Siostra. – A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła? WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (13)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (13)

Siostra. A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła?

Po ucieczce pana Jakuba Białeckiego miasto i okolica dosyć długo żyły tym wydarzeniem. W końcu jednak pamięć o nim zblakła i zaczęła się rozwiewać. Tym bardziej że nikt nie umiał się nawet domyślić, gdzież to mógł młody zabójca czmychnąć. Teraz bowiem, tą ucieczką, niejako przyznał się do zbrodni. Gdy po osadzeniu w wieży znaczna część szlachty trzymała jego stronę, uważając, że to, co mu się przypisuje, a więc mord na tle rabunkowym, to jakieś koszmarne nieporozumienie, to teraz wszyscy odwrócili się od niego.

* * *

A potem życie znów potoczyło się starym torem. Słońce wstawało i zachodziło, jedni ludzie w pocie czoła zarabiali na codzienną kromkę chleba, inni zaś wysilali głowy, jakby dobrze żyć, w ogóle nie kalając się pracą. Ale tak to już było od początku świata i tak będzie aż do samego jego końca.

* * *

W dworze Białeckich panowała ciężka atmosfera. Stary dziedzic chodził jak struty, bo wstyd go palił. Żona i córka pochlipywały po kątach. Sąsiedzi zasię odsunęli się od nich niczym od zadżumionych. I z tego powodu jeszcze ciężej im było na sercach.

Po stracie syna, bo byli przekonani, iż już go nigdy nie zobaczą, całą miłość i troskę przelali na Ludkę, przed którą, mimo iż mogła liczyć na bardzo suty posag, perspektyw na dobre zamążpójście raczej nie było widać… ba! dobre!… na jakiekolwiek…

* * *

Nadeszły pierwsze dni października. Wstał wczesnojesienny ranek. Mgły ścieliły się nad łąkami, wypełzały z parowów, ale pod południe, nieco wyblakłe już o tej porze roku, słońce przegoniło je precz.

Pani Białecka wraz z córką, wziąwszy kosze, wybrały się do sadu, aby zebrać trochę jabłek, czerwieniejących w trawie u stóp okazałych drzew. Szły powoli, w milczeniu. Stara dziedziczka od czasu do czasu zerkała na córkę, a w głowie kłębiły się jej smutne myśli. Nie mogła się bowiem pogodzić z tym, iż to niewinne dziecko miało zmarnowanym życiem, bez jakichkolwiek perspektyw, pokutować za przewiny brata?

Naraz Ludka zatrzymała się, pobladła, wsparła ręką o chropawy pień starej jabłoni i targnęły nią wymioty. Raz, drugi. Po chwili wszystko się uspokoiło.

Matka przestraszona objęła dziewczynę ramieniem i zapytała:

– Cóż ci to dziecko? Musiałaś się czymś struć. Coś wczoraj jadła?

– Nie, to nie to, chyba jakaś choroba mnie męczy, bo od pewnego czasu mam mdłości, a czasem i womity1 każdego nieomal ranka. Nicem nie mówiła, bom myślała, że to samo z siebie przejdzie, ale, jak widzicie, nie przechodzi.

Dziedziczka stanęła jak wryta, bo słysząc takie słowa, tylko jedno przyszło jej na myśl… Nie wiedziała, jak sformułować pytanie. W końcu się jednak przemogła, ujęła córkę mocno za ramiona i zapytała chrapliwym z emocji szeptem:

– Powiedzże mi, dziecko, prawdę. Na Mękę Pańską cię zaklinam, straciłaś wianek?…

Dziewczyna spuściła oczy i milczała.

– A zatem tak… Mało było jednego nieszczęścia, musiało przytrafić się i drugie… Z kim, powiedz tylko, z kim.

– Kiedy wstydzę się, pani matko… bardzo…

– Na wstyd już za późno! Mówże, może się jeszcze da jakoś złu zaradzić. No, z kim?!

– Z Jakubem…

– Co to za Jakub?

– No, z naszym Jakubem…

– Z rodzonym bratem?! Jezus, Maryja, Józefie święty! Co ty mówisz? Jak, kiedy?

Nie bacząc, że pobrudzą suknie, przysiadły na zwalonym, nadpróchniałym pniu starej jabłoni i Ludka jęła snuć opowieść. O odwiedzinach w wieży, o dziwacznym osobniku zwanym przez Jakuba doktorem Cadaverem Illuminatusem, o eliksirze, którym ich uraczył, o utracie pamięci i… co się potem stało.

– Przysięgniesz na Mękę Pańską, że to, coś mi tu opowiedziała, to szczera prawda? Żeś ni słowem nie skłamała, iżby się obronić?

– Przysięgam, matko, na Krew i Mękę Chrystusa, przysięgam.

– Tedy grzechu tu nie ma… Bo grzech jest tylko wonczas, kiedy się prawo Boże łamie świadomie i dobrowolnie… Jezu, Jezu, co czynić?…

* * *

Stary dziedzic siedział milczący, choć głowa mu pałała, a zimny pot ściekał po plecach między łopatkami, bo tak się przeraził po wysłuchaniu tej, jakże nieprawdopodobnej, bajkowej nieomal, lecz zarazem straszliwej historii. Nie wiedział, co ma rzec. Czuł się niczym sparaliżowany.

W końcu jednak zebrał się w sobie i rzekł:

– Nie ma inszego wyjścia, jak oddać dziewczynę do klasztoru.

– Ba! A któż ją przyjmie, kiedy zaciążyła? – matka wzruszyła ramionami.

– Pomyślałem sobie, że może twoja kuzynka, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, która jest ksienią benedyktynek, gdy opowiemy jej o tych nieszczęściach, ulituje się nad nami. Da dziewczynie schron do czasu. Aż urodzi. Tymczasem ty pojedziesz do swojej siostry, pani Czerenowskiej, w Kaliskie, tam poczekasz aż do rozwiązania, a potem się powie, że to nasze dzieciątko. Honor Ludki i honor rodziny zostanie uratowany. Co o tym, aśćka, mniemasz?

– Mniemam, że to ma sens i że niczego lepszego się nie wymyśli.

– Tedy rozgłaszaj, choć dyskretnie, żeś jest przy nadziei i że dla lepszej opieki, zważywszy na twój wiek, wybierasz się do pani Czerenowskiej, gdzie będziesz mieć staranniejszą opiekę niż w domu. My zaś odczekamy jeszcze z jedną czy dwie niedziele, aż się ta pogłoska po okolicy rozejdzie i dopiero ruszymy w drogę.

– Niechże i tak będzie.

* * *

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, bardziej wyglądająca na mumię niż na żyjącą istotę, o twarzy i rękach obleczonych żółtawą, przypominającą pergamin skórą, wpatrywała się w Ludkę wyblakłymi, jasnoniebieskimi, wodnistymi oczami. Milczała. Czas skapywał powoli. Nikt nie śmiał przerwać ciszy panującej w klasztornej rozmównicy.

Wreszcie ksieni zwróciła się do dziewczyny:

– Zdajesz mi się, dziecko, dobrą istotą. Przysięgłaś, że nie skłamałaś, więc nie mam powodu, by ci nie dać wiary. Ciężko was Pan Bóg doświadczył, a Zły – jak widzę – nie odpuszcza. Zawziął się na was, nie wiedzieć czemu. Jest w tym jednak chyba jakiś większy plan. Ponieważ, jak mi się zdaje, mam taką możliwość, postaram się Złemu pokrzyżować szyki… tak… zostaniesz tutaj aż do rozwiązania, a potem sama zdecydujesz, czy zechcesz poświęcić życie Panu Bogu w tych klasztornych murach, czy też wrócisz do świata…

– Chcę tu zostać na zawsze, wielebna ciotko – odparła szeptem Ludka.

– Tego to ty jeszcze nie wiesz, ale przyjmijmy, że wytrwasz w owym postanowieniu. Na wszelki wypadek tedy niechaj rodzice przygotują twój posag i dostarczą go do klasztoru, będzie on tu zdeponowany do czasu, aż w duszy rozeznasz, czego naprawdę pragniesz, bo teraz wypowiadasz się pod wpływem strachu i emocji. Zostaniesz – posag przejdzie na własność klasztoru, odejdziesz, zabierzesz go ze sobą. Dlatego najlepiej będzie dostarczyć go tu w gotowiźnie – te ostatnie słowa wypowiedziała, przenosząc wzrok z Ludki na jej ojca.

– Tak się też stanie – stary dziedzic skinął głową na znak zgody.

Ksieni podniosła się z obciągniętego ciemną gładką skórą krzesła, ujęła Ludkę za rękę, jej rodzicom skinęła głową na pożegnanie i na odchodne dodała:

– Czekam zatem na waszmości i na posag, a ty, dziecko, pójdź ze mną.

Po chwili zniknęły za wzmocnionymi żelaznymi wstęgami, kutymi w ozdobne wzory, drzwiami wiodącymi w głąb klasztoru.

Białeccy zostali sami. Dojmujący smutek ścisnął ich serca. W oczach zaszkliły się łzy. W oczach obydwojga. Oto właśnie tracili drugie dziecko…

– Pójdźmy już duszko. Spójrz, zaczyna zmierzchać, więc jak najrychlej powinniśmy znaleźć jakąś kwaterę – powiedział pan Białecki do żony.

Wyszli na dwór. Jak na tę porę dnia i roku było wyjątkowo ciepło. Wsiedli do bryki, którą powoził sam dziedzic, woźnicy bowiem nie wzięli, aby zachować wszystko w tajemnicy, szarpnął lejcami, cmoknął na konie, koła okute żelaznymi obręczami z turkotem potoczyły się po wyboistej drodze.

– Wio! Wio!

Spokojny zmierzch szybko przemienił się w noc. W noc jasną niczym dzień, ponieważ ogromny księżyc, siejący srebrzyście lśniący blask, rozpraszał mrok. Cicho było i spokojnie. Pani Białecka, zmęczona i drogą i nerwowym napięciem, teraz gdy zdawało się, iż wszystko da się naprostować i na powrót wprowadzić ład do życia rodziny, zasnęła.

Konie szły swobodnym stępem, bryka delikatnie kolebała się na boki, uśmierzając duszne rozterki pana Białeckiego, aż i na niego spłynął kojący sen…

Nie wiedział, jak długo drzemał, gdy gwałtownie rozbudziło go lękliwe rżenie koni, które raptownie zatrzymały się jak wryte, stając jednocześnie dęba.

– A cóż to? – zaniepokoił się szlachcic, mocno ściągając lejce i natychmiast je luzując, żeby konie znów stanęły na czterech nogach.

I w tejże samej chwili wypatrzył na skraju drogi ludzką sylwetkę. Białecki uspokoił konie i natężył wzrok. Kiedy zrównał się z wędrowcem, ze zdumieniem stwierdził, że to jakby mnich. Jednakowoż dziwny jakiś.

Odziany był bowiem w rodzaj pątniczej opończy czy też habitu, z szerokimi rękawami, uszytego z czarnej tafty, która mieniła się w świetle księżyca i szeleściła, kiedy się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym, zgrzebnym sznurem, splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, że mężczyzna nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic, tylko puszyste karmazynowe pióro jakiegoś egzotycznego ptaka przytroczone do sznura. Zupełnie jak nie mnich. Jak czarownik raczej.

Stary szlachcic, chociaż zdziwiony nieco wyglądem napotkanego pątnika, wychylił się ku niemu i powiedział:

Nikolaus Białecki sum2, herbu Leszczyc. A jak godność ojca?

– Atanas, abba3 Atanas.

– Dziwne to imię, pierwszy raz je słyszę. Czy macie, panie, za patrona jakiegoś wschodniego świętego?

– Zaiste. Bardzo świętego.

– Zresztą, to nieważne. Zapraszam do bryki, podwiozę wielebnego ojca, póki nam będzie po drodze.

– O! Bardzom wam wdzięczny, panie. Chętnie skorzystam.

Podróżny zręcznie wspiął się po stopniach i usadowił obok pana Białeckiego. Ten ostatni zerkał na niego kątem oka.

Nieznajomy miał gładko wygoloną brodę i policzki, zatem żadną miarą nie mógł być mnichem ani zachodniego, ani tym bardziej wschodniego obrządku, głowę nakrył kapturem dość głęboko naciągniętym na oczy, więc nie można było dostrzec jego włosów. Twarz zaś miał dziwnie bladą, wręcz białą, jakby z niej odpłynęła cała krew, co widać było nawet w księżycowym blasku. Wysmukłe i delikatne palce z długimi, wypiłowanymi w szpic paznokciami, mocno kontrastowały z tym na poły zakonnym, na poły pielgrzymim strojem.

Pana Białeckiego znów jął morzyć sen. Powieki miał ciężkie niczym z ołowiu i same mu się zamykały. Przygarnięty do bryki wędrowiec zauważył to i zaproponował:

– Jeśli waszmość pan nie będziesz miał nic przeciw temu, to przedstawię pewną propozycję – waszmość się przesiądź do tyłu, do małżonki, bo mniemam, iż owa jejmość to wasza małżonka, i prześpij się nieco. Ja tymczasem przejmę lejce, bo choć może na takiego nie wyglądam, to niezły ze mnie woźnica.

– O! Dzięki serdeczne. Gospoda z noclegiem będzie za jakieś dwa kwadranse drogi stąd, więc skoro tylko do niej dotrzemy, obudźcie nas panie. Tam się zatrzymamy i przenocujemy. Do północy jeszcze znaczny kęs czasu, więc do rana wywczasujemy się w ciepłej pościeli.

Mężczyzna bez słowa skinął głową na znak zgody.

Pan Białecki z wdzięcznością przystał na to. Przelazł na tył bryki, przytulił się do żony, okrył ich oboje tureckim pledem z wielbłądziej wełny i rychło zachrapał.

Bryka jeszcze czas jakiś turlała się spokojnie, kiedy jednak wtoczyła się na wąską groblę przecinającą trzęsawisko, powożący szarpnął lejcami to w jedną, to w drugą stronę raz, drugi, trzeci. Potem popuścił je, ale wnet ponownie ściągnął tak mocno, że konie straciły rytm marszu, zaczęły stawać dęba, poplątały uprząż, a gdy nie pozwalał im na uspokojenie się i wyrównanie chodu, przerażone poczęły rzucać się na boki, aż wreszcie kopyta osunęły się im w błoto, w które jęły się powoli pogrążać. Walcząc o życie, pociągnęły za sobą brykę, która z głośnym plaskiem uderzyła o powierzchnię moczaru i wraz z końmi jęła zapadać się w bezdeń.

Atanas siedział na koźle bez ruchu. Spokojny i lekko uśmiechnięty. Białeccy przebudzili się i próbowali ratować życie, ale nie potrafili wydostać się z bryki, która coraz szybciej niknęła w bagnisku.

Chwile ciągnęły się niczym wieczność, lecz tak naprawdę po kilku minutach wszystko się skończyło. Powierzchnia moczaru zamknęła się nad końmi, nad bryką i wszystkimi jej pasażerami… i nie pozostał po nich najmniejszy nawet ślad…

* * *

Ksieni, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska niedomagała. Nie pomagały driakwie ni mikstury, nie pomagało lepsze jedzenie, nie pomógł nawet rosół z gołąbka. Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska gasła. Jej żywot dobiegał kresu. Była tego świadoma i nie buntowała się, błagając tylko Stwórcę o miłosierdzie, miała bowiem świadomość, że grzesząc – jak każda ludzka istota, na wieczne odpoczywanie może liczyć jedynie wówczas, gdy Pan Bóg ulituje się nad jej duszą i w łaskawości swojej wybaczy i przyjmie do swej chwały. Miała świadomość, że nie była świętą, choć starała się żyć przyzwoicie i nie obrażać Stworzyciela.

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, wchodząc w zmierzch swojego żywota, trapiła się o los Ludki, a trapiła tym mocniej, że upłynęło wiele tygodni, a jej rodzicie nie tylko, że nie dostarczyli przyobiecanego posagu, ale w ogóle nie dali znaku życia. A teraz ona odchodziła, a jej młoda kuzynka za bardzo krótki już czas miała wydać na świat nowe życie i chyba zostać na tym nieprzyjaznym świecie sama…

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska poprosiła współsiostry na rozmowę i błagała, by nie odrzuciły Ludki, by pomogły dziewczynie, kiedy ona już zamknie oczy.

* * *

– Przyj! Przyj! – mniszka w trudnym do określenia wieku, korpulentna, o jowialnej twarzy i krzepkich spracowanych dłoniach pochylała się nad Ludką. – No, jeszcze raz. Jeszcze trochę. Wytrzymasz. Nie ty pierwsza, nie ty ostatnia. Już widać główkę…

Rodząca przygryzała wargi i wpijała się palcami w brzegi łóżka, starając się stłumić w sobie krzyk bólu, ale nad cichym pojękiwaniem nie potrafiła zapanować.

– No jeszcze raz! Świetnie! Już po wszystkim!

Do uszu położnicy dobiegł płacz dziecka. Usiłowała się podnieść, by je zobaczyć.

– Leż spokojnie. Siostra Małgorzata cię oporządzi, a ja w tym czasie zajmę się dzieckiem, obmyję je z krwi.

I rzeczywiście, po parunastu minutach, gdy Ludka leżała już czysta w świeżej pościeli, zakonnica-akuszerka podała jej dziecko.

– To chłopczyk. Masz zdrowego syna. Jak mu dasz na imię?

– Nie myślałam o tym.

– A co byś powiedziała na to, żeby jego patronem został św. Jerzy? Dużo zła ci się przytrafiło, a św. Jerzy ze Złym walczył i Złego pokonał. Niechby ochraniał tego tu chłopczynę.

– Macie, matko, rację. Niechże będzie Jerzy. To dobre imię i ładne.

Dziewczyna uśmiechnęła się, ale jednocześnie w oczach zaszkliły się jej łzy.

* * *

Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska w lewej ręce ściskała różaniec, prawą trzymała się za serce. Ciężko i z niezmiernym trudem oddychała. Z czasem ów ciężki oddech przerodził się w rzężenie. Mniszki otaczające posłanie konającej zrobiły miejsce dla kapłana, który udzielił jej ostatniego namaszczenia i zaopatrzył Wiatykiem. Otworzyła oczy i wyszeptała jedno słowo:

– Jezus…

Z sąsiedniej celi uszu modlących się doleciał głośny płacz noworodka.

Umierająca bezgłośnie poruszyła wargami, przymknęła oczy i wydała ostatnie tchnienie. Jej zmęczona starością i chorobą twarz wygładziła się, wypogodziła, a na wargach zagościł jakby uśmiech…

* * *

Nowo obrana ksieni, Wielebna Panna Scholastyka Ossowska, spoglądając poważnym wzrokiem na pannę Ludmiłę Białecką, z troską kręciła głową.

– Dziecko drogie – odezwała się w końcu do dziewczyny. – Nieba bym ci chciała przychylić, ale cóż ja mogę? Ustawy zakonne takie są, jakie są, a nie inne… Panny z dzieckiem nie możemy tu trzymać i jeszcze mieć ją na utrzymaniu… będziesz, niestety, musiała odejść…

– A gdzież ja się, Wielebna Matko, podzieję? Rodzice, jak się domyślam, wyrzekli się mnie i pozbyli…

– Oj, chyba nie – zaprzeczyła ksieni. Twoja ciotka, a moja poprzedniczka na urzędzie, szukała ich. Pisała zarówno do waszego majątku, do rządcy, jak i do pani Czerenowskiej, ciotki twojej, dokąd matka twoja miała się udać, iżby tam symulować ciążę i poród, wszelako ani tu, ani tam żadne z twoich rodziców nie dotarło. Obawiam się tedy, iż mogło się im przydarzyć jakieś nieszczęście, że gdzieś w drodze albo spotkał ich nieszczęśliwy wypadek, albo-li też ich ktoś ubił. Może rabusie? Może złasili się na ichni dobytek, na brykę, na konie? Bóg to raczy wiedzieć. Tak czy inaczej, z tego, co udało się ustalić mojej poprzedniczce, nie porzucili cię oni, ani się też nie wyrzekli. Tak czy inaczej, ostałaś się sama na świecie i na dodatek z tym tu oto dziecięciem, które nie wiem, jak bez męża wychowasz, jak je wykarmisz… Dlatego tak sobie pomyślałam, że najlepiej uczynisz, jeśli powrócisz w rodzinne strony…

– I co tam powiem, Wielebna Matko? Że czyje to dzieciątko?

Ksieni się przeżegnała trzykrotnie, szepcząc za każdym przeżegnaniem „Boże wybacz” i w końcu tak rzekła:

– Ja wiem, wiem, iż to grzech, ale tuszę, że Pan Bóg przymknie nań swoje miłosierne oczy… Taaak… – zawiesiła głos na dłuższą chwilę, a potem ciągnęła myśl. – Dziecię trzeba ochrzcić… A ja poproszę kapelana, iżby wystawił mu metrykę, w której jako rodziców wpisze twojego ojca i matkę. Ty zaś będziesz się od tej chwili podawać za jego siostrę.

– A co powiem, że gdzie się podziali? Dziecko zostawili pod moją opieką, zgoda, lecz gdzież oni są?

– Tu już prawdę rzekniesz. Wyjechali bryką za jakimś interesem, lecz już nie wrócili. Słuch o nich zaginął. Przepadli bez wieści… Powiesz, że ciotka twoja, Wielebna Panna Katarzyna Poraj Burzeńska, prowadziła śledztwo w tej sprawie, wszelako nie dało ono żadnego rezultatu. Przepadli – niczym kamień w wodę… A teraz już idź, dziecko, do swojej celi i szykuj się do drogi. Wyekwipujemy i wyprowiantujemy cię, jak się tylko da najlepiej, co byś z niedostatku w drodze nie ucierpiała. Rozpytamy się też, czy ktoś z przejezdnych nie udaje się w kierunku Sandomierza, to może byś się z nim przy okazji zabrała.

Ludce wargi wygięły się w podkówkę, a broda jęła drżeć. Oczy zwilgotniały, a gardło się ścisnęło i poczuła w nim gorycz. Przemogła się jednak i pohamowała płacz. Podziękowała ksieni, pocałowała ją w rękę i ruszyła do swojej izdebki.

* * *

Majowy ranek perlił się kroplami rosy, które obsiadły świeżo rozwite kwiaty, trawy i zioła. Perlił się ptasim śpiewem i rozjaśniał słońcem, które dźwigało się nad widnokrąg. Ponieważ było już po świętej Zofii4, więc noce zaczynały być cieplejsze i skończyło się niebezpieczeństwo wiosennych przymrozków. Rozmaite ptaki śpiewały o poranku, a tuż przed świtaniem kląskały słowiki gnieżdżące się w gęstych zaroślach, porastających brzeg strumienia o krystalicznej wodzie, szemrzącego tuż za murem klasztornym perlistą strugą, zasilającego staw należący do mniszek, w którym od czasu do czasu rzuciła się ryba, marszcząc gładką, odbijającą błękit bezchmurnego nieba, połyskliwą powierzchnię.

Ludka tuliła w ramionach synka i czekała, aż przyniosą jej coś do zjedzenia, po porodzie bowiem nie była zapraszana do refektarza. Okienko jej celi zwrócone było w kierunku głównej bramy, wiodącej ku zabudowaniom klasztornym. Ludka, nosząc Jerzego na rękach, od czasu do czasu zerkała w nie, jednocześnie nasłuchując odgłosu mniszych sandałów na korytarzu. I oto naraz, nieomal w tej samej chwili, posłyszała nie tylko ów odgłos, ale też z zewnątrz stukot końskich kopyt i ostry turkot drewnianych kół okutych żelaznymi obręczami jakieś bryki, która wjechała na podjazd, wiodący do klasztornej bramy, a wybrukowany nierówno polnym szpatem.

– Prr! – jakiś silny męski głos powstrzymał konie i pojazd się zatrzymał.

Niestety, Ludka niczego nie mogła wypatrzyć, ponieważ podwoje furty były zawarte. Odeszła zatem od okna, bo posłyszawszy pukanie w futrynę, musiała otworzyć drzwi i wpuścić do celi zakonnicę, która przyniosła jej posiłek.

Była to starowinka, o twarzy rumianej, ale pomarszczonej jak uschnięte w duchówce jabłko. Babuleńka trzęsącymi się dłońmi niezgrabnie ustawiła naczynia z jadłem na niewielkim stoliczku, uśmiechnęła się życzliwie do dziewczyny i bez słowa wyszła.

Nie minął jednakże i kwadrans, kiedy Ludka ponownie usłyszała stukanie do drzwi. Odsunęła cynowy talerz z prawie zjedzoną kaszą ze skwarkami (musiała się lepiej odżywiać, bo karmiła dziecko), wstała i otworzyła. W progu zobaczyła tę samą starowinkę.

– Chodźże dziewczyno, Wielebna Ksieni cię prosi. Do rozmównicy.

– A co pocznę z dzieckiem?

– Nie martw się, ja z nim zostanę do twojego powrotu. Zresztą… takie polecenie mi wydano.

– Bóg zapłać, matko, Bóg zapłać.

Ludka skinęła głową i ruszyła długim sklepionym korytarzem…

* * *

– O, dobrze, że już jesteś.

Ksieni, na widok Ludki, z nieskrywanym zadowoleniem wypowiedziała to zdanie, nieomal podnosząc głos. Rychło się jednak zmitygowała, skromnie spuściła oczy i dokończyła nieco tylko głośniejszym szeptem:

– Oto państwo Dunin-Smoszewscy, Stanisław i Anna. Udają się do Sandomierza w jakowychś sprawach spadkowych. A że serca mają dobre, to posłyszawszy o twoich nieszczęściach, przynajmniej w tym utrapieniu chcą ci ulżyć i ofiarowali się zabrać cię w rodzinne strony.

– A nie będzie im wadzić dzieciątko?

– Mówisz o swoim braciszku? – zapytała ksieni.

– Wła… właśnie… tak… tak jest… o braciszku – dziewczyna jąkała się i zacinała.

– Nie denerwuj się, moja córko. Pani Anna dzieci zwyczajna, swoich ma dwanaścioro, a najmłodsze liczy sobie coś koło tego, co ten twój braciszek – dorzucił pan Stanisław.

– Swoich? – szlachcianka groźnie popatrzyła na męża.

– No… naszych, duszko, naszych.

Pani Anna, słysząc te słowa, rychło się udobruchała.

– Ponoć jesteś już spakowana na wyjazd?

– Tak, pani. Jestem – potwierdziła Ludmiła.

– A śniadałaś już?

– I owszem, śniadałam.

– Tedy zbieraj się i ruszajmy w drogę. Chcielibyśmy bowiem do wieczora ujechać znaczny kęs drogi.

Ludka bez słowa zawinęła się i prawie biegiem ruszyła w stronę swojej celi.

* * *

Bryka toczyła się dostojnie, nie za wolno, nie za szybko. Pan Stanisław na ogół milczał, a odzywał się wyłącznie wtedy, kiedy go o coś zapytano, za to pani Annie usta się nie zamykały.

– A powiedz no, panna, czy ów zbiegły z wieży Jakub Białecki to jakiś twój krewniak? Z którychże to on Białeckich?

– Anulka! – pan Stanisław starał się utemperować żonę, ta jednak nie zważała na niego i naciskała na Ludkę. – No więc jak? Krewniak?

– Brat rodzony – Ludmiła spłoniła się niczym piwonia, aż po samo czoło.

Na chwilę zapadło niezręczne milczenie. Przerwał je pan Stanisław.

– Cóż, aśćka, rodziny sobie nie wybieramy…

– Ale, ale! – przerwała mu pani Anna. – A mnie doszły słuchy, i to od osoby absolutnie wiarygodnej, bo od samego przewielebnego księdza archidiakona sandomierskiego, iż brat twój czmychnął na francuski dwór naszego zbiegłego króla Henryka, aby go o ułaskawienie prosić, bo przez cały czas z uporem twierdził, iż nie jest winny zarzucanych mu zbrodni. I nawet widziano go w Paryżu. Ba! W samym Luwrze go widziano. I nawet w otoczeniu króla!

– Prawda-li to być może? – zainteresowała się Ludka.

– Głowy sobie nie dam uciąć, wszelako ksiądz archidiakon to człek stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. Czemuż by zatem miał zmyślać coś, co w rzeczy samej jest mu przecie obojętne?

– Hm… stateczny, prawdomówny i godzien zaufania. To ciekawe, skąd się wzięło powiedzenie: Nie powierzaj żony mnichowi, a pieniędzy jezuicie – mruknął pan Stanisław.

– Zamilcz, bluźnierco!

– No tak… Zatem Jakub jest w Paryżu… – powiedziała Ludka.

Może być w Paryżu, może… a to znaczna różnica. Ale, ale, a cóż ci to chodzi po głowie, moje dziecko? – zainteresowała się pani Anna. – Chyba nie zamiarujesz jechać go szukać?

– Kto wie? Samam teraz jak palec…

– A ten maleńki braciszek?

– Sama, bez pomocy, wychowaniu nie podołam… Może zechce go wziąć na wychowanie ciotka Czerenowska? Bezdzietna jest, majętna i jeszcze niestara… Wuj też człek poczciwy. Jerzy krzywdy by tam nie miał.

– Hm… może i masz rację. Może istotnie zapytaj krewną, panią Czerenowską?…

Pani Anna nie dokończyła zdania, ponieważ w tejże chwili dziecko zaniosło się płaczem.

– Zobacz, może ma mokro.

Ludka sprawdziła.

– Nie, sucho.

– Więc głodny.

Ludka odruchowo uniosła rękę w kierunku piersi, ale w porę się powstrzymała. Na szczęście Dunin-Smoszewscy niczego nie zauważyli.

– Ale czymże go nakarmię?

– A w klasztorze? Czymże tam karmiłaś? Krowim mlekiem?

– Nie, przychodziła mamka ze wsi – skłamała Ludka.

– To i pech – mruknął pan Stanisław. – Tu bowiem mamki nie ma, a dziecko nakarmić trzeba.

– Więc je nakarmimy.

Pani Anna rozpięła suknię i bez skrępowania wydobyła na wierzch obfitą i nabrzmiałą mlekiem pierś.

– Dajże mi to dzieciątko, ja je nakarmię. Na szczęście, chociaż nasza najmłodsza, Justysia, karmiona jest przez mamkę, mnie jeszcze pokarm nie zanikł. Widać w tym palec Boży! Palec Boży, jak nic!

Ludka podała pani Annie dziecko, które po chwili zaczęło łapczywie ssać podany mu sutek.

* * *

Pani Anastazja Czerenowska, żona Krzysztofa herbu Czewoja, który żadnych urzędów nie piastował, a jeno pole orał, siał pszenicę i hreczkę, z niekłamaną radością przyjęła swoją siostrzenicę Ludkę, która zjechała do niej wraz z maleńkim braciszkiem.

– To i cóż planujesz, moja droga? – pytała ciotka.

– No właśnie – wtórował jej wuj.

– Sama jeszcze nie wiem…

– Posłuchaj zatem. Jest wyjście. Zostaw braciszka u nas, na wychowanie, nie kłopocz się o niego więcej. My dzieci nie mamy, a bardzo byśmy chcieli. Cóż, Pan Bóg naszych modłów nie wysłuchał. Ale nie mamy żalu o to. Już On tam lepiej wie, co dla naszego zbawienia dobre, co ważne, a co nieistotne.

Słysząc te słowa, Ludka uradowała się, że sama nie musiała występować z taką krępującą prośbą, a ponadto zrozumiała, że rodzice nie zdążyli wujostwa w nic wtajemniczyć i ciotka była pewna, że Jerzy to nie jej dziecko, lecz młodszy braciszek. Odetchnęła z nieopisaną ulgą, bo już miała pewność, iż rzecz całą da się w tajemnicy utrzymać.

– Cóż tak wzdychasz? – zapytał wuj.

– Ano, bo kamień spadł mi z serca. Nie bardzo bowiem wyobrażałam sobie, jak sama podołam wychowaniu tej kruszyny.

– Słowem, zgadzasz się na naszą propozycję? – upewniła się ciotka.

– A jakże – odparła Ludmiła i ucałowała wujostwu ręce.

– No, nie trzeba, nie trzeba – sumitował się wuj. – Dobrze tu chłopczynie będzie. Ptasiego mleka mu nie zbraknie. A jak pomrzemy, to cały majątek po nas weźmie.

Ludce oczy zaszły łzami.

– Zaraz trzeba posłać kogoś ze służby na wieś, co by zgodził mamkę. A ty, dziewczyno, siedź u nas, ile zechcesz. A nie zechcesz, to wracaj pod Sandomierz, do siebie. Dobrze by ci było męża znaleźć… chociaż… łatwe to nie będzie, iżby cię zechciał ktoś poczciwy, po tym, co twój brat nabroił. Jakiś świszczypała, łakomy na majątek pewnikiem by się znalazł, ale takiego brać? To już lepiej w staropanieństwie żyć… Chociaż, może na zapas się trapimy? Może ci się wszystko jeszcze dobrze w życiu ułoży?

– A może ojciec i matuś się odnajdą? – z tęsknotą w głosie powiedziała Ludmiła.

– Oj, na to bym nie liczyła – ciotka ze zbolałą miną przecząco pokręciła głową. – Tyle czasu już minęło i ani widu, ani słychu. Zbóje, jak nic zbóje, ich dopadli.

– To by się żaden po nich ślad nie został? – do wuja jakoś to wytłumaczenie nie trafiało.

– Konie, bryka, łasa rzecz. Konie Cyganom sprzedać, brykę przemalować… Dobytek, jaki mieli, odzienie i to się może rozpłynąć, przecie nie było tego wiele. Ledwo tyle, co na sobie mieli. A trupy? Jak porzucili w lesie, to je wilcy zjedli, a mogli i do wody cisnąć. A choćby i ciała wypłynęły opuchłe, a nagie, to kto by je tam poznał…

– Duszko, dajże pokój z tymi opowieściami. Ludka już płacze, a i mnie się mroczno w duszy zrobiło. Dajże tedy pokój. O, popatrz, idzie Bartkowa, widać się na mamkę zgodziła. Młoda, zdrowa, silna, urodna to i pewnie dobry pokarm ma. To już przynajmniej ten problem się rozwikłał. Niech zamieszka ze swoim dzieciakiem we dworze, iżby Jerzego nie trza było do niej nosić. A kiedy ona porodziła? I co?

– Kasię, dziewczynkę, ze dwa miesiące młodszą od naszego Jureczka – odparła dziedziczka, podkreślając słowo naszego. Jak widać, już się poczuła matką.

– To i dobrze, będzie się miał chłopczyna z kim bawić, z mleczną siostrą.

* * *

Ludka nie chciała zostać we dworze wujostwa. Podziękowała za wszystko pięknie i postanowiła ruszyć niby to do Sandomierza, a tak naprawdę to o Sandomierz tylko zahaczyć, zajechać do rodzinnego dworu, zaopatrzyć się w gotowiznę, ubrania, prowiant i ruszyć na poszukiwanie brata do Paryża.

A przypadkiem tak się świetnie złożyło, iż akurat przejeżdżał tamtędy orszak wojewody sandomierskiego pana Jana Kostki, herbu Dąbrowa, który wraz ze świeżo poślubioną małżonką, Zofią Odrowążanką, córką ostatniej księżnej mazowieckiej Anny Piastówny i Stanisława Odrowąża, primo voto Tarnowską, wdową po hrabim Janie Krzysztofie, podróżującą wraz z fraucymerem, uprosiła, by mogła się do orszaku przyłączyć.

Do Sandomierza miała tedy zapewnioną bezpieczną podróż, a co będzie potem, jak sobie poradzi w drodze do Francji, na razie nie myślała. Bo też i młodzi ludzie nie zaprzątają sobie nadto głów przed czasem, powierzając wszystko szczęściu czy też losowi.

Konie ruszyły truchtem. Koła zaturkotały na wyboistej drodze, zostawiając za sobą obłoczki kurzu. Daleko, na horyzoncie, rysowała się ciemna wstęga lasu, niebo rozciągające się nad głowami czyściuchne było, bez jednej chmurki, ptaki po zaroślach rosnących wzdłuż traktu upojnie śpiewały, chłodnawy poranek powoli się rozgrzewał, słoneczko zaczynało przypiekać. Cudnie było na świecie i tak bardzo spokojnie…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wymioty.

2Sum (łac.) – jestem.

3Ojciec.

4Po 15 maja.