Próba: – Mundus Novus & Novus Ordo Mundi. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (20).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (20)

Próba Venceslausa Lepusa Unicoviusa – Mundus Novus & Novus Ordo Mundi

Palące promienie rozjarzonego w zenicie słońca parzyły twarz śpiącego mężczyzny, który leżał u podnóża rozwalin jakiegoś kamiennego muru skruszonego czy to przez czas, czy to ludzką ręką – nie wiadomo.

Mężczyzna się przecknął, otwarł oczy, przetarł je kciukami zwiniętych w kułaki dłoni, dźwignął się i usiadł, wspierając się plecami o chropawą kamienną ścianę.

Rozejrzał się wokół i zdumiał, ujrzawszy rośliny, jakich nigdy w życiu nie oglądał i nie potrafiłby ich nazwać. A rosły tam jukki o ciemnozielonych, twardych, mieczowatych liściach i dzwonkowatych, kremowobiałych kwiatach, dumnie pięło się ku niebu potężne drzewo ceiby yaxché, gęsto pokryte różowym wonnym kwieciem, otoczone zewsząd przez zarośla złożone z krzewów białej szałwi oraz kryjącej się w jej cieniu szałwi wieszczej, wydzielających upajające i odurzające balsamiczne aromaty. Nieco dalej, na bardziej otwartej przestrzeni, ujrzał dziwaczne, nastroszone ostrymi, kłującymi areolami rośliny bez gałęzi i bez liści – niektóre o płaskich pędach, inne o kulistych, jeszcze inne o maczugowatych. Były to kaktusy – opuncje i cereusy, a tu i ówdzie skromne, niepozorne blossfeldie.

Zarośla owe przecinała wąska ścieżka prowadząca w dół niezbyt łagodnego zbocza. Mężczyzna dźwignął się na nogi, rozejrzał raz jeszcze wokół, ale, prócz ruin i dzikich zarośli, przeciętych niepozorną dróżką, nie wypatrzył niczego więcej. Ruszył tedy z westchnieniem ku podnóżu, ostrożnie stawiając stopy, bo chociaż przywykły był do górzystego terenu stron ojczystych i rodzinnego miasta, to jednak wolałby na tym odludziu nie skręcić nogi.

Po jakimś czasie wędrowiec dotarł do miejsca, skąd u swoich stóp ujrzał ogromną metropolię leżącą na jeziorze i wgryzającą się w jego toń licznymi budowlami, mniejszymi wyspami i wysepkami, wyglądającymi stąd niczym pływające bajkowe ogrody. Widok był zachwycający.

Mężczyzna przyspieszył kroku, aby czym prędzej znaleźć się między ludźmi. Nie miał pojęcia ani gdzie jest, ani skąd się tu wziął. Ostatnie, co pamiętał, to była jaskinia w Salamance, uczta, dziwne, rozwiązłe kobiety o alabastrowych twarzach i gadzich oczach, mnich, który go zaprowadził w owo tajemnicze miejsce, będący najwyraźniej, jak i on sam, kandydatem na adepta, młody polski szlachcic, którego teraz tutaj z nim nie było, androgyniczna istota na tronie, trumna, w której spoczywali i czarne świece jarzące się żółtawymi płomykami wokół owej trumny.

W zestawieniu z tym, co teraz zobaczył, przyszło mu na myśl, że umarł i znalazł się na drugim brzegu żywota, ale dokąd go zawiedzie ta ścieżyna? Do nieba, czy w piekielne czeluście?…

Nie zawiodła go wszakże ni tu, ni tu.

Kiedy bowiem dotarł do brukowanej drogi, skąd do pierwszych budynków miasta było co najwyżej kilkaset kroków, naraz usłyszał słowa wypowiedziane przez jakiegoś bez wątpienia rodowitego Kastylijczyka:

– O! Coś podobnego?! Świecki doktor! Nie rycerz, nie ksiądz, a doktor! I togę ma i biret i bodaj nawet dyplom w garści! Cóż was, panie, tu sprowadza? Jesteście lekarzem?

– Nie, filozofem.

Kastylijczyk ryknął śmiechem.

– Hm… ale gdzie ja jestem? – niezrażony tym wędrowiec zapytał nieśmiało.

– No nie! Chyba mi nie powiesz mój panie, żeś podróż przez cały ocean przebył tak pijany, iż teraz nie wiesz, gdzieś zacumował?!

– Hmm… No niby… – doktor się jąkał. – No podpowiedz señor, nazwa trudna, nie spamiętałem…

– Kraj to Nowa Hiszpania, Meksyk, a miasto Tenochtitlan.

Doktor stanął jak wryty, z otwartą ze zdumienia gębą. Niczego już pojąć nie umiał. W końcu przyszło mu na myśl, że to nadnaturalne przeniesienie go z Salamanki do Tenochtitlanu, to nic innego tylko owa próba, której miał zostać poddany, tak jak mu to oznajmiono w jaskini.

– Señor – zagadnął Kastylijczyka przybranego w półpancerz i hełm – a można tu coś dostać do jedzenia?

– A i owszem, o ile masz czym zapłacić.

– Mam… Byle tanio…

Doktor pomacał sakiewkę i wyczuł w niej te kilka miedziaków, które przybyły tu wraz z nim z Salamanki. Westchnął, bo w jego sytuacji nic nie zmieniło się na lepsze. Jeśli tu ceny były podobne do tych w Hiszpanii, to kilka dni jakoś przeciągnie, ale co potem? Kraść nie umiał, żebrać się wstydził, a na żadną pracę raczej nie mógł tu liczyć…

– Więc co tu jest? Jaki to kraj? – raz jeszcze zapytał żołnierza.

– Raczej świat, panie, raczej świat. A świat to nowy i nowy też będzie porządek tegoż świata, bo właśnie w nim go zaprowadzamy.

– Nowy Świat i Nowy Porządek Świata… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął. – A wskażecie mi drogę do jakiejś taniej gospody, panie rycerzu?

– A i owszem, trzymajcie się mnie panie, ponieważ i ja tam właśnie zmierzam. Lecz nie używajcie łaciny, bo jej ni w ząb nie rozumiem.

– Jak chcecie. A jesteście, panie rycerzu, szlachcicem?

– Oczywiście! Jakże by inaczej.

Na dłuższą chwilę zapadło milczenie. W końcu Hiszpan zapytał:

– Mieliście, panie, wątpliwości co do mojego szlachectwa? I czegóż to?

– Hm… Jakby wam to, señor, rzec, a nie urazić.

– Mówcie, będę dla was wyrozumiały.

– Zdawało mi się, że każdy szlachcic czy lepiej, czy gorzej, ale łacinę znać powinien…

– Nie macie, panie, większych zmartwień?

Hm… No niby mam… Mundus Novus et Novus Ordo Mundi – doktor ciężko westchnął – doktor raz jeszcze wypowiedział to zdanie i z rezygnacją machnął ręką. – I moje życie też na nowo się zaczyna… nowe życie?…

* * *

Na znacznych rozmiarów bazaltowym, gładko wypolerowanym głazie, spoczywającym na brzegu jeziora Texcoco, siedział mężczyzna, Europejczyk, i zamyślony wpatrywał się w leciutko falującą toń. Na jego twarzy malowała się troska, a gdyby mu się lepiej przyjrzeć, można by dostrzec nawet rozpacz i to skrywaną z trudem.

Był to chudy jegomość nikczemnego wzrostu, na oko liczący jakieś niespełna czterdzieści lat. Twarz miał szczupłą, cienkie, sterczące, jak u szczura, wąsiki i capią bródkę rudawej barwy. Głowę zaś porośniętą żółtawymi kępami włosów pozostającymi w nieładzie. Przyodziewek miał w miarę przyzwoity, choć podniszczony nieco, lecz wyglądał na wygłodzonego.

Od grobli wiodącej ku jednej z wysepek, ku siedzącemu na głazie zbliżał się ubrany na czarno szlachcic, z karmazynowym piórem przy kapeluszu. Podszedł, zatrzymał się, trzema palcami prawej dłoni podpadł sobie brodę, a lewą wsparł na ozdobnej rękojeści szpady znakomitej francuskiej roboty.

Dłuższą chwilę tkwili tak bez ruchu nieopodal siebie, od czasu do czasu zerkając tylko jeden na drugiego, aż wreszcie przybyły zagaił rozmowę.

– Mężu uczony – sądząc z ubioru i postury – proszę wybaczyć, iżem się dotychczas nie przedstawił – z drwiną w głosie odezwał się szlachcic. – Jestem diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Przedstawiam się pierwszy, bo, jako żywo, niezwykle cenię ludzi światłych i wielkiego umysłu. A takim człowiekiem bez wątpienia być musisz. Chylę więc przed tobą czoło.

– Jam zaś jest Václav Zajíc z Uničova w Czechach, alias Venceslaus Lepus Unicovius magister artium et philosophiae doctor.

– Liche mniemanie macie doktorze o sobie – Atanas parsknął śmiechem – skoro taki przydomek sobie obraliście. Nie można było czegoś wzniosłego, patetycznego? Lepus – Zając! No, no! A i owo imię pogańskie jakieś, chociaż zawierające w sobie nadzieję, iż staniecie się sławni1. Jeśli tego świętego obraliście sobie na patrona, to bądźcie ostrożni, iżby was brat wasz u drzwi kościoła nie zamordował.

– Nie mam brata, mości książę.

– To i macie szczęście, bo jak nic zadźgałby was przed jakąś świątynią. Za sam wygląd choćby! Ha, ha, ha! Nie dość, żeście zając to jeszcze Venceslaus! Wnosząc z tego oraz z miejsca tuż przy drodze, przy której tkwicie, nie omylę się, jeśli powiem, iżeście, doktorze, jest perypatetykiem, jeśli się oczywiście jakiś chętny słuchacz trafi, ale czy także i stoikiem2?

– Panie, nie drwij, zęby zjadłem, pochłaniając wiedzę!

– Panie, zęby ci się popsuły, boś o nie nie dbał!

– Szydzisz ze mnie, książę. Szydzisz, bom ubogi, ale wiedz, iż mądrość z bogactwem nie chadzają w parze.

– Ejże! Aby na pewno? Miałem zamiar wesprzeć cię kilkoma realami, ale skoro uważasz mnie za głupca… to… syć się swoją mądrością! – Atanas odwrócił się na pięcie i chciał odejść, ale w tejże samej chwili doktor porwał się na równe nogi i składając ręce, zawołał:

– Panie! Mądrość mnie przecie nie nakarmi! Chleba za nią nie kupię!

– Mądrość?… ta by cię akurat nakarmiła, tyle że jest jej w tobie tyle tylko, co oleju w jednym ziarnku maku. Zdobyłeś pewien zasób wiedzy, co potwierdza twój doktorski dyplom, ale nie mądrość, nie mieszaj pojęć. – Atanas znów się odwrócił od rozmówcy i zamierzał podążyć w swoją stronę, ten ostatni jednak nie dawał za wygraną.

– Książę miłościwy, a czy nie trzeba ci wiernego, oddanego sługi?

Atanas znów przystanął.

– Przecież ty nic nie umiesz!

– Panie, ale ja w lot się uczę!

– Nie dajesz za wygraną. A to dla mnie pozytywna cecha. Nie chcę cię za sługę, ale mogę wziąć na ucznia.

– Na ucznia? Jakiegoż znów ucznia? Mnie? Doktora? – Venceslaus aż gębę otwarł ze zdumienia, a potem świdrował kaprawymi oczkami de Atanasa i milczał. A tamten stał i cierpliwie czekał, co uczony mąż powie. I doczekał się.

– Miłościwy książę… panie… wy jesteście adeptemwielkim wtajemniczonym... – wyszeptał z nabożnym podziwem, po czym pochylił się w głębokim ukłonie i skwapliwie ucałował dłoń, którą wyciągnął ku niemu arystokrata.

– Choć nie trafiłeś w samo sedno, toś trafił w pobliskie jego rejony. Widzę, iż nie jesteś głupcem, choć brak ci zaradności, albo… szczęścia, albo… patrona. Czy zatem istotnie chcesz zostać moim towarzyszem w podróży, w której jestem?

– Z rozkoszą! Z największą rozkoszą!

– Nie będzie ci łatwo. Ani… być może… bezpiecznie…

– Niechaj tam! Bylebyś mnie panie zechciał wtajemniczyć w arkana prawdziwej mądrości… no i nie będziesz skąpił chleba

Atanas nic nie odpowiedział, a jedynie, na znak zgody, skinął głową. Szli dość szparko, nie odzywając się do siebie. W końcu Atanas przerwał milczenie i odezwał się do towarzysza po czesku:

– A w ogóle, to skąd się tu wziąłeś? Wszak Uničov w bardzo odległej krainie się znajduje, aż w Czechach.

– Panie! Ty mówisz w moim ojczystym języku? – doktor zdumiał się niepomiernie. Gdzieś go posiadł? I wiesz, gdzie leży Uničov!

– Nadto jesteś ciekawy.

– A to źle?

Atanas zbył go wzruszeniem ramion.

– Więc skąd się tu wziąłeś? Tu w Nowej Hiszpanii?

– Studiowałem, panie, w Salamance…

– Aha, to już wszystko rozumiem… żądza złota? Czyż nie? A skoro nie nauczyli cię tam, jak go robić, to miałeś nadzieję, że tu się nieźle obłowisz, rabując tubylców.

– A to dobrze, czy źle?

Atanas machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

– Nie bądź namolny.

– Ale…

– Zamilcz!

– Ostatnie pytanie i już milknę.

– Pytaj zatem.

– Więc na pewno mnie weźmiesz, panie, ze sobą?

– Zdaje mi się, że się nadasz. Miałem do niedawna na służbie innego doktora, także po studiach w Salamance, twojego pobratymca nieomal, bo Polaka, ale gdzieś się zawieruszył. Nawet się nie pożegnał, a choć tyle mi się należało za kilkadziesiąt wspólnie spędzonych lat i mnóstwo łaskawości ilem mu okazał.

– Kilkadziesiąt lat?… Wszak, miłościwy książę, nie wyglądacie na zgrzybiałego starca, lecz na męża w sile wieku, na jakieś lat czterdzieści najwyżej… Nie rozumiem…

– Nie musisz. Chociaż pewnie kiedyś zrozumiesz… Jeśli zatem decydujesz się zostać ze mną, musimy jakąś umowę spisać. Jakieś pacta zawrzeć.

Doktor skwapliwie skinął głową.

– A jak się zwał ów mój poprzednik w służbie u was dostojny panie?

– Miałeś już więcej pytań nie zadawać. Ale ci odpowiem, żaden to sekret. Cadaver, Cadaver Illuminatus się zwał… Czmychnął, ale ja go znajdę. Niewdzięcznik… Przede mną nie ma ucieczki. Ale dość już tej pogawędki.

– Idiotycznie i horrendalnie. Zaczynam się lękać. – mruknął pod nosem sam do siebie Venceslaus i już się więcej nie odezwał. Szedł posłusznie pół kroku za diukiem. Dokąd jednak szedł – nie wiedział…

* * *

Kwietniowy dzień, jak na tę wczesnowiosenną porę, był wyjątkowo ciepły, słoneczny i spokojny. Ptaki śpiewały po zaroślach, a łagodny wietrzyk, przesycony słodkimi zapachami rozwitych, egzotycznych kwiatów i balsamiczną wonią ziół, delikatnie poruszał listkami drzew i krzów. Na zapylonej pustej drodze widać było dwóch samotnych jeźdźców – szlachcica przyodzianego na czarno, dosiadającego pysznego andaluzyjskiego dzianeta o karym umaszczeniu, rzadkim u tej rasy i chudego uczonego męża, w todze i birecie doktorskim, jadącego na zgrabnym mule o ciemnoczekoladowej sierści.

Byli to książę de Atanas i doktor Venceslaus.

Zmierzali w stronę Tlatelolco, gdzie osiedli franciszkańscy misjonarze przybyli tutaj z Hiszpanii, aby nawracać tubylców na wiarę katolicką, zdawać więc by się mogło, że jadą tam, iżby wziąć udział w nabożeństwie, akurat bowiem była to Wielka Sobota.

I kto by tak pomyślał – bynajmniej by się nie omylił.

Kiedy dotarli na miejsce, ujrzeli tłum Indian, otaczający spory brukowany placyk, z kamiennym prowizorycznym ołtarzem pośrodku, przy którym się zaczęło odprawiać nabożeństwo, bo do kościoła cały przybyły tu tłum żadną miarą nie mógłby się pomieścić.

Szlachcic i uczony trzymali się z boku, nie pchając bynajmniej w pobliże ołtarza, ale znaleźli sobie takie miejsce, skąd wszystko widać było jak na dłoni.

Celebrans miał donośny głos i mimo że wszystko działo się na dworze, bardzo dobrze było go słychać.

– Czy znasz tego klechę? – szeptem zapytał de Atanas, zwracając się do uczonego. – Plączesz się tutaj od jakiegoś czasu, toś chyba powinien go znać.

– Osobiście nie, ale wiem, jak się nazywa.

– Więc jak?

– To franciszkanin, ojciec Juan de Valencia. Pobożny bardzo, ale i odrobinę fanatyczny. A przynajmniej taką sławą się cieszy. To wszystko.

Diuk skinieniem głowy podziękował informatorowi i dalej pilnie śledził przebieg nabożeństwa. Rysy twarzy miał napięte, a palce niespokojne, które co i raz wyłamywał, aż strzelało w stawach, jakby czekał na jakieś ważne wydarzenie.

I doczekał się. Nadszedł kulminacyjny punkt uroczystości. Z tłumu, w stronę ołtarza, wolno, z powagą ruszyli pierwsi tubylcy – mężczyzna i kobieta, najwyraźniej małżeństwo.

Celebrans odwrócił się do nich, ujął za ręce i podprowadził do ogromnej kadzi napełnionej po wręby wodą. Pierwszy do niej wszedł, podkasawszy wysoko szatę, mężczyzna. Kapłan rozpoczął ceremonię.

Gdy doszedł do jej sedna, rzekł:

– Już nie będziesz nosił pogańskiego imienia i wylawszy wodę na głowę katechumena, wypowiedział sakramentalne:

– Carlosie Diego, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…

Potem przyszła kolej na kobietę:

– María Lucía, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…

A potem ruszył się tłum i ku chrzcielnicy szli i szli, mężczyźni, kobiety, dzieci, a szło ich dziesiątki, dziesiątki, dziesiątki… nieporachowany tłum…

Na ten widok don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio szarpnął doktora za rękaw togi i śpiesznym krokiem, nawet się nie oglądając, czy ten ostatni nadąża za nim, skierował się w stronę wierzchowców.

Wskoczył na grzbiet swojego dzianeta, z całej siły wbił mu ostrogi w boki, aż zwierzę zarżało żałośnie i stanęło dęba, po czym pognał cwałem, kierując się jak najdalej od miasta, szukając bezludnych, pierwotnych ostępów.

Po dłuższym czasie jeźdźcy dotarli do niezbyt szerokiego parowu, którego łagodne zbocza porastały dzikie astry, braunerie, rudbekie, polipogony, ostnice, szałwie, jukki i kaktusy, dnem zaś płynął dość wartko strumień niosący czystą, krystaliczną wręcz wodę, szemrząc przy tym i cichuśko bulgocząc, jakby zapraszając, by jej pokosztować.

Atanas zeskoczył z ogiera i puścił go wolno, w jego ślady poszedł doktor. Ten ostatni jednakże, po dłuższej chwili, złapawszy oddech, urwał parę przygarści trawy, zwinął je w wiechcie i wytarł nimi do sucha spocone i zakurzone szyje i boki wierzchowców, a potem, dopiero gdy nieco ostygły, pozwolił im się napić do syta.

Książę niby obserwował to wszystko, ale widać było, iż myślami jest daleko. Milczał. Więc i doktor milczał.

Mijały chwile, upływały kwadranse, aż wreszcie Atanas zapytał:

– O czym marzysz, doktorze? Co jest twoim największym pragnieniem? Czego byś oczekiwał od życia, losu, czy jak to tam jeszcze można nazwać? Bogactwa? Sławy?

Venceslaus nie odpowiedział od razu, wbił wzrok w ziemię i milczał, w końcu jednak podniósł głowę i wpatrując się wprost w żółtozielonkawe oczy diuka, rzekł:

– Bogactwa? Sławy? Zapewne. Kiedyś tak, tylko tego. I dziś też… po trosze. Ale co najwyżej jako apendyksów pragnień upływającego tymczasu. Wszelako każdy chyba śmiertelnik pożąda dwóch rzeczy: poznania tajemnicy istnienia i pełni szczęścia. Tego bym chciał zaznać, tego posmakować i zamknąć to w jednej jedynej chwili, lecz tak, iżby ta chwila zatrzymała się poza czasem, stając się wiecznością. By trwała… by owa chwila nigdy nie mijała, by trwała… trwała… Lecz czemu pytasz? Czyż możesz mi to dać?… – uśmiechnął się smutno.

– A gdybym mógł?

Doktor ze smutkiem pokręcił głową.

– Nie, to niemożliwe, musiałbyś być Bogiem…

– Albo?…

Na te słowa Venceslaus gwałtownie przybliżając swoją twarz do twarzy księcia, wychrypiał:

– Albo Szatanem…

– Czyż nie na jedno wychodzi?…

– Więc daj mi, czego pragnę, a uczynię, czego zażądasz… Szatanie… – prychnął lekceważąco.

– Więc odprzysięgnij się Tego, którego dotąd uważałeś za swego pana i…

– I?

– Mnie przyjmij zamiast Niego.

– Nie natrząsaj się ze mnie!

– Nie natrząsam i nie drwię… Jestem jak Śmierć sama poważny… bo i jestem Śmiercią – te ostatnie słowa wypowiedział tak cicho, że doktor ich nie dosłyszał.

Teraz na odmianę Atanas przybliżył swoją twarz do twarzy Venceslausa i mocowali się wzrokiem.

I naraz doktor sobie uświadomił, iż oczy diuka są jakieś inne. Bynajmniej nie ludzkie. Zielonożółtą tęczówkę przecinała pionowo czarna źrenica. Było to oko węża.

– A więc naprawdę nim jesteś… – wyszeptał i gwałtownie, z bojaźnią, szarpnął się do tyłu.

– Zatem?

Doktor drżał cały. Inaczej bowiem jest jak się teoretyzuje bądź plecie trzy po trzy, a inaczej, gdy trzeba podjąć decyzję na wieczność.

Atanas wyciągnął do niego rękę. Venceslaus po chwili wahania wyciągnął i swoją. Mocno uścisnęli sobie dłonie… Atanas na sekundę wypuścił dłoń doktora i pochwycił jego rękę, wysoko ponad łokciem, jednocześnie przyciągając go do siebie, aż się dotknęli piersiami…

* * *

Venceslaus klęczał pośrodku strumienia. Woda była lodowatozimna, tak zimna, że aż czuł dotkliwy ból w stopach i poczęły drętwieć mu łydki, ostry żwir wbijał mu się w kolana, które zaczęły krwawić. Diuk stojąc na brzegu, nabrał w złożone „w kubek” dłonie wody i chlusnął nią na głowę Venceslausa, jednocześnie wypowiadając formułę:

– Niechże Bóg, któregoś właśnie odrzucił i któregoś się wyrzekł, którego już nie czcisz, ani nie wyznajesz, opuści cię wraz z ową wodą, która cię omywa i opłynąwszy, uchodzi precz, niechaj ta odpływająca woda poniesie też ze sobą twoje dawne imiona. Ja na ich miejsce nadaję ci nowe: Sapientissimus Invincibilis3.

Unicovius4 – dorzucił człowiek, nad którym dokonano obrzędu odczynienia chrztu… bo widać bardzo kochał swoje rodzinne miasto…

I oto skończył się dzień. Ogromny księżyc wypełzł na niebo i prószył srebrnym blaskiem, budząc w tym dzikim ostępie jakieś dziwne cienie, którym towarzyszyły odgłosy kwileń i szeptów…

* * *

Unicovius był sam… Niebo błękitne, tu i owdzie popstrzone drobnymi klaczkami białych obłoczków, rozciągało się nad jego głową niczym baldachim. Unicovius był sam…

Diuk Atanas, zanim ruszył w swoją stronę, swoje sprawy załatwiać, wyznaczył mu tutaj zadanie, zadanie nader ważne – siania wątpliwości w sercach tak Hiszpanów, jak i nowo ochrzczonych Indian… Wątpliwości co do bożej miłości, bożej sprawiedliwości, bożego miłosierdzia…

I Unicovius tak czynił…

Udało mu się nawet obałamucić jednego z księży, tak iż ów nasamprzód stracił wiarę, a w końcu przeżarty rozpaczą się powiesił…

Unicovius chciał dotrzeć jak najdalej w głąb kraju, obejść jak największe jego połacie i głosić tę poruczoną mu antyewangelię

Unicovius pod południe, wyczerpany wędrówką, przysiadł w cieniu drzewa rosnącego nieopodal drogi i oparłszy się plecami o chropawy pień, przymknął oczy i odpoczywał. Zaczynał nawet podrzemywać, kiedy naraz do jego uszu dobiegł trzask łamanej suchej gałązki. Jednej… drugiej…

Unicovius wstał, w obawie, że może to jakiś dziki zwierz może go niespodzianie, od tyłu, zaatakować. Ale to było coś groźniejszego niż zwierz… Oczyma, z których wprost tryskała nienawiść, wpatrywał się w niego indiański kapłan…

Unicovius próbował uciekać, lecz dwie pary krzepkich, brunatnych dłoni tubylców, osadziło go na miejscu, przytrzymując żelaznym chwytem palców za ramiona.

Skrępowano mu ręce, na szyję zarzucono pętlę uplecioną z mocnych roślinnych włókien i powleczono w głąb dżungli.

– Och, dzięki wam, bogowie, dzięki! – zawołał ściszonym głosem kapłan, spoglądając w niebo. – Dzięki za ten dobrowieszczący dar…

Unicovius, gdy nieco ochłonął z przerażenia, rozejrzał się bacznie dokoła. Nie był jedynym mężczyzną prowadzonym dokądś w pętach. Zadrżał, bo pojął, iż został przeznaczony na rytualną ofiarę… Tylko czy już, dziś, czy dopiero za jakiś czas?… Czy uda mu się umknąć, czy też jego los został przesądzony?…

Jął się modlić, wzywając na pomoc Atanasa, swego nowego boga, ale daremnie. Na modlitwy owe nijakiego nie było odzewu…

Wilgotne wyziewy puszczy osłabiały go za to coraz bardziej i z minuty na minutę tracił siły. W końcu indiański wojownik musiał go nieomal wlec. Najchętniej już tu i teraz rozpłatałby gardło ostrym obsydianowym nożem temu białemu ścierwu, ale wiedział, że kapłani nim samym mogliby zastąpić tego obcego przybłędę zza wielkiej wody… więc pohamował emocje…

Pod wieczór tubylcy wraz z jeńcami prowadzonymi na postronkach przybyli do samego serca tropikalnego lasu, gdzie ponad korony drzew wystawały wierzchołki na poły zrujnowanych pradawnych piramid…

Unicovius pomyślał, że to chyba tu się dokona jego smutny i ciężki żywot. I porzucił wszelką nadzieję, bo gdyby nawet udało mu się umknąć, to i tak by zginął w tym niegościnnym, przesyconym parującą gorącą wilgocią, lesie… Nie umiałby o własnych siłach odnaleźć drogi do cywilizacji.

Oczy zamgliły mu się łzami, a z piersi wyrwał krótki szloch bólu, lęku i przerażenia…

* * *

Unicovius poczuł na żebrach kilka tęgich kopniaków. Nowy dzień rozświetlało dopiero co omyte w porannej rosie słońce.

– Wstawaj! – krzyknął indiański wojownik. – Ruszaj!

Szarpnął sznur zarzucony na szyję doktora, aż temu ostatniemu tchu przybrakło.

– Iść! Iść dalej – Indianin pokrzykiwał łamaną hiszpańszczyzną.

– A więc to nie tu… Jeszcze nie tu… – Unicovius podźwignął się na nogi i posłusznie ruszył za Indianinem.

Nadzieja znów zakiełkowała mu w sercu…

* * *

Dzień był piękny, ciepły, ale nie nazbyt upalny. Wilgotne nieruchome powietrze cokolwiek zatykało dech w piersiach, ale za to aż drżało od ptasich śpiewów, a kwiaty pachniały, och jak pachniały!

Zza grupy dostojnych drzew-olbrzymów, oplecionych gibkimi lianami i otulonych poroślami złożonymi z cudownych orchidei, guzmanii i oplątw – tych kwietnych klejnotów, z paproci, mchów i porostów, wysunął się orszak azteckich kapłanów, prowadzących na rzeź kilku mężczyzn, pośród których jeden był biały. Nabożeństwo miało być skromne, bo o ofiary było coraz trudniej.

Uroczysty pochód dotarł do pojedyńczej starej, pogruchotanej i mocno skruszonej przez czas piramidy skrytej w jeszcze odleglejszym od zamieszkałych terenów gąszczu dżungli, jednej z niewielu już, gdzie sprawowano kult, a której jeszcze nie odnaleźli hiszpańscy konkwistadorzy.

Budząca grozę procesja jęła się wspinać ku szczytowi budowli, a gdy go już osiągnęła, za chwil parę miało się rozpocząć przerażające, makabryczne nabożeństwo.

Lecz nim się ono zaczęło, zza pleców Unicoviusa wyłoniła się owa androgyniczna istota, którą przed laty ujrzał tronującą w Jaskini Salamanki i szepnęła mu do ucha:

– Nie zdałeś egzaminu. Byłeś tylko nędznym chciwym chwały człeczyną, który oddał mi ledwo parę dusz niewinnych… ledwo parę dusz… Sam przez to niczego nie zyskując… Zatem kończysz, jak kończysz. Tyś opętywał ich umysły, a ja pożerałem im dusze – zaśmiał się chrapliwie i rozpłynąwszy zniknął.

Procesja dotarła do szczytu. Unicoviusa rozciągnięto na kamiennym ołtarzu. Nożami z obsydianu rozpłatano pierś tej pierwszej z ofiar – białego człowieka – i wyrwano bijące jeszcze serce. Trzeba było niemałej siły i zręczności, żeby tak sprawnie i szybko rozciąć mostek, rozchylić żebra i jednym szarpnięciem wydrzeć serce… Widać było, iż z wyglądu niemłody już kapłan ma w tym ogromną wprawę. Cóż, pewnie lata doświadczeń…

Gdy ten skończył, do trupa podbiegł drugi i wprawnie obdarł go ze skóry, którą natychmiast zaczął naciągać na swoje nagie ciało. W tymże czasie zaś trzeci, odciął zwłokom głowę, uniósł ją wysoko, tak aby stojący u podnóża piramidy mogli się jej dobrze przyjrzeć, po czym cisnął ją w dół, a ta, odbijając się niczym piłka od kolejnych stopni, spoczęła wreszcie u cokołu budowli, między poskręcaniami gałęziami i korzeniami jakichś skarlałych drzewek… a może były to tylko bardziej wybujałe krzewy?…

Oprawionego trupa wypatroszono i zaczęto ćwiartować. Wyglądało na to, iż kapłani mają zamiar go spożyć.

Nie dane im jednak było dokończyć ceremonii, bo oto ni stąd, ni zowąd pojawiła się inna grupa mężczyzn, rosłych i dobrze uzbrojonych Indian, pod wodzą hiszpańskiego żołnierza, powtarzających okrzyk:

– Santiago, España! España, Santiago!5

Zadawali celnie mierzone ciosy lancami, których końce zaopatrzone były w ostre jak brzytwa groty z obsydianu. Hiszpan natomiast wprost w grupkę kapłanów wypalił z arkebuza, trafiając mistrza ceremonii prosto między oczy. Ten zaś, śmiertelnie raniony, rozłożywszy ręce na całą szerokość, runął tyłem z wysokości i podobnie jak głowa ofiary spoczął w tej samej plątaninie gałęzi i korzeni krzów.

Pozostali ze skazanych na śmierć, po uwolnieniu ich z więzów, upadli na twarze przed wybawicielami. Nie umiejąc ukryć radości i wdzięczności pełzli ku nim, a potem usiłowali całować buty Hiszpana.

Ten wszakże odskoczył jak oparzony.

– Nie mnie dziękujcie, lecz Synowi Bożemu, Panu Jezusowi, który, iżby was ocalić, oddał Swoje życie za was i świętemu Jakubowi, który jest naszym patronem i śmierć męczeńską za wiarę poniósł. Taka jest cena waszego okupu!

A potem wszyscy razem ruszyli w stronę Tenochtitlanu…

Gdy wyszli z leśnej gęstwiny, łagodny wietrzyk owionął ich twarze, a serca wypełniły się ulgą i spokojem. Całowały ich ciepłe promienie słońca, które minęło już zenit. Koiła słodka cisza, chrzęst żwiru pod stopami, dzień zmierzający ku wieczorowi… Życie zamiast śmierci… Niedowierzanie. Wdzięczność. A potem? Potem kolejne pochylone głowy i spływająca na nie krystaliczna źródlana woda…

Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę… Ja ciebie chrzczę…

Zmierzch. Noc. Spokojny sen bez budzących trwogę majaków…

* * *

Diuk Atanas obserwował, skryty w przesiąkniętym wilgocią tropikalnym gąszczu to, co się przy piramidzie wydarzyło. Był wściekły. Przebiegło mu przez myśl, że tu jego czas na razie dobiegał końca. Pocieszał się jednak myślą o Lutrze, Niemcach, Europie…

Samobójstwa, mordy, napaści, grabieże… dobre i to, lepsze wszakże było oglądać te setki trupów z powyrywanymi sercami, jakie każdego dnia staczały do stóp piramid, milej było słuchać przerażających wrzasków dzieci, którym wyrywano paznokcie, czy napawać się widokiem tańców kapłanów przyobleczonych w skóry zdarte ze swych ofiar, kiedy te jeszcze żyły… Ale to już mija… już mija… jeszcze tylko gdzieniegdzie, w głuchych leśnych ostępach, w ruinach dawnych, zapomnianych miast, pokruszonych piramid… aż i tam skończy się to bezpowrotnie… Przyjdą jednak lepsze czasy… wiedział to… przyjdą… za setki lat, za mgnienie chwili… Ale już dziś trzeba zacząć odrabiać straty! Już dziś…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wacław, łac. Venceslaus, oznacza tego, który zdobędzie sławę. Patron doktora, św. Wacław, książę czeski, męczennik, zginął z ręki własnego brata, wchodząc do kościoła.

2Perypatetyk zwolennik arystotelizmu, nauczający podczas przechadzek; stoik – tu osoba cierpliwie znosząca przeciwności losu.

3Najmędrszy Niepokonany.

4Z Uničova.

5Okrzyk bojowy Kastylijczyków: Święty Jakub, Hiszpania! Hiszpania, Święty Jakub!