów, Lwów 1698, s. 75)

Widzenie czyśćca w objawieniach św. Brygidy

„Nad ciemnościami zaś tymi [to znaczy ponad miejscem wiecznych mąk, piekieł – przyp. red.] jest największe karanie czyśćcowe, które dusze mogą znosić, a dalej od tego miejsca insze, gdzie jest mniejsze karanie, które nie jest insze jedno defekt sił w męstwie, w piękności, i podobnych rzeczach, jako przez podobieństwo powiadam: nie inaczej, jedno kiedyby kto był chory, a gdy ustała choroba, albo męka nie miałby siły, żeby po leku przyjść do siebie. Trzecie zaś miejsce wyższe jest, gdzie żadnej męki nie masz, jedno pragnienie przyjść do BOGA (…) Na pierwszym miejscu, nad ciemnościami jest wielkie karanie czyśćcowe, gdzieś widziała one duszę oczyszczającą się. Tam jest dotykanie czartów, tam przez podobieństwo pokazują się jadowici robacy, i podobieństwo zwierząt srogich. Tam jest gorąco i zimno, tam ciemności i zamieszanie, które pochodzą z karania, które jest w [położonym niżej – przyp. red.] piekle. Tam niektóre dusze mają mniejsze męki, a niektóre większe, wedle tego jako kto poprawił się z grzechów swoich na ten czas, którego dusza wraz z ciałem mieszkała”. (Skarby Niebieskich Tajemnic…, s. 227-228)

O straszliwych mękach pewnej duszy, które widziała św. Brygida

Pewna dusza wiele zła popełniła w życiu doczesnym, stanąwszy przed obliczem Najwyższego, z Jego dekretu oto męki musiała wycierpieć, aby do wiekuistej światłości być dopuszczoną:

„…widziałam, że jakoby wiązka niejaka była przywiązana do głowy na kształt korony, którą tak bardzo ściskała, że tył głowy pospołu z obliczem złączył się; oczy zaś wypadły z miejsc swoich, i wisiały na żyłkach, aż na jagodach (policzkach – przyp. A.S.); włosy też jakoby od ognia zgorzały i uschły, mózg się też rwał płynąc przez nozdrza, i przez uszy, język był wywieszony, i zęby powypadały; kości w ramionach były pogruchotane, i jakby powrozy skręcone; ręce złupione do szyi przywiązane, piersi zaś i żywot (brzuch – przyp. A.S.) tak mocno się z grzbietem łączyły, że żebra połamawszy się, serce ze wszystkimi wnętrznościami wywrócone rozpękło się; lędźwie zaś wisiały po bokach i kości pogruchotane wypadały, i ciągnęły się jako cienkie nici. (…)

I Sędzia na ten czas rzekł: dla Męki mojej, będzie jej otworzone niebo, pierwej z grzechów oczyściwszy się, tak długo będzie powinna cierpieć, chyba że będzie miał wspomożenie z dobrych uczynków żyjących ludzi na świecie”. (Skarby Niebieskich Tajemnic…, s. 227).

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (8)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

O zakonniku, który za niedbalstwo w modlitwie do czyśćca trafił

Jałmużna za umarłych nie zostanie bez nagrody

Nie wszyscy mogą dawać wielkie jałmużny, ale i przy dobrej woli i małą ofiarą możemy wspomagać dusze cierpiące – aby zapewnić błogosławieństwo Boskie. Wdowa ewangeliczna złożyła dwa pieniążki, czyli jeden grosz, do skarbonki świątynnej, a Chrystus Pan pochwalił ją, iż dała co mogła.

Ten przykład naśladowała jedna uboga niewiasta neapolitańska, która zaledwie mogła wyżywić gromadkę drobnych dziatek. Mąż jej, ubogi wyrobnik pobożny i poczciwy, przynosił co wieczór nędzną zapłatę swej ciężkiej pracy. Jednego dnia niestety! ten biedny ojciec ujęty był i uwięziony za długi, a cały ciężar utrzymania rodziny spadł na nieszczęśliwą matkę, która nie miała innego sposobu życia, jak tylko pracę swoich rąk i ufność w miłosierdziu Bożym. Dzień i noc w serdecznej modlitwie błagała Boga o ratunek w tej niedoli, a szczególnie o uwolnienie męża, który jęczał w więzieniu nie za jakie występki, a biedna kobieta nie miała żadnej nadziei opłacenia tych długów.

Powiedziano jej o pewnym zamożnym obywatelu, który używał swego majątku na wsparcie nieszczęśliwych. Natychmiast uboga niewiasta starała się o napisanie prośby, w której wyraża swą nędzę i prosi o łaskę litościwego pana. Ale niestety, otrzymuje tylko drobną jałmużnę – mały pieniądz. Co począć i do kogo się udać? Zasmucona, zbolała nad wszelki wyraz, idzie do kościoła, a rzucając się do stóp Zbawiciela utajonego w Najświętszym Sakramencie, błaga o cud miłosierdzia dla swej nieszczęśliwej rodziny, bo próżna jest w ludziach nadzieja. Wtem jakby błyskawica uderza ją myśl, zapewne od Anioła Stróża, prosić o przyczynę dusz czyśćcowych. Słyszała od kogoś o ich cierpieniach i o wielkiej ich wdzięczności dla tych, którzy je wspierają. Pocieszona tym natchnieniem, idzie zaraz do zakrystii, składa swój pieniążek i prosi o odprawienie Mszy Świętej za dusze w czyśćcu. Jakiś litościwy kapłan tam będący, rozpoczął świętą Ofiarę, z którą ona swoje gorące modły łączyła, leżąc krzyżem na ziemi.

Powstała z tej modlitwy wielce wzmocniona i pocieszona na duchu, jakby pewną była, że ją Pan Bóg wysłuchał, I oto, gdy wracając do domu przebiega gwarne ulice miasta, zbliża się do niej jakiś poważny starzec i pyta: „czemu się tak smutną wydajesz?” Ona odpowiada wymownie o swoim utrapieniu. Nieznajomy słucha ją ze współczuciem, zachęca do ufności w Bogu, i oddalając się, wręcza jej list, prosząc, aby go zaniosła do wskazanej osoby. Biedna kobieta idzie prosto na oznaczone miejsce, a znalazłszy tam młodego człowieka, gospodarza domu, spełnia polecenie. Ten otworzywszy papier, z niezmiernym wzruszeniem, poznaje pismo swego ojca zmarłego od kilkunastu lat…

– Skąd masz ten list? Kto ci go dał? – woła nadzwyczaj zdziwiony.

– Panie! – rzecze przelękniona niewiasta – jakiś poważny mężczyzna spotkał mnie na ulicy, rozmawiał ze mną i kazał mi ten list przynieść do tego domu; nie wiem, co w nim napisano, nic mi o tym nie mówił.

Coraz więcej wzruszony i zdziwiony młodzieniec, czyta głośno list, jak następuje:

„Synu mój, twój ojciec dziś wybawiony jest z czyśćca przez tę ubogą niewiastę, która ci wręczy to pismo; z jej ofiary odprawiła się tego ranka Msza Święta, za dusze w czyśćcu, a Pan w miłosierdziu swoim przyjął ją na dopełnienie mego oczyszczenia: winniśmy jej przeto największą wdzięczność. Ta poczciwa kobieta jest w ciężkim niedostatku, polecam ją twojej opiece”. (A. Morawski, Cuda i Łaski…, s. 16-20)

Oczywiście nie trzeba chyba dodawać, iż syn ojca wybawionego z czyśćca suto zaopatrzył ową ubogą kobietę, zadbawszy o to, aby już nigdy nie zaznała niedostatku.

Jest to kolejny przykład, że miłosierdzie okazane duszom czyśćcowym sprowadza na nas cuda miłosierdzia Bożego.

O żołnierzach po śmierci o wspomożenie proszących

Około Roku Pańskiego 1078, nieopodal Wormacji, przez wiele dni i nocy obserwować można było wielkie dziwy. Oto wielka ilość zbrojnych – jednych pieszych, innych zasię konnych, pokazywała się okolicznym mieszkańcom, zgiełk czyniąc. A zdawało się jakby zastępy owe wychodziły z pobliskiej góry.

Zdarzenie owo wzbudzało nie tylko zdziwienie, ale i strach. Znalazł się jednak przecież mnich pewien, mieszkaniec Lunxurgeńskiego klasztoru, który wespół z kilkoma towarzyszami, zawiesiwszy sobie na szyi krzyż, wyszedł odważnie owym zbrojnym na spotkanie.

Skoro ich zagadnął kim są, skąd się tutaj wzięli i czego by żądali, usłyszał takową odpowiedź:

– Nie jesteśmy nocnym przywidzeniem, ani też żywymi ludźmi, lecz duszami, które niegdyś na tym świecie możnym panom służyły. Przed wielu laty w tym właśnie miejscu, w srogiej bitwie śmierć ponieśliśmy.

– A ponieważ bezbożny żywot pędziliśmy, karę teraz cierpieć musimy.

– Patrz na nas. Ubiór, zbroja, oręż, konie, które nam za życia służyły i niejednokrotnie były powodem grzechu, po śmierci stały się przyczyną straszliwych mąk. Wszystko, co teraz widzicie około nas, wszystko to jest dla nas ogniem, który nas pali, aczkolwiek wy go swymi śmiertelnymi oczyma nie widzicie.

A gdy zakonnik pytał, czy żywi mogą im jakoś pomóc i poratować, od tej samej duszy żołnierza usłyszał:

– Postami i modlitwami, a osobliwie ofiarami Ciała i Krwi Pana Jezusowej ratowani być możemy i o to prosimy.

Skoro skończył mówić, cała rzesza duchów jednym głosem zawołała po trzykroć:

„– Módlcie się za nami!”

I zaraz się zdało, jakby się wszyscy oni w ogień obrócili, a i góra sama, jakby ogniem gorzała, po niebie przetaczały się grzmoty, a korony drzew wydawały wielki szum.

O zakonniku, który za niedbalstwo w modlitwie do czyśćca trafił

W konwencie Poczęcia Najświętszej Panny w Parmie, roku 1541, umarł uważany przez wszystkich za nadzwyczaj świątobliwego ojciec Jan de Via.

Za życia przyjaźnił się on z równie nabożnym zakonnikiem, z bratem Ascentiusem.

Skoro po śmierci Jana Ascentius przez kilka dni trwał na modlitwie za spokój duszy swego przyjaciela, naraz ogarnęła go jasność wprost nie do opisania, a z owej jasności wyłoniła się postać zmarłego.

Tak straszny lęk zdjął Ascentiusza, że nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Ponieważ zjawisko to ciągle trwało, w końcu oswoiwszy się z nim nieco i wziąwszy na odwagę, zapytał, czego by umarły żądał od niego.

Ten zaś ozwał się w te słowa:

– Mimo świątobliwego życia, żarliwych modlitw, postów i pokut zaniedbywałem odmawiać Officium za umarłych, i chociaż Pan Bóg w miłosierdziu swoim mnie nie potępił, to jednak nie pierwej osiągnę chwałę wiekuistą i przekroczę bramy raju, aż wy żyjący w tym klasztorze dopełnicie tego, czegom ja nie dopełnił.

Po wyrzeczeniu owych słów, widzenie znikło.

Przestraszony i niemniej przejęty brat Ascentius powiadomił o zaszłych zdarzeniu gwardiana, a ów, nie zwlekając, zarządził to, o co prosiła pokutująca dusza ojca Jana de Via.

Po niejakim czasie tenże ostatni znów się ukazał swemu przyjacielowi, tyle że tym razem w daleko większej jasności, dziękując za spełnienie przedłożonej mu prośby, która dla umarłego miała tak kolosalne znaczenie.

Wartość Najświętszej Ofiary dla dusz czyśćcowych

Gdy ojciec Jan de Aluerna, franciszkanin, odprawiał Mszę Świętą w dzień zaduszny, ofiarując ją z takim uczuciem miłości i pobożności, że aż prawie popadł w zachwycenie, stał się świadkiem niezwykłego widzenia.

Skoro przy Mszy Świętej najświętsze Ciało Boże podnosił, ofiarując je Ojcu niebieskiemu, aby miłości tego, który na krzyżu wisiał wybawić raczył, ujrzał wprost niezliczoną liczbę dusz wychodzących z czyśćca, jakby wielość skier z pieca ognistego wystrzelający ku górze, i widział jak do ojczyzny niebieskiej wstępowały dla zasług Pana Chrystusowych, który dla zbawienia ludzkiego na krzyżu dał się przybić.

O mękach, jakie w czyśćcu cierpią niegodni mnisi

Mnich pewien – niestety historia nie przekazała nam ni jego imienia, ni czasu, w jakim żył – będąc bliskim śmierci, popadł w zachwycenie i zaprowadzony został w miejsce, kędy doznaje się szczególniejszych mąk.

To, co ujrzał, wprawiło go i w zdumienie i w przerażenie zarazem. Oto bowiem dostrzegał postaci demonów, które ponawdziewawszy na rożna niegodnych mnichów, równo ich nad ogniem piekły, a wrzący tłuszcz, który z nich wypłynął, skrzętnie zbierały i polewały nim spieczone tołuby.

Anioł, który był mu za przewodnika, widząc, że ów nie może ze spokojem patrzeć na owe męczarnie okropne, wyprowadził go stamtąd czym prędzej na miejsce ochłody i powiedział:

– Ci, których widziałeś, że ich w ogniu wielkim pieczono, nie służyli Panu ochotnie w bojaźni i z drżeniem. Nie dosyć przestrzegali karności Reguły, modlili się bez żarliwości. W świecie natomiast byli dworni, krotochwilni, cudze kąty nawiedzający, zbytek miłujący, gnuśni i lekkomyślni. Dlatego nie pierwej dostąpią chwały wiekuistej, aż się nie wypłacą Panu aż do ostatniego pieniążka.

Godzina w czyśćcu się zdaje wiecznością

Pewien zakonnik umierając prosił, aby opat podobnie tak jak wszystkich ten padół opuszczających, zaopatrzył go na śmierć świętymi sakramentami i dał mu rozgrzeszenie.

Ponieważ opat koniecznie musiał właśnie w tym czasie na pewien okres opuścić klasztor, nie przypuszczając, że mnich ów rzeczywiście prędko umrze, rzecz całą postanowił odłożyć do swojego powrotu.

Los sprawił, iż pod nieobecność opata konający rozstał się z tym światem.

Skoro opat powrócił, ciało umarłego nie było jeszcze pogrzebane. Opat zaś udawszy się do kościoła, ze smutkiem myślał, że nie spełnił prośby umierającego, narażając go przez to na cierpienia po przekroczeniu progu żywota.

Tak się jednak złożyło, że mnich ów umarł obciążony jedynie grzechami lekkimi, więc nie zasługiwał na wieczne potępienie i nie mógł być strącony do piekła ognistego.

Ze szczególnego pozwolenia Bożego pozwolono umarłemu objawić się bolejącemu nad jego losem opatowi, a gdy ów go ujrzał, umarły jął się domagać od niego przyobiecanego rozgrzeszenia i wyznaczenia stosownej pokuty.

Opat nie wiedząc, co by za pokutę zadać nieboszczykowi, rzekł:

– Jako zadośćuczynienie za twoje przewiny, masz przebywać w czyśćcu do momentu, aż twoje ciało zostanie pogrzebane.

Skoro to umarły usłyszał, tak okrutnie i tak rozpaczliwie krzyknął, że głos jego po całym opactwie się rozległ.

– Och! Ty niemiłosierny człowiecze! Skazałeś mnie na tak długie męki. Rozkazałeś mi tak długo trwać w ogniu, gdzie czas upływa zgoła inaczej niż w doczesności, a minuta równa się wiekom całym.

To wykrzyknąwszy – zniknął.

O ciężkości mąk czyśćcowych

Był pewien zakonnik dominikanin, nader pobożny i świątobliwy, który wielce się przyjaźnił z jednym minorytą.

Pewnego razu, podczas rozmowy dotyczącej wieczności i bytowania po śmierci w nowej rzeczywistości, niebacznie sobie obiecali, że (jeżeli taka by była wola Pańska), który z nich pierwszy z tego świata zejdzie, objawi się temu, który jeszcze pomiędzy żywymi się ostanie i o swoim stanie mu oznajmi.

Umarł tedy jako pierwszy franciszkanin minoryta, a po upływie kilku dni, gdy dominikanin był w refektarzu, ukazał mu się umarły, i gdy ze sobą przez chwilę rozmawiali, niektóre mu rzeczy bardzo dziwne, a dotyczące przyszłego żywota, powiedział, a w końcu i to, iż doświadcza niezmiernie ciężkich mąk czyśćcowych.

Na potwierdzenie tejże prawdy, położył rękę na stole i zaraz wypalił nią ognisty, głęboki ślad, który po dziś dzień w Armoreńskim Konwencie można oglądać, na dowód, że istnieje życie po śmierci, i że w tym życiu – kto winien – musi się wypłacać Boskiej sprawiedliwości.

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (7)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

O żołnierzach po śmierci o wspomożenie proszących . Jałmużna za umarłych nie zostanie bez nagrody.

O żołnierzach po śmierci o wspomożenie proszących . Jałmużna za umarłych nie zostanie bez nagrody.

Nie wszyscy mogą dawać wielkie jałmużny, ale i przy dobrej woli i małą ofiarą możemy wspomagać dusze cierpiące – aby zapewnić błogosławieństwo Boskie. Wdowa ewangeliczna złożyła dwa pieniążki, czyli jeden grosz, do skarbonki świątynnej, a Chrystus Pan pochwalił ją, iż dała co mogła.

Ten przykład naśladowała jedna uboga niewiasta neapolitańska, która zaledwie mogła wyżywić gromadkę drobnych dziatek. Mąż jej, ubogi wyrobnik pobożny i poczciwy, przynosił co wieczór nędzną zapłatę swej ciężkiej pracy. Jednego dnia niestety! ten biedny ojciec ujęty był i uwięziony za długi, a cały ciężar utrzymania rodziny spadł na nieszczęśliwą matkę, która nie miała innego sposobu życia, jak tylko pracę swoich rąk i ufność w miłosierdziu Bożym. Dzień i noc w serdecznej modlitwie błagała Boga o ratunek w tej niedoli, a szczególnie o uwolnienie męża, który jęczał w więzieniu nie za jakie występki, a biedna kobieta nie miała żadnej nadziei opłacenia tych długów.

Powiedziano jej o pewnym zamożnym obywatelu, który używał swego majątku na wsparcie nieszczęśliwych. Natychmiast uboga niewiasta starała się o napisanie prośby, w której wyraża swą nędzę i prosi o łaskę litościwego pana. Ale niestety, otrzymuje tylko drobną jałmużnę – mały pieniądz. Co począć i do kogo się udać? Zasmucona, zbolała nad wszelki wyraz, idzie do kościoła, a rzucając się do stóp Zbawiciela utajonego w Najświętszym Sakramencie, błaga o cud miłosierdzia dla swej nieszczęśliwej rodziny, bo próżna jest w ludziach nadzieja.

Wtem jakby błyskawica uderza ją myśl, zapewne od Anioła Stróża, prosić o przyczynę dusz czyśćcowych. Słyszała od kogoś o ich cierpieniach i o wielkiej ich wdzięczności dla tych, którzy je wspierają. Pocieszona tym natchnieniem, idzie zaraz do zakrystii, składa swój pieniążek i prosi o odprawienie Mszy Świętej za dusze w czyśćcu. Jakiś litościwy kapłan tam będący, rozpoczął świętą Ofiarę, z którą ona swoje gorące modły łączyła, leżąc krzyżem na ziemi.

Powstała z tej modlitwy wielce wzmocniona i pocieszona na duchu, jakby pewną była, że ją Pan Bóg wysłuchał, I oto, gdy wracając do domu przebiega gwarne ulice miasta, zbliża się do niej jakiś poważny starzec i pyta: „czemu się tak smutną wydajesz?” Ona odpowiada wymownie o swoim utrapieniu. Nieznajomy słucha ją ze współczuciem, zachęca do ufności w Bogu, i oddalając się, wręcza jej list, prosząc, aby go zaniosła do wskazanej osoby. Biedna kobieta idzie prosto na oznaczone miejsce, a znalazłszy tam młodego człowieka, gospodarza domu, spełnia polecenie. Ten otworzywszy papier, z niezmiernym wzruszeniem, poznaje pismo swego ojca zmarłego od kilkunastu lat…

– Skąd masz ten list? Kto ci go dał? – woła nadzwyczaj zdziwiony.

– Panie! – rzecze przelękniona niewiasta – jakiś poważny mężczyzna spotkał mnie na ulicy, rozmawiał ze mną i kazał mi ten list przynieść do tego domu; nie wiem, co w nim napisano, nic mi o tym nie mówił.

Coraz więcej wzruszony i zdziwiony młodzieniec, czyta głośno list, jak następuje:

„Synu mój, twój ojciec dziś wybawiony jest z czyśćca przez tę ubogą niewiastę, która ci wręczy to pismo; z jej ofiary odprawiła się tego ranka Msza Święta, za dusze w czyśćcu, a Pan w miłosierdziu swoim przyjął ją na dopełnienie mego oczyszczenia: winniśmy jej przeto największą wdzięczność. Ta poczciwa kobieta jest w ciężkim niedostatku, polecam ją twojej opiece”. (A. Morawski, Cuda i Łaski…, s. 16-20)

Oczywiście nie trzeba chyba dodawać, iż syn ojca wybawionego z czyśćca suto zaopatrzył ową ubogą kobietę, zadbawszy o to, aby już nigdy nie zaznała niedostatku.

Jest to kolejny przykład, że miłosierdzie okazane duszom czyśćcowym sprowadza na nas cuda miłosierdzia Bożego.

==================================

O żołnierzach po śmierci o wspomożenie proszących

Około Roku Pańskiego 1078, nieopodal Wormacji, przez wiele dni i nocy obserwować można było wielkie dziwy. Oto wielka ilość zbrojnych – jednych pieszych, innych zasię konnych, pokazywała się okolicznym mieszkańcom, zgiełk czyniąc. A zdawało się jakby zastępy owe wychodziły z pobliskiej góry.

Zdarzenie owo wzbudzało nie tylko zdziwienie, ale i strach. Znalazł się jednak przecież mnich pewien, mieszkaniec Lunxurgeńskiego klasztoru, który wespół z kilkoma towarzyszami, zawiesiwszy sobie na szyi krzyż, wyszedł odważnie owym zbrojnym na spotkanie.

Skoro ich zagadnął kim są, skąd się tutaj wzięli i czego by żądali, usłyszał takową odpowiedź:

– Nie jesteśmy nocnym przywidzeniem, ani też żywymi ludźmi, lecz duszami, które niegdyś na tym świecie możnym panom służyły. Przed wielu laty w tym właśnie miejscu, w srogiej bitwie śmierć ponieśliśmy.

– A ponieważ bezbożny żywot pędziliśmy, karę teraz cierpieć musimy.

– Patrz na nas. Ubiór, zbroja, oręż, konie, które nam za życia służyły i niejednokrotnie były powodem grzechu, po śmierci stały się przyczyną straszliwych mąk. Wszystko, co teraz widzicie około nas, wszystko to jest dla nas ogniem, który nas pali, aczkolwiek wy go swymi śmiertelnymi oczyma nie widzicie.

A gdy zakonnik pytał, czy żywi mogą im jakoś pomóc i poratować, od tej samej duszy żołnierza usłyszał:

– Postami i modlitwami, a osobliwie ofiarami Ciała i Krwi Pana Jezusowej ratowani być możemy i o to prosimy.

Skoro skończył mówić, cała rzesza duchów jednym głosem zawołała po trzykroć:

„– Módlcie się za nami!”

I zaraz się zdało, jakby się wszyscy oni w ogień obrócili, a i góra sama, jakby ogniem gorzała, po niebie przetaczały się grzmoty, a korony drzew wydawały wielki szum.

O zakonniku, który za niedbalstwo w modlitwie do czyśćca trafił

W konwencie Poczęcia Najświętszej Panny w Parmie, roku 1541, umarł uważany przez wszystkich za nadzwyczaj świątobliwego ojciec Jan de Via.

Za życia przyjaźnił się on z równie nabożnym zakonnikiem, z bratem Ascentiusem.

Skoro po śmierci Jana Ascentius przez kilka dni trwał na modlitwie za spokój duszy swego przyjaciela, naraz ogarnęła go jasność wprost nie do opisania, a z owej jasności wyłoniła się postać zmarłego.

Tak straszny lęk zdjął Ascentiusza, że nie mógł wydusić z siebie ani jednego słowa. Ponieważ zjawisko to ciągle trwało, w końcu oswoiwszy się z nim nieco i wziąwszy na odwagę, zapytał, czego by umarły żądał od niego.

Ten zaś ozwał się w te słowa:

– Mimo świątobliwego życia, żarliwych modlitw, postów i pokut zaniedbywałem odmawiać Officium za umarłych, i chociaż Pan Bóg w miłosierdziu swoim mnie nie potępił, to jednak nie pierwej osiągnę chwałę wiekuistą i przekroczę bramy raju, aż wy żyjący w tym klasztorze dopełnicie tego, czegom ja nie dopełnił.

Po wyrzeczeniu owych słów, widzenie znikło.

Przestraszony i niemniej przejęty brat Ascentius powiadomił o zaszłych zdarzeniu gwardiana, a ów, nie zwlekając, zarządził to, o co prosiła pokutująca dusza ojca Jana de Via.

Po niejakim czasie tenże ostatni znów się ukazał swemu przyjacielowi, tyle że tym razem w daleko większej jasności, dziękując za spełnienie przedłożonej mu prośby, która dla umarłego miała tak kolosalne znaczenie.

Wartość Najświętszej Ofiary dla dusz czyśćcowych

Gdy ojciec Jan de Aluerna, franciszkanin, odprawiał Mszę Świętą w dzień zaduszny, ofiarując ją z takim uczuciem miłości i pobożności, że aż prawie popadł w zachwycenie, stał się świadkiem niezwykłego widzenia.

Skoro przy Mszy Świętej najświętsze Ciało Boże podnosił, ofiarując je Ojcu niebieskiemu, aby miłości tego, który na krzyżu wisiał wybawić raczył, ujrzał wprost niezliczoną liczbę dusz wychodzących z czyśćca, jakby wielość skier z pieca ognistego wystrzelający ku górze, i widział jak do ojczyzny niebieskiej wstępowały dla zasług Pana Chrystusowych, który dla zbawienia ludzkiego na krzyżu dał się przybić.

O mękach, jakie w czyśćcu cierpią niegodni mnisi

Mnich pewien – niestety historia nie przekazała nam ni jego imienia, ni czasu, w jakim żył – będąc bliskim śmierci, popadł w zachwycenie i zaprowadzony został w miejsce, kędy doznaje się szczególniejszych mąk.

To, co ujrzał, wprawiło go i w zdumienie i w przerażenie zarazem. Oto bowiem dostrzegał postaci demonów, które ponawdziewawszy na rożna niegodnych mnichów, równo ich nad ogniem piekły, a wrzący tłuszcz, który z nich wypłynął, skrzętnie zbierały i polewały nim spieczone tołuby.

Anioł, który był mu za przewodnika, widząc, że ów nie może ze spokojem patrzeć na owe męczarnie okropne, wyprowadził go stamtąd czym prędzej na miejsce ochłody i powiedział:

– Ci, których widziałeś, że ich w ogniu wielkim pieczono, nie służyli Panu ochotnie w bojaźni i z drżeniem. Nie dosyć przestrzegali karności Reguły, modlili się bez żarliwości. W świecie natomiast byli dworni, krotochwilni, cudze kąty nawiedzający, zbytek miłujący, gnuśni i lekkomyślni. Dlatego nie pierwej dostąpią chwały wiekuistej, aż się nie wypłacą Panu aż do ostatniego pieniążka.

Godzina w czyśćcu się zdaje wiecznością

Pewien zakonnik umierając prosił, aby opat podobnie tak jak wszystkich ten padół opuszczających, zaopatrzył go na śmierć świętymi sakramentami i dał mu rozgrzeszenie.

Ponieważ opat koniecznie musiał właśnie w tym czasie na pewien okres opuścić klasztor, nie przypuszczając, że mnich ów rzeczywiście prędko umrze, rzecz całą postanowił odłożyć do swojego powrotu.

Los sprawił, iż pod nieobecność opata konający rozstał się z tym światem.

Skoro opat powrócił, ciało umarłego nie było jeszcze pogrzebane. Opat zaś udawszy się do kościoła, ze smutkiem myślał, że nie spełnił prośby umierającego, narażając go przez to na cierpienia po przekroczeniu progu żywota.

Tak się jednak złożyło, że mnich ów umarł obciążony jedynie grzechami lekkimi, więc nie zasługiwał na wieczne potępienie i nie mógł być strącony do piekła ognistego.

Ze szczególnego pozwolenia Bożego pozwolono umarłemu objawić się bolejącemu nad jego losem opatowi, a gdy ów go ujrzał, umarły jął się domagać od niego przyobiecanego rozgrzeszenia i wyznaczenia stosownej pokuty.

Opat nie wiedząc, co by za pokutę zadać nieboszczykowi, rzekł:

– Jako zadośćuczynienie za twoje przewiny, masz przebywać w czyśćcu do momentu, aż twoje ciało zostanie pogrzebane.

Skoro to umarły usłyszał, tak okrutnie i tak rozpaczliwie krzyknął, że głos jego po całym opactwie się rozległ.

– Och! Ty niemiłosierny człowiecze! Skazałeś mnie na tak długie męki. Rozkazałeś mi tak długo trwać w ogniu, gdzie czas upływa zgoła inaczej niż w doczesności, a minuta równa się wiekom całym.

To wykrzyknąwszy – zniknął.

O ciężkości mąk czyśćcowych

Był pewien zakonnik dominikanin, nader pobożny i świątobliwy, który wielce się przyjaźnił z jednym minorytą.

Pewnego razu, podczas rozmowy dotyczącej wieczności i bytowania po śmierci w nowej rzeczywistości, niebacznie sobie obiecali, że (jeżeli taka by była wola Pańska), który z nich pierwszy z tego świata zejdzie, objawi się temu, który jeszcze pomiędzy żywymi się ostanie i o swoim stanie mu oznajmi.

Umarł tedy jako pierwszy franciszkanin minoryta, a po upływie kilku dni, gdy dominikanin był w refektarzu, ukazał mu się umarły, i gdy ze sobą przez chwilę rozmawiali, niektóre mu rzeczy bardzo dziwne, a dotyczące przyszłego żywota, powiedział, a w końcu i to, iż doświadcza niezmiernie ciężkich mąk czyśćcowych.

Na potwierdzenie tejże prawdy, położył rękę na stole i zaraz wypalił nią ognisty, głęboki ślad, który po dziś dzień w Armoreńskim Konwencie można oglądać, na dowód, że istnieje życie po śmierci, i że w tym życiu – kto winien – musi się wypłacać Boskiej sprawiedliwości.

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (7)

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

Dbałość o duszę. Pamięć dusz o nas.

Dbałość o duszę

Zasłużony pisarz Walenty Wielogłowski opowiada: „Piotr Gamrat, biskup krakowski, z życia i pokuty do św. Magdaleny był podobny. Za młodu, świeckim będąc, życie prowadził rozpustne, mając do swoich swawoli towarzysza i przywódcę niejakiego Kurosza, czyli Kurozwańskiego. Z czasem jednak tknięty łaską Ducha Świętego dawne życie porzucił i kapłanem został. Doszedł do godności biskupa krakowskiego. Dla ubogich był miłosiernym, że na każdy dzień stu ich swoim chlebem żywił, i za nim chodziły zawsze dwa wozy naładowane kożuchami i inną odzieżą. Więc gdy kogo obdartego albo od zimna drżącego na drodze spotkał, nie tylko go przyodział, ale i obdarował. Raz w wigilię święta jakiegoś wybierał się na nieszpory do kościoła; w pokoju tedy sam siedząc, czekał, rychło mu dadzą znać, że czas już nadchodzi.

Tymczasem stanęła przed nim postać znajomej mu osoby, a mianowicie owego Kurosza, dawno już zmarłego. Zrazu począł się lękać, ale przyszedłszy do siebie, pytał Kurosza skąd przychodzi. Odpowiedział:

– Żyję i daleko szczęśliwszym życiem niż wy.

– Gamrat na to: Czy może być, abyś ty był zbawionym, któryś życie tak sprośne prowadził, o czym i ja wiem?

Wtedy Kurosz odpowiedział.

– W młodym wieku będąc w cudzych krajach, byłem w towarzystwie takiego, który bluźnił i lżył Matkę Boską, a ja zdjęty gorliwością o Jej honor, ująłem się i dzielnie broniłem. W dalszym życiu nigdy mi ta rzecz na myśl nie przyszła, aż wtenczas, gdy dusza moja z ciałem się rozstawać miała. Gdy słusznie sądu Bożego się lękałem, stawa przede mną Najświętsza Panna z orszakiem aniołów i rzuciwszy na mnie okiem miłosierdzia rzekła:

– Czyliż mój żołnierz, obrońca honoru mego ma zginąć? Wstawiła się tedy Najświętsza Panna za mną do Syna swego, a gdy się to stało, wzięła mnie skrucha serdeczna z obrzydzeniem dawnych nałogów. Prosiłem już nie ustami, ale sercem swoim o miłosierdzie Boskie i przyjął Bóg żal mój i gdym w nim skonał, nie potępił duszy mojej, ale ją między wybranych swoich policzył. Teraz mnie do ciebie posłał, żebym cię o bliskim życia schyłku przestrzegł. Tyle twoja litość nad ubogimi przed majestatem Bożym sprawiła, że ci miłosierdzie Boże zjednała. Wiedz, że za sześć miesięcy pewnie się z tym światem rozstaniesz. Masz więc jeszcze czas pokuty i przejednania Boga.

To wyrzekłszy, zniknął z oczu Gamrata, a on zlawszy się łzami, szczerze o poprawie życia i pokucie myśleć począł i nikogo tego dnia do siebie nie dopuszczając, nierychło potem poufałym sobie powiedział, co się z nim stało.

Oddał się cały pokucie i w sześć miesięcy potem (w r. 1545), jak mu przepowiedzianym było, zszedł z tego świata”. (Co warta dusza. Karta z życia Siostry Dominiki, Szarytki, z czasów wojny Francusko-Pruskiej w 1870 roku, Warszawa 1930, s. 23-26)

Pamięć dusz o nas

Ks. Jezuita Mrowiński pisze: „W gnieźnieńskim powiecie znajduje się wieś Czeszewo, która przed kilkudziesięciu laty należała do radcy sądowego śp. Szumana. Stracił on w późnym już wieku małżonkę i zamieszkał sam jeden, bo był bezdzietnym, dość obszerny dwór staropolski.

Dwór ten był stawiany, jak prawie wszystkie dawniejsze, z drewna i miał tę nierzadką na owe czasy osobliwość, że będąc pokrytym słomą, zaciekał, ile razy deszcz padał.

W kilku miejscach pokoju stawiano talerze na łóżkach, szafkach itd. dla chwytania przeciekającej wody. Oczywiście, że sufity i belki bardzo na tym cierpiały. – W kilka tygodni po śmierci żony, pan radca spał sobie najsmaczniej, nagle budzi się i widzi we drzwiach, prowadzących do drugiego pokoju, nieboszczkę, żonę swoją, która patrząc nań uprzejmie, kiwa palcem, żeby wstał i do niej się zbliżył. Zbudzony zapalił świecę, ale nic nie widząc, nie fatygował się, mruknął sobie: „imaginacja!” zgasił świecę i zasnął.

Po chwili ta sama postać żony w tym samym miejscu jemu się pokazuje i tak samo jak przedtem na niego kiwa. Radca zapalił świecę, ale że widzenie znikło, a on był bardzo trzeźwym człowiekiem i w żadne strachy nie wierzył, zgasił światło i usnął. Po chwili pokazuje mu się zmarła żona po raz trzeci w tym samym miejscu i kiwa nań z wielką usilnością.

Radcy było tego już za wiele, zapalił świecę, wdział na siebie szlafrok i wychodzi do drugiego pokoju, dokąd weszła żona; świeci, szuka, nie ma nikogo. Kiedy zmieszany trochę już się wraca do sypialnego pokoju, wtem słyszy łoskot i krach łamiących się belek, spadającego sufitu, który zdruzgotał łóżko i wszystko, co było w sypialnym pokoju. Z przestrachu upadł na ziemię, chmura kurzu zaległa salę, w której się znajdował. Wkrótce jednak przyszedł do siebie, a następnie opowiedział wszystkim to dziwne zdarzenie, o którym i ja słyszałem od jego bratanków, powszechnie szanowanych w Księstwie Poznańskim obywateli, z których jeden był prezesem Koła sejmowego polskiego w Berlinie”. (Co warta dusza…, s. 27-29)

Cuda miłosierdzia Bożego za przyczyną dusz czyśćcowych

Wilhelm Freyszen, sławny księgarz w Kolonii, otrzymawszy dwie znakomite łaski od Boga, w roku 1649, przez przyczynę dusz czyśćcowych napisał list do Ojca Jakuba Monfort, gorliwego szerzyciela nabożeństwa za zmarłych, przez wydanie książki pod tytułem: De misericordia defunctis exhibenda. List ten podajemy w całości.

„Piszę do Was, mój Ojcze, aby Wam oznajmić o dwojakim cudzie, którego doznałem z miłosierdzia Bożego, to jest uzdrowienie mojej żony i mojego syna. W dni świąteczne sklep mój zwyczajnie jest zamknięty; mając tedy więcej czasu, zabrałem się do czytania książki o nabożeństwie za dusze czyśćcowe, której wydrukowanie łaskawie mi powierzyć raczyłeś. Gdym jeszcze był zajęty tym czytaniem, oznajmują mi, że moje dziecko, czteroletni chłopczyk, ciężko zachorował; po kilku dniach tak mu się pogorszyło, że doktorowie nie mieli żadnej nadziei wyleczenia go, i już czyniono przygotowania do pogrzebu. W ciężkiej boleści mojej, zwróciłem się do Boga i przyszła mi myśl, że może go uratuję, czyniąc ślub na korzyść dusz czyśćcowych. Nazajutrz rano idę do kościoła i gorąco proszę Pana Boga, aby mnie wysłuchał, obowiązując się ślubem rozdać darmo sto egzemplarzy tej książeczki zachęcającej do miłosierdzia nad Kościołem cierpiącym, a rozdać je kapłanom i zakonnikom, aby z większym pożytkiem wypełnione były praktyki, które tam są wskazane.

Byłem pełen nadziei. Gdym wrócił do domu, znalazłem lepiej syna mojego; prosił o posiłek, chociaż od kilku dni nie mógł przełknąć ani kropli wody. Nazajutrz zdrów był zupełnie, wstał poszedł na przechadzkę, jadł, jakby nigdy nie chorował. Przejęty wdzięcznością starałem się jak najprędzej dopełnić mego przyrzeczenia. Poszedłem do księży, prosiłem, aby ze stu egzemplarzy wzięli dla siebie, ile zechcą, a resztę, żeby sami rozdali kapłanom, zakonnikom, klasztorom; aby dusze czyśćcowe, moje dobrodziejki, miały z ich modlitwy ratunek…”.

(Tenże sam człowiek za wstawiennictwem dusz czyśćcowych wyprosił uleczenie śmiertelnie chorej żony, pomijam ów opis, jako bardzo podobny do poprzedniego). (A. Morawski, Cuda i Łaski Miłosierdzia Bożego, Warszawa 1892, s. 12-14)

* * *

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (6)

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

================

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/

O czyśćcu, czyli o stanie raczej niż miejscu w zaświatach

Z różnych autorów zebrał, ale też i własnym piórem opisał

ANDRZEJ SARWA

OPOWIEŚCI CZYŚĆCOWE

czyli opowieści prawdziwe o objawianiu się dusz czyśćcowych (4)

CZYŚCIEC

Kościół katolicki naucza o czyśćcu, czyli o stanie raczej niż miejscu w zaświatach, gdzie przebywają przez pewien określony czas dusze wszystkich tych ludzi, którzy co prawda nie zmarli w stanie grzechu śmiertelnego, ale bądź to byli skażeni grzechami powszednimi, bądź też umierając nie zdążyli ponieść kar, jakie za przewinienia winni byli ponieść, żyjąc jeszcze w doczesności. A dla sprawiedliwości Bożej nie ma zasługi bez nagrody, jak również nie ma winy bez kary.

Ponieważ nic niedoskonałego nie może wejść do przybytków rajskiej szczęśliwości, logicznym się wydaje, iż Bóg powinien był utworzyć czyściec – miejsce ekspiacji za drobniejsze przewinienia, miejsce, w którym dusze zmarłych w pewnym określonym czasie zdołają się zupełnie wybielić, by móc osiągnąć niebieską nagrodę.

Tak więc czyściec jest potrzebny boskiej sprawiedliwości. Ale jest też potrzebny boskiej miłości. To właśnie owa miłość pozwala duszom, dla których najdrobniejszy nawet występek, czy niespłacony dług zamykały drogę do nieba, pozbyć się tego balastu ciągnącego je w dół, i w końcu – po odpokutowaniu – w pełni zjednoczyć się z Bogiem.

Kościół katolicki naucza, że żyjący mogą pomagać duszom czyśćcowym modlitwą, postami, dobrymi uczynkami, odprawianiem w ich intencji Mszy Świętej i przystępowaniem do Stołu Pańskiego.

A na co powołuje się Kościół, nauczając o czyśćcu?

Mimo iż w Piśmie Świętym tak Starego, jak i Nowego Testamentu słowo czyściec nie występuje ani razu, to jego istnienia można się domyślić z różnych tekstów biblijnych, które pozwolę sobie tutaj przytoczyć:

Dlatego powiadam wam: Każdy grzech i bluźnierstwo będą odpuszczone ludziom, ale bluźnierstwo przeciwko Duchowi nie będzie odpuszczone. Jeśli ktoś powie słowo przeciw Synowi Człowieczemu, będzie mu odpuszczone, lecz jeśli powie przeciw Duchowi Świętemu, nie będzie mu odpuszczone ani w tym wieku, ani w przyszłym. (Mt 12, 31-32)

Co oznaczają te słowa? Ano jedno, to mianowicie, iż chociaż śmierć człowiecza jest kresem zarówno zasługi, jak i winy, to przecież Bóg już „po tamtej stronie” może odpuszczać pewne grzechy.

A zatem konsekwentnie: jeśli nic skażonego nie może wejść do Królestwa Niebieskiego, więc nie tam owe grzechy mogą zostać odpuszczone, lecz w jakimś innym miejscu. To zaś, iż jest ono miejscem czasowych tylko cierpień nasuwa się samo.

Innymi fragmentami biblijnymi zdającym się w sposób alegoryczny wskazywać na istnienie czyśćca są te:

Według danej mi łaski Bożej, jako roztropny budowniczy, położyłem fundament, ktoś inny zaś wznosi budynek. Niech każdy jednak baczy na to, jak buduje. Fundamentu bowiem nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, a którym jest Jezus Chrystus, I tak jak ktoś na tym fundamencie buduje: ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drzewa, z trawy lub ze słomy, tak też jawne się stanie dzieło każdego: odsłoni je dzień [Pański]; okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień. (1 Kor 3, 10-15)

Sługa, który zna wolę swego pana, a nic nie przygotował i nie uczynił zgodnie z jego wolą, otrzyma wielką chłostę. Ten zaś, który nie zna jego woli i uczynił coś godnego kary, otrzyma małą chłostę. Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą. (Łk 12, 47-48)

I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec Mój niebieski, jeśli każdy z was nie przebaczy z serca swemu bratu. (Mt 18, 34)

Pogódź się ze swoim przeciwnikiem szybko, dopóki jesteś z nim w drodze, by cię przeciwnik nie podał sędziemu, a sędzia dozorcy, i aby nie wtrącono cię do więzienia. Zaprawdę powiadam ci: nie wyjdziesz stamtąd, aż zwrócisz ostatni grosz. (Mt 5, 25-6)

Święty Paweł Apostoł w owym tekście z 1 Listu do Koryntian zdaje się mówić o tym, iż różne może być życie poszczególnych chrześcijan, opierające się na jednym z możliwych do przyjęcia dla nich fundamentów – na Jezusie Chrystusie. Dokonania przecież mogą mieć całkiem rozmaite – od wielkich i chwalebnych, po nic nie znaczące, które nie wytrzymają próby i ogień je strawi, ale chociaż sami ludzie, których czyny pochłonie ogień, poniosą przez to stratę, to jednak przez tenże ogień sami zostaną oczyszczeni.

Ponieważ ocena dokonań ludzkich będzie dopiero po śmierci, to i oczyszczenie przez ogień nie za życia, ale po przejściu do nieśmiertelności.

Prócz zacytowanych wyżej fragmentów nowotestamentowych, teologowie katoliccy powołują się także i na słowa zawarte w Drugiej Księdze Machabejskiej. A oto interesujący nas fragment:

Potem Juda zebrał wojsko i powiódł do miasta Adullam. Ponieważ zaś wypadł siódmy dzień, zgodnie ze zwyczajem oczyścili się i tam spędzili szabat. Następnego dnia w tym czasie, w którym należało już to wykonać, żołnierze Judy przyszli zabrać ciała tych, którzy polegli, i pochować razem z krewnymi w rodzinnych grobach. Pod chitonem jednak u każdego ze zmarłych znaleźli przedmioty poświęcone bóstwom, zabrane z Jamnii, chociaż Prawo tego Żydom zakazuje. Dla wszystkich więc stało się jasne, że to oni i z tej właśnie przyczyny zginęli. Wszyscy zaś wychwalali Pana, sprawiedliwego Sędziego, który rzeczy ukryte czyni jawnymi, a potem oddali się modlitwie i błagali, aby popełniony grzech został całkowicie wymazany. Mężny Juda upomniał lud, aby strzegli samych siebie i byli bez grzechu mają przed oczyma to, co się stało na skutek grzechu tych, który zginęli. Uczyniwszy zaś składkę pomiędzy ludźmi, posłał do Jerozolimy około dwu tysięcy srebrnych drachm, aby złożono ofiarę za grzech. Bardzo pięknie i szlachetnie uczynił, myślał bowiem o zmartwychwstaniu. Gdyby bowiem nie był przekonany, że ci zabici zmartwychwstaną, to modlitwa za zmarłych byłaby czymś zbędnym i niedorzecznym, lecz jeśli uważał, że dla tych, którzy pobożnie zasnęli, jest przygotowana najwspanialsza nagroda – była to myśl święta i pobożna. Dlatego właśnie sprawił, że złożono ofiarę przebłagalną za zabitych, aby zostali uwolnieni od grzechu. (2 Mch 12, 38-45 BT)

Powyższy fragment ma dowodzić, że odpuszczenie grzechów jest możliwe także i po śmierci, co ma – jak wiemy – uzasadniać katolicką naukę o czyśćcu.

Ale przecież teologowie, nauczając o czyśćcu, powołują się nie tylko na Biblię, lecz również na starochrześcijańską tradycję. A dokładniej na obyczaj modlenia się za zmarłych. Co czynili chrześcijanie już w pierwszych wiekach istnienia Kościoła:

Okazują to gorącymi, a nieraz niespokojnymi życzeniami ochłody dla tych dusz, obrony ich od zła, uchylenia od nich ciemności. Okazują to jeszcze wyraźniej samym faktem, że się modlą za nie i o modlitwy za nie na wszystkie strony proszą: rozumiejąc, że te dusze są w takim stanie, w którym czegoś brakuje i pomocy potrzebują. Najwyraźniej wreszcie to wierzenie w czyściec okazują przez rozróżnienie, jakie czynią między duszami: nie modlą się wcale za dzieci, które po chrzcie, bez zmazy grzechu poszły do Boga, ani za tych, którzy śmiercią męczeńską jak drugim chrztem oczyścili się doskonale; więc kiedy za innych się modlą, to dlatego, że przypuszczają u nich możliwość win niezupełnie zgładzonych. (Ks. J. Morawski, Świętych obcowanie, cz. 1, Komunia między duszami, Kraków 1904, s. 99-100)

Ponieważ według objawienia boskiego, po śmierci nie ma już ani zasługi, ani też winy, a zatem człowiek sam z siebie, nie jest w stanie odmienić swego losu i zaraz po sądzie szczegółowym trafia do miejsca ostatecznego przeznaczenia, to gdyby nie istniało miejsce, w którym możliwe jest oczyszczenie się z grzechów lekkich lub odbycie niedopełnionych kar, wszelkie modlitwy za umarłych nie miałyby najmniejszego sensu i nie wywoływałyby żadnych skutków.

Tymczasem od wieków Kościół modli się za zmarłych w grzechach. Uczy ponadto, że żywi poprzez swoje modlitwy i inne pobożne praktyki odbywane w intencji ulżenia cierpieniom osób znajdujących się w czyśćcu, mogą im nie tylko przynosić ulgę, ale i skracać czas oczekiwania na oglądanie Boga w wieczności.

* * *

Książka niniejsza jest dostępna w wersjach papierowej:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesci_czysccowe_o_objawianiu_sie_dusz.html

oraz elektronicznej:

https://virtualo.pl/ebook/opowiesci-czysccowe-i129334/