Zoroaster i jego nauka.

Andrzej Sarwa

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem a jest ona tutaj:  https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

=================================================

Aneks III. Zoroaster i jego nauka.1

Zoroaster był kapłanem wykształconym według obyczajów i norm obowiązujących w religii społeczności, w której żył. Widocznie jednak nurtowało go wiele pytań i wątpliwości, na które nie znalazł odpowiedzi w tradycyjnie przekazanej mu wiedzy teologicznej, bo przez długi czas, wędrując od mistrza do mistrza, szukał mądrości. Na pytanie, jak należy postępować w życiu, aby uzyskać wszystko, co najkorzystniejsze dla duszy uzyskał od mędrców odpowiedź, iż należy żywić biedaków, karmić bydło, gromadzić drewno na podsycanie świętego ognia, bo ogień był tym pierwiastkiem, któremu w Iranie oddawano cześć, wlewać haomę2 do wody, oraz czcić dewy, wysławiając je w modlitwie. I Zoroaster stosował się do tych zaleceń, z jednym wyjątkiem – nigdy nie oddał czci dewom, lecz zawsze jazatom3.

Mijały lata, a Zaratusztra wciąż nie znajdował odpowiedzi na nurtujące go pytania, mimo iż posiadł już ogromną wiedzę. Gdy jednak osiągnął wiek trzydziestu lat, doznał czegoś niezwykłego – objawiła mu się świetlista istota, która sama siebie nazwała Vohu Manah, czyli Dobra Myśl.

Objawienie, jakiego doznał kapłan, miało miejsce podczas święta wiosny, gdy udał się nad rzekę, aby dokonać rytualnej ablucji w jej ożywczym i oczyszczającym nurcie. Gdy wyszedł z wody i chciał na powrót przywdziać ubranie, ujrzał jaśniejącą postać – archanioła Vohu Manah (Dobra Myśl) w ludzkiej postaci, zachwycającego, lśniącego, i wspaniale przyodzianego w szaty, które wyglądały, jakby zostały uszyte z drogocennego jedwabiu. Była to istota ogromna, „dziewięć razy większa od Zaratusztry”.

Vohu Manah poprowadził kapłana przed oblicze Boga Ahura Mazdy, czyli inaczej Ormuzda, który znajdował się nieopodal w otoczeniu pięciu innych archaniołów równie wspaniałych, co ten, który pierwszy objawił się nad rzeką.

Gdy Zaratusztra znalazł się w obecności świetlistych, nieziemskich istot, spostrzegł, iż intensywność wydzielanego przez nie blasku sprawiła, iż nie widział na ziemi własnego cienia, a więc znalazł się niejako w sercu światłości. Prorok złożył hołd Ahura Mazdzie oraz archaniołom i wówczas objawiono mu wielkie prawdy, z których pierwszą jest ta, iż w widzialnym, materialnym, doczesnym świecie trzy rzeczy są właściwe i prowadzące do doskonałości: dobre myśli, dobre słowa i dobre czyny.

Dano też Zaratustrze poznać wszelką wiedzę. Przede wszystkim usłyszał, że jedynym i najwyższym Bogiem, stworzycielem wszystkiego jest Ahura Mazda, którego przymioty mu ukazano.

Chociaż powyższe zdania mogą świadczyć o jedynobóstwie, niestety tak nie jest. Mimo bowiem, że Ahura Mazdzie przypisane są atrybuty Najwyższej Istoty – duchowej, osobowej, wolnej, wszechpotężnej, najświętszej, najdoskonalszej, tej, która z niczego stworzyła świat, a teraz utrzymuje go i nim rządzi, zoroastryzm w rzeczywistości nie jest religią czysto monoteistyczną, lecz bardzo silnie skłaniającą się ku dualizmowi, co w udzielonym objawieniu dane było zrozumieć Zaratustrze:

…są pierwotne duchy, które przebywają parami (łącząc swe przeciwieństwa), lecz każdy z nich działa niezależnie. Jeden z nich jest lepszą istotą, drugi gorszą, jeśli chodzi o myśli, słowa i czyny. Niech wszyscy mądrzy ludzie wybiorą jednego, właściwego. Nie wybierzcie tak, jak ludzie czyniący zło!

Gdy nadejdą oba duchy, jeden z nich będzie chciał stworzyć życie, a Niebo uczynić Najwspanialszym Duchowym Stanem. Drugi natomiast będzie chciał stworzyć niebyt, a ze świata uczynić Piekło.

Każdy z nich, po ukończeniu czynu stworzenia, wybiera swój wymiar. Ten, który ma w sobie zło, wybiera najgorszą z możliwych opcji, a ten, który ma w sobie dobrego ducha, wybiera Boską Sprawiedliwość. Ten drugi na swój ubiór wybiera twarde, niebiańskie kamienie i jest uradowany działaniami Ahura Mazdy, które zawsze są wykonywane w wierze4.

Po doznanych objawieniach irański prorok zaczął głosić wiarę w Boga, istniejącego odwiecznie, niestworzonego, źródło wszelkiego bytu, stwórcę wszechrzeczy, bytów widzialnych i niewidzialnych, materialnych i duchowych – Ahura Mazdę, inaczej Ormuzda, czyli Pana Mądrego. Czcił go zatem jako źródło mądrości, prawdy, ładu i sprawiedliwości, które określa się jednym słowem – Asza. Jednocześnie objawiono Zaratustrze, iż prócz Ahury Mazdy istnieje druga istota duchowa, także niestworzona, także odwieczna – Angra Mainju, inaczej Aryman, istota zła, szkodliwa, zgubna, i pozbawiona mądrości. I dano zrozumieć prorokowi, iż owe istoty ustawicznie ze sobą walczą.

W świętych tekstach można znaleźć bardzo ciekawe i obszerne opowieści o powstawaniu widzialnego świata. Mówią one, że na początku była jasność i ciemność oddzielone od siebie otwartą pustą przestrzenią. W jasności znajdującej się ponad ciemnością przebywał Ahura Mazda, w ciemności natomiast Angra Mainju. Ahura Mazda był świadom istnienia złego ducha, ten ostatni natomiast nie miał pojęcia o istnieniu Pana Mądrego (może to stanowić dowód, iż jednak Ahura Mazda jest Bogiem Najwyższym, Angra Mainju natomiast, chociaż może w nieznacznym stopniu, to jednak ustępuje mu w hierarchii bytów). Angra Mainju widział natomiast jasność i chciał ją opanować. Doszło wówczas do walki między Duchem Dobrym a Duchem Złym, w której ten ostatni został pokonany. Nie zrezygnował wszakże z walki przeciwko Dobru i przeciw temu, co owo Dobro stworzyło, i po przegranej walce zapowiedział, iż będzie niszczył wszystko, co Pan Mądry powołał, lub kiedyś powoła do istnienia. Ahura Mazda mając świadomość potęgi i ogromu zagrożenia ze strony Angra Mainju, zawarł z nim rozejm, później jednak przepędził go do ciemności, będącej właściwym dlań miejscem.

Wówczas odwieczny Ahura Mazda w swoim pierwszym akcie stwórczym, działając przez swego Ducha Świętego, Spenta Mainju powołał do istnienia sześciu Archaniołów.

Od tej chwili Pan Mądry, wespół z owymi Archaniołami, które są jednakiej natury z nim samym, choć oczywiście w hierarchii bytów stoją niżej, utworzył świętą siódemkę, która w siedmiokrotnym akcie stwórczym powołała do istnienia Wszechświat, rzeczy materialne i niematerialne, a także człowieka.

Natychmiast po tym wybuchł konflikt [między Dobrem a Złem, Światłością i Ciemnością], który nadal trwa. Twój prorok, z oddanym umysłem i sercem, zabiera głos, by wygłosić swą wiarę. Nasza Pobożność pyta oba duchy bez przeszkód i chwil wahania nie na tej ziemi, lecz w świecie duchowym, który zamieszkują one jak swój dom.5

Kiedyś jednak nastanie kres tej walki, ziemia zginie w ogniu, nadejdzie dzień sądu ostatecznego, a później, gdy już Zło zostanie ostatecznie pokonane, wszystko zostanie odnowione i zatriumfuje Dobro…

Kiedy to nastąpi? Któż to wie?…

1Andrzej Sarwa, Zaratusztra i objawienie Ahura Mazdy (fragmenty), [w:] Rzeczy ostateczne człowieka i świata eschatologia zaratusztrianizmu ss. 19 i n.

2Staroperski prawdopodobnie halucynogenny napój sakralny.

3Dewy – duchy złe, demony; jazaty – dobre duchy, aniołowie.

4Awesta, Jasna 30, 3–5, przeł. Piotr Żyra.

5Awesta, Jasna 31, 12, przeł. Piotr Żyra.

Szymon Mag

Aneks II. Szymon Mag.1

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem a jest ona tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

======================================

A Filip dotarł do miasta Samarii i głosił im Chrystusa. Ludzie zaś przyjmowali uważnie i zgodnie to, co Filip mówił, gdy go słyszeli i widzieli cuda, które czynił. Albowiem duchy nieczyste wychodziły z wielkim krzykiem z wielu, którzy je mieli, wielu też sparaliżowanych i ułomnych zostało uzdrowionych. I było wiele radości w owym mieście.

A był w mieście od jakiegoś czasu pewien mąż, imieniem Szymon, który zajmował się czarnoksięstwem i wprawiał lud Samarii w zachwyt, podając się za kogoś wielkiego. A wszyscy, mali i wielcy, liczyli się z nim, mówiąc: Ten człowiek to moc Boża, która się nazywa Wielka. Liczyli się zaś z nim dlatego, że od dłuższego czasu wprawiał ich w zachwyt magicznymi sztuczkami. Kiedy jednak uwierzyli Filipowi, który zwiastował im dobrą nowinę o Królestwie Bożym i o imieniu Jezusa Chrystusa, dawali się ochrzcić, zarówno mężczyźni, jak i niewiasty. Nawet i sam Szymon uwierzył, gdy zaś został ochrzczony, trzymał się Filipa, a widząc znaki i cuda wielkie, jakie się działy, był pełen zachwytu.

Gdy apostołowie w Jerozolimie usłyszeli, że Samaria przyjęła Słowo Boże, wysłali do nich Piotra i Jana, którzy przybywszy tam, modlili się za nimi, aby otrzymali Ducha Świętego. Na nikogo bowiem z nich jeszcze nie był zstąpił, bo byli tylko ochrzczeni w imię Pana Jezusa. Wtedy nakładali na nich ręce, a oni otrzymywali Ducha Świętego.

A gdy Szymon spostrzegł, że Duch bywa udzielany przez wkładanie rąk apostołów, przyniósł im pieniądze. I powiedział: Dajcie i mnie tę moc, aby ten, na kogo ręce włożę, otrzymał Ducha Świętego.

A Piotr rzekł do niego: Niech zginą wraz z tobą pieniądze twoje, żeś mniemał, iż za pieniądze można nabyć dar Boży. Co się zaś tyczy tej sprawy, to nie masz w niej cząstki ani udziału, gdyż serce twoje nie jest szczere wobec Boga. Przeto odwróć się od tej nieprawości swojej i proś Pana, czy nie mógłby ci być odpuszczony zamysł serca twego; widzę bowiem, żeś pogrążony w gorzkiej żółci i więzach nieprawości.

Szymon zaś odpowiedział i rzekł: Módlcie się wy za mną do Pana, aby nic z tego na mnie nie przyszło, co powiedzieliście2.

Taką oto relację dotyczącą Szymona Maga, zwanego niekiedy Szymonem Czarnoksiężnikiem, znajdujemy zapisaną w Księdze Dziejów Apostolskich, Pisma Świętego Nowego Testamentu. Jest ona dość krótka, zwięzła i nie zajmuje się szerzej osobą Samarytanina, ograniczając się wyłącznie do stwierdzenia faktu, że Szymon nie nawrócił się szczerze i tylko chciał kupić moc udzielania ludziom darów Ducha Świętego po to, aby jeszcze bardziej rozszerzyć i udoskonalić swe magiczne umiejętności.

Mocy, czy łaski Bożej oczywiście kupić nie można, zresztą sam taki pomysł jest z gruntu nie tylko głupi, ale i bluźnierczy, stąd oburzenie uczniów Pana Jezusa Chrystusa i surowa nagana, jaka spotkała Szymona ze strony św. Piotra Apostoła.

Ale czy oprócz zapisków w Nowym Testamencie, do naszych czasów dochowały się jakieś inne informacje zawierające więcej danych dotyczących tego niezwykłego człowieka? Owszem, lecz niezbyt wiele. Są one jednak na tyle intrygujące, by pokusić się o – choćby krótkie z konieczności – zaprezentowanie postaci Szymona.

Kiedy się urodził i kim byli jego rodzice, niestety nie wiadomo. Uważa się, że przyszedł na świat na terytorium Palestyny, a dokładniej w Samarii, w miejscowość Gitton, gdzie żył i działał (zanim nie przeniósł się w inne strony) na przełomie starej i nowej ery.

Podobno – co wcale nie jest w stu procentach pewne – jako młodzieniec przystał do uczniów pewnego męża noszącego imię Dositheus, który sam siebie nazywał Mesjaszem–Pomazańcem Najwyższego, a który – zgodnie z tym, co przez wieki i tysiąclecia przepowiadali patriarchowie i prorocy – przyszedł wybawić Izraela i świat cały razem z narodem wybranym3.

Tak naprawdę jednak ów Dositheus nie był kimś aż tak niezwykłym, skoro Szymon, poduczywszy się odeń co nieco, bez skrupułów porzucił mistrza, widząc, iż pozostawanie w jego otoczeniu nie pozwoli mu ani zdobyć rzetelnej wiedzy magicznej, ani – co chyba zrozumiałe – wypłynąć na szersze wody. A Szymonowi marzyły się i moc, i sława, i rozkosze, i bogactwa, u którego dość wcześnie musiało dojść do rozwinięcia się niezwykłych zdolności, skoro zdecydował się na prowadzenie „działalności czarodziejskiej” na własną rękę.

I chyba owe predyspozycje musiały być niemałe, jeśli o Szymonie Magu pamięta się po dziś dzień, natomiast imię Dositheusa dochowało się wyłącznie dlatego, że przez jakiś czas był on mistrzem tego, który w późniejszym okresie zabłysnął nawet w samym Rzymie: stolicy i sercu imperium. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Gdy Filip, a później także apostołowie Piotr i Jan przybyli do Samarii, sława Szymona jako cudotwórcy i przepowiadacza przyszłości była już ugruntowana. Niemniej jednak, widząc rzeczywistą i wielką moc, jaką dysponowali uczniowie Jezusa Chrystusa, nie omieszkał on skorzystać z okazji, by spróbować posiąść te – jak mu się zdawało – sekrety, które zdecydowały o umiejętności uzdrawiania, wyrzucania demonów, mówienia w obcych językach, których wcześniej się nie uczono, prorokowania…

Szymon jednak omylił się srodze, mniemając, iż moc Bożą – tak samo, jak sekrety magów – można ot tak sobie, zwyczajnie kupić za pieniądze.

Skarcony i odrzucony przez Apostołów – co boleśnie ugodziło w jego dumę – zapałał tak ogromną nienawiścią do Chrystusa i chrześcijan, że od tej pory wszędzie gdzie mógł i jak mógł, starał się zohydzić ich naukę, nauce Jezusa przeciwstawiając swoją własną i ostatecznie samego siebie czyniąc bogiem.

Po rozstaniu się z chrześcijanami Mag poznał pewną piękną dziewczynę trudniącą się nierządem, noszącą imię Helena. I od tej pory spotykało się ich zawsze razem.

Szymon całkowicie zanurzył się w rozpuście, w niej upatrując sposobu na zdobycie jeszcze większej mocy niż ta, którą dysponował wcześniej.

Później, w przyszłości, znalazł w tym wiernych naśladowców, których ma zresztą po dziś dzień, ale to już inna historia.

Mniemam, że zainteresuje Czytelnika to, czego też uczył ów Szymon. A głosił on – ni mniej, ni więcej – iż jest najwyższą mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze.

Powiadał jeszcze, że drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości istot, jest jego kochanka, którą nazwał greckim mianem Ennoia, co oznacza pierwszą myśl bóstwa, a która w dziejach była m.in. Heleną Trojańską.

Według nauki Szymona Czarnoksiężnika [Maga] od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i siły kosmiczne. Lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii4 i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie zniszczalne ciało i zamieszkania poniżej sfery gwiazd – właśnie na naszej Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który jako niedoskonały z samej swej natury podlega bezwzględnemu prawu śmierci.

Widząc, co się stało z kochanką, Szymon jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, zstąpił rychło za nią na nasz glob, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materialnego ciała i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą ponad niebieską powałę do swego królestwa, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani przez nich ludzie.

Wybrańcami zaś „boskich” Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny5.

A jak mieli to robić? Ano, przez dążenie do zrównania stanów, do równości i tak zwanej ‘sprawiedliwości społecznej’. Największą z zasług zaś było niszczenie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście. Czyli, używając współczesnego słownictwa, winni oni uprawiać wolną miłość. I to ich miało wyzwolić i uwolnić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych.

Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się dawnych praw moralnych nakazanych Dekalogiem, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.

Teraz przejdźmy wreszcie do opowiedzenia o ponad-naturalnych zdolnościach Samarytanina.

Otóż Szymon Mag lubił popisywać się nadnaturalnymi umiejętnościami, o których opowiadano niezwykłe historie.

Oczywiście potrafił przepowiadać przyszłość, jak również posiadał dar jasnowidzenia. Ale to drobiazg, bo każda tarocistka to potrafi. I każdy średnio zaawansowany w kontaktach ze swym duchem–przewodnikiem wróż.

Inną ze zdolności, jakie Szymon rzekomo posiadał, a która miała dowodzić jego ponadnaturalnych mocy, była umiejętność lewitacji, czyli unoszenia się w powietrzu, wbrew – czy może na przekór – prawu grawitacji.

Wreszcie jego ciało okazywało się odporne na działanie ognia, a oprócz tego potrafił – jak twierdził on sam i jego zwolennicy – uzdrawiać ludzi ze śmiertelnych chorób.

Bez wątpienia życie Szymona było nadzwyczaj barwne i ciekawe, ale nie będę się dalej zagłębiał w opowieść o nim i tylko wspomnę, jak wyglądał jego koniec.

Rzecz działa się w Rzymie, na dworze cesarza Nerona6, gdzie po raz ostatni spotkali się ze sobą św. Piotr Apostoł i Szymon Mag. Przed obliczem władcy i licznych dworzan Piotr – jak głosi chrześcijańska tradycja – miał bronić prawdziwości głoszonej ewangelii, Szymon zaś dowodzić swych nadnaturalnych umiejętności. Jako koronnego argumentu przemawiającego na jego korzyść miał Szymon przedstawić swą zdolność do lewitacji.

I rzeczywiście tak uczynił. Oto stojąc przed cesarzem i wieloma innymi świadkami – olbrzymim tłumem żądnym sensacji – Mag wzniósł się w powietrze.

Na ten widok św. Piotr nakłoniony prośbami św. Pawła jął zaklinać demony, aby opuściły ciało Szymona, a gdy tak się rzeczywiście stało, Szymon z wysokości runął na kamienie i pogruchotał nogi, a wkrótce potem zmarł na rękach lekarzy7.

Tak oto odszedł z tego padołu mąż, który głosił, iż jest MOCĄ BOSKĄ, i który w czasie kiedy żył, dla wielu uchodził za BOGA.

Umarł Szymon Mag, umarł „ojciec wszelkiej herezji”, lecz pozostawił licznych uczniów i naśladowców, których i dziś nie brakuje.

1Szymon Czarnoksiężnik, [w:] Andrzej Sarwa, Ludzie o nadludzkich mocach, Sandomierz 210, ss. 23–28.

2Dzieje Apostolskie 8, 5–24, cyt. za: Biblia to jest Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, tzw. Nowy Przekład (dalej NP), Warszawa 1979.

3Stanisław A. Wotowski, Tajemnice świata magii, Sosnowiec 1992, s. 5.

4Encyklopedia kościelna podług teologicznej encyklopedii Wetzera i Weltego, z licznemi jej dopełnieniami, przy współpracownictwie kilkunastu duchownych i świeckich osób, wydana przez X. Michała Nowodworskiego, Warszawa 1905, tom XXVIII, s. 130.

5Stanisław A. Wotowski, dz. cyt., s. 6.

637–68 n.e.

7Słownik apologetyczny wiary chrześcijańskiej, w opr. X.W. Szcześniaka, Warszawa 1896, t. III, s. 194.

Konwulsje szatana. Aneks I. Świat pierwszy – przedpotopowy.

Andrzej Sarwa

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem

a jest ona tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

======================================

a może i ten żydowski filmik?

————

Aneksy.

Aneks I. Świat pierwszy – przedpotopowy.1

Zamiast opowiadać o owym świecie własnymi słowami, ryzykując opinię, że wszystko zmyśliłem poniesiony przez bujną wyobraźnię, uznałem, że zdecydowanie lepiej zrobię, gdy zaprezentuję wyimki z ksiąg świętych, objawień i apokryfów, pozwalające zrozumieć, od kiedy i dlaczego toczy się we Wszechświecie nieustanna walka pomiędzy siłami zła a dobrym Bogiem i rodzajem ludzkim, który został stworzony na Jego obraz i na podobieństwo Jego. Bo przecież walka taka nieustannie się toczy…

A zatem:

„Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię. Stworzył […] Bóg człowieka na wyobrażenie swoje; na wyobrażenie Boże stworzył go; mężczyznę i niewiastę stworzył je”.2

To z Księgi Rodzaju. Ale sięgając do apokryficznej Księgi Jaskini Skarbów, dowiemy się o wiele więcej:

„Bóg uformował Adama swoimi świętymi rękami jako swój wizerunek i na swoje własne podobieństwo, a kiedy aniołowie zobaczyli wspaniałe oblicze Adama, byli niezwykle poruszeni jego pięknem. Zobaczyli jego oblicze bijące cudowną wspaniałością jak kula słońca, a światło jego oczu było jak światło słońca, a kontury ciała jak ze świecącego kryształu. […] A Bóg posadził go na honorowym tronie i dał mu władzę nad wszystkim stworzeniem. Dzikie bestie, bydło i ptactwo zostało zebrane przed Adamem, a on nadał im imiona, a one się mu pokłoniły. Wszystko go czciło i uznawało jego zwierzchnictwo. Aniołowie i [inne] Ciała Niebieskie usłyszały głos Boga mówiący do niego: „Adamie zobacz: zrobiłem cię królem, kapłanem, prorokiem, panem, i przywódcą, rządcą wszystkiego, co jest stworzone i będą ci oddani i będą twoi, złożyłem w twoje ręce władzę nad wszystkim, co stworzyłem”. A kiedy aniołowie to usłyszeli, zgięli kolana i oddali mu cześć”.3

I tutaj może rodzić się pytanie: No dobrze, ale dlaczego to niby aniołowie, których się nam przedstawia, jako byty przewyższające człowieka pod każdym względem, miałyby pokłonić się stworzeniu stojącemu niżej w hierarchii bytów? Tylko czy na pewno? Przecież nie aniołów a człowieka stworzył Bóg na swój obraz, na obraz Boży go stworzył, czego można się dowiedzieć z cytowanej wyżej Księgi Rodzaju. Zatem można się było spodziewać, że wywoła to uczucie zawiści, jeśli nie u wszystkich, to przynajmniej u niektórych z aniołów którzy uświadomili sobie, że właśnie utracili swój najwyższy spośród stworzeń status. Chociaż zdawać by się mogło, że skoro taka była wola Boża, to wszystkie byty i materialne i duchowe z radością ją zaakceptują, ale poszło nie tak, jak pójść powinno i – jak relacjonuje jeden z tych duchów, czy też bytów niebieskich – Szatan, zwany też Diabłem, dalszy przebieg tego wydarzenia wyglądał tak oto:

„[Potem] Michał […] zawezwał wszystkich aniołów, mówiąc: »Oddajcie cześć temu obrazowi Stwórcy, jako panu, bo Bóg tak przykazał«. I Michał pokłonił się jako pierwszy. Potem zawezwał mnie [Szatana] i powiedział: »Oddaj cześć podobieństwu Pana Boga«. Ja zaś odrzekłem: »Nie czuję (potrzeby) oddawania czci Adamowi«. A ponieważ Michał upierał się, wzywając mnie do wielbienia [Adama], powiedziałem do niego: »Czy ja ciebie do czegoś nakłaniam? Dlaczego zatem ty nakłaniasz mnie? Nie będę wielbić bytu gorszego i młodszego (ode mnie). Jestem odeń starszy w istnieniu, zanim [Adam] został stworzony, ja już stworzony byłem. To jego obowiązkiem jest oddać mi pokłon«.4

A jak się to skończyło dla buntownika, możemy się dowiedzieć z innego tekstu:

„Kiedy książę niższego zastępu aniołów zobaczył, że wielki majestat został przekazany Adamowi, był o niego zazdrosny od tego dnia i nie chciał oddawać mu czci. I powiedział do swoich druhów „Nie będziecie go czcić i wynosić go z aniołami. Powinniście czcić mnie, ponieważ ja jestem ogniem i duchem, a nie będę czcić pyłu, który stał się ciałem”. I buntownik, mówiąc sobie te rzeczy, odmówił Bogu i ze swojej własnej woli wymówił mu posłuszeństwo i odłączył się od Boga. Został zrzucony z nieba i spadł. […] A szaty ich chwały zostały z nich zdarte. Nazwano go „Sâtânâ”, bo odwrócił się [od dobrej strony] i „Shêdâ”, bo był wygnany i „Daiwâ”, bo stracił szaty chwały. I zobaczył, od tego dnia do teraz, on i wszyscy jego sprzymierzeńcy, że zostali pozbawieni szat i pozostali nadzy ze strasznymi twarzami”.5

No tak, ale można by rzec, że to tylko apokryfy. Kościół nigdy ich nie uznawał za księgi natchnione przez Ducha Świętego, a zatem i nie umieścił ich w kanonie biblijnym.

Nie można temu zaprzeczyć. Lecz czy aby istotnie należy uważać, ze stuprocentową pewnością, iż w tych apokryfach nie przedstawiono rzeczywistego biegu zdarzeń? Czy to, o czym one opowiadają stoi w sprzeczności z Biblią i Biblii zaprzecza? Nie stoi i nie zaprzecza. Co najwyżej rozwija, wyjaśnia i uszczegóławia kwestię buntu aniołów, jego powód – pychę i zachłanność – jeśli można użyć takiego sformułowania – władzy. Owe księgi, owe niekanoniczne starożytne księgi, to tak jakby komentarze do ksiąg kanonicznych, uznanych. A zatem? Co w nich możemy wyczytać?

Diabeł upadł z pychy. Pewnie mu się tam już znacznie wcześniej w umyśle lęgło, że dlaczegóż to stoi niżej w hierarchii bytów niż Bóg–Stwórca, skoro jest tak piękny, potężny i taki wspaniały i tak wiele może? Lecz nie było jeszcze tej ostatniej kropelki, która by przelała dzban. Aż wreszcie nadszedł dzień najciężej dlań próby i tę kroplę przyniósł. Tego Diabłu było już nadto. Paść na twarz przed czymś, co było pod każdym względem – przynajmniej z pozoru – od niego gorsze?! Nie! Absolutnie nie! I tak to mniej więcej wynika z owych apokryfów. Ale o tym wszystkim nie tylko apokryfy opowiadają. Zobaczmy więc, co mówi o upadku istot niebieskich, chociaż w innej, wizyjnej, formie – w objawieniu uznanym przez Kościół – a więc dla katolików wiarygodnym, chociaż wierzyć w to nie muszą, mistyczka bł. Anna Katarzyna Emmerich6:

„Najpierw widziałam przestwór pełen światłości; a w tym przestworze, jako kulę jeszcze bardziej lśniącą, podobną do słońca i leżącą w słońcu, widziałam – tak mi się zdawało – jedność w Trójcy. Nazwałam to wszystko zgodą, a widziałam z niej jakoby skutek; wtem powstały pod ową kulą jakoby w sobie leżące jasne koła, pierścienie i chóry aniołów, niezmiernie jaśniejących, potężnych i pięknych. To morze światłości leżało jakoby słońce pod owym wyższym słońcem.

Z początku wszystkie te chóry wychodziły z owego wyższego słońca jakoby w zgodzie i miłości. Naraz spostrzegłam, że jedna część tych wszystkich kół się zatrzymała; zatapiając się we własną piękność. Czuły własną rozkosz, widziały całą swą piękność, zastanawiały się, tylko sobą były zajęte.

Najpierw wszystkie, przejęte uwielbieniem dla Boga, nie posiadały się od rozkoszy i radości; nagle jedna część, nie myśląc już o Bogu, zapatrzyła się we własną istotę. W tej chwili widziałam, jak owa cała część chórów jaśniejących upadła na dół i się zaćmiła, widziałam, jak inne chóry ich miejsca zajęły […]

Po ich upadku widziałam na dole tarczę cienistą, jakoby ta tarcza była ich mieszkaniem […] Przestrzeń, którą odtąd zajmowały, była daleko mniejsza, od tej, którą, będąc u góry, zajmowały, dlatego też wydawały mi się daleko więcej ścieśnione. […]

Poznałam też, że taki przeciwko nim zapadł wyrok odwieczny: walka miała trwać dopóty, dopóki chóry upadłe nie będą przywrócone7. A ten czas wydawał się duszy mojej niezmiernie długim, prawie niemożliwym. Walka miała być na ziemi, zaś tam, u góry, żadnej nie miało być więcej walki, tak On postanowił”.8

Ale Pan Bóg to wszystko przewidział i stwarzając człowieka, wziął również pod uwagę to, iż istoty owego nowego rodzaju zajmą kiedyś miejsce aniołów upadłych, bo:

„Liczba aniołów […] równa jest liczbie ludzi zamieszkujących cały świat od Adama, aż do ostatecznego wskrzeszenia. Stąd też przekazuje się, iż liczba ludzi, jaka kiedykolwiek pojawi się na tym świecie, równa jest liczbie wszystkich zastępów niebieskich. Niektórzy twierdzą jednak, iż liczba ta równa jest zaledwie tej, jaka potrzebna jest do wypełnienia pustki po tych, które upadły wskutek złamania prawa”.9

„Oto [ukazał się na niebie] wielki Smok barwy ognia, mający siedem głów i dziesięć rogów – a na głowach jego siedem diademów. I ogon jego zmiata trzecią część gwiazd nieba: i rzucił je na ziemię.10 […] I nastąpiła walka na niebie: Michał i jego aniołowie mieli walczyć ze Smokiem. I wystąpił do walki Smok i jego aniołowie, ale nie przemógł, i już się miejsce dla nich w niebie nie znalazło. I został strącony wielki Smok, Wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię, został strącony na ziemię, a z nim strąceni zostali jego aniołowie. I usłyszałem donośny głos mówiący w niebie: ‘Teraz nastało zbawienie, potęga i królowanie Boga naszego i władza Jego Pomazańca […]. Dlatego radujcie się, niebiosa i ich mieszkańcy! Biada ziemi i biada morzu – bo zstąpił do was diabeł, pałając wielkim gniewem, świadom, że mało ma czasu’”.11

Tak czy inaczej, Wielki Buntownik, Wąż, Szatan, Smok czy jak go tam jeszcze nazywają, nie mógł tego zdzierżyć i jeszcze mu się zdawało, że ma szansę zatriumfować, że skoro aż tak wielka liczba, bo aż trzecia część bytów anielskich, wzięła jego stronę, to uda mu się zając miejsce ponad tronem Bożym. Tymczasem stało się inaczej, runął z wysokości:

„Jakże to spadłeś z niebios, Jaśniejący, Synu Jutrzenki? Jakże runąłeś na ziemię, ty, który podbijałeś narody? Ty, który mówiłeś w swym sercu: Wstąpię na niebiosa; powyżej gwiazd Bożych postawię mój tron. Zasiądę na Górze Obrad, na krańcach północy. Wstąpię na szczyty obłoków, podobny będę do Najwyższego. Jak to? Strąconyś do Szeolu na samo dno Otchłani!12

Ale czy to był już ostateczny kres Buntownika? O nie! Teraz dopiero miał się rozpocząć wielki bój. Ale nie od razu. Za jakiś czas. Wpierw Diabeł musiał się do niego przygotować. Tymczasem w bezsilnej wściekłości patrzył na wywyższenie Adama:

„Bo kiedy Szatan został wygnany z Raju, Adam powstał i wzniósł się do Raju w rydwanie ognistym. A anieli szli przed nim, śpiewając modlitwy, a Serafini przypisali mu świętość, Cherubini przypisali mu błogosławieństwo, i wśród krzyków radości i modlitw Adam wszedł do Raju. Kiedy tylko Adam przyszedł do Raju, zakazano mu jeść z (pewnego) drzewa”13.

Podobny opis znajdziemy i w Biblii:

„Wziął… Pan Bóg człowieka i umieścił go w Raju rozkoszy… I rozkazał mu, mówiąc: Z każdego drzewa rajskiego jedz, ale z drzewa wiadomości dobrego i złego nie jedz; bo którego dnia będziesz jadł z niego, śmiercią umrzesz14

„Ale… Wąż był chytrzejszy nad inne wszystkie zwierzęta ziemne… I rzekł Wąż do niewiasty: żadną miarą nie umrzecie śmiercią. Bo wie Bóg, iż któregokolwiek dnia będziecie jeść z niego, otworzą się oczy wasze: i będziecie jako bogowie15, znający dobro i zło”.16

A w kolejnym apokryfie zobaczymy, jak ów Wąż wspaniale umiał bałamucić:

„Na życie Pana! Bardzo zależy mi na was, bo jesteście jak zwierzęta, ograniczeni przez Boga. Nie chcę jednak, abyście trwali w niewiedzy. Chodź, jedz z tego drzewa, a zobaczysz, jaką osiągniesz chwałę!”17

I znakomicie udało mu się osiągnąć zamierzony cel:

Ujrzała tedy niewiasta, że dobre było drzewo ku jedzeniu i piękne oczom, i na wejrzeniu rozkoszne: i wzięła z owocu jego, i jadła, i dała mężowi swemu, który jadł”.18

Może i ów owoc był wyborny, ale skutki jego skonsumowania już niestety nie:

„I rzekł [Bóg]: Oto Adam stał się jako jeden z nas, wiedzący dobre i złe: teraz tedy, by snadź nie ściągnął ręki swej, i nie wziął też z drzewa żywota, i nie jadł, a byłby żyw na wieki… I wygnał Adama: i postawił przed Rajem Rozkoszy Cherubinów i miecz płomienisty i wirujący, ku strzeżeniu drogi do drzewa żywota… I rzekł Pan Bóg do Węża: Iżeś to uczynił, przeklętyś jest… Położę nieprzyjaźń między tobą a między niewiastą: i między nasieniem twym a nasieniem jej: ono zetrze głowę twoją, a ty czyhać będziesz na piętę jego”19.

I tak zaczęła się historia rodzaju ludzkiego na Ziemi, której i my uczestnikami jesteśmy, która jak miała swój początek, tak będzie miała i kres. Świat, jaki teraz znamy bezpowrotnie przeminie, ale… na to trzeba jeszcze czas jakiś poczekać. Wróćmy jednakowoż do przerwanego wątku:

Chociaż prarodzice, poniewczasie, zrozumieli, że pobłądzili i usiłowali naprawić, co popsuli w swej relacji z Bogiem to tego, co zaszło, już się odwrócić nie dało, dowiedzieli się tylko tyle, że Stwórca ich nie porzucił i dał im nadzieję:

„Adam i Ewa wzięli kamienie i ułożyli je na kształt ołtarza; i zabrali liście z drzew poza ogrodem, […] i rozlali na nie swoją krew. Adam i Ewa stanęli przed ołtarzem i płakali, wznosząc prośby do Boga: „Przebacz nam nasz występek i nasz grzech, i spójrz na nas swoim miłosiernym okiem […] spójrz na naszą krew, która jest składana w ofierze na tych kamieniach i przyjmij ją z naszych rąk, jak niegdyś przyjmowałeś śpiew, którym uwielbialiśmy Cię na początku, gdy żyliśmy w Ogrodzie”. Wonczas miłosierny i dobry Bóg, miłujący człowieka, spojrzał na Adama i Ewę, i na ich krew, którą złożyli jako ofiarę dla Niego; chociaż im tego nie nakazał […] i przyjął ich ofiarę. I posłał Bóg spośrodkaSwojej obecności jasny ogień, który strawił ich ofiary. […] I stało się słowo Boże do Adama, i rzekł do niego: „O Adamie, tak jak ty, któryś przelał krew swoją, tak i ja przeleję moją krew, kiedy sta się ciałem z nasienia twego. A jak ty umrzesz, Adamie, tak też ja umrę, a jak żeś zbudował ołtarz, tak też ja uczynię Ziemię ołtarzem dla siebie. Jak ty ofiarowałeś dla mnie swoją krew, tak ja złożę moją krew na ołtarzu Ziemi. Jak ty prosiłeś o przebaczenie za pośrednictwem twej krwi, tak ja wyleję moją krew na odpuszczenie grzechów i zgładzę nią twe występki. I oto teraz przyjąłem wasze ofiary, Adamie, lecz dni przymierza, które z tobą zawarłem, nie wypełniły się jeszcze. Gdy się one wypełnią, to sprowadzę cię na powrót do ogrodu”20.

Tymczasem jednak, nim się owa obietnica wypełnić miała, nie było innego wyjścia, tylko jakoś ułożyć sobie życie tam, gdzie ich własna głupota i nieposłuszeństwo rzuciły, a że ciężko im było żyć tylko we dwoje dlatego:

„… Adam poznał21 Ewę, żonę swoją, która poczęła i porodziła Kaina, i rzekła: Otrzymałam męża od Pana. I porodziła zasię brata jego Abla; i był Abel pasterzem owiec, a Kain był rolnikiem. I stało się po wielu dniach, iż przyniósł Kain z owocu ziemi ofiarę Panu. Także i Abel przyniósł z pierworodztw trzód swoich i z tłustości ich; i wejrzał Pan na Abla i na ofiarę jego. Ale na Kaina i na ofiarę jego nie wejrzał; i rozgniewał się Kain bardzo […] I rozmawiał Kain z Ablem bratem swoim. I stało się, gdy byli na polu, że powstał Kain na Abla brata swego, i zabił go. I rzekł Pan do Kaina: Gdzież jest Abel brat twój? Który odpowiedział: Nie wiem; izalim ja stróżem brata mego? I rzekł Bóg: Cóżeś uczynił? Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi. Teraz tedy przeklętym będziesz na ziemi, która otworzyła usta swe, aby przyjęła krew brata twego z ręki twojej”22.

„Tedy odszedł Kain od oblicza Pańskiego i mieszkał w ziemi Nod, na wschód słońca od Eden. […] I poznał jeszcze Adam żonę swą, która urodziła syna, i nazwała imię jego Set, mówiąc: Dał mi Bóg inne potomstwo miasto Abla, którego zabił Kain. Setowi też urodził się syn i nazwał imię jego Enosz. Na ten czas poczęto wzywać imienia Pańskiego”.23

Zabójstwo, jakiego dopuścił się Kain, na bracie swym Ablu, nie było tylko buntem przeciw Bogu i straszliwym grzechem, ale i tym, co uświadomiło Prarodzicom, czym jest śmierć. Pojęli, że nie będą istnieć w tej rzeczywistości wiecznie. Jesteś i za chwile może cię już nie być… Nietrudno sobie wyobrazić sobie szok, jaki wówczas przeżyli. Ale życie toczyło się dalej, więc, jak nam mówi jeszcze inny apokryf, kiedy brakło Abla, a Kain wywędrował precz od domu:

„… Adam i Ewa, jego żona, zrodzili jeszcze dziewięcioro dzieci. […] Set wziął Azurę, swoją siostrę za żonę […] i ona urodziła mu Enosza”.24

Niestety: „I za czasów Enosza synowie człowieczy dalej buntowali się i grzeszyli przeciw Bogu powiększając gniew Pana przeciw synom człowieczym. I synowie człowieczy szli i służyli innym bogom25 i zapominali o Panu, który ich stworzył na ziemi”.26

Wtedy to, w tych coraz gorszych czasach, kiedy świat i rodzaj ludzki coraz bardziej oddalał się od Nieskończonego Dobra, Miłości i Prawdy, zapadając się w samolubstwo i zbrodnię i zbliżył się tak blisko, że już bliżej chyba nie było można do Kłamcy, Mordercy i Przeciwnika:

„[…] Enosz pojął Noam, swoją siostrę, za żonę. Ta urodziła mu syna […] i dał mu imię Kenan […] Kenan pojął sobie żonę Mualalet, swoją siostrę. Ona urodziła mu syna. […] Dał mu na imię Mahalalel. Mahalalel pojął sobie żonę imieniem Dina, córkę Barakiela, córkę swego stryja. Ona urodziła mu syna […]. On dał mu na imię Jared27 ze względu na to, iż w jego czasach aniołowie Pana, którzy byli zwani Czuwającymi, zstąpili na ziemię, aby uczyć synów ludzkich i zaprowadzić sąd i sprawiedliwość na ziemi. […]. Jared pojął sobie żonę imieniem Baraka. Ona urodziła mu syna […]. On dał mu na imię Henoch. Ten był pierwszym z synów ludzkich, urodzonych na ziemi, który poznał pismo, wiedzę i mądrość. On też zapisał w księdze znaki z nieba według porządku ich miesięcy tak, aby synowie ludzcy mogli poznać (ustanowione) okresy lat, według ich porządku, zachowując wszystkie ich miesiące. Ten był pierwszym, który napisał świadectwo i poświadczył wszystkim ludziom przez wszystkie pokolenia na ziemi. Opisał on wszystkie tygodnie lat jubileuszy28, i ukazał dni poszczególnych lat. Ustawił porządek miesięcy i opisał wszystkie szabaty w roku, tak jak to mu przez nas [aniołów] dane było poznać. I on zobaczył we śnie29 to, co było, i to, co będzie, tak jak się to będzie działo wśród ludzi przez wszystkie pokolenia aż do dnia sądu. On zobaczył i poznał wszystko, następnie napisał swoje świadectwo i złożył świadectwo na ziemi przeciwko wszystkim potomkom ludzkim wszystkich pokoleń. […] Henoch pojął sobie żonę imieniem Edni, córkę Danela, swego stryja, i […] ona urodziła mu syna. Henoch dał mu imię Metuselah. Henoch przebywał z aniołami Boga przez sześć jubileuszy lat.30 Ci zaś pokazali mu wszystko, co jest na ziemi i w niebie, pod panowaniem słońca. Zapisał on wszystko i przedstawił świadectwo wobec Czuwających, tych, którzy zgrzeszyli z córkami ludzkimi, łącząc się z nimi i sprowadzając na siebie nieczystość. Henoch przeciwstawił im swoje świadectwo. Został on zabrany spośród synów ludzkich, a my [aniołowie] zaprowadziliśmy go do ogrodu Eden, by tam otrzymał wielkość i cześć”31.

Zastanawiający jest ten tekst? Owszem, zastanawiający, ale teologowie na ogół są zgodni co do jego interpretacji, uważając, że to jakaś przenośnia co najwyżej! No bo jakże duchy mogą się parzyć z istotami materialnymi?!

Ale… skąd niby wiadomo, że nie mogą? Bo mają różne natury? A może raczej dlatego, że to przeciwne ich naturze!

Niby tak, lecz czy nie jest przeciwne naturze, że na przykład mężczyźni parzą się z mężczyznami, kobiety zaś z kobietami?

Już słychać głosy protestu: co to za porównanie?! Przecież tu chodzi o zupełnie inne… jakby to powiedzieć… gatunki, rodzaje.

No dobrze. A ludzie ze zwierzętami?

To już bliższe i możliwe, ale zarówno ludzie, jak i zwierzęta należą do świata materii. Lecz i tak potomstwa nie wydadzą.

Ale co my tak naprawdę wiemy o świecie tzw. duchowym? Zresztą, w tym momencie nie jest to aż tak ważne, samo Pismo Święte bowiem potwierdza owe wcześniej opisane zdarzenia, a dokładniej Księga Rodzaju:

„A gdy zaczęło przybywać ludzi na powierzchni ziemi i rodziły się im córki, synowie prawdziwego Boga zaczęli zwracać uwagę na córki ludzkie, jako że były piękne; i pojmowali za żony wszystkie, które sobie wybrali. […] W owych dniach byli na ziemi nefilimowie, a także potem, gdy synowie prawdziwego Boga dalej współżyli z córkami ludzkimi i one rodziły im synów; byli to mocarze, którzy istnieli od dawna, ludzie sławni”.32

Septuaginta zaś ten sam fragment tłumaczy tak:

„Ludzi zaczęło szybko przebywać na ziemi, a wśród urodzonych u nich były także córki. Kiedy synowie Boga zobaczyli, że córki ludzi są piękne, wzięli sobie niektóre za żony, wybierając je z wszystkich innych. (…) W tamtych czasach żyli na ziemi olbrzymi, a także później, kiedy to synowie Boga zbliżali się do córek ludzi i rodzili sobie przez nie potomków, to oni byli pradawnymi olbrzymami, sławnymi ludźmi”.33

To zaś i potwierdza i rozwija Księga Henocha, niby apokryficzną… ale nie w całym chrześcijaństwie, a ponadto jest ona – jako wiarygodna – cytowana na kartach Nowego Testamentu. Co więc owa księga mówi?

„Kiedy ludzie rozmnożyli się, urodziły im się w owych dniach ładne i piękne córki. Ujrzeli je synowie nieba, aniołowie, i zapragnęli ich. Jeden drugiemu powiedział: „Chodźmy, wybierzmy sobie żony z córek ludzkich i spłódźmy sobie dzieci”. Szemihaza, który był ich dowódcą, powiedział do nich: „Obawiam się, że może nie zechcecie tego zrobić i że tylko ja sam poniosę karę za ten wielki grzech”. Wszyscy, odpowiadając mu, rzekli: „Przysięgnijmy wszyscy i zwiążmy się przekleństwami, że nie zmienimy tego planu, ale doprowadzimy zamiar do skutku”. Następnie wszyscy razem przysięgli i związali się wzajemnie przekleństwami. Było ich wszystkich dwustu. Zstąpili na Ardis, szczyt góry Hermon. Nazwali ją górą Hermon, albowiem na niej przysięgali i związali się wzajemnie przekleństwami. Te są imiona ich przywódców: Szemihaza, ich dowódca, Urakiba, Ramiel, Kokabiel, Tamiel, Ramiel, Daniel, Ezekiel, Barakiel, Asael, Armaros, Batriel, Ananiel, Zakiel, Samsiel, Sartael […], Turiel, Jomiel, Araziel. Są to dowódcy dwustu aniołów i wszystkich innych z nimi.

Wzięli sobie żony, każdy po jednej. Zaczęli do nich chodzić i przestawać z nimi. Nauczyli je czarów i zaklęć i pokazali im, jak wycinać korzenie i drzewa. Zaszły one w ciążę i zrodziły wielkich gigantów. […] Pożerali oni wszelki znój ludzki, a ludzie nie potrafili ich utrzymać. Giganci obrócili się przeciwko ludziom, aby ich pożreć. I grzeszyli przeciw ptakom, zwierzętom, gadom i rybom. Pożerali mięso jedni drugich i pili zeń krew. Wtedy ziemia poskarżyła się na nieprawych.34

Ale życie toczyło się w wyżłobionych koleinach… Ludzie się rodzili i umierali, żenili i za mąż wydawali… toteż nic w tym dziwnego, że:

„Metuselah pojął za żonę Ednę, córkę Azriala, swego stryja. Zrodził z nią syna i nazwał go imieniem Lamech. […] Lamech pojął sobie za żonę Betenos35, córkę Barakiela, swego stryja”36.

I teraz wreszcie dochodzimy do najciekawszego:

„(A gdy Lamech, syn Metuselaha37, spostrzegł, iż Bitenosz jest ciężarna, powiedział:) Oto wówczas pomyślałem sobie w (głębi) mego serca, że ciąża ta jest od stróżów, od świętych, lub od gigan[tów…] Moje serce wahało się co do tego dziecka […] Wtedy, ja Lamech, przestraszyłem się. Poszedłem do Bitenosz, [mojej] żo[ny, i powiedziałem…] (na Świętego) i Wiecznego, na Najwyższego, na Wielkiego Pana, na Króla Wi[eków…], (musisz mi wyjawić, czy parzyłaś się) z […] synami nieba, że zgodnie z prawdą masz mi wyjawić, bez kłamstw, czy ten […] (płód pochodzi ode mnie), na króla wszystkich wieków, że szczerze ze mną rozmawiasz i bez kłamstw […] Wówczas Bitenosz, moja żona, odezwała się do mnie z wielką gwałtownością. Pł[akała…] i powiedziała: O mój bracie i mój panie! Przypomnij sobie moją rozkosz […] (Lecz nie przypomniałem sobie by mój członek) […] i moja dusza przebywała we wnętrzu jej pochwy. I ja szczerze wszystko [ci wyjawię]. Wtedy bardzo odmieniło się moje serce […] a kiedy zobaczyła Bitenosz, moja żona, że moja twarz zmieniła się, […] wówczas powściągnęła swe wzburzenie. Rozmawiała ze mną, mówiąc mi: O mój panie i mój bracie! Przypomnij sobie moją przyjemność. Przysięgam ci na Wielkiego Świętego, na Króla Ni[ebios…], że z ciebie jest to nasienie, z ciebie jest ta ciąża, z ciebie powstał [ten] owoc […] a nie z kogoś obcego, i nie z żadnych stróżów38, ani z żadnych synów niebi[os. Dlaczego wyraz] twojej twarzy tak się zmienił i tak zniekształcił, a twój duch jest tak przygnębiony? […] Przecież ja szczerze z tobą rozmawiam. […] Wówczas ja, Lamech, pobiegłem do Metuselacha, mojego ojca, i wszystko mu [wyznałem, by poszedł i zapytał Henocha], swego ojca, i wszystkiego od niego rzetelnie się dowiedział. Jest on bowiem ulubi[onym i umiłowanym (stróżów, synów niebios i chodzi razem ze stróżami, synami niebios) … ze świętymi] ma wyznaczony dział i wszystko mu wyjawiają. Kiedy usłyszał Metuselach [te słowa], [pobiegł] do Henocha, swojego ojca, aby dowiedzieć się od niego wszystkiego zgodnie z prawdą […] […] Przeszedł wzdłuż kraj, aż do Parwaim, i tam odnalazł [Henocha, swojego ojca…] I powiedział do Henocha, swojego ojca: O mój ojcze i mój panie! Do ciebie [przybywam…] […] i mówię ci: Nie złość się na mnie, że tutaj przybyłem do cie[bie…] respekt przed tobą (bowiem czuję) […]39

Tu się co prawda tekst urywa, ale jego dalszy ciąg mamy w księgach Henocha i Jubileuszy:

„[Henoch opowiada] […] syn mój Matuzalem wziął dla swojego syna Lamecha żonę, która zaszła od niego w ciążę i urodziła syna. Ciało jego było białe jak śnieg i czerwone jak kwiat róży, a włosy na jego głowie [były] białe jak wełna […] miał piękne oczy. Kiedy otworzył swe oczy, napełnił cały dom jasnością jak słońce, tak że cały dom był nad wyraz jasny. Kiedy zabrano go z rąk akuszerki, otworzył swoje usta i mówił o Panu Sprawiedliwości. A jego ojciec Lamech zląkł się z tego powodu, uciekł i udał się do swego ojca Matuzalema. Powiedział do niego: „Urodziłem dziwnego syna. Podobny jest nie do człowieka, ale do dzieci aniołów nieba, jest innego rodzaju, nie jest taki jak my. Jego oczy są jak promienie słońca, a oblicze jego chwalebne. Wydaje mi się, że nie wyszedł on ode mnie, ale od aniołów. […] A teraz, ojcze mój, błagam cię i proszę, abyś poszedł do naszego ojca Henocha i dowiedział się od niego prawdy, albowiem mieszka on z aniołami”. I kiedy Matuzalem usłyszał słowa swego syna, przyszedł do mnie na krańce ziemi, bo usłyszał, że tam się znajduję. Zawołał i usłyszałem jego głos i podszedłem do niego […] A on […] powiedział: „Z bardzo ważnego powodu do ciebie przyszedłem. A teraz posłuchaj mnie, ojcze mój, albowiem urodziło się memu synu Lamechowi dziecko, którego kształt i wygląd nie są takie, jak wygląd człowieka […] Jego ojciec Lamech przestraszył się i uciekł do mnie. On nie wierzy, że on pochodzi od niego, ale sądzi, że [pochodzi] od aniołów nieba. I oto przyszedłem do ciebie, abyś mi powiedział prawdę”. I ja Henoch, odpowiadając, powiedziałem do niego: „[…] powiadom swego syna Lamecha, że ten, który mu się urodził, jest naprawdę jego synem. Nazwij jego imię Noe […] A teraz, synu mój, idź, powiedz twemu synu Lamechowi, że to dziecko, które się narodziło, jest rzeczywiście jego synem i że to nie jest kłamstwo”40.

„[I Lamech] dał [dziecku] na imię Noe, mówiąc: »Ten oto będzie mi pocieszeniem i da mi wytchnienie od mojej pracy na ziemi, która została przeklęta przez Pana«”.41

Tak mówi Biblia i apokryfy, a co znajdziemy u bł. Anny Katarzyny Emmerich?

„A gdy aniołowie upadli, pewna tychże liczba na chwilę żałowała, iż nie zapadła się w głębinę, jak inni, i że tym właśnie później Pan Bóg na miejsce pobytu bezludną, bardzo wysoką i niedostępną przeznaczył górę […]

Ci aniołowie mogli działać na ludzi, o ile ludzie oddalali się od Boga. […] Widziałam, jak potomkowie Kaina stawali się coraz bezbożniejszymi i zmysłowymi. Coraz wyżej wstępowali na ową górę; upadli zaś aniołowie zabrali ze sobą wiele z [ich] niewiast, panując zupełnie nad nimi i pouczając ich we wszystkich sztukach uwodzenia. Dzieci ich były bardzo wielkie, miały wprawę w rozmaitych rzeczach, posiadały też różne dary i były wyłącznymi narzędziami złych duchów. W ten sposób tak na tej górze, jak w całej okolicy powstał zepsuty naród, usiłujący za pomocą gwałtu i uwodzenia także zepsuć potomków Seta. […]

Widziałam bardzo wiele spraw owych wielkoludów, widziałam ich dźwigających wielkie kamienie z łatwością na górę, widziałam, jak coraz wyżej się wspinali i dzieła podziwu godne spełniali. Biegali po ścianach prostopadłych i drzewach […] Potrafili robić obrazy z kamienia i kruszcu, Boga zaś już wcale nie znali, chociaż rozmaitym przedmiotom cześć boską oddawali. Wiedzieli o wszystkim, widzieli wszystko, robili truciznę, trudnili się sztuką czarodziejską i w ogóle wszystkim oddawali się występkom.

Niewiasty wynalazły muzykę; widziałam, jak chodziły, by lepsze pokolenia skusić i występków nauczyć. Widziałam, że nie mieli żadnych domów ani miast, budowali sobie raczej grube, okrągłe wieże z łuszczkowego kamienia, u których dołu mniejsze były zabudowania, prowadzące do wielkich jaskiń, gdzie szkaradne swoje uczynki spełniali.

Po dachach tychże zabudowań [można] było chodzić naokoło, zaś w wieży wchodząc do góry, za pomocą rur w dal patrzeli […] W ten sposób ujrzawszy inne miejscowości, udawali się tam, a podbiwszy wszystko, wszystko oswobadzali i robili bezprawnym. Tę wolność zaprowadzali wszędzie. Widziałam, że dzieci ofiarowali i żywcem zakopywali w ziemi”42.

To ukazano w wizji niemieckiej mistyczce, ale o tym samym mówi przecie i Księga Henocha, dodając na koniec, czym się to wszystko skończyło:

„[Z upadłych aniołów43] Azazel nauczył ludzi wyrabiać miecze, sztylety, tarcze i napierśniki. Pokazał im metale i sposób ich obróbki: bransolety i ozdoby, sztukę malowania oczu i upiększania powiek, bardzo cenne i wyszukane kamienie i wszelki [rodzaj] kolorowych barwników. I świat uległ zmianie. Nastała wielka niegodziwość i wielki nierząd. Pobłądzili, a wszystkie ich drogi stały się zepsute. Amezarak wyuczył zaklinaczy i nacinaczy korzeni, Armaros [nauczył] odklinania, Barakiel [wychował] astrologów, Kokabiel złowieszczów, Tamiel wyuczył astrologów, Asradel nauczył dróg księżyca. Ludzie ginąc, wołali, a głos ich doszedł do nieba.

Wówczas Michał, Gabriel, Suriel i Uriel spojrzeli z nieba i ujrzeli wielką ilość rozlanej krwi na ziemi i wszelką niegodziwość, jakiej dokonano na ziemi. Powiedzieli jeden do drugiego: „Niech zniszczona ziemia zawoła głosem ich krzyków aż do bramy niebios. A teraz, wam to, o Święci niebios, skarżą się dusze ludzi mówiąc: „Zanieście naszą skargę przed Najwyższego”. Rzekli do Pana, Króla: „Panie panów, Boże bogów, Królu królów! Twój chwalebny tron [trwa] po wszystkie pokolenia świata, a twoje imię jest święte i wychwalane przez wszystkie pokolenia świata, błogosławione i chwalebne! Tyś wszystko uczynił i władza nad wszystkim jest Twoja. Wszystko jest jawne i otwarte przed Tobą i widzisz wszystko i nie ma niczego, co mogłoby być przed Tobą ukryte. Zobacz więc, co uczynił Azazel, jak nauczył wszelkiej niegodziwości na ziemi i odsłonił odwieczne tajemnice przechowywane w niebie. Semiaza nauczył zaklęć, ten, któremu dałeś władzę, aby panował nad tymi, którzy są z nim. Pospołu poszli do córek ludzkich i spali z tymi kobietami i stali się nieczyści i objawili im te grzechy. Kobiety zrodziły gigantów i przez to cała ziemia napełniła się krwią i niegodziwością. Teraz zaś dusze zmarłych wołają i skarżą się. Aż do bram niebios skarga ich dotarła, bo nie mogą przemóc niegodziwości popełnionej na ziemi. Ty wiesz wszystko, zanim coś się stanie i znasz ich sprawę. Jednak nic nam nie mówisz. Co mamy z nimi począć?”

Wówczas Najwyższy, Wielki i Święty odezwał się. Posłał Arsialaiura do syna Lamecha44, mówiąc mu: „Powiedz mu w moim imieniu: ‚Ukryj się!’ Wyjaw mu nadchodzący koniec, albowiem cała ziemia zostanie zniszczona. Na całej ziemi nastanie potop i to, co na niej się znajduje, ulegnie zniszczeniu. A teraz naucz go, jak ma uciec i jak jego potomstwo ma przeżyć na ziemi”. Następnie Pan powiedział do Rafała: „Zwiąż Azazela za ręce i nogi i wrzuć go do ciemności. Otwórz pustynię, która jest w Dudael, i wrzuć go tam. I rzuć na niego chropowate i ostre kamienie i przykryj go ciemnością. Niech tam przebywa na zawsze! Przykryj jego oblicze, żeby nie mógł widzieć światła I żeby w wielki dzień sądu mógł być wrzucony do ognia. Ożyw ziemię, którą zniszczyli aniołowie, i zapowiedz uzdrowienie ziemi, albowiem ja ożywię ziemię tak, że nie wszyscy synowie ludzcy wyginą z powodu wszelkiej tajemnicy, którą [aniołowie] dali poznać i nauczyli swych synów. Cała ziemia została zrujnowana nauką dzieł Azazela i jemu przypisz cały grzech!”. Pan powiedział do Gabriela: „Wystąp przeciwko bękartom i rozpustnikom i przeciwko synom nierządu i zgładź synów nierządu i synów Czuwających45 z pośrodku ludzi. Odeślij ich, poślij ich jednego przeciwko drugiemu, niech się wygubią w bitwie, bo długość dni nie będzie im dana. Będą cię oni wszyscy prosić, bo spodziewają się życia wiecznego i że każdy z nich będzie żył pięćset lat”. A do Michała Pan powiedział: „Idź, powiadom Szemihazę i innych, którzy są z nim, którzy połączyli się z kobietami i ulegli z nimi zepsuciu z wszelką ich nieczystością. Kiedy wszyscy ich synowie wzajemnie się pozabijają i kiedy ujrzą zniszczenie swych umiłowanych, zwiąż ich na siedemdziesiąt pokoleń pod wzgórzami ziemi aż do dni sądu i ich spełnienia, aż dopełni się sąd przeznaczony na całą wieczność. W owych dniach zaprowadzą ich do otchłani ognia na męki i zostaną zamknięci w więzieniu na całą wieczność. Wówczas [Szemihaza] zostanie spalony i unicestwiony wraz z nimi. Zostaną razem związani aż do końca wszystkich pokoleń. Zniszcz wszystkie dusze lubieżne i synów Czuwających, bo zepsuli oni ludzi. Zniszcz wszelkie zło z powierzchni ziemi, a wszelkie złe dzieło ustanie. Niech pojawi się roślina sprawiedliwości i prawdy, a czyny staną się błogosławieństwem. Sprawiedliwość i prawdę będą sadzić w radości na zawsze. A teraz wszyscy sprawiedliwi ocaleją i żyć będą [tak długo aż] zrodzą tysiące. Wszystkie dni ich młodości i ich starości dopełnią się w pokoju. W owych dniach cała ziemia napełniona zostanie sprawiedliwością i cała zostanie zasadzona drzewami i napełni się błogosławieństwem. Zasadzą na niej wszelkie przyjemne drzewa, zasadzą na niej winorośle, a winorośl, która zostanie na niej zasadzona, wyda obfity owoc. Wszelkie nasienie, które na niej będzie posiane, każda miara wyda tysiąc, a każda miara oliwek wyda dziesięć bat oliwy. Wy natomiast oczyśćcie ziemię z wszelkiego zła i z wszelkiej nieprawości, i z wszelkiej nieczystości, którą przyniesiono na ziemię. Usuńcie je z ziemi. Wszyscy synowie ludzcy będą sprawiedliwi i wszystkie narody błogosławić i służyć mi będą. Ziemia zostanie oczyszczona z wszelkiego zepsucia, z wszelkiego grzechu, z wszelkiego gniewu i z wszelkiej udręki. Nie ześlę więcej na nią potopu po wszystkie pokolenia na wieki.46

To, co zapisano w Księdze Henocha, potwierdzają też słowa z Księgi Jubileuszów:

„Pan powiedział” „Wszystko, co znajduje się na stałej ziemi, niech będzie zniszczone: ludzie, bydło, zwierzęta i ptaki powietrzne i wszystko, co porusza się po ziemi”. Noemu zaś rozkazał, aby uczynił dla siebie arkę, tak aby mógł ocalić siebie od wód potopu. Noe uczynił arkę dokładnie tak, jak mu to zostało przykazane […] Noe wszedł do arki […] Wszedł on sam i wszystko, co mu przyprowadziliśmy [my, dobrzy aniołowie], weszło do arki. A Pan zamknął arkę z zewnątrz […] Pan otworzył siedem wodnych bram nieba, ujścia źródeł i wielkich głębin o liczbie siedem. Bramy wodne zsyłały wodę przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy, a źródła i głębiny wydały tyle wody, aż cały świat zapełnił się wodą. […] [Po potopie jednak] skażone demony zaczęły zwodzić dzieci synów Noego, prowadząc ich do głupoty i zatracenia. Synowie więc Noego przybyli do Noego, ich ojca, i opowiedzieli mu o demonach, które zwodzą, oślepiają i zabijają jego potomków. On modlił się do Pana, mówiąc: „Boże duchów cielesnych, Ty, który byłeś dla mnie miłosierny […] pobłogosław mnie i moich synów, abyśmy mogli wzrastać, rosnąc w liczbę i wypełnić ziemie. Ty wiesz, co uczynili Czuwający, ojcowie tych duchów, za dni moich. Te duchy teraz żyją. Zamknij je i przenieś do miejsca sądu. Nie pozwól, by były przyczyną zepsucia pośród synów Twego sługi. O mój Boże, przecież one są okrutne i zostały stworzone do zniszczenia. Nie pozwól […] aby posiadały moc nad dziećmi sprawiedliwych teraz i na zawsze”. I Pan nasz Bóg, przemówił do nas [dobrych aniołów], abyśmy ich związali. Wtedy główny duch Mastema przybył i przemówił w ten sposób: „O Panie, Stworzycielu, pozostaw niektórych z nich dla mnie i każ im słuchać głosu mego. Każ im czynić wszystko, co powiem. Jeżeli bowiem żaden z nich nie pozostanie przy mnie, nie będę w stanie sprawować mojej władzy wśród synów ludzkich; to te duchy są przecież po to, aby psuć i zwodzić przed moim sądem, a zło wśród synów ludzkich jest wielkie”.47

* * *

I czego żeśmy się dowiedzieli? Ano tego, iż część aniołów zbuntowała się przeciw Bogu, przez co upadła i została wypędzona z nieba, czymkolwiek i gdziekolwiek by ono nie było, i straciła swoją chwałę. Ale niektórzy nieupadli aniołowie Pana, którzy byli zwani Czuwającymi, zstąpili na ziemię, aby uczyć synów ludzkich i zaprowadzić sąd i sprawiedliwość na ziemi. Najwyraźniej na polecenie Boga, który nie chciał pozostawiać Prarodziców i ich potomstwa samym sobie – w niewiedzy, ignorancji, niemających pojęcia jak żyć, jak zdobywać środki do życia, jak rozumieć otaczający ich nieznany wcześniej świat i jak się mierzyć z równie nieznaną rzeczywistością. Bo Ogród Rajski najwyraźniej był – jakby można domniemywać –jakimś innym światem niż ten, w którym po upadku się znaleźli.

Część spośród owych aniołów rzetelnie wywiązywała się z poruczonego im zadania, ale część opuszczając Niebo i schodząc na Ziemię, tę ostatnią wybrało na swoje stałe miejsce zamieszkania, tym samym porzucając miejsce dla siebie przeznaczone i jedynie właściwe, a na dodatek współżyjąc z córkami ludzkimi i płodząc z nimi potomstwo, czym popełnili trudne do wyobrażenia przestępstwo krzyżowania się obcych dla siebie gatunków! Dopuszczając się szczególnie odrażającego grzechu: przekroczenia granicy własnegogatunku, by najechać królestwo istot innegogatunku. Odejście od tego, co dla aniołów było przyrodzone i zaspokojenie pożądania wbrew naturze, doprowadziło do największego zagrożenia dla ludzkości, jakie kiedykolwiek zaistniało, do genetycznego skażenia prawie całego, a tym samym unicestwienia jako czegoś odrębnego,rodzaju ludzkiego. Bóg jednak to przerwał i:

„Aniołów […], którzy nie zachowali zakreślonego dla nich okręgu, lecz opuścili własne mieszkanie, trzyma w wiecznych pętach w ciemnicy na wielki dzień sądu. Tak też Sodoma i Gomora i okoliczne miasta, które w podobny do nich sposób oddały się rozpuście i przeciwnemu naturze pożądaniu cudzego ciała, stanowią przykład kary ognia wiecznego za to”.48

„Bóg bowiem nie oszczędził aniołów, którzy zgrzeszyli, lecz strąciwszy do otchłani, umieścił ich w mrocznych lochach, aby byli zachowani na sąd. Również starożytnego świata nie oszczędził, lecz ocalił jedynie ośmioro wraz z Noem, zwiastunem sprawiedliwości, zesławszy potop na świat bezbożnych”.49

Gdyby nie potop, z którego na wyraźną interwencję Boga uratowała się tylko jedna rodzina, której członkowie byli najwyraźniej genetycznie nieskażeni, to znaczy nie byli hybrydami anielsko–ludzkimi, Stwórca okazałby się kłamcą, na dodatek istotą słabszą od Szatana, z którym już wtedy przegrałby starcie. Puste by bowiem były słowa, jakie skierował do niego w Edenie: Położę nieprzyjaźń między tobą a między niewiastą: i między nasieniem twym a nasieniem jej: ono zetrze głowę twoją… – ponieważ nie byłoby nasienia ludzkiego i nasienia węża. Wszystko zostałoby przemieszane. Kto zatem miałby kogo przemóc? Kogo więc miałby Pan Bóg odkupić? Czyj grzech zgładzić? Rodzaj ludzki bowiem bezpowrotnie by wyginął, a jego miejsce zajął rodzaj innych istot, stworzonych nie na obraz i podobieństwo Boże, lecz hybryd ludzko–anielskich, a być może i ludzko–zwierzęcych, anielsko–zwierzęcych, bądź w jeszcze innych, bardziej zawiłych i skomplikowanych konfiguracjach…

Bajki? Nazbyt wybujała wyobraźnia?

Takie zarzuty można by stawiać jeszcze pół wieku temu, ale dziś? Dziś już nasze pokolenie jest w stanie wyprodukować takie hybrydy ludzko–zwierzęce (choć o aniołach jako realnych istotach nadal nic nie wiemy), a przecież wiedza, którą dysponujemy to pewnie ledwie ułomek tej wiedzy, jaką posiadali nasi przedpotopowi przodkowie…

A Wielki Bój, który się rozpoczął w Niebie, przetoczył przez Eden i objął cały okrąg Ziemi, wciąż trwa… Szatan staje się coraz bardziej zuchwały i zajmuje coraz większe obszary i okręgu ziemskiego i ludzkich serc…

Więc jeśli tedy zakryta jest Ewangelia nasza, zakryta jest przed tymi, którzy giną. W których bóg świata tego [czyli Szatan] oślepił zmysły, to jest w niewiernych, aby im nie świeciła światłość Ewangelii chwały Chrystusowej, który jest wyobrażeniem Bożym”50.

Bo chociaż Pan Bóg potopem unicestwił skażonych ludzi, to jednak zachował część potomstwa Czuwających, które nie ustaje w deprawowaniu rodzaju ludzkiego. Bo nie powinniśmy zapominać, że to Szatan jest bogiem i władcą tego świata, o czym nas poinformował wprost, bez owijania w bawełnę sam Zbawiciel, Bóg wcielony Pan Chrystus Jezus.

Nadejdzie jednak dzień, że ów Wielki Bój ustanie… Jego przełom już nastąpił… ponad dwa tysiące lat temu… Dawno? Dla nas dawno, ale:

„Wiedzcie przede wszystkim to, że w dniach ostatecznych przyjdą szydercy z drwinami, którzy będą postępować według swych własnych pożądliwości. I mówić: Gdzież jest przyobiecane przyjście jego? Odkąd bowiem zasnęli ojcowie, wszystko tak trwa, jak było od początku stworzenia. Obstając przy tym, przeoczają, że od dawna były niebiosa i była ziemia, która z wody i przez wodę powstała mocą Słowa Bożego, przez co świat ówczesny, zalany wodą, zginął. Ale teraźniejsze niebo i ziemia mocą tego samego Słowa zachowane są dla ognia i utrzymane na dzień sądu i zagłady bezbożnych ludzi. Niech to jedno, umiłowani, nie uchodzi uwagi waszej, że u Pana jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień. Pan nie zwleka z dotrzymaniem obietnicy, chociaż niektórzy uważają, że zwleka, lecz okazuje cierpliwość względem was, bo nie chce, aby ktokolwiek zginął, lecz chce, aby wszyscy przyszli do upamiętania. A dzień Pański nadejdzie jak złodziej; wtedy niebiosa z trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone stopnieją, ziemia i dzieła ludzkie na niej spłoną. Skoro to wszystko ma ulec zagładzie, jakimiż powinniście być wy w świętym postępowaniu i w pobożności, jeżeli oczekujecie i pragniecie gorąco nastania dnia Bożego, z powodu którego niebiosa w ogniu stopnieją i rozpalone żywioły rozpłyną się? Ale my oczekujemy, według obietnicy nowych niebios i nowej ziemi, w których mieszka sprawiedliwość. Przeto, umiłowani, oczekując tego, starajcie się, abyście znalezieni zostali przed nim bez skazy i bez nagany, w pokoju. A cierpliwość Pana naszego uważajcie za ratunek, jak i umiłowany brat nasz, Paweł, w mądrości, która mu jest dana, pisał do was; tak też mówi we wszystkich listach, gdzie o tym się wypowiada; są w nich pewne rzeczy niezrozumiałe, które, podobnie jak i inne pisma, ludzie niewykształceni i niezbyt umocnieni przekręcają ku swej własnej zgubie. Wy tedy, umiłowani, wiedząc o tym wcześniej, miejcie się na baczności, abyście, zwiedzeni przez błędy ludzi nieprawych, nie dali się wyprzeć z mocnego swego stanowiska”51.

Najpiękniejsze zaś zakończenie całej tej ponurej historii daje nam św. Jan, w swojej Apokalipsie:

„Potemem widział niebo nowe i ziemię nową; albowiem pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęła, a morza już więcej nie było. A ja Jan widziałem ono święte miasto, Jeruzalem nowe, zstępujące z nieba od Boga zgotowane, jako oblubienicę ubraną mężowi swemu. I słyszałem głos wielki z nieba mówiący: „Oto przybytek Boży z ludźmi, i będzie mieszkał z nimi; a oni będą ludem jego, a sam Bóg będzie z nimi, będąc Bogiem ich”. I otrze Bóg wszelką łzę z oczów ich; a śmierci więcej nie będzie ani smutku, ani krzyku, ani boleści nie będzie; albowiem pierwsze rzeczy pominęły. I rzekł ten, który siedział na stolicy: „Oto wszystko nowe czynię”. I rzekł mi: „Napisz: bo te słowa są wierne i prawdziwe”. I rzekł mi: Stało się. Jam jest Alfa i Omega, początek i koniec. Ja pragnącemu dam darmo ze źródła wody żywej. Kto zwycięży, odziedziczy wszystko i będę mu Bogiem, a on mi będzie synem. Lecz bojaźliwym i niewiernym, i obmierzłym, i mężobójcom, i wszetecznikom, i czarownikom, i bałwochwalcom, i wszystkim kłamcom część ich dana będzie w jeziorze gorejącym ogniem i siarką: Taka jest śmierć wtóra. Tedy przyszedł do mnie jeden z onych siedmiu Aniołów, którzy mieli siedem czasz napełnionych siedmioma plagami ostatecznymi, i mówił ze mną, i rzekł: „Chodź sam, okażę ci oblubienicę, małżonkę Barankową”. I zaniósł mię w duchu na górę wielką i wysoką, i okazał mi miasto wielkie, ono święte Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Bożą, którego światłość podobna była kamieniowi najkosztowniejszemu, jako kamieniowi jaspisowi, na kształt kryształu przezroczystemu; i mające mur wielki i wysoki, mające bram dwanaście, a na onych bramach dwanaście Aniołów i imiona napisane, które są dwanaście pokoleń synów Izraelskich. […] A położenie miasta onego jest czworograniaste, a długość jego taka jest, jako i szerokość. I pomierzył miasto ono trzciną na dwanaście tysięcy stadiów; a długość i szerokość i wysokość jego równe są52. […] Alem kościoła nie widział w nim; albowiem Pan, Bóg wszechmogący, jest kościołem jego, i Baranek. A nie potrzebuje to miasto słońca ani księżyca, aby świeciły w nim; albowiem chwała Boża oświeciła je, a świecą jego jest Baranek. A narody, które będą zbawione, będą chodziły w świetle jego, a królowie ziemscy chwałę i cześć swoją do niego przyniosą. A bramy jego nie będą zamknięte we dnie; albowiem tam nocy nie będzie. I wniosą do niego chwałę i cześć narodów. I nie wnijdzie do niego nic nieczystego i czyniącego obrzydliwość i kłamstwo, tylko ci, którzy są napisani w księgach żywota Barankowych53”.

I nawet księga średniowiecznych heretyckich gnostyków nie ośmiela się tego zanegować i potwierdza to słowami:

„…pobożni zaś ludzie zajaśnieją jak słońce w Królestwie ich Ojca. Doprowadzi ich [Chrystus] do tronu niewidzialnego Ojca i powie: „Oto Ja i dzieci Moje, które Mi dał Bóg. O Pobożny! Świat Ciebie nie poznał; zaiste Ja ciebie poznałem, albowiem Tyś Mnie posłał”. Wtedy odpowie Ojciec Synowi Swojemu: „Synu Mój ukochany! Siądź po prawicy Mojej, zanim nie rzucę do stóp Twoich Twych wrogów, tych, którzy Mnie odrzucili i mówili: „My jesteśmy bogami i nie ma innego Boga, prócz nas; tych, którzy proroków Twoich zabijali i prześladowali ludzi Twoich pobożnych; i przepędzisz ich w ciemność zewnętrzną. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów”. Wtedy zasiądzie Syn Boży po prawicy Ojca Swojego i Ojciec da rozkaz aniołom Swoim, poprowadzić ich i rozmieścić ich jako chóry anielskie54, by przyodziać ich w szatę czystą (nieskazitelną), i da im niewiędnące korony i trony niewzruszone, a Bóg będzie przebywać wśród nich. I nie będą oni doświadczać ni głodu, ni pragnienia, słońce nie zajdzie nad nimi, ani skwar [nie będzie ich męczyć]. Bóg osuszy każdą łzę oczu ich, a [Syn] zapanuje z Ojcem na wieki wieków”.55

1Andrzej J. Sarwa, Świat przedpotopowy, 2019, niepublikowany wydruk komputerowy.

2Księga Rodzaju, fragmenty rozdziału 1, wersy 1 i 27, Biblia Gdańska, wedle edycji z 1632 r. Pisownię uwspółcześniono, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

3Księga Jaskini Skarbów to jest Me`Ârath Gazzê – Księga Następstwa Pokoleń, czyli Historia patriarchów, królów i ich następców od stworzenia świata do ukrzyżowania Chrystusa, przełożyła MagdalenaUram, Sandomierz 2010, s. 10–11.

4Vita Adae et Evae, Rozdział XIV, wersy 1–14, przeł. Andrzej Sarwa, [w:] „The Apocrypha and Pseudepigrapha of the Old Testament”, R.H. Charles, Oxford: Clarendon Press, 1913, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

5Księga Jaskini Skarbów…, s. 12.

6Właściwie: Anna Katharina Emmerick (1774–1824) – niemiecka mistyczka, wizjonerka i stygmatyczka, błogosławiona Kościoła katolickiego.

7Do pierwotnej ich liczby. To znaczy, że inne istoty wolne i rozumne muszą zająć miejsce upadłych, aby liczba istot moralnie doskonałych się dopełniła.

8Żywot i bolesna męka Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Najświętszej Matki Jego Maryi, wraz z tajemnicami Starego Przymierza, według widzeń świątobliwej Anny Katarzyny Emmerich. Z zapisków Klemensa Brentano. Przełożył na język polski Ks. Wł. Rakowski, wg edycji internetowej – http://pasja.wg.emmerich.fm.interiowo.pl/ [dostęp: 3 października 2016 r.], wyróżnienia pochodzą od autora książki.

9Księga pszczoły, przełożył Jarosław Zachwieja, Sandomierz 2010, s. 22, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

10Tu: Smok to Szatan, gwiazdy to aniołowie.

11Apokalipsa św. Jana, 12, 3–12 cyt. – Biblia Tysiąclecia, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

12Księga Izajasza 14,12–15 – Biblia Tysiąclecia, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

13Księga Jaskini Skarbów…, s. 12.

14Księga Rodzaju, Rozdział 2 wersy od 15 do 17, Biblia w przekładzie Ks. Jakuba Wujka, SI, wedle edycji z 1593 r. Pisownię nieco uwspółcześniono, a wyróżnienia pochodzą od autora książki.

15W Septuagincie ten fragment wygląda nieco inaczej: „…otworzą się wasze oczy i będziecie bogami, którzy rozpoznają dobro i zło” – za BPK.

16Księga Rodzaju, fragmenty rozdział 3 wers 1 i 4, Biblia w przekładzie Ks. Jakuba Wujka…

17Armeńska pokuta Adama (Paenitentia Adae – armeniace), Rozdział 44, wers 18, przeł. ks. Antoni Tronina, [w:] VOX PATRUM 31 (2011) t. 5.

18Księga Rodzaju, fragmenty rozdział 3 wers 6, Biblia w przekładzie Ks. Jakuba Wujka…

19Księga Rodzaju, fragmenty rozdział 3, wers 22–24 i wers 15; błąd w jego tłumaczeniu, a wyróżnienia pochodzą od autora książki, Biblia w przekładzie Ks. Jakuba Wujka…

20The First Book Of Adam And Eve Also Called The Conflict of Adam and Eve with Satan: Rozdział XXIII, wersy 4–8 i Rozdział XXIV, wersy 1–7, przeł. Andrzej Sarwa, [w:] The Forgotten Books of Eden, by Rutherford H. Platt, Jr, [1926], wyróżnienia pochodzą od autora książki.

21Tu: współżył z nią płciowo.

22Księga Rodzaju, fragmenty rozdziału 4, wersy od 1 do 11, z Biblii Gdańskiej, wedle edycji z 1632 r. Pisownię uwspółcześniono, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

23Księga Rodzaju, fragmenty rozdziału 4, wersy 16 i 25, z Biblii Gdańskiej, wedle edycji z 1632 r. Pisownię uwspółcześniono, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

24Księga Jubileuszów, przeł. Andrzej Kondracki, Rozdział 4, wers 10, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999.

25Bardzo ogólnie i mało precyzyjnie: bytom duchowym, które Bóg Najwyższy stworzył przed człowiekiem, czyli aniołom i to aniołom upadłym, które zapragnęły zająć miejsce Boga i zażądały boskiej czci.

26Księga Jaszera, o której mowa w Księdze Jozuego i Drugiej Księdze Samuela, Rozdział 2, wersy 3 i 4, przełożyła Aneta Pietrykowska, Sandomierz 2013.

27Imię Jared znaczy „pochodzący z nieba”.

28Chronologia podana w Księdze Jubileuszów opiera się na wielokrotności siedem; jubileusze obejmują okresy po 49 lat, po siedem „tygodni lat”.

29W widzeniu, w wizji.

30Okresy po 49 lat każdy.

31Księga Jubileuszów, przeł. Andrzej Kondracki, Rozdział 4, wersy od 11 do 23, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

32Księga Rodzaju, rozdział 6, wersy 1–2 i 4 w przekładzie Nowego Świata, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

33BPK.

34I księga Henocha, Rozdział 6, wersy od 1 do 8 i Rozdział 7, wersy od 1 do 6, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

35Bitenosz.

36Księga Jubileuszów, przeł. Andrzej Kondracki, Rozdział 4, wers 27, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999.

37Matuzalema.

38Czuwających.

39 1QGenAp1 2, 1–26, przeł. Piotr Muchowski, [w:] Rękopisy znad Morza Martwego. Qumran – Wadi Murabba’at – Masada – Nachal Chewer, Kraków 2000, s. 11–12. Skrót 1QGenAp oznacza: 1Q – grota pierwsza w Qumran; Gen – Genesis (Księga Rodzaju); Ap – apokryficzna.

40I księga Henocha, Rozdział 106, wersy od 1 do 18 i Rozdział 107, wers 2, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

41Księga Jubileuszów, przeł. Andrzej Kondracki, Rozdział 4, wers 27, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

42Żywot i bolesna męka Pana Naszego Jezusa Chrystusa i Najświętszej Matki Jego

43Zdanie w nawiasie kwadratowym zostały dodane przez autora, aby logicznie powiązać ten fragment tekstu z wcześniejszym.

44To jest do Noego.

45To jest aniołów.

46I księga Henocha, Rozdział 8, wersy od 1 do 4, Rozdział 9, wersy od 1 do 11 i Rozdział 10, wersy od 1 do 22, [w:] Apokryfy Starego Testamentu, opracowanie i wstępy Ks. Ryszard Rubinkiewicz SDB, Warszawa 1999, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

47Księga Jubileuszów, przeł. Andrzej Kondracki, Rozdział 5, wers 20–25 i Rozdział 10, wersy od 1 do 9, wyróżnienia pochodzą od autora książki.

48List św. Judy Apostoła, Rozdział 1, wersy 6 i 7 – Biblia Warszawska.

492 List św. Piotra Apostoła, Rozdział 2, wersy 4 i 5 – Biblia Warszawska.

50Drugi List św. Pawła Apostoła do Koryntian, rozdział 4, wersy 3 i 4 – Biblia Gdańska.

51Drugi List św. Piotra Apostoła, rozdział 3, wersy od 3 do 17 – Biblia Warszawska.

52Będzie to więc sześcian lub piramida o bokach i wysokości liczących po około 2500 km, co znaczy, że – wedle współczesnej oficjalnej wiedzy – jego górna część będzie wystawała ponad atmosferę ziemską.

53Apokalipsa św. Jana Apostoła, rozdział 21, wersy od 1 do 27 – Biblia Gdańska.

54Na miejsce tych aniołów, którzy na początku zgrzeszyli i upadli.

55Zapytania Jana, Apostoła i Ewangelisty, zadane w wieczerniku Królowi Niebieskiemu: o ustroju tego świata, i o Stwórcy, i o Adamie, [w:] „Tajemna Księga oraz inne katarskie teksty sakralne”, przeł. Andrzej Sarwa, Sandomierz 2009, s. 64–65.

Lucyfer, Belzebub, Lenin… Ostatnie konwulsje szatana. Wielki Reset.

[Stuletni rytm konwulsji Świata]

Andrzej SarwaOnufry Seweryn Krzycki

=============================

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem

a jest ona tutaj: https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

======================================

Rok 1917.

Po straceniu de Andrade mogłoby się zdawać, że „postęp” w Portugalii został ostatecznie zahamowany. Byłby jednak w błędzie, kto by tak uważał. Masoneria nie miała zamiaru rezygnować ze swych planów. I chociaż potrzebowała na to aż wiek cały, to jednak ostatecznie, w roku 1908 najpierw ‘krzewiciele postępu i tępiciele zabobonu’ zamordowali króla Carlosa I1, a w 1910 roku strącili z tronu i przepędzili z Portugalii jego następcę Manuela II.2 No i wreszcie zapanowała niebywała wprost wolność skrzyżowana z postępem, co się głównie przejawiało w walce z religią w ogóle, a z Kościołem katolickim w szczególności, że o ucisku zwykłych obywateli nie ma nawet co wspominać.

Symbol tego niebywałego wprost postępu można oglądać na propagandowym plakacie z tamtych czasów, gdzie po jego lewej stronie widać duchownego, a za nim przedstawicieli świeckich elit – szlachty zapewne i ogólnie inteligencji, eskortowanych przez uzbrojonych żołdaków. Po przeciwnej stronie grupa żołnierzy strzela do kogoś, u dołu leży zabity smok i potrzaskana królewska korona na nim, a po obydwu jego stronach jacyś cywile strzelają zza barykad. Ponad nimi gromada osób różnych stanów z lewej i prawej strony chroniona przez wojsko i armaty, a w jej centrum zwycięzcy – w drogich, eleganckich i dobrze skrojonych garniturach. Ale nawet i nie oni są tu najważniejsi, najważniejsza jest ogromnych rozmiarów kobieca postać dzierżąca w jednej dłoni skruszone kajdany, w drugiej sztandar nowo powstałej republiki, w czapce frygijskiej na głowie, ale obnażona do pasa, z wypiętymi gołymi piersiami… Zatem symbol tego całego postępu można by sprowadzić do tych gołych cycków…

Portugalia w wieku XX stała się więc pierwszym w pełni kontrolowanym przez „postępowców” państwem europejskim.

Nic tedy dziwnego, że to właśnie ów kraj wybrała Matka Boża na miejsce Swojego najbardziej znaczącego i aż po dziś dzień najsłynniejszego, tajonego, zafałszowanego, ale zarazem bagatelizowanego i pomniejszanego objawienia – objawienia fatimskiego, z jego nigdy w całości nieujawnioną „trzecią tajemnicą”.

W okresie od 13 maja do 13 października Matka Boża ukazała się sześciokrotnie portugalskim dzieciom Łucji, Hiacyncie i Franciszkowi. Powierzając im trzy tajemnice, z których dwie zostały ujawnione, trzecia rzekomo też, ale większość ludzi myślących uważa, że jedynie częściowo i na dodatek zmanipulowana. 13 października 1917 roku miał miejsce spektakularny tzw. cud słońca, którego świadkami były tysiące ludzi. Matka Boża oświadczyła, że jeśli papież poświęci Rosję Jej Niepokalanemu Sercu, to Rosja się nawróci i na świecie zapanuje pokój, jeżeli jednak papież tego aktu nie dokona, to Rosja nie tylko, że się nie nawróci, ale rozpowszechni swoje błędy po całym świecie, nastąpią prześladowania Kościoła, mordowanie dobrych ludzi na niespotykaną wcześniej skalę, do tego stopnia, że niektóre narody zginą… Prośbę dotyczącą poświęcenia Rosji przekazała dzieciom w dniu 13 lipca. Wówczas nikt na świecie całym nie mógł wiedzieć, że Rosja rozpowszechni jakieś błędy… Błędne nauki wiązano raczej z Zachodem, a nie z Rosją.

15 czerwca 1917 roku papież Benedykt XV3 ogłosił encyklikę Humani generis redemptionem4, w której podkreślał rolę konieczności głoszenia nauk chrześcijańskich, jako w pewnym sensie kontynuację dzieła odkupienia i zwracał w niej uwagę na ważną rolę, jaką mają do spełnienia kaznodzieje. Kiedy jednak wizjonerzy z Fatimy przekazali żądanie Matki Bożej odnośnie poświęcenia Rosji, papież się do niego nie zastosował. Zresztą – nie zastosował się do tego nie tylko Benedykt XV, ale żaden z jego następców, i to aż po dziś dzień. Twierdzenie, że zrobił to Jan Paweł II5 jest zwykłą manipulacją i czystej wody faryzejskim podejściem do zagadnienia, albowiem dokonaniem pewnych obrzędów, jakby starano się Pana Jezusa i Jego Matkę oszukać, a ludowi Bożemu zamydlić oczy.

Matka Boża w związku z tym żądaniem informowała, że jeśli Rosja nie zostanie Jej poświęcona, to za niezbyt długo wybuchnie nowa wojna, jeszcze straszniejsza, którą poprzedzi ukazanie się dziwnego światła na niebie, a wybuchnie ona w 1938 roku. I rzeczywiście, 28 stycznia 1938 na niebie rozjarzyło się dziwne światło określone przez „naukowców” mianem zorzy polarnej. I w tymże roku wojna się zaczęła, jeszcze za pontyfikatu Piusa XI, licząc jednakże nie od napaści Niemiec na Polskę, lecz od Anschluss’u – czyli przyłączenia Austrii do Rzeszy, czego dokonano 12 marca 1938. Przepowiednia Matki Bożej spełniła się więc co do joty.

Ponieważ nikt nie spętał Diabłu rąk w kwestii rosyjskiej, ten swobodnie mógł działać. I zadziałał.

Po przejęciu władzy w tym kraju przez bolszewików w wyniku przewrotu w nocy z 6 na 7 listopada 1917, który przedzierzgnął się w niebywały terror i krwawą wojnę domową doszło do mordów, okrucieństw, najobrzydliwszych bezeceństw, jakie tylko chore umysły „postępowych” rewolucjonistów były w stanie wymyślić. Zamiast prawosławia nową religią ogłoszono bezbożnictwo. Chrześcijanie z trudem wegetowali, a jawnie do wiary przyznawali się tylko najodważniejsi… co nieodmiennie kończyło się dla nich albo katorgą, albo śmiercią…

Ale Szatan nie działał tylko w Rosji. Już 5 lutego 1917 r. ogłoszono liberalną i mocno antyklerykalną konstytucję meksykańską, co zakończyło trwającą 7 lat rewolucję. Jednakże prześladowanie wierzących doprowadziło w końcu, w roku 1926, do wybuchu powstania Cristeros – którego siły militarne stanowili w większości ludzie najubożsi. W imieniu Chrystusa występowali oni, nie szczędząc życia, przeciw rządowi kierowanemu przez prezydenta Plutarco Elías Callesa6, masona i bezbożnika, wywodzącego się z marrańskiej rodziny sefardyjskich żydów, który sam o sobie mówił, że jest el Anticristo – Antychrystem, a Bóg to jego osobisty wróg, w czym naśladował innego bezbożnika i lucyferianina – Karola Marksa7, wnuka rabina – Meiera Halewi Marxa. Calles swoim synom ponadawał bardzo szczególne imiona: Lucyfer, Belzebub, Lenin…

Plutarco nigdy się nie nawrócił, chociaż u schyłku życia, pilnie oddając się spirytyzmowi, doszedł do przekonania, że poza materialną jest także i jakaś duchowa rzeczywistość…

—————————-

Kolejnym wydarzeniem 1917 roku, o bardzo dramatycznym wydźwięku, była manifestacja, jaka się odbyła w Rzymie z okazji 200–lecia ujawnienia się masonerii, którą zorganizował mason i zawzięty antyklerykał żydowskiego pochodzenia Ernesto Nathan8, były burmistrz Wiecznego Miasta, a tegoż 1917 roku wielki mistrz Wielkiego Wschodu Włoch. Jeden z manifestantów idący na czele pochodu dzierżył czarny sztandar z wyobrażeniem Lucyfera depczącego św. Michała Archanioła. Pozostali członkowie manifestacji skandowali: Diabeł będzie rządził w Watykanie, a papież będzie mu sługą!

W odpowiedzi na to późniejszy święty męczennik, który poniósł śmierć z rąk niemieckich czcicieli Złego, dla niepoznaki nazywanych dzisiaj nazistami, Maksymilian Maria Kolbe9, 17 października 1917 r. powołał do istnienia Milicję Niepokalanej, której celem było ratowanie dusz ludzkich i praca na rzecz nawrócenia grzeszników, heretyków, a zwłaszcza masonów za pośrednictwem Niepokalanej…

I tegoż samego, 1917 roku, wydarzyło się jeszcze coś nader osobliwego. Otóż w mariawickim kościele, pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Mińsku Mazowieckim, wziął udział w nabożeństwie i adoracji Najświętszego Sakramentu, w intencji odzyskania przez Polskę niepodległości, późniejszy marszałek – Józef Piłsudski.10 11 Dość dziwne i zastanawiające wydarzenie… delikatnie mówiąc… Mariawityzm bowiem w 1906 roku był już oficjalnie potępiony przez Rzym, a jego twórcy i przywódcy – Mateczka Kozłowska12 i abp Kowalski13 zostali przez Piusa X14 imiennie ekskomunikowani (Kozłowska jako pierwsza kobieta w dziejach Kościoła).

Ten heterodoksyjny ruch religijny powstał niejako w odpowiedzi na objawienia, jakich doświadczyła wspomniana Mateczka, a które Kościół rzymskokatolicki odrzucił i potępił. Z czasem mariawityzm ewoluował i wprowadzał coraz to nowe nauki. Między innymi jeszcze za życia Mateczki ogłoszono ją świętą i modlono się do niej, później nadano jej tytuł Małżonki Barankowej, czyli żony Pana Jezusa, zrównując ją w godności z Matką Bożą, aż wreszcie ogłoszono, iż jest ona wcieleniem Ducha Świętego, trzeciej osoby Trójcy Świętej.15 Inne reformy, czy to liturgiczne, czy teologiczne, wprowadzenie kapłaństwa kobiet i małżeństwa księży z zakonnicami sprawiły, że mariawityzm w niczym już nie przypominał Kościoła, z którego się wyodrębnił. Na koniec dołączyły do tego tzw. skandale mariawickie, w tym i o charakterze seksualnym…16

Dlaczego Piłsudski, który był raczej człowiekiem areligijnym, który odszedł od Kościoła katolickiego, przechodząc formalnie na luteranizm, aby móc się powtórnie ożenić bywał na nabożeństwach mariawickich – trudno zgadnąć. Niemniej bywał i to, jak wiadomo, co najmniej dwa razy.17 Ten sam Piłsudski, który mimo porzucenia katolicyzmu zachował głęboką cześć do Matki Najświętszej, miałby się modlić także do Mateczkiogłoszonej świętą za życia?

Czy Piłsudski na nabożeństwach mariawickich to jakiś symbol? Znak czegoś? Czego?…

Podsumowanie

Stuletnich okresów.

Po ukończeniu tego zestawienia przychodzi na myśl starodawna XIII–wieczna jeszcze przepowiednia kardynała Hugues de Saint–Cher18, dominikanina, który prześladowania, jakie będzie przeżywał Kościół, podzielił na cztery grupy, czy może rodzaje, jakie nastąpią w tej kolejności: pierwsze prześladowanie nastąpi ze strony tyranów (w domyśle cesarzy rzymskich i tych władców, którzy będą ich później naśladować) przeciw męczennikom; drugie heretyków przeciw doktorom (w domyśle: tym którzy prawdziwej nauczają wiary), trzecie adwokatów (w domyśle: ludzi lichego stanu, prawników, urzędników, ale sprytnych, bez skrupułów i bez litości, którzy chytrością przejmą władzę) przeciw ludziom uczciwym i nareszcie ostatnie – Antychrysta, który będzie prześladował wszystkich bez wyjątku…19

Czy to proroctwo już się wypełniło? Wydaje się, że prawie w całości – pierwsze prześladowanie to czasy sprzed panowania Konstantyna Wielkiego,20 drugie to okres tzw. Reformacji21, trzecie zaś, przedostatnie, to czas Rewolucji Francuskiej22, której skutki odczuwamy do dziś. Spójrzmy na nazwiska jej przywódców, a były to między innymi takie ‘tuzy’ i ‘geniusze’ jak choćby: Robespierre – adwokat, Danton – adwokat, Camus – adwokat, de Vieuzac – adwokat, Buzot – adwokat, Couthon – adwokat, Billaud–Varenne – adwokat, Lindet – adwokat, Treilhard – adwokat, de Séchelles – adwokat, de Douai – adwokat, de la Rosière – adwokat. Dorzućmy, na okrasę, choć ze dwa–trzy nazwiska przedstawicieli innych profesji, może niech to będą Saint–Just – nierób i błękitny ptak, niespełniony poeta, który co prawda studiował prawo, ale szkół nie ukończył i tylko dlatego nie został adwokatem, ale za to stał się krwawą twarzą rewolucji, który z dumą paradował w kamizelce uszytej z ludzkiej skóry23, Cambon bogacz, kupiec bawełniany, czy d’Herbois – komediant z trupy aktorskiej.24 Taka to była elita… nie wyrafinowana, choć zepsuta, jak owa, która została usunięta, lecz pospolita i prostacka, której obce było uczucie litości, za to kochali się w okrucieństwie i rozlewie krwi.

A zatem spojrzawszy na owo streszczenie dziejów ludzkości, w czasie po narodzeniu Chrystusa, można dojść do wniosku, że przyszło nam żyć w okresie ostatnim… Czy doczekamy pojawienia się Antychrysta?... Pewnie byśmy tego nie chcieli, ale skąd możemy mieć pewność, czy jednak aby nie? A przynajmniej, jeśli nie wszyscy czytający te słowa, to może przynajmniej niektórzy…

Tak więc – co bez trudu da się zauważyć – w kolejnych latach kończących się siedemnastką miały miejsce jakieś istotne dla świata i ludzkiej duchowości wydarzenia, wydarzenia oddalające człowieka od Boga, a przybliżające go do Przeciwnika. Bądź też oddalające człowieka od Przeciwnika, a przybliżające go do Boga. Oddalające od wiary, a przybliżające do gnozy. Albo też wydarzenia, które mogły Człowiekowi dać szansę na odwrócenie się od krawędzi przepaści i powrót na wąską i wyboistą drogę prowadzącą ku Dobru.

Chociaż da się zauważyć, iż zaistniały i jedne, i drugie, to jednakowoż w większości można odkryć te mające jakiś znaczący wpływ na to, iż społeczeństwa stawały się coraz gorsze i coraz bardziej wyzwolone z wszelkiej moralności i wszelkich skrupułów… Aż doszło do momentu, że każdy nieomal, a przynajmniej przeważająca masa tych dzieci Bożych, rozumem obdarzonych i wolną wolą, zdecydowanie wolała „mieć” niż „być”, rezygnując mniej czy bardziej świadomie z wolności, największego daru Stwórcy, na rzecz zaspokojenia żądzy posiadania… Posiadania czegokolwiek, byle mieć więcej, i więcej, i więcej… jednocześnie także wyrzekając się przywileju używania rozumu… bo wolność z rozumem idą w parze. I nigdy inaczej. Nie chcieli myśleć, woleli z lenistwa przyjmować, to co ktoś inny za nich i dla nich wymyślił i niczym lawina kamieni, skalnych okruchów i żwiru z coraz większą prędkością zsuwali się z rozjarzonych słonecznym blaskiem szczytów w mroczne, przepastne czeluści, ledwo co rozjaśnione światłem sztucznym i mdłym, przy którym nie mogli dostrzec niczego, nawet otwartych na oścież drzwi rzeźni, do której ich pędzono, szlachtowano i sprawiano, że pożerali jedni drugich… albo przynajmniej pogrążali się z głowami w grząskim bagnie wydzielającym trujące miazmaty, w których się rozsmakowywali, nie bacząc, że przez to gniją od środka…

Dalsze wskazówki.

Poszukajmy jednak jakichś dalszych wskazówek w liczbach. Zdaje się bowiem, że ta siedemnastka powinna kryć w sobie jeszcze coś więcej, niż tylko wyłącznie własną symbolikę, która tak naprawdę praktycznie niewiele mówi, poza tym, co już wcześniej odkryliśmy. A odkryliśmy – jak dotąd – niezbyt dużo. Może uda nam się, przynajmniej wykoncypować coś bliższego, coś konkretniejszego odnośnie czasu, czy może raczej znaków czasów, zwiastujących objawienie tego „człowieka grzechu, syna zatracenia”25, jak go nazwał św. Paweł?…

Oczywiście zdaję sobie sprawę z niewłaściwości tego, co zamierzam robić, bo zagłębianie się w symbolikę liczb może być niebezpieczne duchowo i prowadzić na manowce. Pokusa jednak jest zbyt silna. W końcu nawet św. Jan Apostoł w Apokalipsie odwołał się do tego… słynna liczba imienia bestii 666.Tu jest [potrzebna] mądrość. Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy: liczba to bowiem człowieka. A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć”.26

Ale do rzeczy.

Załóżmy, że za punkt wyjścia należy przyjąć pierwsze tysiąclecie i pierwsze stulecie po narodzeniu Chrystusa, a więc jako pierwszy przyjąć rok 17.

Ale jak pogrupować liczby? Najprostsze zdaje się podzielić je w pierwszym tysiącleciu (bo tysiąc lat dla Boga, to jak jeden dzień) na trzy grupy: liczb dwucyfrowych, trzycyfrowych i czterocyfrowych. I tak otrzymamy:

W pierwszej grupie – rok 17.

W drugiej grupie – lata 117, 217, 317, 417, 517, 617, 717, 817, 917.

W trzeciej grupie – lata 1017, 1117, 1217, 1317, 1417, 1517, 1617, 1717, 1817, 1917.

Zdaje się jednak, że pierwsze tysiąclecie nie było tym periodem, bo przecież nie nastał wtenczas kres obecnego prządku rzeczy, ale że wydarzyć się to może (chociaż nie musi) dopiero w drugim tysiącleciu po narodzeniu Chrystusa. W swoich obliczeniach postanowiłem zatem uwzględnić jeszcze pierwszy rok (z siedemnastką na końcu) drugiego tysiąclecia po narodzeniu Zbawiciela. Bo tak jak każde stulecie przesunięte było względem przyjętej oficjalnie daty o 17 lat, to bezwzględnie musiało dotyczyć owo i całego tysiąclecia. A więc wychodzi na to, że winno się uwzględnić również rok 2017, tworząc jednakowoż dla niego czwartą, odrębną grupę, chociaż pod względem ilości liczb w dacie można by go powiązać z grupą trzecią. Co, „numerologicznie” podchodząc do sprawy, i sumując grupy według klucza zawierającego się w ilości liczb w datach poszczególnych grup, należałoby przeprowadzić takie działanie:

2+3+4 = 9

Na razie nic nam ta dziewiątka nie mówi. No dobrze i co dalej? Może po prostu sumować cyfry w liczbach określających lata i zobaczyć co z tego wyniknie? Niestety to proste dodawanie niczego nam nie wyjaśnia.

A może spójrzmy inaczej: czy by coś dało zsumowanie cyfr powstałych ze zsumowania składowych liczb dat rocznych, np.:

2017 = 2+0+1+7 = 10 = 1+0 = 1

Tu koniecznie należy zaznaczyć, że w numerologii nie zawsze znak = oznacza to samo co w matematyce.

A zatem rok 2017, sprowadzający się ostatecznie do liczby 1, powinien być w jakiś szczególniejszy sposób znaczący dla dziejów ludzkości.

Pewności, że coś sensownego z tego wyniknie, jednak nie ma. Po prostu strzelam na ślepo, bo wciągnęły mnie te kombinacje. Tyle że nie bardzo wiedziałem co z czym sumować. I to mnie zmartwiło, bo wygląda na to, że już w tym miejscu moja koncepcja, mająca doprowadzić do jakiegoś sensownego wyniku może się załamać.

Nie dałem jednak za wygraną i zliczyłem cyfry z kolejnych grup. A oto wyniki:

171+7 = 8
Razem:8
117 217 317 417 517 617 717 817 9171+1+7 = 9 2+1+7 = 1 3+1+7 = 2 4+1+7 = 3 5+1+7 = 4 6+1+7 = 5 7+1+7 = 6 8+1+7 = 7 9+1+7 = 8
Razem:45 = 4+5 = 9
1017 1117 1217 1317 1417 1517 1617 1717 1817 19171+0+1+7 = 9 1+1+1+7 = 1 1+2+1+7 = 2 1+3+1+7 = 3 1+4+1+7 = 4 1+5+1+7 = 5 1+6+1+7 = 6 1+7+1+7 = 7 1+8+1+7 = 8 1+9+1+7 = 9
Razem:54= 5+4 = 9
20172+0+1+7 = 10 = 1+0 = 1

To już jest coś! Gdyby nie ta 8 na przedzie powstała ze zsumowania cyfr roku 17…

Nie poddajmy się jednakże, bo jedyny rok, pierwszy z siedemnastką pierwszego tysiąclecia, sumując się z rokiem pierwszym z siedemnastką, drugiego tysiąclecia, daje ni mniej, ni więcej tylko także 9!

Ba! Mało tego! Sumując liczby lat 17 i 2017 otrzymamy:

17+2017 = 2034 = 2+0+3+4 = 9

Znów 9! To już nie może być przypadek. Drążmy więc dalej. Zsumuję teraz liczby, równe 21 datom rocznym poczynającym od roku 17 a kończąc na 2017. Suma wynosi:

21357 = 18 = 1+8 = 9

Teraz owe 21357 podzielę przez 21 dat rocznych i otrzymam:

21357 : 21 = 1017 = 1+0+1+7 = 9

Następnym działaniem niech będzie mnożenie:

21357 × 21 = 448497 = 4+4+8+4+9+7 = 9

Suma iloczynu oraz ilorazu wszystkich lat wygląda zaś tak:

448497+1017 = 449514 = 4+4+9+5+1+4 = 27 = 2+7 = 9

Jeśli odejmę od wyniku ilorazu, wynik iloczynu, uzyskam:

448497 – 1017 = 447480 = 4+4+7+4+8+0 = 27 = 2+7 = 9

Jeżeli zaś pomnożę ilość dat rocznych przez 9 otrzymam:

21 × 9 = 189 = 1+8+9 = 18 = 1+8 = 9

I każde działanie spośród mnogości tych, jakie się wykona, zawsze na końcu da dziewiątkę.

Na ostatku wreszcie zliczmy sumy poszczególnych cyfr uzyskanych z poszczególnych dat, na jakie podzieliłem pełne dwutysiąclecie zaczynające się i kończące siedemnastką, czyli od roku 17 do 2017 po Chrystusie, co daje równe 2000 lat, mając nadzieję, że chociaż tym razem nie otrzyma się dziewiątki, ale jedynkę, ale jednak otrzymuje się taki oto wynik:

8+45+54+1 = 108 = 1+0+8 = 9

A czemu oczekiwałem jedynki? Ano, bo jak wiadomo, jedynka jest symbolem początku!

Czyżby zatem rok 2017 nie miał być rokiem jakiegoś potwornego, niewyobrażalnego kataklizmu? Niszczącego doszczętnie dotychczasowy porządek świata? Czyżby nie miał być rokiem zniszczenia i odrodzenia? Czyżby nie miał być końcem starej zmazanej grzechem i początkiem nowej, błogosławionej ery?

Liczby mówiły jasno: NIE! Chociaż rok 2017 sam w sobie tę jedynkę jednak zawierał! Mógł więc jednak być początkiem jakiegoś nowego, szczególniejszego okresu w dziejach świata… i to okresu przełomowego, bardziej przełomowego niż wszystkie wcześniejsze lata siedemnastką się kończące… lecz czy ostatniego? Wiele wskazuje na to, że raczej tak… że może jednak czymś więcej? Chociaż liczby nie wieszczyły czegoś, co by mogło wskazywać, że oto w tym 2017 roku nastanie kres znanego nam świata, od wielu lat przepowiadany i zapowiadany przez rozmaitej maści wróżów i proroków, przez wizjonerów i marzycieli, a i zwykłych oszustów i wariatów też.

Siedemnastkę, jej znaczenie symboliczne, rozgryźliśmy, ale odkryliśmy jeszcze drugą liczbę, zdecydowanie tutaj od siedemnastki ważniejszą – ową zastanawiającą dziewiątkę.

A jaka jest jej symbolika? Otóż 9 jest znakiem ojcowskiej doskonałości, spełnienia i zakończenia działania cyklu czy aktu.

Wykonajmy więc jeszcze jedno obliczenie: jeśli zsumujemy wszystkie liczby, od 1 do 9 to otrzymamy:

1+2+3+4+5+6+7+8+9 = 45 = 4+5 = 9

Czyli liczbę odrodzenia. Ale… 9 jest też odwróconą o 180 stopni 6! Jej lustrzanym odbiciem. A przecież 6 nie jest niczym innym jak tylko liczbą ludzkiej, a nie boskiej doskonałości. Jest także liczbą wtajemniczonego mistrza… wtajemniczonego, lecz w wiedzę demoniczną, zachłyśniętego poszukiwaniem lucyferycznej doskonałości, chcącym przemienić się w boga – zgodnie z usłyszaną kiedyś obietnicą: Będziecie jako bogowie, znający dobre i złe. 9 zaś jest tego odwrotnością, jest potrojoną trójką, a zatem symbolem pełni Bóstwa, Trójcy Świętej, jest zatem symbolem powrotu do pierwotnej rajskiej doskonałości i wiedzy czerpanej wprost z boskiego źródła, wyraża czystą miłość, bez najmniejszego nawet dodatku egoizmu. Czyli? Co sto lat, lat, których dwie ostatnie cyfry dają liczbę 17, Bóg daje nam szansę na zamknięcie tego, co było w minionym okresie, co było złe i daje możliwość rozpoczęcia wszystkiego od nowa w miłości, prawdzie i sprawiedliwości.27

Do dziewiątki przypisany jest kolor czerwony i żywioł ognia. Czy aby nie współbrzmi to ze słowami Apostoła opisującymi ostatni dzień obecnego porządku rzeczy? A on dzień Pański przyjdzie jako złodziej w nocy, w który niebiosa z wielkim trzaskiem przeminą, a żywioły rozpalone ogniem stopnieją, a ziemia i rzeczy, które są na niej, spalone będą.28

Dziewiątka odnosi się zatem do tworzenia i formowania, ale i kończenia czegoś – ciąża trwa dziewięć miesięcy księżycowych, po 28 dni każdy, co po operacji arytmetycznej tak wygląda:

28 × 9 = 252 = 2+5+2 = 9

Według starodawnych wierzeń i tradycji jest dziewięć kręgów nieba i dziewięć kręgów piekła29, dziewięć chórów anielskich30 etc… etc…

Liczba 9 to liczba końcowa w grupie od 1 do 9, o najwyższej wartości, na dodatek charakteryzująca się przedziwną właściwością, jakakolwiek bowiem liczba pomnożona przez 9, zawsze na końcu operacji arytmetycznej da 9. Na przykład:

72832191× 9 = 6554890719 = 6+5+5+4+8+9+0+7+1+9 = 54 = 5+4 = 9

171× 9 = 1539 = 1+5+3+9 = 18 = 1+8 = 9

13 × 9 = 117 = 1+1+7 = 9

9 × 9 = 81 = 8+1 = 9

3 × 9 = 27 = 2+7 = 9

etc… etc…

Czy w związku z tym można uznać, iż owa – niezwyczajna przecież szczególna cecha liczby dziewięć symbolizuje przełom skutkujący pełnym, całkowitym odrodzeniem i odnowieniem Kosmosu – świata i ludzkości, ale także wszystkiego, co jest na Niebie i na Ziemi? Bo przy końcu obecnych dziejów to wszystko ma odzyskać pierwotną doskonałość.

Odbiciem tego są pewne jakby szyfry (chociaż nie jest to najlepsze, najzręczniejsze określenie) zawarte w Księdze Objawienia św. Jana jak choćby ten, mówiący o 144 tysiącach błogosławionych z wszystkich pokoleń Izraela (z wyjątkiem pokolenia Dan).

144000 = 1+4+4+0+0+0 =9

Dziewiątka, będąc ostatnią w szeregu liczb od 1 do 9, kończy pewien cykl, ale jednocześnie zapowiada rozpoczęcie kolejnego, a więc czegoś nowego. A że owe cykle się powtarzają, i że któryś z nich, kończąc się, nie zamknął jeszcze ostatecznie dziejów poedeńskich, oznacza tylko to, iż człowiek albo nie umie, albo nie chce, albo też i jedno i drugie, aby wszystko wróciło do sytuacji początkowej – rajskiej doskonałości przed upadkiem. Woli cierpieć, a nie chce się ugiąć w swej pysze…

Planetą opiekuńczą dziewiątki jest Jowisz. Jowisz jest przeciwieństwem Saturna, a ponieważ Saturn symbolizuje Szatana, zatem Jowisz–Jupiter symbolizuje: u pogan Ojca Bogów i władcę Niebios i Ziemi, a w przełożeniu na pojęcia chrześcijańskie – Boga Ojca.

Saturn utożsamiany był z greckim Kronosem, czyli tym, który zbuntował się przeciw ojcu Uranosowi (Niebu) i pozbawił go władzy nad Ziemią. Uranos przeklął go za to. Saturnowi–Kronosowi w Grecji składano ofiary z dzieci. W Rzymie na jego cześć obchodzono Saturnalia, będące świętem równości wszystkich ludzi, podczas tych świąt panowie służyli niewolnikom, a Saturnowi składano w ofierze zabitych gladiatorów. Saturn symbolizował radość i dostatek, ale powiązany był także z elementami grozy, poprzez swój związek, za pośrednictwem małżonki, którą była Lua Mater bogini zniszczenia, a ta go łączyła ze światem podziemi i śmierci oraz ich władcą. Dniem Saturna była/jest sobota. Czyżby dlatego owego dnia właśnie odbywały się w późniejszych czasach obrzędy ku czci Szatana?… Nie można tego wykluczyć.

Dziewiątka, w powszechnie stosowanym systemie dziesiętnym, będąca najwyższą z cyfr zawsze symbolizowała Boga w niebie i jego przedstawiciela na ziemi, np. władcę – księcia, króla, cesarza, który nim bywał „z Bożej łaski”, a nie z czyjejkolwiek woli, własnej czy tzw. ludu. I tylko taki władca był władcą prawdziwym, a każdy inny bywał czy jest uzurpatorem. Żywiołami dziewiątki są ogień i wiatr albo raczej ognisty wicher, mogący zarówno symbolizować kosmiczny oczyszczający pożar, jak i ogień boski – Ducha Świętego. Dziewiątka, o czym już było wcześniej, kończy etap istnienia starego świata i rozpoczyna istnienie świata nowego. Po zniszczeniu pierwszej Ziemi i pierwszego Nieba, przez płomienie, nastąpi ostateczne „zamknięcie i zbadanie rejestrów” (sąd zasiadł i otwarto księgi, jak mówią nam Księga Daniela i Apokalipsa św. Jana), a po osądzeniu ludzi, odrodzenie i odnowienie – palingeneza Kosmosu. Świat powróci wreszcie do pierwotnej doskonałości.

Kiedy ten kres nastanie, tego już raczej nie uda się nam odkryć, bo o dniu owym lub godzinie nikt nie wie – ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec”, lecz miejmy w pamięci też inne, wcześniejsze, słowa z tej samej Ewangelii Marka:

A od drzewa figowego uczcie się przez podobieństwo! Kiedy już jego gałąź nabiera soków i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie, że to się dzieje, wiedzcie, że blisko jest, we drzwiach”31.

Rok 2017 minął… co dalej?

Dnia 10 listopada 2016 Donalda Trumpa32 przyjął w Białym Domu ustępujący prezydent USA Barack Obama33. Spotkanie to zapoczątkowało proces przejęcia władzy prezydenckiej przez Trumpa, który planowo zakończył się wraz z jego zaprzysiężeniem 20 stycznia 2017.

Ten dzień, 6 grudnia 2017 roku, był to dzień nadzwyczaj radosny! Wraz z nim nastawał bowiem, jak coraz powszechniej wierzono, Nowy Porządek Świata, New World OrderNovus Ordo Mundi, Nowy Porządek WiekówNovus Ordo Seclorum… a może Nowy Świecki Porządek?…

W 2017 po 1947 latach Jerozolima stawała się ponownie stolicą Izraela… zsumujmy cyfry tworzące tę datę:

1+9+4+7 = 21

Dwadzieścia jeden… to liczba symbolizująca punkt zwrotny, osiągnięcie sukcesu, spełnienie, symbol niezależności człowieczej, polegającej na możności dokonania wyboru pomiędzy światem ducha a światem materii, pomiędzy dobrem a złem. 21 to potrójna siódemka, a liczba 7 symbolizuje pełnię i doprowadzenie przedsięwzięcia do szczęśliwego końca…

To jednak nie koniec, ponieważ jest tutaj i liczba 3, a ta z kolei to liczba najświętsza i doskonała oznaczająca pełnię: początek, środek i kres – przeszłość, teraźniejszość i to, co nadejdzie…

Trump w roku 2017 uznał Jerozolimę za stolicę, ale jeszcze ambasady tam nie przeniósł. Było to analogiczne do daty powstania państwa Izrael – faktycznie jego początek miał miejsce w roku 1947, w dniu 29 listopada, gdy Rada Najwyższa ONZ podjęła decyzję o podziale Palestyny, chociaż formalnie proklamowano je 14 maja 1948 roku. Jeśli więc za rzeczywisty początek państwa Izrael uznamy rok 1947, nie zaś rok 1948, to sumując cyfry tworzące tę datę, także otrzymamy… 21…

Ambasadę Donald Trump przeniósł do Jerozolimy 14 maja 2018 roku… a owa data, pełna data, po zsumowaniu liczb dnia, miesiąca i roku również daje 21…

Czy więc brakuje już tylko Świątyni na Górze Moria34 i to będzie ostatni element układanki?… Lecz by mogło do tego dojść, zapewne trzeba zrobić jeszcze coś nadzwyczaj ważnego:

W 2017 roku zapowiedziano „Wielki Reset”, który ma się dokonać w latach 2020-2030. Obejmie on całkowite „przemodelowanie” świata i ludzkości.

13 stycznia 2017 World Economic Forum (Światowe Forum Ekonomiczne) w Davos na swojej oficjalnej stronie internetowej ogłosiło: „We need to reset the global operating system to achieve the SDGs”. („Musimy zresetować globalny system operacyjny, aby osiągnąć cele zrównoważonego rozwoju”).35

3 czerwca 2020 r. opublikowało zaś film, przy którym umieszczono taką oto informację: „To improve the state of the world, the World Economic Forum is starting The Great Reset”. („Aby poprawić sytuację na świecie, Światowe Forum Ekonomiczne rozpoczyna Wielki Reset”).36

Czymże się on będzie charakteryzował?

Były amerykański kongresmen Ron Paul w swoich książkach „The Fourth Industrial Revolution” („Czwarta rewolucja przemysłowa”) z roku 2017 i „COVID-19: The Great Reset” („COVID 19 i Wielki Reset”) z roku (2020) przewiduje, że owo „przemodelowanie świata” wyrazi się między innymi w tym, że ludzie staną się towarem i jak towar będą oznaczani, cyfrowo oznakowani niczym bydło, a każdemu z nas nada się unikalny kod kreskowy, podobnie jak sprzedawcy znakują produkty czy przedmioty.

Wielki Reset radykalnie rozszerzy stan nadzoru poprzez śledzenie każdego i wszędzie w czasie rzeczywistym. Wielki Reset – najogólniej rzecz ujmując to tożsamość cyfrowa i Internet ciał: ludzie jako towar, obywatele jako zasoby, ludzie jako produkty – globalna inwigilacja, bo ten Wielki Reset dotyczy rozszerzenia władzy rządzących i tłumienia wolności na całym świecie.37

I to już nam może dać odpowiedź na pytanie, kto za tym stoi, bo Pan Bóg nadał nam imiona i obdarzył wolnością, Jego Przeciwnik zaś zawsze chciał nas ponumerować i wolności pozbawić…

A potem już bez najmniejszego problemu zawładnie Ziemią Trójca Nieświęta: Smok (Szatan), Fałszywy Prorok (Przywódca Duchowy) i Antychryst (Władca Świata), stojący na czele globalnego rządu, do którego przekonuje już nawet „najwyższy autorytet duchowy” – aktualny biskup Rzymu…

* * *

Minęło trzy lata, minął rok 2020, który objawił się nam jako Rok Diabła, diabła, którego przystrojono koroną…

Czekamy na ciąg dalszy…

============================================

11863–1908.

21889–1932.

31854–1922.

4Odkupienie ludzkości.

51920–2005.

61877–1945.

71818–1883.

81848–1921.

91894–1941.

101887–1935.

11„Po Komunii Świętej bp Jabłoński wygłosił okolicznościową naukę (…) Wspomniał także o niezwykłym wydarzeniu, jakim była wizyta marszałka Józefa Piłsudskiego w 1917 roku w kościele i jego uczestnictwo w Adoracji Przenajświętszego Sakramentu, podczas którego prosił Boga o błogosławieństwo dla zniewolonej Ojczyzny”. – Artur Piotr Jemielita, Uroczystości mariawickie w Mińsku Mazowieckim, [w:] „Ekumenizm.pl” – https://www.ekumenizm.pl/koscioly/katolickie/uroczystosci–mariawickie–w–minsku–mazowieckim/ (dostęp: 5 sierpnia 2018).

12Feliksa Magdalena Maria Franciszka Kozłowska (1862–1921), wizjonerka, której objawienia nie zostały uznane przez papieża, ona zaś została ekskomunikowana, co stało się przyczyną utworzenia Kościoła Starokatolickiego Mariawitów.

13Jan Maria Michał Kowalski (1871–1942), arcybiskup i zwierzchnik Kościoła mariawickiego, aż do rozłamu w jego łonie w roku 1935.

141835–1914.

15Zwierzchnik mariawitów, abp Kowalski pisze o założycielce tego ruchu religijnego Mateczce Kozłowskiej takie słowa: „Pan Jezus przedstawił Mateczkę Matce Swojej jako swoją Małżonkę.” „Mateczka powiedziała do mnie, że była obecna przy stwarzaniu świata i że urządzała świat. Mówiła, że te słowa Pisma świętego «Pan mię posiadł na początku dróg swoich… Z Nim byłam, wszystko urządzając…» (Przyp. 8) – do Niej się odnoszą… O sobie Mateczka tak raz do mnie mówiła: «O mnie całe Pismo święte pisze» – Rozumiem, że całe Pismo święte natchnione jest przez Ducha Świętego, to jest przez Mateczkę, i tak samo mówi o Ojcu i Synu, tak też całe mówi i o Duchu Świętym – a w szczególności Księgi Mądrości. Kiedy mówiłem przy Mateczce, że my nigdy do tego stopnia doskonałości nie dojdziemy, od którego Mateczka zaczęła, Mateczka nic na to nie odpowiedziała. Także nic nie mówiła, gdym ją nazwał Bóstwem moim…”, Brewiarzyk mariawicki, Felicjanów 1967, ss. 546 i 549.

16Więcej o tych skandalach w Aneksie X.

17„Każde mariawickie dziecko, po I Komunii Św. miało naznaczoną swoją godzinę Adoracji Przenajświętszego Sakramentu. 17 kwietnia 1919 r. w piątek, podczas odprawiania swojej Adoracji, Brat Józef [Paździoch] był świadkiem odwiedzin Marszałka Józefa Piłsudskiego w naszym kościele, co opowiadając, szczególnie przyciągnął naszą uwagę: „Słyszę, ktoś wszedł do kościoła, oglądam się, a On pod chórem stoi na szabelce oparty”. Marszałek Piłsudski modlił się tak wsparty o swoją szablę całą godzinę. Trzeba zaznaczyć, że opodal naszej parafii były koszary, w których stacjonowało wojsko” Karolina Kmiecik, Martyna Michałowska, 105. urodziny Józefa Paździocha z parafii w Mińsku Mazowieckim, [w:] „Mariawita. Pismo Kościoła Starokatolickiego Mariawitów” – http://mariawita.pl/M_10–12–2009.php (dostęp 22 grudnia 2018).

181200–1263.

19Oryginalny tekst proroctwa: Erunt quatuor genera persecutionum in Ecclesia Dei: prima tyrannorum contra martyres; secunda haereticorum contra doctores; tertia advocatorum contra simplices; quarta Antichristi contra omnes.

20272–337.

21Licząc od roku 1517, od wystąpienia Lutra.

22Która się zaczęła w 1789 r.

23Kazał ją uszyć ze skóry młodej dziewczyny, którą kazał zgilotynować, bo odrzuciła jego zaloty.

24Maximilien Marie Isidore de Robespierre (1758–1794), Georges Jacques Danton (1759–1794), Armand–Gaston Camus (1740–1804), Bertrand Barère de Vieuzac (1755–1841), François Nicolas Léonard Buzot (1760–1794), Georges Auguste Couthon (1755–1794), Jacques Nicolas Billaud–Varenne (1756–1819), Jean Baptiste Robert Lindet (1746–1825), Jean–Baptiste Treilhard (1742–1810), Marie–Jean Hérault de Séchelles (1759–1794), Philippe–Antoine Merlin de Douai (1754–1838), Jacques–Alexis Thuriot de la Rosière (1753–1829), Antoine Louis Léon de Richebourg de Saint–Just (1767–1794), Pierre–Joseph Cambon (1756–1820) Jean–Marie Collot d’Herbois (1749–1796).

25Z 2 Listu św. Pawła Apostoła do Tesaloniczan – rozdział 2, wiersz 3.

26Apokalipsa św. Jana, rozdział 13, wers 18 – wg Biblii Tysiąclecia.

27Takim odrzuceniem szansy było na przykład zignorowanie życzenia Pana Jezusa odnośnie do poświęcenia Jego Sercu Francji, czy życzenia Matki Bożej, która w Fatimie prosiła o poświęcenie jej Rosji, co by zapobiegło potwornościom, jakie wywołały na świecie szerzone przez nią błędy.

28DrugiList św. Piotra, rozdział 3, wers 10 – Biblia Gdańska.

29Zob. np. u Dantego.

30Serafiny, Cherubiny, Trony, Panowania, Cnoty, Moce, Zwierzchnictwa, Archanioły i Anioły.

31Ewangelia wg św. Marka, rozdział 13, wersy od 24 do 32 – wg Biblii Tysiąclecia.

32Ur. 1946.

33Ur. 1961.

34Wzgórze Świątynne w Jerozolimie.

35Homi Kharas, John W McArthur, We need to reset the global operating system to achieve the SDGs, [w:] World Economic Forum, 13 Jan 2017, https://www.weforum.org/agenda/2017/01/we-need-to-upgrade-the-sustainable-development-goals-here-s-how/ [dostęp 15 maja 2020].

36The Great Reset (film), [w:] World Economic Forum, Posted June 3, 2020, https://www.weforum.org/videos/the-great-reset-726dedeacb [dostęp 14 września 2020].

37Ron Paul, ‘The great reset will dramatically expand the surveillance state via real-time tracking’, [w:] The Sociable, Jan. 05, 2021, https://sociable.co/government-and-policy/the-great-reset-will-expand-surveillance-state-via-real-time-tracking-ron-paul/ [dostęp 5 stycznia 2021].

Rok 17-ty: Messalina. Do roku 1217… Rytm oddechu Lewiatana. Andrzej Sarwa. Cz. II

Andrzej SarwaOnufry Seweryn Krzycki

=============================

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 

wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki

tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem

a jest ona tutaj:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

=============================

Rok 2017 epoki Abrahama

Według Euzebiusza z Cezarei (264–340) epoka Abrahama, czyli epoka starotestamentalna licząca 2000 lat, rozpoczęła się w roku narodzin patriarchy, za który ów historyk przyjął rok 2016 przed Chrystusem, a zakończyła wraz z narodzinami Zbawiciela, co czyni rok 2017 po narodzinach Abrahama, Anno Abrahami, rokiem 1 Anno Domini. I te narodziny – narodziny Pana Jezusa – najwyraźniej będące nie w smak i nie po myśli „boga tego świata” – sprowokowały go, by systematycznie i konsekwentnie nasilać „postęp”.

Rok 17.

i kolejne – po narodzeniu Chrystusa

Za panowania sprośnego – według świadectwa Swetoniusza – Tyberiusza cesarza, za którego rządów, najpierw Jan Chrzciciel, a potem Jezus Chrystus rozpoczęli swoją działalność, ich wystąpienie uprzedziły inne może niezbyt wyjątkowe, ale za to niezwykle symboliczne wydarzenia:

Tegoż, 17 roku, zmarł Publius Ovidius Naso, zwany Owidiuszem, autor tych oto strof:

Płyną lata, płyną, płyną…

Piękność ciała szybko mija.

Z róż zostają jeno ciernie.

Więdnie fiołek i lilija…

Dziewice! Dopóki pora,

Żyjcie szczęściem i rozkoszą.

Kochankom się nie odmawia

Tego, o co grzecznie proszą1

…ale za to urodziła się Messalina, która znakomicie umiała wykorzystać instrukcje i rady, zawarte w dziele lubieżnego poety, praktykując je na swych/ze swymi ponad stu pięćdziesięcioma kochankami. Ale nie tylko rozpustą się wsławiła, bo była nie tylko plugawa, lecz także krwiożercza i pyszna. Za jej to poduszczeniem dokonano mordu na wielu znakomitościach tamtej epoki jak choćby na Julii Liwii, jej rówieśniczce, w tym samym co i ona roku zrodzonej, najmłodszej siostrze i zarazem kazirodczej kochance (wespół z dwiema pozostałymi siostrami) cesarza Kaliguli… A za co? Bo Julia Liwia zbyt nisko się jej nie kłaniała…

A więc urodziła się, Messalina, będąca całkowitym przeciwieństwem tegoż galilejskiego Jezusa, rozpustna żona cezara Klaudiusza2, po dziś dzień stanowiąca symbol rozwiązłości, wyuzdania i mordu – jedno z istotnych znamion pogańskiego cesarskiego Rzymu – świata zbrodni i rozpusty, który, bynajmniej nie został unicestwiony, a przepoczwarzył się tylko (uległ transformacji – jakby to dziś powiedziano). Jednakowoż tamten Rzym cesarski, za którego to ważny znak można uznać Messalinę, dobiegł swego kresu, wraz z ostatnim władcą Zachodu Romulusem Augustulusem, który wstąpił na tron w roku 475, a więc w 458 lat po narodzinach Messaliny, a władzę utracił w roku 476. Zsumujmy z czystej ciekawości liczby w owych datach: 4+5+8 = 17 i 4+7+6 = 17… Przypadek? Być może…

Ach! Nad wyraz postępowy był ówczesny świat! Ponieważ, jak się nam obecnie podaje do wierzenia, miarą i wyznacznikiem postępu jest pycha, zbrodnia, rozwiązłość i wszelkie zboczenie i bynajmniej nie wiara, ale wiedza. Lecz jak można zaobserwować, dziś już dorównujemy tamtym, do niedawna zdawało się niedościgłym, wzorcom postępu. Czyż bowiem każdy z nas nie jest bogiem dla samego siebie? A skoro jesteśmy bogami, to wszystko nam wolno… szkoda tylko, iż nie wszystko możemy… Ale to się zmieni, zmieni… Tak przynajmniej zapewniają nas autorytety – dęci ‘naukowcy’, pyszni duchowni i celebryci–półanalfabeci, znani z tego, że są znani…

Rok 117.

W tymże roku Rzym znalazł się u szczytu potęgi i osiągnął największy zasięg terytorialny. Panował wtedy cesarz Trajan3, który aż do końca swych dni nie ustawał w prześladowaniu chrześcijan. Zanim zmarł w dniu 9 sierpnia, zdążył jeszcze o śmierć przyprawić między innymi Hermionę, córkę Filipa ucznia Pańskiego, jednego z pierwszych siedmiu diakonów. Tego samego, który wodą chrztu obmył podskarbiego etiopskiej królowej Kandaki4, ale który ochrzcił też Szymona Maga, apostatę i ojca diabelskiego gnostycyzmu.5 Kimże był ów Szymon? Powiedzmy o tym pokrótce: Szymon Mag – gr. Σίμων ὁ μάγος, łac: Simon Magus – żył w I wieku po Chr. Głosił on, iż jest Najwyższą Mocą Bożą, która nie tylko ogarnia świat, lecz równocześnie przenika ludzkie dusze. Drugim z nadprzyrodzonych, niezbędnych światu i ludzkości istot, jest jego kochanka Ennoia, co oznacza pierwszą myśl bóstwa, a która w dziejach była m.in. Heleną Trojańską. Od Heleny wzięli początek aniołowie, eony i siły kosmiczne, lecz aniołowie, będąc wrogo usposobieni do niej, stali się przyczyną opuszczenia przez nią świata duchowego i zejścia do świata materii i przymusili ją do przyobleczenia się w ludzkie ciało i zamieszkania na Ziemi, gdzie dała początek rodzajowi ludzkiemu, który jako niedoskonały z samej swej natury podlega prawu śmierci. Widząc, co się stało z kochanką, Szymon jako Najwyższa Moc Boża, zwana Wielka, zstąpił za nią na Ziemię, przyjąwszy u Żydów postać Syna, u Samarytan Ojca, a u pogan Ducha Świętego, aby uwolniwszy partnerkę z więzów materii i konieczności umierania, na powrót zabrać ze sobą, a w tej powrotnej drodze mają im towarzyszyć niektórzy wybrani ludzie. Wybrańcami zaś „boskich” Szymona i Heleny mogli być jedynie ci, którzy ze wszystkich sił starali się zburzyć ustalony od zarania dziejów ład społeczny i porządek moralny przez dążenie do zrównania stanów, do równości i tak zwanej ‘sprawiedliwości społecznej’. Największą z zasług było przekraczanie wszelkich nakazów, zakazów, wszelkiej tradycji, hołdowanie lubieżności i niczym nieokiełznanej rozpuście. I to ich miało wyzwolić od wszelkich ograniczeń istot niedoskonałych. Natomiast ci z ludzi, którzy trzymaliby się praw moralnych nakazanych Dekalogiem, mieli – wespół ze strąconymi na Ziemię Aniołami – pozostawać w niezmienionym stanie istot podległych cierpieniom i konieczności umierania.6

* * *

9 sierpnia roku 117 w Selinusie, na łożu śmierci, cesarz Trajan na swojego następcę wyznaczył Hadriana7, który władzę objął w dniu 12 sierpnia. Rządził sprawnie, bo ostatecznie już jesienią zdławił żydowską rewoltą, znaną jako wojnę Kwietusa, która ciągnęła się dość długo, bo przez blisko dwa lata.

Najważniejszym jednak jego działaniem było rozpoczęcie odbudowy Panteonu w Rzymie, który miał być i symbolem i czynnikiem integrującym najrozmaitsze ludy, narody i języki, tradycje, religie i obyczaje na terytorium ówczesnego Imperium Romanum. Hadrian jako Pontifex Maximus8, czyli formalnie najwyższy kapłan, chciał stworzyć jedną symboliczną świątynię, w której cześć będą odbierali wszyscy bogowie imperium, co miało je scalać i poprowadzić do świetlanej przyszłości. A tak naprawdę każdy mógł sobie wierzyć, w co tam tylko chciał, byleby spalił kadzidło przed posągiem cesarza, uznając tym samym jego zwierzchność i jego boskość. Od tego obowiązku zwolnieni byli jedynie żydzi, ale już nie chrześcijanie, których za odmowę tej idolatrii bezlitośnie mordowano w okrutny i wyszukany sposób w licznych prześladowaniach na terenie całego państwa.

Gdy chrześcijaństwo z czasem stało się religią panującą i gdy ustał ucisk, tortury i morderstwa za odmowę okazania czci boskiej wizerunkowi cesarza, który z boga znów stał się człowiekiem, Panteon przebudowano na kościół i zadedykowano Najświętszej Maryi Pannie od Męczenników.

* * *

Tenże sam Hadrian na miejscu zburzonej świątyni jerozolimskiej w roku 136 po Chr. rozkazał wznieść świątynię dedykowaną bogu Jowiszowi Kapitolińskiemu, czyli Zeusowi, który dla chrześcijan był tożsamy z Szatanem, ostatecznie już profanując to miejsce i niejako symbolicznie zamykając okres starotestamentowy w dziejach świata, bo faktycznie jego kres nastał w chwili śmierci Pana Jezusa na Golgocie. Cesarz podjął taką decyzję po powstaniu Szymona bar Kochby – Syna Gwiazdy, jakie miało miejsce w latach 132–135 po Chr.

Od tego czasu żydzi nie mieli już żadnej nadziei na przywrócenie kultu świątynnego na sprofanowanym Wzgórzu Moria, gdzie miejsce JHWH9 zajął Jowisz–Zeus–Szatan.

A to, że Zeus był przez chrześcijan utożsamiany z Szatanem, wynika choćby z tekstu w formie listu, jaki zawarł św. Jan Apostoł w Apokalipsie, w rozdziale 2 wierszu 13. W liście owym, skierowanym do Kościoła w Pergamonie, stwierdza, że w tym właśnie mieście Szatan ma swój tron, a pisząc te słowa, musiał mieć na myśli, wielki ołtarz Zeusa tam zbudowany, ołtarz, który w XIX wieku przeniesiony został do Berlina i tu zrekonstruowany. W tym miejscu zapewne niejednemu z czytelników może przyjść na myśl pytanie: „Czy zatem to Berlin jest teraz ową stolicą Szatana?” Niechże już każdy sam się nad tym zastanawia.10

Co prawda wcześniej Antioch I Epifanes11 w świątyni jerozolimskiej zakazał oddawania czci Bogu żydów, a na to miejsce wprowadził kult Baala, również uważanego za tożsamego z Zeusem, któremu składano ofiary ze świń, niemniej ani miasta, ani samej świątyni nie zburzył i można je było później, po powstaniu Machabeuszy12, rytualnie oczyścić. Tym razem stało się inaczej… oczyszczać już nie było czego…

A na dodatek: wraz z upadkiem powstania Szymona bar Kochby13 Żydzi stracili cały Wielki Sanhedryn14 z ostatnim Rosz la–Hakhamim „Zwierzchnikiem Mędrców”, rabbim Akibą ben Josefem15, wybitnym tannaitą16, będącym jakby pierwszym i zarazem najistotniejszym redaktorem Miszny i halachy midraszowej17. Wraz z jego śmiercią, mimo iż Sanhedryn niby formalnie jeszcze istniał aż do IV wieku po Chr., to rzeczywistej władzy już nie posiadał.

Jak się uważa, wraz ze śmiercią Szymona, źródła pradawnej mądrości zostały zasypane. Przed oczami ludzkimi zakryte zostało to, co najważniejsze. I chociaż tannaici, którzy żyli jeszcze w późniejszym okresie, aż do ostatniego z nich Jehudy ha Nasi18 mieli sporą wiedzę, to jednakowoż nie dorównywali „Zwierzchnikowi Mędrców”, po którego śmierci, wedle tradycji, zapomniano, jak się prawidłowo wymawia imię Boże… Jedyne co od tego czasu wiadomo na pewno, to to, iż składa się ono z czterech liter: יהוה – JHWH – określanych przez Greków jako Τετραγράμματον – Tetragrammaton i pod taką nazwą znanych na Zachodzie, ale ponieważ zapis hebrajski nie zawiera samogłosek, jakie jest jego prawdziwe brzmienie – nikt od tamtej pory już nie wie. Forma Jahwe, Jehowa, Jahue to tylko przypuszczenia. I od tamtego czasu mędrcy żydowscy bez ustanku szukają „zaginionego słowa”, nad którym rozsnuł się mrok tajemnicy…

Imię Boże – po części przez szacunek, a po części z nazbyt rygorystycznego przestrzegania przykazania, iżby nie wymawiać tegoż Imienia Bożego nadaremno, było tylko raz w roku wypowiadane bez świadków przez Arcykapłana w najtajniejszym miejscu Świątyni Jerozolimskiej, zwanym Święte Świętych. A gdy w synagogach czytano teksty biblijne, w których owo Imię występowało (z wyjątkiem dwóch ksiąg – Estery i Pieśni nad Pieśniami gdzie go nie ma), zastępowano je określeniami Adonai (Pan), El, Eloah (Bóg), Hakadosh baruch hu (Niech będzie święty i błogosławiony), HaShem (Imię). Prócz tego używano około piętnastu epitetów na określenie Stwórcy, ale prawdziwe brzmienie Jego imienia przepadło na zawsze…

Ostatni z legalnych arcykapłanów żydowskich Pinchas ben Samuel19, potomek kapłana Sadoka20, wybrany w drodze losowania, który nie należał jednak do żadnego z tzw. rodów arcykapłańskich, był zwykłym prostym wiejskim robotnikiem, kamieniarzem, który nie miał pojęcia o kulcie świątynnym, a sprawując go, ubrany w szaty arcykapłańskie, czynił to, co mu podpowiadali asystujący przy obrzędach. I można powątpiewać, by znał on Imię Boga, a jeśli nawet to po nim już arcykapłanów nie było. Eleazar HaModa’i21, potomek Machabeuszy i wuj Szymona bar Kochby, mianowany przez tego ostatniego na stanowisko arcykapłana, był nim tylko z nazwy, świątynia bowiem nie istniała, a zatem i on, podobnie jak Pinchas ben Samuel, nie mógł wymawiać Imienia Boga. Pierwszy, bo z nieuctwa go nie znał, a do Świętego Świętych wejść mógł tylko on sam, bez suflera, który i tak zresztą nie mógłby owego Imienia podpowiedzieć, a drugi choćby i znał Imię Boże, to wymówić go nie mógł, ponieważ poza Świętym Świętych nie było to dozwolone, a Święte Świętych nie istniało… Tak więc – wraz ze śmiercią Jehudy ha Nasi istotnie poszło Ono w zapomnienie…

* * *

Chociaż opisany ciąg zdarzeń obejmuje wiele wieków, ale początek dał mu fakt objęcia władzy nad Imperium Romanum przez cesarza Hadriana w roku 117…

* * *

Na Zachodzie chrześcijaństwo prześladowali cesarze rzymscy, na Wschodzie zaś szachowie perscy, bo na terytorium ich imperium religią państwową był zaratusztrianizm, zwany również zoroastryzmem, albo mazdaizmem. Owa religia swą nazwę zawdzięcza Zaratustrze, czy też z grecka Zoroastrowi, wielkiemu prorokowi i reformatorowi religijnemu Medo–Persów, żyjącemu prawdopodobnie w okresie między 1400–1200 p.n.e. i głoszącemu dualistyczną naukę o istnieniu dwóch równorzędnych bogów dobrego Ahura Mazdy (Ormuzda) i złego Arymana, którzy toczą między sobą walkę, która po pewnym czasie zakończy się zwycięstwem dobra.

Sam Zoroaster, jak można by chyba domniemywać, nie bardzo interesował się ową kwestią, ale ci, którzy w późniejszym czasie badali jego naukę, dzieje świata podzielili na cztery periody, z których każdy ma liczyć po 3000 lat. My żyjemy w czwartym z nich, ostatnim, który można podzielić na jeszcze mniejsze okresy, na okresy tysiącletnie, z których pierwszy dobiegł końca w roku417 po Chrystusie, drugi obejmował lata 417–1417, trzeci i ostatni to czas pomiędzy rokiem 1417a rokiem2417.

Zatem – według tej nauki – ludzkość ma jeszcze szansę, aby porzucić szeregi zwolenników Zła i przejść na pozycje Dobra…

Zaratusztrianizm bynajmniej nie dowodzi (co już wiemy), iż Ahura Mazda jest Bogiem jedynym. Co prawda na końcu czasów ma zwyciężyć swego konkurenta, na razie jednak obydwaj, z jednakową mocą, mogą oddziaływać na całe stworzenie. W tym oczywiście i na ludzi. Dało to w późniejszych czasach magom, czyli kapłanom zoroastryjskim i nie tylko im, pole do spekulacji i przyczyniło się do powstania wszelkiej gnostyckiej herezji w najrozmaitszych jej odmianach, odsłonach i maskach: zurwanistycznej, manichejskiej, mazdakickiej, bogomilskiej, katarskiej i innych. Do tej nauki sięgali w późniejszych czasach również i członkowie tajnych ezoterycznych stowarzyszeń, a i dziś są tacy, którzy ją wyznają.22

Rok 217.

Dzień 8 kwietnia 2017 roku rozpoczął ciąg niepowodzeń – ba nieszczęść! – dla Rzymu, tego dnia bowiem cesarz Karakalla23 został zamordowany przez swoich żołnierzy, którzy jego następcą uczynili prefekta pretorianów Makrynusa, czyli Marcusa Opelliusa Macrinusa24, który nie dość, że nie był senatorem, to nawet i nie był Rzymianinem, a zlatynizowanym afrykańskim Berberem. Chociaż niektórzy mają odmienne zdanie, dowodząc iż jednak był etnicznym Rzymianinem, tyle że urodzonym i wychowanym w Afryce.

Karakalla zasłynął tym, iż dopełnił dzieła rozpoczętego przez swego ojca, Septymiusza Sewera25 i doprowadził do unifikacji wszystkich prowincji cesarstwa na płaszczyźnie politycznej i religijnej wraz z nadaniem obywatelstwa rzymskiego wszystkim wolnym ludziom zamieszkującym granice państwa, którzy odtąd posiedli prawa zastrzeżone wyłącznie dla wąskiej dość grupy ludności, ale odtąd już wszyscy obywatele mieli również obowiązek modlić się do swoich bogów w intencji aktualnie panującego cesarza, no i posiedli jeszcze jeden „przywilej” – płacenia podatków od spadków i darowizn. Cesarz ów uporządkował finanse i ustabilizował pieniądz, a wreszcie zasłynął również z budowy licznych nowych dróg i utrzymywania już istniejących. Gdyby pożył dłużej, być może wprowadziłby jeszcze jakieś inne ważne zmiany sprzyjające wzrostowi potęgi Rzymu, mimo iż powszechnie uznawano go za wyjątkowego despotę i okrutnika spośród wszystkich panujących w Rzymie.

Po śmierci Karakalli uwięziono jego matkę Julię Domnę, czcicielkę Apoloniusza z Tiany26, która nawet zleciła opisanie żywota tego gnostyka, a którą wedle jednej wersji zamordowano, według innej popełniła samobójstwo z własnej woli, a wedle jeszcze innej zmuszono ją do popełnienia samobójstwa. Tak czy inaczej, również i ona, wraz z synem, przeniosła się do krainy cieni.

Armia rzymska pod dowództwem nowego cesarza w bitwie pod Nisibis została doszczętnie rozbita przez walecznych Partów, a ich król Artaban V27 zgodził się na zawarcie pokoju dopiero po zapłaceniu przez pokonanych ogromnej kontrybucji w wysokości dwustu milionów sestercji. Za co można było wówczas nabyć około dwustu milionów bochenków chleba i dwustu milionów sextariusów28 wina… Ergo – nie była to bagatelna kwota. Dla przykładu Judasz za owe 30 srebrników, których zażądał, za wydanie na śmierć Pana Jezusa Chrystusa, mógł sobie co najwyżej kupić parę sandałów…

Ten rok pokazał, że w Rzymie najwięcej do powiedzenia ma już nie Senat, nie nobile, lecz armia… Zaczynała się nowa epoka, epoka coraz bardziej słabnącego cesarstwa…

Na dodatek jakby jakimś złowieszczym prognostykiem na nadchodzące coraz gorsze dla pogańskiego Rzymu czasy, było spalenie przez piorun Koloseum, na którego arenie przelano morze chrześcijańskiej krwi… był to jakby znak z nieba, że poczyna nadchodzić kres pogaństwa…

Niestety – tegoż samego, 217, roku w Kościele pojawił się pierwszy antypapież – chociaż gwoli sprawiedliwości dodać należy, że to późniejszy święty męczennik Hipolit… Na szczęście zmarł przed soborem trydenckim, który wszystkich heretyków i schizmatyków, a tym ostatnim Hipolit niewątpliwie był, nawet jeśli oddali życie za Jezusa, bezapelacyjnie wysyłał do piekła. W trzecim wieku po Chrystusie uważano jednak inaczej, uważano bowiem, że każdy męczennik za wiarę nie może trafić gdzie indziej, jak tylko do przybytków niebieskich. Tak czy inaczej, jedność chrześcijańska zaczęła pękać…

* * *

W 527 roku liczonym według księżycowego kalendarza ery Seleucydów, który według chrześcijańskiej rachuby czasu przypadał na lata 216/217 po Chrystusie na świat przyszedł Mani zwany też Manesem późniejszy twórca i prorok nowej, najbardziej chyba antychrześcijańskiej religii, manicheizmu, zwanego Religią Światłości. Z manicheizmu wyłonił się między innymi mazdakizm, bogomilizm, kataryzm, które przysporzyły ludzkości niebywałych i licznych problemów.29 Tyle że to późniejsze czasy…

Rok317.

Jak nam wiadomo ze starodawnych przekazów i legend, w tymże właśnie roku święty papież Sylwester uwięził w podziemiach papieskiej bazyliki katedralnej św. Jana na Lateranie30 demonicznego potwora Lewiatana, który być może nie jest niczym innym, jak tylko jedną z form, jaką przybiera sam Szatan – niszczyciel, usiłujący unicestwić ludzki rodzaj przez chaos, który zamiast ładu próbuje nam narzucić jako coś dobrego i pozytywnego. Magowie i czciciele diabła przypisują Lewiatanowi władzę nad odmętami morskimi, nad wodami, które jak wiadomo symbolizują narody, a szczególnie nad Zachodem… Skoro zatem papież go spętał i uwięził, co mogło symbolicznie oznaczać ni mniej, ni więcej tylko rzeczywiste – z Bożą pomocą – spętanie i pozbawienie go mocy, po to, by wolność dana chrześcijanom przez cesarza Konstantyna Edyktem Mediolańskim w 313 roku nie została im już nigdy więcej przez rzymskich cesarzy odebrana… aż do czasu przed końcem świata…

A spętać go nie było łatwo, wszak biblijny opis owej bardzo groźnej bestii, jaki znajdujemy w Księdze Hioba, naprawdę może wzbudzać lęk. Bez wątpienia nie jest to opis krokodyla, czy hipopotama jakby chcieli pozbawieni wyobraźni (o ile tylko wyobraźni) ‘racjonalni’ objaśniacze, a zdecydowanie niszczycielskiego potężnego potwora, którego opis pasowałby do jakiegoś dinozaura, jak uważają wyszydzani przez ewolucjonistów kreacjoniści.

Siła tego zwierza w lędźwiach, a moc w pępku brzucha. Podnosi ogon jak cyprys, a jego ścięgna mocno splecione. Jego żebra żebrami ze spiżu, jego grzbiet jakby ze stali odlany. (…) Sypia pod różnymi drzewami, także wśród papirusów trzcin i turzyc. Wysokie drzewa dostarczają mu cienia pod swymi konarami, a podobnie gałęzie wierzb. Jeśli nastaje powódź, nawet nie zauważa. Jest przekonany, że to Jordan napiera na jego paszczę. Czy ktoś może go podejść, gdy ma oczy otwarte, czy może go poprowadzić na postronku, przewierciwszy mu nozdrza? Czy dasz radę złowić smoka wodnego [tj. Lewiatana] na haki, czy nałożysz mu na pysk uździenicę? Czy wbijesz mu kółko w nozdrza, czy przewiercisz mu jego wargi? Czy myślisz, że będzie cię błagał, że przyjdzie do ciebie z gałązką oliwną, że zawrze z tobą przymierze, że będziesz w nim miał dozgonnego niewolnika? Że bawić się będziesz nim jak jakąś ptaszyną, że uwiążesz go dla dziecka jak wróbelka? Czy może pożywią się nim ludzie, czy poćwiartuje go ród Fenicjan? Nie wypłynie żadna łódź, by zabrać skórę zdartą z jego ogona, ani żaden rybacki kuter jego głowę. Jeżeli położysz na nim rękę, pomyśl o wojnie, w której musisz wziąć udział, bo już jej miał nie będziesz. (…) Kto odsłoni krój jego szaty? Kto wejdzie w głąb jego pancerza? Wrota jego paszczy kto rozewrze? Groza wieje z jego zębów. Jego łuski jak spiżowe tarcze, spinająca go skóra – jak kamień ścierny. Jego łuski są ze sobą sklejone jak jedna, wiatr przez nie nie przeniknie. Każda z sąsiednią jest spojona, trzymają się razem, nie da się ich oddzielić. Gdy parsknie, ogień się rozpryskuje, jego ślepia błyszczą niby Gwiazda Poranna. Z jego paszczy buchają gorące płomienie i wylatują ogniste drobiny. Z jego nozdrzy wydobywa się dym jakby z pieca pełnego rozżarzonych węgli. Jego wydech palącym żarem. Płomień bucha z jego paszczy. W jego karku ma siedzibę siła, przed nim podąża zguba. Członki jego ciała są spojone; gdy się go uderzy, on nawet nie drgnie. Serce ma twarde jak głaz, nieugięte jak kowadło. Kiedy on się poruszy, strach pada na czworonogi, które skaczą po ziemi. Choć ostrze oszczepu w niego ugodzi, szkody mu nie wyrządzi. Tak samo wymierzona w pancerz włócznia. Żelazo to dla niego miękkie plewy, twardy brąz – jak zmurszałe drewno. Nie zrani go strzała z brązu, za muśnięcie źdźbła uzna uderzenie rzuconego kamienia. Ugodzenie maczugą ma za głaskanie trzciną, drwi z potrząsania płonącą głownią. Jego legowisko jest usłane z ostrych prętów. Wszystkie skarby morza są dla niego jak wielkie bajoro. Do wrzenia doprowadza otchłań, jakby to był kocioł, morze jest w jego oczach jak mała czara, a samo dno otchłani jak łatwa zdobycz. Głębokie odmęty ma za miejsce spacerów. Nic na ziemi nie jest równe jemu. Stworzony jest dla zabawy moim aniołom. On ogląda z góry każdą wyżynę, a sam jest królem wszystkiego, co żyje w wodach.31

Oczywiście nie znaczy to, iż uważam, że papież spętał i uwięził tę konkretną i materialną bestię, a nie Szatana, którego ów potwor symbolizuje. Przytoczony wyżej opis ma wskazywać tylko na to, z jak potężną i złą siłą chrześcijanie musieli się zmagać i że wiele czasu musiało upłynąć, by chrześcijaństwo wyszło z tej walki zwycięsko. Czyli rok 317 może być symboliczną datą zwycięstwa chrześcijaństwa nad religiami demonicznymi, a za takie chrześcijanie uważali wszystkie kulty pogańskie.

Czy prawdą jest, jak głosi inna tradycja, iż ten święty papież uleczył również z trądu cesarza Konstantyna Wielkiego? Tego nie wiadomo, lecz przecież mogło tak się stać. Ale jeśli go rzeczywiście uzdrowił, nie mogło to pozostać bez wpływu na jego decyzje dotyczące chrześcijaństwa.

Sylwester w dziejach świata zapisał się i tym, że Dniem Pańskim, świątecznym, dniem odpoczynku, urzędowo ogłosił niedzielę, bo w niedzielę – wczesnym rankiem, w pierwszy dzień tygodnia Pan powstał z martwych i objawił się kobiecie, a potem apostołom. Nowy dzień odpoczynku został zatwierdzony cesarskim edyktem 7 marca 321. Musiał zatem ów papież cieszyć wielkim szacunkiem i poważaniem u władcy. Za pontyfikatu Sylwestra zaczęła się dla chrześcijaństwa era konstantyńska, która ostatecznie przeminęła wraz z bolszewickim komunizmem i niemieckim narodowym socjalizmem – dwiema stronami tej samej fałszywej monety…

* * *

W tymże 317 roku zmarł król Tiridates, który w roku 301 ogłosił w Armenii, jako pierwszy na świecie, chrześcijaństwo religią państwową. Ów władca, początkowo prześladujący chrześcijan, stawszy się wyznawcą Chrystusa, niejako przetarł szlak i dał przykład innym władcom, aby mogli pójść w jego ślady. I poszli, bardzo liczni.

1Owidiusz, Ars amandi (Sztuka kochania) w przekładzie Juliana Ejsmonda.

2Owidiusz (43 p.n.e–17 n.e.), Messalina (17–48), Swetoniusz (69–130), Tyberiusz (14–37), Klaudiusz (41–54).

353–117.

4Kandaki, kandake oznacza raczej tytuł królewski, niż jest imieniem własnym jakiejś władczyni.

5Gnostycyzm

[stgr. gnōstikós ‘poznawczy’]

oznacza „posiadanie wiedzy”. Gnostycyzm to zlepek idei, jak również i systemów religijnych, powstałych w I–III wieku naszej ery wśród żydowskich i chrześcijańskich heterodoksyjnych grup wyznaniowych, które zwracały uwagę na osobistą wiedzę duchową gnozę [stgr. γνῶσις – gnosis – poznanie, wiedza] stawiając ją ponad prawowiernymi naukami, tradycjami i autorytetami duchownymi. Uważali oni materię i życie w materialnym ciele i materialnym świecie za zło a Boga Stwórcę – Demiurga za istotę złą, bo to On pował do istnienia materię, przeciwstawiając mu dobre Najwyższe Bóstwo. Wg gnostyków człowiek dostępuje zbawienia nie za przyczyną wiary, czci oddawanej Bogu i tradycyjnych praktyk religijnych, lecz przez bezpośrednie poznanie i zdobycie wiedzy o Bóstwie Najwyższym na zasadzie doświadczenia mistycznego bądź ezoterycznych tajemnych praktyk.

6Więcej o Szmonie Magu jego życiu i nauce w Aneksie II.

776–138.

8Dosłownie: Najwyższy Budowniczy Mostów, tytuł używany przez najwyższych kapłanów pogańskiej religii rzymskiej, cesarzy, a potem również i papieży rzymskich.

9Tetragram będący hebrajskim zapisem imienia Boga, którego dziś nie umiemy poprawnie odczytać i dlatego nie wiemy, jak ono brzmi.

10Odnalezione przez niemieckiego archeologa Carla Humanna (1839–1896) elementy ołtarza Zeusa przetransportowano do Berlina i dokonano rekonstrukcji tego obiektu sakralnego w latach 1911–1930.

11Ok. 215–163 p.n.e.

12167–160 p.n.e. żydowskie powstanie, skierowane przeciwko Seleucydom.

13„Syn Gwiazdy” (?–135) przywódca powstania żydowskiego przeciwko Rzymianom, jakie miało miejsce w latach 132–135.

14Wysoka Rada – najwyższa żydowska władza religijna i sądownicza.

15ok. 50–135.

16Uczeni rabini, mędrcy, których opinie zebrano w Misznie, jednym z podstawowych tekstów judaizmu rabinicznego, zawierającym tzw. ustną Torę, czyli całą tradycję uzupełniającą jakoby prawo zapisane w Starym Testamencie.

17Rabiniczna metoda studiowania Tory, która wyjaśnia 613 micwot (przykazań), odnajdując ich źródła w Starym Testamencie i interpretując je jako dowody autentyczności danych praw.

18170–200.

19?–70.

20Najwyższy kapłan żydowski za panowania królów Dawida i Salomona był potomkiem Eleazara syna Aarona.

21Ok. 110–135.

22Więcej o Zoroastrze i jego nauce w Aneksie III.

23188–217.

24164–218.

25145-211.

26Wg różnych źródeł: ok. 15/40–100/120

27Panował latach 213–224.

28Sextarius – ½ litra.

29Więcej o Manim i jego religii w Aneksie IV.

30Bazylika św. Piotra nie jest kościołem katedralnym papieży, jest nim bazylika św. Jana na Lateranie.

31Hi, 40,16–32 i 41,5–26 – BPK.

=========================================

Rok 417.

Gdy w latach 409–410 skończyło się – wypędzeniem urzędników cesarskich – panowanie Rzymian w Brytanii, pozostała rzymska ludność ruszyła ich śladem, starając się uratować ze swych majątków jak najwięcej i wywieźć co się tylko dało, a tego, czego nie można było udźwignąć, czy zabrać, ukryć starannie bądź zakopać, z nadzieją, że może kiedyś po swe skarby wrócą. Ów exodus ostatecznie zakończył się w roku 417 i w roku 417 rzymska prowincja Brytanii, jako pierwsza, została ostatecznie i w całości utracona. Państwo rzymskie gnijące od wewnątrz teraz zaczęło na zewnątrz usychać. Zaczęła się agonia cesarstwa zachodniorzymskiego…

W tymże samym 417 roku na dawnych ziemiach cesarstwa powstało królestwo Wizygotów, założone przez króla Walię1 zmarłego rok później. Stary świat przemijał. I przemijał stary porządek.

Rzym osaczali germańscy barbarzyńcy, Pax Romana2 ostatecznie zamierał, państwo gasło, a Kościół był szarpany herezjami. Innocenty I3 w roku 417 wyklął Pelagiusza4, głoszącego, iż skutki grzechu pierworodnego nie przeszły z Prarodziców na ich potomstwo, oraz że człowiek bez łaski Bożej, sam może się zbawić…

Stary świat dogorywał, by ostatecznie odejść w niebyt w roku 476 wraz ze strąceniem z tronu ostatniego cesarza Zachodu Romulusa Augustulusa5 przez najemnego germańskiego żołdaka, Odoakra, który zajął jego miejsce, ogłaszając się królem…

Rok 517.

W roku 517 pojawia się pierwsza pisemna wzmianka dotycząca Słowian autorstwa Euzebiusza z Cezarei – co nie znaczy, że dopiero wówczas wkroczyli oni na widownię dziejów. Musieli być już wcześniej znakomicie zorganizowani, silni i bitni, skoro tegoż roku mocno spustoszyli Macedonię, Tesalię i Epir bardzo, bardzo głęboko raniąc tym cesarstwo wschodniorzymskie. I tak oto, hucznie, Słowianie wkroczyli w dzieje Europy i świata.

Tereny Bułgarii chrystianizowane dwa razy ostatecznie zeslawizowały się, gdy miejscowa ludność przejęła język i zwyczaje słowiańskie.

* * *

Tymczasem w Chinach, do których chrześcijaństwo miało dotrzeć dopiero ponad wiek później, na podstawie dekretów cesarza Liang Wudi6 umocnił się buddyzm. Otóż cesarz południowego państwa, który sam został mnichem buddyjskim, w roku 517 nakazał zniszczenie świątyń taoistycznych, oficjalnie zlikwidował taoizm, a poddanym nakazał praktykować buddyzm.7 Ostatecznie wyszła z tego dość dziwna mieszanka… ale… gdy na Zachodzie umocniło się chrześcijaństwo, na Wschodzie spotężniało pogaństwo…

* * *

W tymże to, 517, roku perski szachinszach Kawad I panujący między rokiem 488 a 531 zakończył wyczerpującą dziesięcioletnią wojnę z Heftalitami nazywanymi także Białymi Hunami i wreszcie miał więcej możliwości, aby zająć się robieniem porządków w kraju. A było co robić w Persji, gdzie panoszyli się mazdakici, którzy zburzyli ład moralny, religijny, państwowy usiłując unicestwić zastane struktury i tradycje, a na ich miejsce wprowadzić nowe. Otóż w Persji powstała herezja wywodząca się i z zaratusztrianizmu i manicheizmu odpowiednio przetransformowanych. Reformy religijnej dokonał naczelny kapłan zaratusztriański Mazdak, który był kryptomanichejczykiem, ale potem naukę Maniego wzbogacił o doktrynę społeczną, którą można streścić krótko: „wszystko należy porozdawać, a zwłaszcza kobiety”. I tak się działo. Ponieważ mazdakizm jest niezwykle ważny, bo utorował on ścieżkę idei komunistycznej, której zgubnych skutków doświadczamy do dziś, warto byłoby dowiedzieć się o nim więcej.8

Rok 617.

Tego roku wydarzyło się wiele. A to Persowie zakazali żydom mieszkać w promieniu około 5 km (według dzisiejszej miary) od Jerozolimy. Ci sami Persowie usiłowali tegoż roku zdobyć Konstantynopol, Awarowie zaś zwabić w zasadzkę bizantyjskiego cesarza Herakliusza, aby go pojmać. A to jacyś germańscy królikowie jedni umierali, inni obejmowali trony od Brytanii po Italię, lecz to wszystko nie miało większego znaczenia ani najmniejszego nawet wpływu na dalsze dzieje rodzaju ludzkiego. Taki wpływ i takie znaczenie można przypisać tylko jednemu zdarzeniu z tamtego, 617, roku. Było to najpierw bojkotowanie, a potem zaatakowanie przez plemię arabskich Kurajszytów Mahometa i jego zwolenników, co w końcu doprowadziło do krwawej wojny domowej. Co prawda w roku 617 część zwolenników arabskiego proroka ratowała się ucieczką do Etiopii, a ostatecznie, w roku 622, i on sam zmuszony był schronić się w Medynie, niemniej to właśnie rok 617 był tym przełomowym i tego to roku Mahomet zrozumiał, że jeśli chce przetrwać, musi na przeciwników uderzyć z mocą, rozgromić ich i zniewolić i tego to, 617 roku, podjął decyzję o rozpoczęciu podboju całego świata. Na jakiej podstawie? Na podstawie objawienia i nakazów, jakie otrzymał od anioła Dżibrila i boga Allaha.9

Rok 717.

Tego to, 717 roku, po raz pierwszy armia muzułmańska pod dowództwem Al–Hurra ibn Abd al–Rahmana al–Thaqafiego10, zdołała przekroczyć Pireneje i wtargnęła na terytorium Akwitanii i Septymanii na południu Francji. Na szczęście wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Gdyby się stało inaczej, gdyby muzułmanie okazali się wówczas silniejsi, to kto wie, jak by się to mogło skończyć dla chrześcijańskiej Europy wziętej w dwa ognie, od wschodu i od zachodu. Pan Bóg jednak pobłogosławił chrześcijanom i przepędzono muzułmanów z powrotem za Pireneje. Europa i chrześcijańska cywilizacja łacińska zostały ocalone… aż do XX wieku.

W tymże 717 roku cesarz bizantyjski Leon III Izauryjczyk, zwany też Leonem Syryjczykiem11, wstąpił na tron w Konstantynopolu i podczas swego panowania rozpoczął bezpardonową walkę z kultem świętych obrazów, dając początek, wyniszczającej Kościół, herezji ikonoklazmu.12 Uporano się jednak i z tym problemem, który co prawda co jakiś czas jeszcze dawał znać o sobie, ale w poważniejszy sposób nie zagrażał już jedności eklezjalnej.

Rok817.

Rok ten był bogaty w niezwykle ważne wydarzenia. 25 stycznia opat klasztoru św. Stefana w Rzymie Paschalis Massimi, zaledwie w dzień po śmierci Stefana IV13, swojego krewniaka, został obrany papieżem, przyjmując imię Paschalisa I.14 Tenże papież, w tymże 817 roku, zawarł porozumienie z cesarzem Ludwikiem Pobożnym15, znane jako (Pactum) Ludovicianum gwarantujące papiestwu wieczyste posiadanie terytoriów w środkowych Włoszech i całkowitą niezależność od Cesarstwa, otrzymując na dokładkę w darze od Ludwika, Sardynię i Korsykę. Wtedy to właśnie wyznaczono granice Państwa Kościelnego.16 Papież zatem był już odtąd nie nie tylko namiestnikiem Syna Bożego, ale i świeckim suwerennym władcą, mogącym nie tylko podejmować od nikogo niezależne i z nikim niekonsultowane decyzje, ale na dodatek, jako ten który władców namaszczał na cesarzy Zachodu, stawiający się tym samym ponad nimi. Stało się więc coś, o czym patriarcha Konstantynopola w cesarstwie wschodniorzymskim, w Bizancjum, nie odważyłby się nawet pomyśleć!

Otrzymawszy taką władzę, odwdzięczając się niejako cesarzowi, Paschalis I ogłosił niezwykle ważny dokument – Capitulare Monasticum, reformujący życie mnisze na Zachodzie, gdzie zobowiązano wszystkie wspólnoty zakonne do przyjęcia reguły benedyktyńskiej, co miało nakierować mnichów na modlitwę i pracę fizyczną raczej, kładąc mniejszy nacisk na ewangelizację oraz krzewienie nauki i kultury, co miało służyć duchowemu jednoczeniu się dopiero co odrodzonego cesarstwa Zachodu.17

W lipcu Ludwik Pobożny, jako cesarz Zachodu, pragnąc zachować jedność swojego państwa, ogłosił bardzo znaczący dokument – Ordinatio imperii – w którym spadkobiercą największej części imperium, jak również tytułu cesarskiego czynił najstarszego z synów, Lotara.18 Chociaż i pozostali synowie otrzymali swoje działy, zobowiązani byli okazywać posłuszeństwo Lotarowi, który został zaraz ogłoszony przez swojego ojca współcesarzem i koronowany w Akwizgranie.

Jak podają historycy – w tym i polski badacz owego zagadnienia Teodor Jeske–Choiński – Ludwik dokonał jeszcze czegoś nadzwyczaj istotnego, otóż obdarował żydów nader licznymi przywilejami, dał im pełną swobodę w handlu i niezależność od chrześcijańskiej władzy duchownej. Mało tego, zakazał chrzcić żydowskich niewolników, co by im automatycznie przywracało wolność, a ponadto wypuścił żydom w najem wszystkie cła i myta, przez co zyskali oni w gospodarce dominującą rolę, tym samym mogąc oddziaływać w niebagatelny sposób i na politykę.

Cesarstwo zachodniorzymskie, które później zostało nazwane Świętym Cesarstwem Rzymskim, przetrwało aż do roku 1803, kiedy to Franciszek II Habsburg19 zrzekł się tego tytułu, przybierając w roku 1804 tytuł dziedzicznego cesarza Austrii.

Rok 817 to również bardzo prawdopodobna data rozpoczęcia tworzenia przez kniazia Mojmira I20 zrębów Państwa Wielkomorawskiego, które formalnie powstało wraz z objęciem przez niego władzy książęcej, w roku 820. Otwarło to świat słowiański, na bardzo aktywną jego chrystianizację, w czym ogromną rolę odegrali Święci Równi Apostołom Cyryl i Metody21, przekładając na język słowiański księgi liturgiczne, głosząc ewangelię po słowiańsku i po słowiańsku ucząc czcić Jezusa Chrystusa, za co byli prześladowani przez niemieckich biskupów, a przez Rzym na zmianę – raz wspierani, innym razem znów potępiani.

Rok 917.

W roku tym bułgarski car Symeon I Wielki22 starł na proch armię bizantyjską i uzyskał dla Bułgarii niezależność kościelną. Ale i dla Bułgarii także nastał trudny czas. Oto bowiem zwycięstwo nad wojskami cesarstwa wschodniorzymskiego rozzuchwaliło miejscowych heretyckich bogomiłów wywodzących swe nauki z manicheizmu do tego stopnia, iż do połowy dziesiątego stulecia udało im się nie tylko opanować terytorium całej Bułgarii, i działać tam całkiem jawnie i bez skrępowania, ale zaczęli wypuszczać macki poza granice Bałkanów. I to nie tylko na obszary dawnego cesarstwa zachodniorzymskiego: do Italii i Galii, lecz także na terytoria zamieszkałe przez Germanów, jak również i na ziemie słowiańskich pobratymców, Morawian, Czechów, Wiślan, Lędzian, Sandomierzan, którzy, chociaż w zdecydowanej większości ciągle jeszcze byli poganami, to chrześcijaństwo w jego cyrylometodiańskiej odmianie, nie było im obce, a miejscami mocno nawet zakorzenione. Nauki bogomilskie zaś były bardzo atrakcyjne… no, może nie wszystkie, ale te na pewno tak: nie należy słuchać władzy świeckiej, ani respektować ustanowionych przez nią praw, nie trzeba płacić podatków, ni tym bardziej służyć w wojsku. Jak nietrudno się domyślić, wkrótce w Bułgarii nastał taki chaos, że nie miała ona siły oprzeć się węgierskim najeźdźcom z północy. Rok 917 otworzył wrota Europy na herezję manichejską w odsłonie bogomilskiej, która dała początek kataryzmowi, który może nie wprost, ale pośrednio utorował drogę tym ludziom, nurtom, ideom, które niszczą, a może nawet wręcz zniszczyły chrześcijańską europejską tradycję i kulturę.23

Rok1017.

Najpierwkalif Al–Hakim bi–Amr Allah w roku 1009 wydał polecenie, zrównania z ziemią Bazyliki Grobu Pańskiego w Jerozolimie. Później zaś rozkazał, by Hamza ibn Ali ibn Ahmad, perski ismailita, w maju roku 1017 ogłosił rozpoczęcie nowej ery, w której wyznawać się będzie nową religię, al–MuwahhidunMonoteizm i że Al–Hakim jest Bogiem wcielonym, co zostało potwierdzone stosownym dekretem. Jej wyznawców nazwano druzami. Była to i jest wyznawana nadal religia tajna. Do czasów kalifa Al–Hakima chrześcijanie mogli bez najmniejszych przeszkód pielgrzymować do Grobu Pańskiego, ale ten czas się skończył. Nie dość, że muzułmańscy władcy już nie patrzyli przychylnym okiem na chrześcijańskich pątników z Europy, to na dodatek i tak nie było dokąd i po co wędrować, bo bazylika Grobu Pańskiego została zburzona… Nie było zatem innego wyjścia i trzeba było złu zaradzić. Nadchodziła epoka wojen krzyżowych24, a wraz z nimi przeszczepianie kabilistyczno–ezoterycznych idei (w tym i druzyjskich) z Bilskiego Wschodu do Europy, idei które powoli wytyczały szlaki nowym prądom duchowym i kulturowym, podkopując powoli, bo powoli, ale jednak fundamenty cywilizacji łacińskiej, której całkowity upadek możemy właśnie dziś obserwować.

Rok 1117.

W roku 1117 powstał zalążek drugiego, po joannitach, znaczącego zakonu rycerskiego, templariuszy, który postanowili powołać do istnienia francuscy rycerze Hugues des Paiens i Geoffrey Saint–Omer. W roku następnym, 1118, Hugo de Payens, wraz z towarzyszami: Godfrydem d’Eygorande, Jeanem de Meymac, Nicolasem de Neuvic, Pierre’m d’Orlean, Godfrydem de Saint–Omer i Jeanem d’Ussel stawili się przed Gormondem de Picquigny, łacińskim patriarchą Jerozolimy i na jego ręce złożyli śluby ubóstwa, posłuszeństwa, czystości i – dodatkowo – walki w obronie wiary świętej, dwa lata później zaś, 16 stycznia 1120 roku, na synodzie w Nablusie oficjalnie zatwierdzono zakon templariuszy, którzy odegrali ogromną rolę w dziejach nie tylko Królestwa Jerozolimskiego czy Europy, ale i całego świata, od nich bowiem bierze początek masoneria, chociaż tzw. naukowcy zdecydowanie temu zaprzeczają.25

Rok1217.

Nie nacieszyli się krzyżowcy długo sukcesami w Ziemi Świętej, tkwili tam bowiem niczym w oblężonej twierdzy. Bez naprawdę poważnego finansowego i wojskowego wsparcia z Zachodu raczej było mało prawdopodobne, by Królestwo Jerozolimskie przetrwało. Pod jesień 1217 roku rozpoczęła się więc kolejna, piąta, krucjata zakończona totalną klęską chrześcijan. Odbyły się co prawda jeszcze szósta i siódma wyprawy krzyżowe, które również zakończyły się sromotnymi porażkami, ale ostatnią, tę, która definitywnie zniweczyła wszelką nadzieję, na utrzymanie Jerozolimy i Ziemi Świętej oraz przygotowała świat do kolejnej epoki, była dokładnie ta z 1217 roku…

Tamtoczesna Europa nie miała bynajmniej tylko tego jednego problemu, jaki stanowili muzułmanie, oto bowiem na ogromnym jej obszarze żyli i działali ludzie nie mniej groźni i niebezpieczni dla władzy świeckiej i dla zbawienia dusz chrześcijańskich, od wyznawców Allaha. Średniowieczny Zachód, a w szczególności południowa Francja i północne Włochy, przyjmowały bowiem nader chętnie doktrynę gnostycką, dualistyczną i akceptowały etykę manichejską, która dotarła na te tereny za pośrednictwem bogomiłów i bujnie rozkwitała w okresie pomiędzy XI a XIII wiekiem. Nazywano ich katarami (z gr. czystymi) lub albigensami (od miasta Albi). Dopiero działalność Zakonu Kaznodziejskiego, bardziej znanego jako dominikanie, utworzonego przez Dominika Guzmana26, późniejszego świętego katolickiego, i krucjaty antykatarskie uwolniły Europę od owych groźnych heretyków. Pod koniec stycznia roku 1217 Honoriusz III bullą Nos attendentes zatwierdził nazwę nowego zakonu i wydał zgodę na prowadzenie przez Dominika i jego współbraci, pełnej działalności. Mimo nawracania, mimo zwalczania ich ogniem i mieczem przetrwali oni, w formie zorganizowanej, jeszcze stulecie. Ostatecznie jednak wysiłki św. Dominika i jego współbraci zakonnych wspierane przez ramię świeckie dały oczekiwany rezultat – kataryzm zlikwidowano.

Rok1317.

1?–418.

2Pokój Rzymski.

3?–417.

4Ok. 354 – ok. 418.

5Rzymscy cesarze nosili tytuły Augustów, ostatniego nazwano pogardliwie i szyderczo Augustulus, co znaczy Auguścik.

6464–549.

7Daniel C. Waugh, Chronology of the Early History of Buddhism in China, [Washington 2000], https://faculty.washington.edu/dwaugh/hist225/225chron/budchron.html, (dostęp: 10 lipca 2010).

8Szczegółowo o Mazdaku i mazdakizmie w Aneksie V.

9Więcej o Mahomecie oraz islamie w Aneksie VI.

10Sprawujący urząd waliego (gubernatora) Andaluzji w latach 716–719.

11Ok. 680/685–741 – od 717 r. pierwszy cesarz nowej dynastii, izauryjskiej.

12Ikonoklazm – obrazoburstwo.

13Ok. 770–817.

14?–824.

15778–840.

16Które przetrwało aż do roku 1870, a obecnym jego spadkobiercą jest Watykan.

1725 grudnia 800, w uroczystość Bożego Narodzenia, w Rzymie, król Franków i Longobardów, Karol Wielki, został koronowany na cesarza przez papieża Leona III, przywracając Zachodowi po trwającej 324 lata przerwie utraconą instytucję cesarstwa zachodniorzymskiego, które, jak wiemy, odeszło w niebyt, w chwili abdykacji, w dniu 4 września 476, Romulusa Augustulusa (ok. 460 – ok. 507), ostatniego rzymskiego cesarza Zachodu.

18795–885.

191768–1835.

20?–846

21Cyryl (ok. 827–869), Metody (ok. 815–885).

22893–927.

23Więcej o bogomiłach i katarach w Aneksie VII.

24Więcej o kalifie Al–Hakimie i druzach w Aneksie VIII.

25Więcej o templariuszach w Aneksie IX.

26Dominik Guzman, czyli św. Dominik żył w latach 1170–1221.

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Andrzej Sarwa. Cz. I.

Andrzej Sarwa

=============================

Diabelskie szyfry. Sekwencja dziejów świata. Kod roku 17 

wydałem pod pseudonimem Onufry Seweryn Krzycki

tak więc jeśli ktoś chciałby mieć tę książkę w formie papierowej to jej nie znajdzie pod moim nazwiskiem

a jest ona tutaj:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Diabelskie_szyfry_Sekwencja_dziejow_swiata_Kod_roku_17.html

=============================

Diabelskie szyfry, sekwencja dziejów świata

KOD ROKU 17

-=-=-=-=-

Symbole i znaki…

Świat wokół nas to nie tylko to, co dostrzegamy niejako wprost, bez zawoalowania, ale także gąszcz znaków – nośników informacji – i symboli – niejednokrotnie nakładających się na siebie, wzajemnie przenikających, splecionych ze sobą, ale i takich, które są oddzielone od reszty i samotnie tkwią ponad orbis terrarum – okręgiem ziemi.

Część z nich rozpoznajemy intuicyjnie, części nie rozpoznajemy, nie znamy albo nie rozumiemy. Niektórych na odmianę nawet nie dostrzegamy, ponieważ są jakby wrosłe w naszą świadomość „od zawsze” – czytelne i oczywiste.

Wszystkie z owych symboli – znane i nieznane, zrozumiałe i niezrozumiałe, na pierwszy rzut oka oczywiste i te wymagające objaśnienia czy niekiedy wręcz rozkodowania są obecne dosłownie wszędzie, poumieszczane w naszej przestrzeni społecznej, kulturowej, duchowej bez wątpienia po coś, bo jeśli nie po coś, to dlaczego w niej tkwią niczym rodzynki w wielkanocnej babie?

Otóż rolą i funkcją symboli jest jakby skrótowe, nieopisowe informowanie nas o czymś, a także przedstawianie świata, doświadczeń, zdarzeń, wierzeń, idei, uczuć, wewnętrznych stanów świadomości czy tajemnic, przy pomocy znaków, którym nadano bądź to powszechne i jawne, bądź znane tylko wtajemniczonym znaczenie, odnoszące się do czegoś innego niż to, na co zdają się wskazywać wprost.

Bo każdy z tychże symboli zawsze posiada przynajmniej dwa znaczenia – jedno jawne, inne ukryte. A niekiedy miewa ich jeszcze więcej, bo bywa, że ten sam symbol w zależności od kontekstu, sposobu ujęcia lub położenia może mieć również przeciwstawne sobie znaczenia.

Symbol jest znakiem posiadającym szersze znaczenie niż tylko to, na które zdaje się bezpośrednio wskazywać wybrany nań jakiś przedmiot, roślina, zwierzę, figura, gest, kolor, dźwięk, zapach lub liczba i jest czymś, oznaczającym coś innego niż one, a jednocześnie jest sposobem uzewnętrzniania myśli, która nadaje mu i przypisuje znaczenie nie tylko konwencjonalne, bazując na podobieństwie, lecz także inne, niedosłowne, wyimaginowane i przez to nadające mu znaczenie specyficzne, ściśle z nim związane, z nim nierozerwalnie kojarzone. Należy jednak pamiętać, iż znak i symbol nie są tożsame, lecz różne, ponieważ, w przeciwieństwie do znaku, symbol posiada o wiele głębszy wymiar społeczny, kulturowy, a nawet duchowy. I często ma za zadanie oswajanie nas z czymś, co niekoniecznie jest dla nas dobre, czy pożądane. Chociaż może też być i odwrotnie.

Przy pomocy symboli wiele można klarownie opisać, ale także wiele można ukryć i zataić – przekazując w jasny sposób coś, co będzie oczywiste i czytelne dla wtajemniczonych, a jednocześnie zupełnie niezrozumiałe dla profanów. Symbol może więc o czymś zwyczajnie i wprost informować, lecz symbol może też przekazywać informacje zakodowane przy jego użyciu i ukryte, by nikt niepowołany nie dotarł do wiadomości przeznaczonych nie dla niego.

I jeszcze jedno. Symbol może być duchowo obojętny, ale może także realnie, wyraźnie i namacalnie oddziaływać na nas w wymiarze spirytualnym, niematerialnym, chociaż częstokroć nie zawsze musimy być tego świadomi. I nie będzie ważne czy w to wierzymy, czy nie.

Może na tym tak powierzchownym i przedstawionym w ogromnym skrócie i uproszczeniu tego, czym jest znak i symbol zakończmy.

Kto ciekaw i chciałby się dowiedzieć więcej i w sposób uporządkowany, może przecież sięgnąć do literatury i doczytać na temat symbolu, czym jest, jak go można rozumieć, jak definiować itp. W odniesieniu do omawianej tutaj kwestii chyba – jak mi się zdaje, wystarczy tyle, ile wyżej zostało powiedziane.

A reasumując: żyjemy w świecie symboli, symbole oddziałują na nas, a my się bez nich obejść nie możemy.

A teraz przyjrzyjmy się niektórym z nich.

Zobaczmy czy można któreś z nich zauważyć w czymś, w czym ich na ogół nie dostrzegamy i zerknijmy na ich utajone znaczenie, przynajmniej niektórych, w pewnym historycznym kontekście…

Sekwencja dziejów świata.

Jeśli zaczniemy się zastanawiać nad dziejami świata w okresie od umownej daty 1 roku nowej ery, a więc od umownej daty narodzin Jezusa z Nazaretu, czyli i nad współczesnymi dziejami ludzkości, to dostrzeżemy, iż można je analizować według jakiegoś klucza, notacji, czy też kodu, który co prawda nie tak łatwo i nie od razu rzuca się w oczy, niemniej kod taki można odnaleźć. Kod, który zdominowała liczba 17. Szczególnie interesująca jest liczba w datach rocznych powtarzająca się co sto lat. Liczba 100 zaś posiada również niebagatelne znaczenie symboliczne.

I dalej będzie o kodach właśnie, szyfrach, znakach i symbolach. Naturalnie nikt w przedstawione niżej próby interpretacji nie musi wierzyć, lecz sam temat jest na tyle interesujący, że absolutnie zasługuje na – choćby nie do końca nawet wyczerpujące, niemniej jednak jakieś – omówienie, czy choćby zasygnalizowanie.

Wróćmy jednak do przerwanego wątku. Zatem da się zauważyć, iż liczba 17 odgrywa w dziejach świata i ludzkości jakieś znaczenie. Czy można rzec, iż jest ono niebagatelne? Być może…

Dlaczego tak wolno przypuszczać?

O tym szczegółowej będzie na dalszych stronach. Nim jednakowoż do tego przyjdziemy, zastanówmy się najpierw nad samą ‘siedemnastką’.

Otóż z tej liczby zapisanej cyframi rzymskimi w formie XVII, da się utworzyć anagram VIXI, co zapisane małymi literami, aby łatwiej nam było to przeczytać, nie myląc z cyframi, przybiera formę łacińskiego słowa vixi, będący czasem przeszłym czasownika żyć, czyli żyłem, a w domyśle i uzupełnieniu: lecz teraz już nie żyję.

I na przykład z tego powodu dla Włochów, bezpośrednich spadkobierców Rzymian, najbardziej złowieszcza jest nie liczba 13, która przeraża inne narody naszego kręgu kulturowego, a 17 właśnie, szczególnie jeśli przypada ona w piątek, w dzień śmierci Jezusa, ale ci, którzy cierpią na heptakaidekafobię, czyli lęk przed tą liczbą, mogą nie wiedzieć, że wywodzi się on i z innych tradycji w tym i przeciwstawnych sobie – jak choćby biblijnej i pitagorejskiej.

Dla Włochów wszakże najistotniejsza będzie ta interpretacja wywodząca się ze starożytnego Rzymu. Na grobach Rzymian, ich przodków, pisano bowiem wcześniej już wspomniane słowo „vixi” – tłumaczone jako „żył” lub „żyłem”. W tym zaś zapisie dodatkowo na siedemnastkę wskazuje też zsumowanie pojedynczych cyfr rzymskich tworzących owo „VIXI”: V+I+X+I czyli 5+1+10+1=17.1

Tutaj uczyńmy – mimo wszystko, bo to ciekawe – małą wycieczkę w stronę tradycji biblijnej – i tak na przykład według niej 17 dnia ijar (kwiecień/maj), czyli drugiego miesiąca według żydowskiego kalendarza religijnego rozpoczął się Potop Noego, a na szczycie góry Ararat jego arka spoczęła 17 dnia tiszri (wrzesień/październik) będącego miesiącem siódmym…2 Pan Jezus zaś zmartwychwstał 17 nisan (marzec/kwiecień) pierwszego miesiąca w kalendarzu żydowskim.

Tak więc skoro Zbawiciel powstał z grobu 17 nisan i był to wielki dzień jego triumfu, bo „śmiercią podeptał śmierć”3, może owo wskazywać na fakt, że nic nie dzieje się przypadkiem, ale wszystko jest zaplanowane i celowe.

Patrząc na to w taki sposób i w kontekście do tego, co zawarliśmy w ostatnich zdaniach, opowiadając o liczbie 17, moglibyśmy rzec, iż jest ona symbolem przywrócenia ładu, porządku i doskonałości… Jezus, zmartwychwstając, ukazuje się jako zwycięzca śmierci, piekła i Szatana, a wcześniej Bóg oczyszcza Ziemię w wodach Wielkiego Potopu i przywraca jej nieskazitelność.

Jednak siedemnastka ma i w Biblii odniesienie do nieprawości, zła, grzechu, niegodziwości i zniszczenia, bo na przykład według Objawienia św. Jana Bestia, która się objawi przed końcem świata, będzie miała 7 głów i 10 rogów (liczby dziesięć i siedem oznaczają zupełność), więc mamy 7 + 10, co daje 17. W Biblii jest zatem powiedziane, że ostateczny system diabła będzie miał więc 7 głów i 10 rogów, więc widzimy, że 17 posiada również znaczenie negatywne.

A więc ‘siedemnastka’ coś kończy? Takie jej odczytanie zdaje się to sugerować.

A my załóżmy teraz, że to prawda.

Jednak przecie wcale nie tak się musi tę siedemnastkę interpretować, bo równie dobrze może ona oznaczać: żyłem, lecz w innym sensie – istniałem, a teraz już nie istnieję, skończyłem się – skończyłem się jako pewien period, pewien przedział czasowy, ale ponownie się odrodzę w nowej formie, nowym kształcie, zapoczątkowując nowy okres i mniej czy bardziej zaznaczając się w dziejach świata.

Takie rozumowanie zdaje się być widoczne u historyka Kościoła Euzebiusza z Cezarei4, który w swojej Kronice przyjął rachubę lat od narodzin Abrahama5, który to opuścił miasto Ur w Mezopotamii, aby ostatecznie osiąść w Betel nieopodal dzisiejszej Jerozolimy i jest pierwszym z patriarchów hebrajskich i to bezpośrednio od niego wywodzi się lud wybrany – pierwszy Izrael, a tym samym i nowy Izrael, czyli chrześcijaństwo.

Według Euzebiusza epoka Abrahama rozpoczęła się w roku jego narodzin, za który ów historyk przyjął rok 2016 przed Chrystusem, a zakończyła wraz z narodzinami Zbawiciela, co czyni rok 2017 po narodzinach Abrahama,Anno Abrahami, rokiem 1 Anno Domini.

A więc wyraźnie tu widać, że rok 2017 od narodzin Abrahama jest jednocześnie rokiem narodzin Chrystusa – ostatnim epoki starotestamentalnej i jednocześnie pierwszym w nowym porządku dziejów świata i historii świętej. Na podstawie czego i jakich wyliczeń Euzebiusz taką datę przyjął, nie należy do tego, czym się dalej będziemy zajmować, zatem nie będziemy rozwijać owej kwestii.

Zatem być może siedemnastka rzeczywiście coś takiego symbolizuje? I być może tak właśnie jest, że wskazuje ona – jeśli w końcówce daty rocznej występuje liczba 17 – na rozpoczynanie się co sto lat istotnych dla ludzkości wydarzeń. I to tylko takich wydarzeń, które można uznać za kluczowe, czy też w jakimś sensie przełomowe lub wieszcze, odnoszące się jednak ostatecznie do duchowej kondycji ludzkości i dziejów świata w czasach po narodzinach Pana Jezusa Chrystusa – tak w dobrym znaczeniu, jak i też w złym.

I odnosiłoby się to do cyklu dziejowego, który się tego roku kończył, ale i jednocześnie rozpoczynał nowy, a nie wyłącznie do Człowieka, bądź Zdarzenia, które w tym to roku pojawił/pojawiło się lub odegrał/odegrało jakąś ważką rolę tyle, że bez następstw w przyszłości. Ale takiego, które rozpoczynało pewien proces prowadzący do jakiegoś przełomu na płaszczyźnie (nawet jeśli początkowo politycznej, to ostatecznie i docelowo kończąc na duchowej), mimo iż ostatecznie zawsze z Człowiekiem było to związane. Chociaż ten ostatni mógł jedynie, jako jednostka, albo jakaś społeczność, poprzez działania albo też głoszone idee na owe cykle wpływać i odciskać na nich swe piętno, popychając dzieje świata do przodu i ku jego końcowi zarazem. Bo postęp w doczesności oznacza równocześnie podążanie w kierunku samozniszczenia, samozagłady. I nie ma w tym nic szczególnego, albowiem w obecnej rzeczywistości, w której teraz żyjemy, nic nie jest wieczne ani doskonałe. A jednocześnie… mógł być popychany też przez jakąś siłę, jakąś moc, której Człowiek en masse się poddawał, uważając to za słuszne lub nic nieznaczące (nie rozpoznając jej poprawnie), nie bacząc, że czyni to ze szkodą dla siebie.

Czy zatem liczba 17 w tym wypadku pokazuje, że może chodzić o Szatana?

Wiele zdawałoby się na to wskazywać.

No i miałoby to uzasadnienie, wszak Księciem (czy też wręcz bogiem) Tego Świata, świata doczesnego jest Szatan właśnie. I to on wpływa na jego losy i dzieje. Co Pan Bóg jedynie dopuszcza, bo Człowiek, a dokładniej Pierwsi Rodzice, sami tak wybrali, a Stwórca zawsze szanuje wolną wolę. W przeciwieństwie do Diabła, który zawsze chce każdą istotę jej pozbawić. Oczywiście nadejdzie kiedyś chwila, w której Szatan zniknie z widowni dziejów i, jak się zdaje, coraz bliżej do tego momentu…

Więc wciąż jego, Diabła, mniej czy bardziej jawni zwolennicy poważają tę mroczną liczbę, tym bardziej że sam Szatan jakby wskazywał na nią palcem, choćby i przez to, iż to liczba przedziwna, posiadająca niezwykłe właściwości…

Liczba przedziwna.

Liczba 17 jest liczbą pierwszą, stanowiącą sumę czterech liczb pierwszych (2,3,5,7) dzielących się wyłącznie przez 1 i same siebie. 4 zaś to liczba, która symbolizuje wolną wolę, ponieważ można ją graficznie przedstawić w formie krzyża, odnosząc go do skrzyżowania dróg, a stojąc w jego centrum, niejako w punkcie zerowym, pozbawionym wszelkiego ruchu i wszelkiej energii, albo lepiej – posiadającego energię zerową, można postąpić w przód, cofnąć się, podążyć na lewo, albo na prawo. Jest też symbolem czterech żywiołów: ziemi, wody, ognia i powietrza, punkt zaś przecięcia można odnieść do eteru – elementu piątego – kwintesencji, uważanego niekiedy (w ostatnich szczególnie czasach) za ciemną energię wypełniającą przestrzeń całego Universum, a mającą jednocześnie przeciwstawne sobie właściwości, bo jest ona zarówno dynamiczna, jak i statyczna.

Co bardzo ważne! Liczba 17 poprzedza liczbę apokaliptycznej Bestii, czyli 666, zawiera się bowiem w jej poprzedniczce, liczbie 665, która po zsumowaniu: 6+6+5 = 17.

A gdy tęż siedemnastkę trzykrotnie pomnożymy przez siedem, otrzymamy 4913, a po zsumowaniu poszczególnych cyfr tejże liczby znów otrzymamy… 17! Dlaczego trzykrotnie? Bo skoro pojedyncza liczba 17 symbolizuje Szatana – jakby Boga Ojca à rebours, to potrójna – jest bluźnierczą odwrotnością Trójcy Świętej – Ojca, Syna i Ducha Świętego, czyli symbolizuje Trójcę Nieświętą: Smoka (Szatana), Fałszywego Proroka (Przywódcę Duchowego) i Antychrysta (Władcę Świeckiego), a zsumowanie cyfr składowych liczby wyjściowej podniesionych do trzeciej potęgi… prowadzi nas na powrót do punktu wyjścia, do jej korzenia, czyli do Lucyfera – do 17!

W okultyzmie zaś jego, Szatana–Diabła–Lucyfera, symbolem jest planeta Saturn, planeta chaosu, trwającego nieustannie huraganu i zamętu, naznaczona na swej powierzchni niezbyt dawno odkrytym heksagramem, czyli geometryczną figurą sześcioramienną, symbolizującą w formie dwóch przenikających się, czy też wnikających w siebie trójkątów równobocznych (✡) akt seksualny, stanowiący, obok krwawych ofiar, jeden z głównych obrzędów kultów demonicznych. Ale symbolem tej złowrogiej planety jest również czarny sześcian, klatka bez wyjścia, w której my wszyscy, w doczesności, jesteśmy więzieni. Ów sześcian zaś można wpisać w heksagram.

A zatem symbolem liczbowym dla tej złowrogiej planety jest nie tylko jej niejako „podstawowa” 6, ale i 8, którą można uzyskać, sumując cyfry składające się na 17, czyli 1+7 = 8. A owa symbolizująca Saturna ósemka jest w numerologii, w okultyzmie liczbą uważaną za nieszczęśliwą, chociaż oznacza również coś innego, ale o tym będzie niżej.

W okultyzmie Saturn reprezentuje ograniczanie, spowalnianie, spętanie, cierpienie, śmierć i rozkład, ale także i odrodzenie.

Przemyślawszy to wszystko, można by chyba dzieje ludzkości i świata podzielić na stulecia, ale nie tak jak to się robi, ale w ten sposób, by za koniec/początek kolejnego cyklu/okresu brać zawsze rok z siedemnastką na końcu. A dlaczego nie tak jak się to czyni? Czy uprawnione jest przesunięcie o 17 lat początku kolejnego wieku/okresu/cyklu?

A dlaczegoż by nie? Wszak początek naszego kalendarza jest bardzo umowny i obarczony błędami. Przecież tak naprawdę to nie wiemy, kiedy narodził się Jezus Chrystus, a wedle obliczeń współczesnych uczonych nie w roku 1, a prawdopodobnie pomiędzy 6 a 4 rokiem przed naszą erą. Wypada również zauważyć, że w „konstruowaniu” obowiązującego kalendarza, nie uwzględniono roku zerowego, co jest jeszcze jednym i to nader poważnym błędem.

Zatem czy za rok 1 uznamy rok ustalony przez Dionizjusza Małego6 jako ten właśnie, w którym wedle tradycji narodził się Pan Jezus, czy 2017 ery Abrahama, to i tak będą to daty umowne ze wskazaniem, że ta druga jest bardziej prawdopodobna.

Zatem przyjęcie roku z 17 na końcu jako tego, który rozpoczyna każde nowe stulecie, nie musi być czymś nieakceptowalnym. Tym bardziej że wiele wskazuje na to, iż tak właśnie należałoby uznać.

Dla pewności dobrze byłoby prześledzić jednak i inne sekwencje: 4, 6, 7, 13, 33… Nic z nich jednak nie wynika. I tutaj czytelnik musi albo mi uwierzyć na słowo, albo samodzielnie zbadać tę kwestię.

Przyjrzyjmy się jeszcze również i najprostszej kombinacji, za koniec/początek cyklów w dziejach ludzkości biorąc liczbę 1, rzymskie I. A więc lata: 1, 101, 201, 301… 1201… 1301… &… &… &Co prawda jedynka symbolizuje, jako liczba Boga, pierwszą przyczynę wszystkiego, co zaistniało oraz początek, to nie ma żadnego odniesienia do późniejszych dziejów ludzkości i świata.

Siedemnastka natomiast nie, odwrotnie i całkiem inaczej, choć było między nimi pozorne podobieństwo. Siedemnastka oznacza, że co jakiś czas coś się kończy i coś się zaczyna. A właściwie kończy/zaczyna albo nawet kończy = zaczyna. Pokazuje jakiś ruch, jakąś ewolucję. Pokazuje, że coś, co powstawało we wcześniejszym okresie, ulegało zmianie, transformacji. Jedynka zaś oznacza wyłącznie początek i stabilne istnienie, miłą senność nieomal, rozkoszne trwanie… Jedynka nie ukazuje zatem rzeczywistego obrazu świata, jakim jest obecnie, ale obraz takiego świata, jaki Bóg, stwarzając go, zaplanował – doskonałego, szczęśliwego, poza czasem. 17 pokazuje świat w ruchu i wykoślawiony, 1 świat doskonały i niezmienny w swej doskonałości, ale przecież nasz świat taki nie jest! Zatem nie ma tu żadnego zastosowania i w związku z powyższym nie należy brać jej pod uwagę.

Ale… ale… zsumowanie składowych cyfr siedemnastki 1+7 daje 8, o czym już wcześniej wspomniano. ‘Ósemka’ natomiast symbolizuje rzeczy oraz idee sobie przeciwstawne, bo z jednej strony jest liczbą Saturna–Szatana i jako taka symbolizuje niedoskonałość, niedostatek, skończoność, ale wyłącznie w odniesieniu do doczesności. Natomiast w odniesieniu do życia przyszłego wieku (po powtórnym przybyciu Jezusa na Ziemię i końcu obecnego świata) doskonałość, obfitość i nieskończoność oraz Nowe Niebiosa i Nową Ziemię, jakie Pan Bóg obiecał sprawiedliwym, którzy będą na tej odnowionej Ziemi żyć w szczęściu, radości i błogostanie, odpoczywając po trudach doczesności i realizując swoje najskrytsze pragnienia: Nastanie nowe niebo i nowa ziemia, a poprzednich pamiętać nie będą. Nawet im one nie przyjdą na myśl. Przeciwnie: znajdować w niej będą radość i wesele…7

‘Ósemka’ więc oznacza tutaj koniec doczesności i szczęśliwe życie w wieczności, tam już czas nie będzie nikogo ograniczał, dlatego Kościół Wschodni ów okres po odnowieniu – palingenezie Wszechświata nazywa ósmym dniem tygodnia – dniem wiecznotrwałym, niemającym końca. Wciąż i wciąż trwającym i nigdy się niekończącym… Liczba 8 zatem odnosi się i do skończoności i do wieczności.

1Por.: Claudia Moschetti, Non solo il 17: numeri sfortunati e dove trovarli, [w:] „La Testata Magazine”, źródło: https://www.latestatamagazine.it/2019/08/17/non–solo–il–17–numeri–sfortunati–e–dove–trovarli/, [dostęp: 21 listopada 2019].

2O czasach sprzed Potopu Noego więcej w Aneksie I. Świat pierwszy przedpotopowy.

3Św. Jan z Damaszku, Kanon na dzień Zmartwychwstania Pańskiego, przeł. Łukasz Filc OP, [w:] Liturgia.pl – https://www.liturgia.pl/Kanon–paschalny/ (dostęp 7 stycznia 2018).

4Biskup Cezarei, pisarz i historyk (ur. 260/264 zm. 339/340).

5Patriarcha biblijny, który żył w II tysiącleciu p.n.e.

6Dionizjusz Mały lub Mniejszy, łac. Dionisius Exiguus (470–544) – pisarz chrześcijański.

7Proroctwo Izajasza, rozdział 65, wersy 17 i 18 – wg Septuaginty, BPK.

Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Lipa św. Jacka i błogosławieni Męczennicy. Sandomierz.

Andrzej Sarwa

Sandomierski klasztor dominikanów zakładał, jako drugi w Polsce, po krakowskim, sam św. Jacek Odrowąż… Legenda głosi, że wokół kościoła św. Jakuba, przy którym mnisi owi osiedli, święty posadził lipy… 

22 maja 2024, pod wieczór, runęła przedostatnia już z lip sadzonych ponoć ręką św. Jacka… lipa z przymocowaną do niej kapliczką Matki Bożej…

Zatem – jeśli by ktoś chciał tego rodzaju zdarzenia odczytywać jako znaki… to ten znak byłby bardzo wymowny… Św. Jacek nie tylko sam opuścił Sandomierz, ale… i zabrał ze sobą figurkę Matki Najświętszej… jak niegdyś w Kijowie…

Nie najlepszy to chyba prognostyk dla Sandomierza, jedynego z najważniejszych polskich  miast, jednej z kolebek naszej państwowości, kultury, chrześcijaństwa, które przez burze dziejowe całkowicie straciło swoje znaczenie… Kraków, Wrocław, Poznań, Płock przetrwały, Sandomierz zaś nie… 

A lipa? Przeżyła najazdy Tatarów, Litwinów, Szwedów, Sasów, Napoleona, dwie wojny światowe, niemiecką okupację…

Pewnie można by ją „odbudować” z odrostów korzeniowych, jak dąb Abrahama w Mamre, ale… pewnie prościej będzie kupić sadzonkę…

Ale Sandomierz i kościół św. Jakuba to nie tylko świętojackowe lipy…

Wczoraj, 2 czerwca, była Uroczystość Błogosławionego Sadoka i 48 Braci Męczenników, którzy w mieście tak nasyconym przecudownymi tradycjami dziś prawie już odeszła w zapomnienie…

Może warto przypomnieć o nich?…

============================

SŁOWO O BŁOGOSŁAWIONYM SADOKU-PRZEORZE I CZTERDZIESTU OŚMIU DOMINIKAŃSKIEJ BRACI W SANDOMIERZU PRZEZ TATARÓW OKRUTNIE POMORDOWANYCH

Dzień wstał mroźny i rześki. Poza oknem celi przeora Sadoka, na tle białosiwego nieba, oświetlonego od wschodu szkarłatnozłocistą poświatą, rysowały się konary rozłożystej lipy, oprószonej świeżo spadłym śniegiem.

Do uszu zakonnika dobiegł głos sygnaturki zwołującej mieszkańców świętojakubskiego klasztoru na poranną mszę.

— Ech, inaczej było przed laty! — pomyślał przeor, przywołując w pamięci dni młodości. — Inaczej, gdym jako nieopierzony młodzik udał się był, anno Domini 1221, na kapitułę do Bolonii. Ileż zapału i ileż radości, ileż wdzięczności, gdy Ojciec Dominik posłał mnie i brata Pawła szczepić Zakon Kaznodziejski w ziemi węgierskiej i nieść światłość Panachrystusowej Ewangelii, Prawdy nie znającym Kumanom.

Spojrzał w okno napełniające się coraz większym blaskiem. Dzień się zaczął na dobre i całkiem widno się już zrobiło, mimo iż niebo jęły zasnuwać na nowo ciężkie śniegowe chmury, z których rychło poczęły bezszelestnie osypywać się grube i ciężkie płatki śniegowe, sfruwając przez niczym nie osłonięty otwór i osiadając na posadzce ułożonej z czerwonej cegły, kładzionej na sztorc ściśle jedna obok drugiej.

Przeor podszedł ku oknu i założył je szczelnie sosnową ramą obciągniętą błonami ze świńskich pęcherzy. Wstrząsnął nim dreszcz, bowiem ziąb ciągnący z dworu przejął niemłode już ciało, wnikając — zda się — aż do samych trzewi. Opuściwszy celę, wędrując niespiesznie tonącym w półmroku klasztornym korytarzem, kierował się ku kościołowi, jednocześnie rozmyślając o minionych dniach, miesiącach, latach…

Oto w umyśle pojawiły się obrazy przeszłości.

Znów był złotoustym kaznodzieją, przyciągającym tłumy pogan, znów polewał wodą nisko pochylone głowy nowo nawróconych, wymawiając sakramentalne słowa formuły chrzcielnej.

Wspominał dzień największego swojego triumfu, gdy do owczarni Jezusowej przywiódł, i obmył z grzechów, książąt tamtej ziemi: Bruchusa i Bembrocha z rodzinami i dworem.

Ale oto napłynęło wspomnienie inne, wspomnienie rzezi, jaką Kumanom urządzili Tatarzy… Przed oczyma stawały mu ciała porżniętych dominikanów: Pawła i współbraci, leżące w kałużach parującej na chłodzie krwi, której ciemnopąsowa powierzchnia ścinała się, marszcząc przy tym lekko.

Jego Pan Chrystus ocalił… Jego ocalił… Czemuż? Czyż nie prosił wówczas, o koronę męczeńską także i dla siebie? Czyż nie pragnął ofiarować życia na ołtarzu Pana? Dla Pana i za Pana?

Trzeba było potem opuścić ziemię Kumanów, bo nie miał już komu głosić Królestwa Bożego. Wrócił do ojczyzny, osiadł w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze, wiodąc żywot cichy i skromny, budując Państwo Najwyższego inaczej zgoła niż tam, w odległej krainie, budując je codzienną mrówczą pracą, budując słowem głoszonym z kazalnicy, budując przykładem świątobliwego żywota, ale bez tak ciężkiej walki o dusze, które wcześniej przemocą wydzierać musiał ze szponów Szatana.

Sadok przyzwyczajony był do bojowania przez te długie lata, więc skoro przyszło zamieszkać w Sandomierzu, czuł, że powoli gnuśnieje. Mniej tu było sposobności, iżby wykorzystać całe bogactwo, całą siłę charakteru.

Tak, miał poczucie, iż gnuśnieje i bolał nad owym srodze. Jednocześnie zaś tęskniąc za minionym, choć minione to także był trud i udręczenie, i sen na twardej ziemi, i chłód, i niejednokrotnie pusty brzuch…

Nie buntował się przecież. Wiedział, iż taka jest wola Jezusowa, że skoro go tu przysłał, że sprawił, iż został przeorem, taki a nie inny zamysł miał wobec swego sługi, zatem sługa wolę Bożą musi wypełniać z pokorą…

* * *

Wciąż daleki myślami od sandomierskiej powszedniości nakładał w zakrystii humerał, albę, stułę — oznakę kapłaństwa, ornat i manipularz.

Szczupły, wysoki, o żółtawej niezdrowej cerze, kleryk Medardus ukląkł na stopniach ołtarza, podczas gdy Sadok uniósłszy w górę rozłożone ręce szeptał modlitwy mszalne…

Dzień zimowy, pochmurny dzień, niczym nie różnił się od tylu innych. jakie w cichej, acz wytrwałej, wytężonej pracy w upływał w sandomierskim, świętojakubskim klasztorze.

Śnieg bez ustanku grubymi płatkami bezszelestnie osypywał się z obłoków na ziemię, wszystko wokół szczelnie okrywając niepokalaną białością. Przed wieczorem wypogodziło się i nawet na widnokręgu pojawiło się nieco słonecznego poblasku, który zresztą zaraz umknął przed gęstym mrokiem. Sadok posłyszawszy, iż w grodzie uczynił się jakiś wielki ruch, wszedłszy do klasztornego ogrodu rozlokowanego na łagodnym skłonie Świętojakubskiego Wzgórza, spoglądał na sąsiednie — Zamkowe. Widział tak rycerzy, jak i pachołków, przebiegających spiesznie wąskie grodowe uliczki.

“ — I cóż to się wydarzyło, że gród przypomina mrowisko, które niebaczny przechodzień roztrącił stopą?” — pomyślał zakonnik.

Postał jeszcze chwilę, a potem udał się — jak to miał we zwyczaju — do kościoła, by adorować i cześć oddawać Panu Jezusowi ukrytemu w Eucharystycznym Chlebie. Nikły, żółtawy poblask kaganka ledwie oświetlał tabernakulum i niewielki krąg posadzki tuż u stopni ołtarzowych.

Ukląkł przeor, a skrzyżowawszy ręce na piersiach i nisko pochyliwszy głowę, pełnym żarliwości szeptem wypowiadał słowa modlitw.

Długo musiał tak tkwić nieporuszony, skoro w kolanach i plecach zgiętych w pałąk — mimo iż przecież nawykłych do nabożnych ćwiczeń — poczuł ból i zmęczenie. I oto naraz posłyszał odgłos kroków odbijających się echem od nagich ceglanych ścian korytarza prowadzącego do kościoła ku celom klasztornym.

Podniósł głowę i bacznie wpatrywał się w mrok, skąd po kilku chwilach wysunęła się postać ojca Piotra, furtiana, dzierżącego w wyciągniętej przed siebie i uniesionej dłoni, długą smolną szczypę płonącego łuczywa. Za furtianem szedł jeszcze ktoś, ciężko stawiając stopy. Przeor natężył wzrok. Był to Piotr z Krępy, kasztelan sandomierski. Podźwignął się tedy z kolan leciwy przeor Sadok, a zbliżywszy, się do przybysza, zapytał:

— I cóż to cię sprowadza do mnie, o tak późnej porze, panie kasztelanie?

— Dzisiaj przed wieczorem, świątobliwy ojcze, doszły nas wieści, iż Tatarzy, idą na Sandomierz… A miasto prawie bezbronne. Nie masz zbrojnych, prócz garstki rycerzy, bo reszta przy księciu panu, w Krakowie… — A zatem?… — zapytał przeor Sadok.

— Cóż… Będziemy bronić grodu. Bez walki go nie poddamy… Wezmą go Tatarzy siłą, wola boska, ale nikt nie powie, żeśmy nie próbowali…

— A miasto? — znów zapytał przeor, spoglądając Krępie prosto w oczy. Ten opuścił głowę na piersi i wyszeptał:

— Miasta bronić nie będziemy długo… Bo i kim? Kim, skoro ludzi niedosyt…

Krępa uniósł głowę i patrząc przeorowi prosto w oczy, dodał:

— Wiesz ojcze, co owo oznacza… Klasztoru także bronić nie będziemy…

* * *

Sadok klęczał przed Ukrzyżowanym. Zaczerwienionymi z bezsenności oczyma wpatrywał się w Twarz Cierpiącego. Złocisto—szkarłatne refleksy płonącego łuczywa igrały po surowych murach, po owej Twarzy, sprawiając pozór życia w wyrzezanym z ciemnego drewna Zbawicielu.

Poza oknem był mrok. I w kątach celi też czaił się mrok. A wpośród mroku słychać było oddech Kusiciela:

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Oddech układał się w słowa.

— Uchodź, uchodź czym prędzej… Czy warto tak głupio skończyć? Oddech potężniał, niczym fala wiosennej powodzi uderzająca o ściany domostw wzniesionych na wiślanym brzegu.

— I jakiż sens dać gardło? Jaki sens? Ileż jeszcze — żywy — mógłbyś zdziałać w świecie? Umrzeć nietrudno… Głupio umrzeć łatwo… Umrzeć z sensem, to sztuka nie lada!…

A Chrystus Pan na Krzyżu w nieustającej męce Golgoty zakrył oczy powiekami. Twarz zastygła w boleści konania… Chciał Sadok odczytać radę z owej Twarzy, przecież daleka mu była teraz… Jakże daleka… Jak jeszcze nigdy w życiu…

— Nie zostawiaj mnie, Panie, w rozterce! — Sadok uniósł ręce w błagalnym geście — Nic zostawiaj samemu sobie! czemuż wydajesz mnie na pokuszenie? Czemuż nie chronisz, czemu nie osłaniasz?

Ale Jezus uparcie milczał. Tylko twarz wykrzywiła się w skurczu niesłychanej boleści. Jego udręka i pohańbienie sięgały krawędzi piekieł — na odkupienie wszystkich bez wyjątku przewin. Na obmycie wszelkiego brudu, na starcie każdego występku…

— Zbierz braci. Skoro świt nadejdzie… zbierz braci. Uchodźcie póki jeszcze można. Komuż pomoże to, iż dacie głowy? Komu?

Jezus na Krzyżu już nie cierpiał. Twarz wygładziła się. Wpółotwarte usta zastygły w bezruchu. Skonał.

* * *

Przeor odwrócił się od ołtarza. Jeszcze tylko jedno zdanie miał wyrzec: “— Ite missa est” — “Idźcie, msza skończona”, a bracia poczną wychodzić z kościoła.

Zawahał się. Poruszył wargami raz i drugi, ale nie wydobył z nich głosu. Aż wreszcie się przemógł, by rzec:

— Wiecie bracia, że za dzień — dwa przybędą Tatarzy. Wiecie, że nie ma rycerstwa w Sandomierzu… Ot, garstka… Tyle tylko, by obsadzić grodowe wały… Miasta nikt nie będzie bronił… A jak miasta, to i klasztoru… Któż z was chce, może odejść… Poszukać bezpiecznego schowu… Nie mam prawa przymuszać nikogo, iżby pozostał… Nie wolno mi cudzym szafować żywotem…

Bracia stojąc w dwuszeregu w pośrodku świątyni milczeli, nisko pochylając głowy. Ale oto ciszę przerwał głośny szept jednego z kleryków:

— A ty, ojcze?… A ty co uczynisz?…

— Ja?…

— Sadok zawahał się przez moment, Jeszcze skądś — nie wiedzieć skąd — wnikając wprost do mózgu doszedł go głos Kusiciela:

“— Uchodź!”

— Ja?… — powtórzył — Zostaję… Zostaję, bom nie po to stawał się Panachrstusowym żołnierzem, by stchórzyć, gdy nadejdzie czas próby… Bo nie godzi się pasterzowi owiec, porzucać je, lecz do końca trwać przy nich, nawet gdy wie, iż nie będzie mógł ich ochronić przed stadem wilków… Bo nie godzi się umykać tym, którzy są tu postawieni na straży chrześcijaństwa!… Przecież… Przecież wiedziałem… Zawsze to wiedziałem, iż kiedyś przecie nadejdzie taki dzień, w którym Pan zażąda mojego życia…

I nikt już nie wyrzekł ni jednego słowa. Mnisi jęli się rozchodzić, każdy do, swoich zajęć.

* * *

Następny dzień wstał pogodny i rześki. Słońce powoli wspinało się po nieboskłonie, niezbyt ostry mróz delikatnie szczypał w policzki i płatki uszu świątobliwego przeora Sadoka, który, skoro świt udał się do ogrodu i błądząc jego alejkami, zapatrzony w cud rodzącego się dnia, odmawiał pacierze, w oczekiwaniu na głos sygnaturki, która — jak zwykle — miała oto za czas jakiś wezwać na wspólne modły wszystkich braci do kościoła.

Śnieg chrzęścił pod stopami zakonnika, a gawrony, które licznym stadem obsiadły jabłoniowe i morelowe drzewa rosnące po obydwu stronach alejki, spoglądały nań ciekawie, przekrzywiając głowy, nie podrywając się do lotu, nawet gdy mnich zbliżał się do nich. Widać czuły, czarniawe ptaszyska, iż nic im nie zagraża ze strony owego człowieka.

Naraz — wrzask przeciągły i dziki wydobywający się z tysiąca piersi, uderzył w niebo. Gawrony wylęknione wzbiły się do góry i jęły krążyć ponad miastem, kracząc doniośle i przeciągle.

Oto Tatarzy — przeprawiwszy się nocą po lodzie przez zamarzniętą Wisłę — podeszli już pod same obwałowania i teraz wrzaskiem próbowali przestraszyć obrońców. A zaraz potem przypuścili atak. Najpierw jeden, potem drugi, dziesiąty… Każdy z nich odbijał się od wałów, niczym fala morska od stromizny wyniosłego brzegu. Oto bowiem, tak rycerstwo, jak też i sami łyczkowie dzielnie bronili miasta przed pogańską szarańczą.

Gdy zmrok spłynął na ziemię. walka ustała, aby zarówno wojownicy tatarscy, jak i obrońcy Sandomierza mogli odpocząć, opatrzyć rany, pogrzebać zabitych. Noc przyniosła też sny — jednym miłe i kojące, innym przerażające koszmary…

Pogoda, jak na zamówienie najeźdźców, utrzymywała się od chwili rozpoczęcia oblężenia wspaniała. Słońce nisko wiszące ponad widnokręgiem, przegnało precz śniegowe chmury. Leciutki mrozik utwardził ścieżki.

2 lutego 1260 roku, gdy Mongołowie, skoro świt, przypuścili następny atak, wiadomym było, iż miasto dłużej nie będzie mogło się opierać. Dominikanie, nie mniej uznojeni od walczących, którym przez wszystkie te dnie i noce opatrywali rany, przyrządzali gorące posiłki, dysponowali na śmierć i kopali mogiły, prawie przestali myśleć, co się stanie, skoro poganie sforsują wały i wedrą się do środka. Ot, po prostu, nazbyt wiele ciężkiej prać nie pozostawiało czasu na rozpamiętywanie tego, co miało już rychło nadejść.

Tymczasem — tak jak każdego ranka — rozdzwoniła się sygnaturka, wzywająca mnichów na poranną mszę. Jęli tedy zewsząd — z klasztoru i z wałów — schodzić się do kościoła, a skoro już każdy zajął swoje miejsce, wyszedł z zakrystii, przyodziany w szaty liturgiczne, w asyście dwu diakonów — Stefana i Mojżesza — leciwy przeor Sadok.

Nim zbliżył się do ołtarzowych stopni, podszedł wpierw ku ciężkiemu pulpitowi, wyrobionemu z jednego kloca dębu, a wyrzezanemu zmyślnie w kształt ludzkiej postaci. Na pulpicie spoczywała księga Martyrologium. Otwarł ją i odszukawszy odpowiednią stronicę, pochylił się, aby — jak zwyczaj kazał — odczytać, któregoż to z męczenników Pańskich czci Kościół Święty tego właśnie dnia. Spojrzał na kartkę i osłupiał: oto na pergaminie jarzyły się pozłocistym blaskiem kunsztowne — nieziemską ręką wymalowane — litery układające się w zdanie.

Bezskutecznie próbował wydobyć głos z zaciśniętego bolesnym skurczem gardła. Bezgłośnie tedy poruszał ustami. Zaniepokojeni mnisi spoglądali to na niego, to na siebie nawzajem, nie rozumiejąc, cóż wydarzyć się mogło.

Wreszcie przeor skinął na diakona Stefana, a gdy młodzieniec się zbliżył, odsunąwszy się od pulpitu, wychrypiał:

— Ty czytaj…

Spojrzał Stefan w rozwartą księgę i zdumienie pomieszane z lękiem odmalowało się na jego twarzy. Mimo jednak, iż drżeć począł na całym ciele, a pot perlisty zrosił mu czoło, zebrał się w sobie i głosem niepewnym, lecz wystarczająco donośnym, aby wszyscy posłyszeć go mogli, przeczytał:

“— Dziś błogosławionego Sadoka, przeora, i czterdziestu ośmiu dominikańskich braci, w Sandomierzu przez Tatarów okrutnie pomordowanych.”

Gdy Stefan skończył czytać zgroza ogarnęła mnichów. Spoglądali na siebie przerażonymi oczyma. Oto bowiem żaden z nich ani przypuszczał, iż w tym kościele, od tego pulpitu paść mogą słowa dotyczące jego samego. Takie słowa… A przecież padły…

Sadok, uniósłszy dłonie ku górze, rzekł:

— Ach, bracia, nie lękać, lecz cieszyć się nam trzeba. Bo wielka to łaska korona męczeńska — i nie każdy może na nią zasłużyć. Myśmy przecie zasłużyli. Bowiem żaden z nas nic stchórzył… Żaden nie uciekł z Sandomierza, opuszczając Panachrystusową owczarnię…

I nie powiedziawszy już nic więcej, zbliżył się do stopni ołtarza, by rozpocząć sprawowanie Najświętszej Liturgii.

— In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

— Introibo ad altare dei. — Przystąpię do ołtarza bożego — rzekł.

— Ad Deum qui letificat iuventutem meam — Do Boga, który uweselił młodść moją — odpowiedział nowicjusz, który mu ministrantował.

I odprawiała się ta msza, jak tyle innych przed nią, jakby nic się nic wydarzyło, jakby poza drzwiami nie szalała bitwa, jakby Pan nie dał cudownego znaku… Skoro przeor uniósł patenę z hostią i kielich z winem na ofiarowanie, rumor straszny uczynił się przed świątynią, a Tatarzy jęli rąbać solidne drzwi dębowe, nabijane brązowymi ćwiekami, prowadzące do kościoła Świętego Apostoła Jakuba.

A gdy Sadok wyrzekł słowa przeistoczenia: Hoc est enim Corpus meum — To jest bowiem Ciało moje. — Hic est enim calix Sanguinis mei… — To jest bowiem kielich Krwi mojej… — a białą hostię uniósł wysoko ponad głowę, gdy ministrant zadzwonił na podniesienie, z trzaskiem pękła jedna zawiasa.

Tuż po komunii zaś, pękła druga, a rozwścieczeni, ochlapani krwią pomordowanych mieszczan żołdacy tatarscy wpadli do świątyni.

A stało się to tuż po tym, jak celebrans, odwróciwszy się od ołtarza, wyrzekł: — Ite missa est! — Idźcie, msza skończona.

Dominikanie stali w dwuszeregu w pośrodku świątyni. Przez małe, wąskie okienka wpadały pozłociste smugi światła, pachniało kadzidlanym dymem. Dostojnie było i uroczyście. Toteż Tatarzy miast od razu uderzyć na mnichów, zatrzymali się w pobliżu drzwi, zbici w gromadkę, zaskoczeni ich przedziwnym spokojem.

Pewnie inaczej by było, gdyby dominikanie poczęli uciekać, krzyczeć, żebrać litości. Ale oni stali z twarzami wzniesionymi ku górze, jakby wypatrując nadejścia kogoś ze sfery gwiazd.

I oto naraz subdiakon Mojżesz, asystujący przeorowi Sadokowi, skrzyżowawszy ręce na piersi, zaintonował pieśń za umarłych:

— Salve Regina… Witaj Królowo, Matko Miłosierdzia…

Natychmiast pozostali podjęli pieśń, która z mocą wybuchła z wszystkich piersi, odbijając się pogłosem od belkowanego świątynnego stropu i surowych czewonych, ceglanych ścian.

A wówczas — jakby czar spadł z Tatarów. Oto jeden z wojowników zdjął giętki łuk z pleców, nałożył na cięciwę pierzastą strzałę i wypuścił ją ze świstem w pierś najbliżej stojącego mnicha. Ów pochylił się gwałtownie do przodu, by zaraz paść na kolana, a wreszcie osunąć się na szare, piaskowcowe pyty posadzki. Wokół leżącego jęła się zbierać krew wypływająca z piersi. Parująca na zimnie rozlewała się w coraz większą i większą ciemnopąsową kałużę.

Wyciągnęli wojownicy zakrzywione szable i z okrzykiem bojowym, z wyciem, rzucili się ku śpiewającym. I siekli ich dotąd, aż ostatni upadł, aż śpiew zamilkł, aż nastała cisza…

A jeden z mnichów, który jeszcze podczas sprawowania Świętej Liturgii chyłkiem opuścił szereg i skrył się na chórze, albowiem przeląkł się śmierci, skoro zobaczył współbraci swoich okrutnie pomordowanych, zawstydził się swego tchórzostwa, zszedł z chóru i uklęknąwszy przy zwłokach, jął za zabitych odmawiać pacierze.

Gdy dostrzegli go Tatarzy, przepełnieni wściekłością, rozsiekli go szablami. I nie ocalał nikt spośród sandomierskich dominikanów…

A gdy Tatarzy objuczeni łupami opuścili kościół i klasztor, oto aniołowie niebiescy przybyli z gałęźmi palmowymi, aby dusze pomordowanych zaprowadzić przed oblicze Pańskie, iżby za wierność mogli odebrać wiekuistą nagrodę w Raju.

A imiona owych Męczenników były te:

Błogosławiony Sadok, przeor. Błogosławiony Paweł, wikary. Błogosławiony Malachiasz, kaznodzieja. Błogosławiony Piotr, furtian. Błogosławiony Jędrzej, jałmużnik. Błogosławiony Jakub, mistrz nuwicjatu. Błogosławiony Abel, syndyk. Błogosławiony Szymon, penitencjarz. Błogosławiony Klemens. Błogosławiony Barnabasz. Błogosławiony Eliasz. Błogosławiony Bartłomiej. Błogosławiony Łukasz. Błogosławiony Mateusz. Błogosławiony Jan. Błogosławiony Barnabasz II. Błogosławiony Filip. Błogosławiony Joachim, diakon. Błogosławiony Józef, diakon. Błogosławiony Stefan, diakon. Błogosławiony Tadeusz, subdiakon. Błogosławiony Mojżesz. subdiakon. Błogosławiony Abraham, subdiakon. Błogosławiony Bazyli, subdiakon. Błogosławiony Dawid, kleryk. Błogosławiony Aaron, kleryk. Błogosławiony Benedykt, kleryk. Błogosławiony Onufry, kleryk, Błogosławiony Dominik, kleryk. Błogosławiony Michał, kleryk. Błogosławiony Maciej, kleryk. Błogosławiony Maurus, kleryk. Błogosławiony Tymoteusz, kleryk. Błogosławiony Gordian, kleryk. Błogosławiony Felicjan, kleryk. Błogosławiony Marek, kleryk. Błogosławiony Jan, kleryk. Błogosławiony Gerwazy, kleryk. Błogosławiony Krzysztof. kleryk. Błogosławiony Donatus, kleryk. Błogosławiony Medardus, kleryk. Błogosławiony Walenty, kleryk. Błogosławiony Dawid, nowicjusz. Błogosławiony Makary, nowicjusz. Błogosławiony Rafał, nowicjusz. Błogosławiony Izajasz, nowicjusz. Błogosławiony Cyryl, laiczek. Błogosławiony Hieronim, laiczek. Błogosławiony Tomasz, organista.

Te oto imiona w swoim dziele MATKA ŚWIĘTYCH POLSKA, w Krakowie roku Pańskiego 1767 tłoczonym, podał O. Floryan Jaroszewicz, kapłan zakonu Ś.O. Franciszka. reformat, z sandomierskiego konwentu Ś. Józefa. Kościół Rzymski Katolicki męczenników owych wyniósł na ołtarze, a ich święto wyznaczył na dzień 2. czerwca.

Andrzej Sarwa

DRZEWO I KUNDELEK

Andrzej Juliusz Sarwa

DRZEWO I KUNDELEK

Panu naszemu, który widział,

że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre…

Był upalny dzień, zapyloną drogą wijąca się gdzieś hen, daleko, w stronę horyzontu, wędrowało dwóch mężczyzn. Niby podążali w tym samym kierunku, niby szli blisko siebie, ale przecież nie byli towarzyszami podróży. Od czasu do czasu tylko jeden z nich łypał na drugiego złym okiem, wędrowali jednak w milczeniu.

Słońce prażyło niemiłosiernie, jakby chciało świat spopielić, cała przyroda dyszała ciężko, ale na tych dwóch nie widać było najmniejszego nawet śladu zmęczenia. Kiedy jednak spotkali spory zagajnik starodrzewu, zboczyli z drogi i weszli w jego mroczną głąb, aby postronny obserwator mógł uznać, że nie do końca tak jest i że jednak szukają cienia, a w cieniu wytchnienia i ulgi. Wędrowcy nie zwolnili jednak tempa marszu i nadal stawiali pewne, długie kroki, jakby doskonale wiedzieli, dokąd mają dotrzeć. I wreszcie dotarli. Dotarli do polany zarosłej trawą i ziołami, na której środku rosło samotne drzewo. Było jeszcze dość młode, ale piękne, wysmukłe i z wyglądu krzepkie.

Pierwszy z wędrowców, ten, który przez cały czas trzymał się lewej strony drogi, zbliżył się do niego, ogarnął je pieszczotliwym wzrokiem, pogładził chropawą korę i wyrył na niej znak trójkąta, tak jakby brał je w posiadanie i cechował swoim znamieniem. Może planował później je wyciąć i wykorzystać do czegoś? Pewnie tak było.

Kiedy pierwszy z wędrowców odszedł, a jego sylwetka zagubiła się gdzieś pomiędzy pniami starodrzewu, drugi mężczyzna, ten, który wcześniej trzymał się prawej strony drogi, stojący dotąd z boku, teraz podszedł do pnia, ogarnął go smutnym wzrokiem, objął ramionami, dłonią przesunął po znaku trójkąta, który pod tym dotykiem znikł, a na koniec ukląkł, skłonił głowę i wsparł się czołem o szorstką korę. A wtedy listki na drzewie poczęły drżeć, jakby w przeczuciu zbliżającej się burzy…

W końcu i drugi z wędrowców dźwignął się na nogi i ruszył w tę samą stronę co ów, który pierwszy się oddalił… a po paru chwilach i on jakby rozsnuł się śród kolumnady pni…

Niebo się zmroczyło, gwałtowny podmuch wichru raz i drugi szarpnął konarami samotnika rosnącego na środku polany, strącił z nich dobrą przygarść liści, zakręcił nimi w jakimś szalonym wirze, a potem ustał i ucichł…

* * *

– Spójrz synu, jakie zgrabne drzewo! Zetnijmy je, będą ze dwie belki na powałę domu. Tyle że jedna dłuższa, a druga krótsza, więcej się z tego nie wyciosa.

Słowa te wyrzekł stary brodaty, posiwiały i już lekko przygarbiony od znojnej, ciężkiej roboty, choć w miarę krzepki jeszcze mężczyzna, dźwigający ciesielską siekierę. A skierował je do towarzyszącego mu wysokiego, z wyglądu silnego i nad wyraz proporcjonalnie zbudowanego młodzieńca, który tak na oko mógł mieć jakieś 20–23 lata, który niósł piłę. Taką zwykłą, dwuchwytową, o potocznej nazwie „moja, twoja”.

– Nie – ono jeszcze nie dojrzało, jeszcze nie nadszedł jego czas. Drzewo tylko tak dorodnie wygląda, ale jak się je ociosze, zesłabnie i nie udźwignie tego ciężaru, jaki ma się na nim utrzymać. Niech jeszcze pożyje…

* * *

Gdy drzewo dojrzało, to ścięto je i z grubsza oczyszczono. Konary i drobniejsze gałązki zebrano w stos i spalono, iżby wiatr, rozwiawszy popiół, użyźnił dookolną glebę. A potem smukły pień powieziono do warsztatu cieśli.

Nie był to już ten warsztat, co jeszcze przed kilku laty, stary majster bowiem umarł, a młody w pojedynkę nie mógł brać tylu zleceń, ile ich brali we dwóch. Zresztą młody postanowił rzucić ciesielkę, nie była ona bowiem jego misją, a było nią coś zgoła innego…

Kiedy przywlekli mu ten pień i wyprzęgli suchotniczego, zabiedzonego konika, który go z trudem przyciągnął, młody cieśla najpierw, jakby na przywitanie, lekko dmuchnął szkapinie w chrapy, niezwykle delikatnie i czule pogładził ją po nich, przytulił swój policzek do łba zwierzęcia, poklepał je po szyi i zwrócił się do stojącej nieopodal wyglądającej na jakieś czterdzieści kilka lat kobiety:

– Mamo, bardzo cię proszę, przynieś trochę miodu. Tego, co to już się zestalił i stwardniał. Odłup go nieco, ale nie skąp, daj tak od serca, dobrze?

Sam zaś nadal głaskał konia i szeptał mu coś do ucha. Matka przyniosła spory kęs zbrylonego miodu. Podziękował jej spojrzeniem.

– No, staruszku, skosztujże jakie to pyszne, podetknął koniowi słodką i wonną bryłkę pod sam pysk.

A ów wziął ją delikatnie aksamitnymi wargami i przez jakiś czas międlił językiem, jakby rozkoszując się smakiem, aż w końcu przełknął. 

– Smaczne było, staruszku? Pewnie nigdy czegoś takiego w swoim smutnym życiu nie próbowałeś…

Koń jakby rozumiejąc, zarżał cichuśko.

Zobaczywszy to czarny kot i rudawy pies popędziły teraz na wyprzódki, kot, by otrzeć się o nogi młodego cieśli, a pies, by podstawić mu łeb do pogłaskania, bo każdy chciał dostać swoją porcję czułości.

– No już, już, wystarczy – mówił cieśla, ale nie odmawiał im pieszczot.

A kiedy zwierzaki wreszcie odbiegły, każdy w swoją stronę, zwrócił się do ludzi, którzy dostarczyli mu surowy pień drzewa.

– To już ostatnia robota, jaką biorę. Następną zlecajcie komuś innemu.

– Ale ty jesteś najlepszym cieślą na całą okolicę!

– To już ostatnia robota, jaką biorę – powtórzył dobitnie. – Powiedzcie mi tylko, co mam zrobić z tego pnia?

– Gładko ociosaj w kant, podziel na dwie części – dłuższą i krótszą, wyżłób zakłady na poprzeczne łączenie… tyle…

– Zatem mam zrobić… krzyż?…

– Właśnie…

* * *

Gdy już młody cieśla, którego teraz nazywano nauczycielem, po trzech latach wędrówek i nieustannego opowiadania o miłości, prawdzie i dobru znów dotarł przed kolejną Paschą do świętego miasta Jeruzalem, witany przez tłumy niczym król, chociaż jechał na oklep na oślątku, źrebięciu oślicy, i to na dodatek jeszcze pożyczonym, nie zaś na szlachetnym arabskim rumaku przybranym w złoty czaprak, tak wystraszył tych, którzy mieli władzę, pieniądze i rządy dusz, iż umyślili sobie, aby go zgładzić. Postanowili więc unicestwić raz na zawsze dobro, miłość, prawdę i życie.

A kiedy już go opluli, kiedy wyszydzili, kiedy sponiewierali, skatowali, to nałożyli mu na barki starannie ociosaną belkę. Od razu wyczuł pod palcami własną robotę. Przymknął oczy, lekko się zachwiał pod ciężarem i powoli wyruszył w swą ostatnią drogę…

Tłumy pobożnych, rozsądnych i przyzwoitych zebrane w podwójnym szpalerze wzdłuż trasy wiodącej na Miejsce Czaszki, szydziły z niego i ryczały ze śmiechu… garstka niewiast płakała… a z tych dwunastu mężczyzn, którzy mu byli uczniami, przyjaciółmi, synami nieomal, raptem tylko jeden nie uciekł w popłochu, drugi zaś, ten co go zdradził i sprzedał za garść grosiwa, ten się był już zdążył powiesić w rozpaczy…

I mijał go też konik, ten sam zabiedzony, który ongiś przyciągnął pień, a któremu dał skosztować słodyczy miodu… i chciał konik pomóc, chciał ten pień łbem podeprzeć, chciał ulżyć umęczonemu, zaczął więc rozpychać zwarty szereg gapiów, już był tuż–tuż, tuż–tuż, ale właściciel smagnął go rzemiennym batem raz, drugi, dziesiąty klnąc przy tym głośno i ordynarnie… i upadł konik na kolana… i serce mu pękło…

* * *

Wisiał obnażony między niebem a ziemią. Wisiał na drzewie, które ongiś napotkał w lesie, na drzewie, które sam ociosał, na drzewie hańby, między złoczyńcami. Przybity za ręce i nogi wielkimi gwoździami z kutego żelaza o tępych kwadratowych łbach…

A tuż przy jego stopach stała matka i jedyny uczeń, który się nie uląkł, ani się też swojego mistrza nie powstydził. W ich twarzach dało się wyczytać udrękę, lecz oczy mieli suche. Może już wszystkie łzy wypłakali? Kto to wie?…

Omijając nogi rozlicznych gapiów, próbował podpełznąć do krzyża rudawy kundelek, lecz jakiś pobożny lewita wymierzył mu tak potężnego kopniaka, że pies ze skowytem runął na kamieniste zbocze, kalecząc boki i łamiąc żebro.

A zawieszony na drzewie, uprażony na słońcu, spragniony, napojony octem i żółcią, by mu jeszcze przydać męki, zawołał wielkim głosem:

– Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił?!

Kundelek znów podjął próbę, by podpełznąć do stóp swego pana i znów kolejny kopniak odrzucił go precz…

A zawieszony na drzewie, mimo bólu rozdzierającego mu całe ciało, rozejrzał się wokół. W słońcu srebrzyły się gaje oliwne, gdzieś, hen, za miastem, zieleniały połacie pól porosłych młodziuchną pszenicą, w powietrzu smużył się zapach wiosennych kwiatów… wtedy przymknął oczy, pojedyncza łza stoczyła się po policzku, po raz ostatni wypuścił powietrze z płuc i zwiesił głowę na piersi… bo w końcu ból rozdarł mu serce na strzępy…

Ciało osunęło się bezwładnie, a wtedy żołnierze podeszli… i zobaczyli, że już umarł, więc nie łamali Mu goleni, tylko jeden z żołnierzy włócznią przebił Mu bok i natychmiast wypłynęła krew i woda.

I tak wisiał na tym drzewie hańby, aż słońce się zaćmiło, aż ziemia zadrżała, aż zasłona w świątyni rozdarła się na dwoje… aż cała natura skamieniała zdjęta grozą… aż ptaki zamilkły i nawet wiatr wstrzymał oddech… i tylko jeden, jedyny pies, który wreszcie doczołgał się do stóp Zamordowanego, patrząc w oczy jego matki, zawył długo i przeciągle, ale tylko jeden, jedyny raz…

Tymczasem on wciąż wisiał na krzyżu, na drzewie hańby… A wiatr, który łagodnie owiewał Jego przesycone gorączką ciało, które jeszcze nie zdążyło ostygnąć, wstawiał się za Nim u owego Drzewa, które już drzewem hańby być przestało, błagając drżącym i świszczącym głosem:

Skłoń gałązki, drzewo święte, ulżyj członkom tak rozpiętym.

Odmień teraz oną srogość, którąś miało z przyrodzenia.

Spuść lekuchno i cichuchno Ciało Króla Niebieskiego…

– Zaiste, ten był Synem Bożym – zbielałymi ze strachu wargami wyszeptał rzymski setnik, ów, który włócznią przebił Mu bok. Powtórzył to raz jeszcze, wycierając krew, która trysnęła z boku skazańca na jego chore, zarastające powoli bielmem, oczy. A one w jednej chwili odzyskały całą jasność i całą moc i całą ostrość widzenia, bo ta krew je uleczyła!

– Oj, a jakże mi to udowodnisz? Synem Bożym, zaraz Synem Bożym… – uczony w Piśmie nachalnie schwycił żołnierza za rękę. – No, udowodnij, że był Synem Bożym. To tylko twoja wiara, a ta nie ma nic wspólnego z wiedzą. No… to, co mi na to odpowiesz?…

Rzymianin szarpnął się gwałtownie.

– Odejdź! Zostaw!

– Ale… wiara… wiedza… nie musisz wierzyć… dam ci wiedzę… będziesz wiedział… Nie masz wiedzy, jesteś jak ślepiec… błądzisz po omacku… ja ci dam wiedzę! Będziesz znał dobro i zło.

Lecz żołnierz, który właśnie odzyskał wzrok, już nie słuchał parskającego śliną i gwałtownie gestykulującego natręta. Szybkim, sprężystym krokiem podszedł do matki Ukrzyżowanego i do młodzieńca, który jej towarzyszył.

– Posłuchajcie, zrobiłem, co musiałem. Jestem żołnierzem… Czy możecie mi wybaczyć?…

– Wiem. Jak ci na imię, synu? – zapytała kobieta.

– Longinus… – zawahał się przez chwilę, a potem dodał – matko…

* * *

Przed pieczarą grobową, do której wejście zakryto potężnym okrągłym głazem, płonęło niewielkie ognisko. Skądś z zarośli, dobiegały tajemnicze szepty nocy, jakieś trzaski, ptasie kwilenia, pohukiwanie sów, widać było niewyraźne cienie drgające na żwirowej ścieżce prowadzącej w głąb ogrodu.

Rzymscy żołnierze, pod wodzą setnika Longinusa, trzymali straż. Tak im nakazano. Zimno było, więc każdy chciał się znaleźć jak najbliżej ognia.

Naraz coś poruszyło się w krzakach, dało się słyszeć trzask łamanych suchych gałązek. Jeden z Rzymian gwałtownie powstał i zacisnął dłoń na rękojeści krótkiego miecza zwanego gladius, wpatrując się w ciemność, z której dobiegły te niepokojące odgłosy. Ale zaraz odetchnął z ulgą, widząc, że to tylko pies, ten sam pies, który był na Golgocie, a teraz, choć pobity i pokrwawiony, przywlókł się do grobu swojego Pana.

Żołdacy zaczęli ciskać w niego kamieniami, ale kundelek nie dawał się odpędzić. Odbiegał nieco tylko na bezpieczną odległość, a potem z uporem znów pełzł, przywierając brzuszkiem do ziemi, w stronę kamienia tarasującego wejście do grobu.

– Dajcież mu już spokój – powiedział Longinus. – Popatrzcie, bezrozumne stworzenie, a jakie wierne, jakie oddane. Chodź, no chodź do mnie – wyciągnął rękę w stronę zwierzęcia, chodź tu i zagrzej się, bo i ty zmarzłeś.

Pies nieufnie popatrzył na żołnierzy, ale ostatecznie posłuchał i zbliżył się do ognia. Położył się na brzuchu, wyciągnął przednie łapy i wsparł o nie łeb. Nie spał. Szeroko otwartymi brązowymi oczami wpatrywał się w kamień tarasujący wejście do pieczary. Jakby na coś czekał.

Czas płynął wolno, ale wreszcie niebo na wschodzie zaczęło lekko szarzeć. I naraz… ni stąd, ni zowąd… w mgnieniu oka zrobiło się widno niczym w upalne południe, ale tylko w pobliżu grobowca. Nie wiedzieć skąd pojawili się jacyś młodzi mężczyźni, w jaśniejących szatach, z których przy każdym poruszeniu wydobywały się ogniste refleksy i rozświetlał je blask i lśniły niczym błyski zwiastujące nadchodzącą burzę. Jeden skinął dłonią, a kamień grobowy sam z siebie z hukiem się odtoczył i runął na płask, odsłaniając wnętrze pieczary. Wtedy z jej mrocznego wnętrza wykwitł tak potężny strumień złocistobiałej światłości, jakby to samo słońce na niebie eksplodowało.

Oślepieni i wystraszeni strażnicy, odrzuceni tym blaskiem precz od grobu, upadli na ziemię tracąc przytomność. Tylko Longinus trwał świadomy na tym samym miejscu nieporuszony, pies zaś z radosnym skomleniem rzucił się w stronę wejścia do pieczary. Wtedy jeden z młodzieńców w świetlanych szatach przytrzymał go za kark, a potem wziął na ręce. I już nie było widać psa, który jakby roztopił się w nieziemskim blasku, choć jeszcze przez jakiś czas dało się słyszeć jego szczęśliwe, przepełnione radością skomlenie i poszczekiwanie…

Andrzej Juliusz Sarwa

Duch [widmo] popa z Cmentarza Katedralnego

Duch popa z Cmentarza Katedralnego

środa, 26 września 2018 andrzej-sarwa/legendy-sandomierskie-duch-popa

LEGENDY SANDOMIERSKIE (33) – Duch popa z Cmentarza Katedralnego

Pan S., a było to latem roku 1935 lub 1936, około północy, udawał się dorożką na stację kolejową. Wyjechali z ulicy Listopadowej i jadąc ulicą Mickiewicza w stronę Zawichojskiej ujrzeli coś niezwykłego. Otóż z bramy Cmentarza Katedralnego wyszedł ubrany w sutannę, z krzyżem napierśnym, długimi siwymi włosami i brodą, duchowny prawosławny. Przeszedł przed bryczką, strasząc konie, które na jego widok zareagowały rżeniem, parskaniem i rzucaniem się w uprzęży.

Tymczasem duchowny, nie zważając na to zupełnie, wszedł do parku po drugiej stronie ulicy i spokojnym krokiem udał się w kierunku zabudowań dawnego klasztoru O.O. Reformatów. Podczas zaborów znajdowała się w nim prawosławna parafia pod wezwaniem św. Archanioła Michała, zaś w okresie międzywojennym – dowództwo 2 Pułku Piechoty Legionów, a więc obiekt niedostępny dla cywilów (nie mówiąc już o księżach prawosławnych!).

Cmentarz prawosławny w Sandomierzu

———————

– I cóż w tym niezwykłego? – możecie zapytać. Ano na razie nic. Ale nim przejdę do następnej relacji, kilka słów wyjaśnienia. Otóż z chwilą odzyskania niepodległości przez Polskę parafię prawosławną w Sandomierzu zlikwidowano. Mieszkający tu Rosjanie (poza dwiema czy trzema rodzinami) wyjechali i nie było też duchownego wschodniego wyznania. Skąd się zatem wziął ten ostatni i to w środku nocy, w drugiej połowie lat trzydziestych, na owym cmentarzu? Czyżby jaki przejezdny odwiedzał mogiłę bliskiej osoby, albowiem grzebano tam również prawosławnych? Może.

Nieżyjący już dziś pan S. aż do śmierci z uporem godnym lepszej sprawy, twierdził, iż obydwaj z woźnicą widzieli upiora.

* * *

Doktor R. wiosną 1945 lub 1946 roku został około północy wezwany do chorego. Wypadło mu przejść obok bramy Cmentarza Katedralnego. Śpieszył się, szedł zatem dość szybko i nieomal nie wpadł na wychodzącego z niej akurat prawosławnego księdza. Zatrzymał się, aby go przepuścić i przy okazji przyjrzał mu się dokładnie. Miał go na wyciągnięcie ręki, a pobliska latarnia dawała sporo światła.

Ksiądz był w sutannie (riasie), na piersiach wisiał mu na łańcuchu srebrzysty krzyż i miał siwiutkie jak gołąbek włosy i brodę. Wszelako jego twarz nie była twarzą żywej istoty, lecz trupiosiną, o martwych oczach, twarzą upiora. Przeciął jezdnię i wszedłszy do parku, skierował się w stronę dawnej cerkwi św. Michała.

* * *

I wreszcie ostatnia relacja, pochodząca z lipca lub sierpnia 1976 roku. Młodzieniec P. zasiedział się u swojej dziewczyny dłużej niż zwykle i wyszedł od niej tuż przed pierwszą w nocy. Najbliżej mu było do domu obok Cmentarza Katedralnego. Minął go i przeszedłszy na drugą stronę ulicy Mickiewicza, znalazł się na chodniku biegnącym równolegle do parku, odruchowo odwrócił się i spojrzał w bramę cmentarną. Była pełnia i – jak twierdzi – prawie tak widno jak w dzień. I wtedy zobaczył wychodzącą stamtąd postać.

Przystanąwszy, czekał, aby przyjrzeć się jej, gdy nieco się przybliży. Postać minęła jezdnię i szła dokładnie w stronę chłopaka. Gdy była odeń zaledwie kilka kroków, z przerażeniem spostrzegł, iż to nie zwykły ksiądz, za jakiego ją wziął, lecz dziwnie wyglądający duchowny prawosławny. I tym razem opis zjawy dokładnie pokrywa się z dwoma poprzednimi relacjami. Sutanna, krzyż napierśny, siwe włosy i broda, a także coś, o czym nie mówi pierwsza relacja, ale co występuje w drugiej – trupio-sina twarz i martwe oczy.

——————————-

Cóż, trzy identyczne relacje ze spotkań z tą samą zjawą (na przestrzeni pół wieku) to chyba nie bujna wyobraźnia świadków? Lecz jeśli nie ona, to co?

© Andrzej Juliusz Sarwa 2018

Książkę w wersji papierowej można kupić tutaj:

Księgarnia ARMORYKA

Księgarnia “Na Starówce”

Książkę w wersji elektronicznej (epub, mobi) można kupić tutaj:

Platforma Virtualo

POLTERGEIST

POLTERGEIST

[Jakiś ks. prof. napisał ostatnio: część ludzi zdaje się wierzyć w duchy, w poltergeisty i inne tego typu istoty…” md]

————————————–
Andrzej Juliusz Sarwa
Nigdy nie byłem zbyt łatwowierny, nigdy też nie byłem nadto sceptyczny. Zawsze starałem się podchodzić do świata i zjawisk w nim zachodzących w sposób ostrożny, ale równocześnie byłem otwarty na przyjmowanie do wiadomości i godzenie się z każdym, najbardziej nawet nieprawdopodobnym zdarzeniem, o ile rzecz jasna miałem absolutną pewność, że ono rzeczywiście zaistniało.


Oczywiście wielokrotnie zdarzyło mi się słuchać rozmaitych i licznych relacji o niewytłumaczalnych faktach, jakich świadkami czy uczestnikami byli krewni oraz bliżsi i dalsi znajomi. Owszem, słuchałem owych opowieści zawsze chętnie (bo je lubię, podobnie jak pewnie lubisz je Ty, Czytelniku), ale przecież nigdy wszystkiego, co zasłyszałem, nie przyjmowałem absolutnie bezkrytycznie, starając się – o ile było owo możliwe – sprawdzić prawdomówność i rzetelność opowiadającego.

Jak nietrudno się chyba domyślić, zdarzało się, że pragnąłem, aby i mnie spotkało coś tak dziwnego, niesamowitego, budzącego dreszcz emocji, co spotykało moich rozmówców. Niestety – tak dobrze nie ma i niewytłumaczalnych zdarzeń nie doświadcza się na zawołanie.

Aż tu raptem, zgoła nieoczekiwanie, moje wcześniejsze pragnienie się ziściło. Niestety, nie byłem wówczas przygotowany na przeżycie niesamowitości, wszystko to mnie po prostu zaskoczyło i dlatego chyba pierwszym odruchem było szukanie – co jest zresztą chyba typowe – racjonalnych wyjaśnień.

Ale przejdźmy do rzeczy. Może jednak zacznę od początku. Pamiętam doskonale: było to 8 maja 1982 roku, między godziną 18.30, a 20.00. Nie zajmowałem się wówczas jeszcze pisarstwem, lecz uprawiałem, któryś tam z kolei, przypadkowy, absolutnie mnie niesatysfakcjonujący zawód. Pracowałem wówczas w Spychaczowie, małym podwrocławskim miasteczku.

Tego dnia miałem popołudniowy dyżur, który pełniłem z dwiema jeszcze osobami Grażyną M. i Bronisławem W. Około godziny 18.20 przyszedł mnie odwiedzić mój kolega Stanisław J., który nie był pracownikiem Urzędu Telekomunikacyjnego, a sprowadził go wówczas do mnie interes.

Skoro się zjawił, postanowiliśmy zrobić sobie przerwę na podwieczorek. Gdy zatem zagwizdał czajnik, a herbata poczęła dymić ze szklanek, wszyscy usiedliśmy – gość również – w niewielkim pomieszczeniu, sąsiadującym z biurem napraw telefonicznych z jednej strony i wąskim, ciemnym korytarzykiem, zakończonym ciężkimi metalowymi drzwiami, prowadzącymi na klatkę schodową, a z niej na podwórze na tyłach Urzędu, z drugiej strony.

Jedliśmy ubogie kryzysowe kanapki, popijaliśmy „popularną” lurą udającą herbatę i rozmawialiśmy na jakieś błahe tematy. Gdy zacząłem ze swoim znajomym Stanisławem J. umawiać się na spotkanie u mnie w mieszkaniu, gdzie mieliśmy zabrać się do przepisywania na maszynie tekstu książki, którą przełożył z angielskiego, dało się słyszeć kilkakrotne, bardzo silne – jakby pięścią – uderzenia w żelazne zewnętrzne drzwi, sąsiadującego z naszym pomieszczeniem korytarzyka.

– Pewnie to któraś z telefonistek – zauważyła Grażyna M., nie kwapiąc się, by wstać, podejść do tych drzwi i wpuścić osobę stojącą za nimi.

Zresztą żadnemu z nas nie chciało się ruszać z miejsca. Aż wreszcie, widząc, że nikt tego nie ma zamiaru uczynić, sam wstałem. Podszedłem do ciężkich podwoi, uchyliłem je, ale nie zobaczyłem za nimi nikogo.

– Pewnie były to tylko żarty – zauważył Bronisław W. – Pewnie telefonistka szła do kiosku i przechodząc obok naszych drzwi, postukała w nie.

Ale nim zdążyłem dobrze usiąść przy brudnym, obskubanym biurku, na którym stała moja szklanka z herbatą i nadgryziona kromka chleba, z centrali automatycznej do naszych uszu dobiegł tak potworny hałas, że wszyscy porwaliśmy się z przerażeniem na równe nogi.

Trwał akurat stan wojenny, znajdowaliśmy się na terenie obiektu zmilitaryzowanego, urządzenia telekomunikacyjne były pod szczególną ochroną, a tu wyglądało, iż na naszym dyżurze centrala się rozpada. Już obydwaj z drugim dyżurnym widzieliśmy się w więzieniu.

Łomot (nie potrafiłem znaleźć bardziej odpowiedniego słowa) był tak ogromny, że ani przez chwilę nie mieliśmy wątpliwości, iż to istotnie rozpadają się urządzenia albo – co nam dosłownie zamroziło krew w żyłach – do pomieszczenia centrali dostał się jakiś szaleniec i teraz ją demoluje.

Dźwięki dobiegające naszych uszu jako żywo przypominały ze straszną, potworną siłą zadawane żelaznym łomem uderzenia w metalowe stojaki z wybierakami.

Obydwaj z Bronisławem W. co rychlej przebiegliśmy te kilka kroków do pomieszczenia centrali, ale nim zbliżyliśmy się do stojaków, łoskot jak nieoczekiwanie się zaczął, równie nieoczekiwanie ustał.

Spoglądaliśmy na siebie zupełnie zdezorientowani, a potem poczęliśmy dokładnie i szczegółowo oglądać urządzenia. Pracowały spokojnie jak zawsze. Słychać było terkotanie wybieraków, startujących, gdy abonenci w swoich mieszkaniach podnosili słuchawki i wykręcali numery.

A zatem? Co to było? Tego, co słyszeliśmy przez jedną czy dwie minuty, nie umieliśmy sobie wytłumaczyć w żaden racjonalny sposób. Wszystko się okazało w absolutnym porządku. Więc? Zaczęliśmy powątpiewać w swoje zdrowe zmysły.
Powoli szliśmy przez pomieszczenie centrali, w kierunku pokoiczku, gdzie usiłowaliśmy się posilić podwieczorkiem, a co się nam nie udawało. I wtedy znów się zaczęło! Tym razem wyglądało na to, że jakiś wariat kopie ciężkimi buciorami w drewniane drzwi korytarza prowadzącego w głąb budynku Urzędu Telekomunikacyjnego, jednocześnie na zmianę silnie potrząsając żaluzjową kratą oddzielającą nasze pomieszczenie od reszty budynku.

– Ki licho? – zawołał Stanisław J., który zawsze i wszędzie zachowywał kamienny spokój i zdrowy sceptycyzm. Podbiegliśmy czym prędzej do owych drzwi wszyscy trzej, a za nami Grażyna M., która pierwsza zaczęła się bać.

Na cienkie deski stanowiące lichą przegrodę między pomieszczeniem biura napraw telefonicznych a korytarzem wiodącym w głąb budynku, cały czas spadały silne ciosy. Jeszcze moment, a deski rozsypią się w drzazgi. Bronisław W. delikatnie ujął za klamkę, jednocześnie przekręcając klucz tkwiący w zamku i z całej siły pchnął drzwi, otwierając je na całą szerokość.

Zdumieni wytrzeszczyliśmy oczy: za nimi nie było nikogo. Tylko żaluzjowa krata, potrząsana przed chwilą jakąś nieznaną ręką, jeszcze się chwiała!

I dopiero wówczas poczuliśmy ogarniającą nas grozę. Tak, grozę. To chyba będzie najodpowiedniejsze słowo. Uświadomiliśmy sobie bowiem, że jest rzeczą absolutnie niemożliwą, aby te silne uderzenia mogły pochodzić od istoty z krwi i kości. Żaden śmiertelnik nie byłby w stanie umknąć i schować się w ciągu – dosłownie – ułamka sekundy, bo tyle właśnie trwało otwieranie drzwi. Zresztą, po ich otwarciu, co już wcześniej zaznaczyłem, jeszcze się chwiała żelazna żaluzjowa krata, znajdująca się tuż za nimi.

Zdezorientowani i przestraszeni zamknęliśmy drzwi i stojąc za nimi, spoglądaliśmy jeden na drugiego, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. Lecz nie dano nam czasu na zastanowienie. Oto bowiem na nowo rozpoczął się potworny, przerażający łomot. Drzwi drżały pod ciosami, ze szpar obok futryny posypały się grudki odbitego tynku. A jednocześnie słychać też było charakterystyczny klekoczący łoskot żaluzjowej kraty.
Bronisław W. znów nagle i gwałtownie nacisnął klamkę i znów na korytarzu nie zobaczyliśmy nikogo, choć krata tak jak i poprzednio, jeszcze delikatnie się chwiała.
Wybiegliśmy z pomieszczenia, ale zanim zbliżyliśmy się do najbliższego sąsiadującego z biurem napraw telefonicznych pokoju, oto rozpętało się prawdziwe piekło. Z pokoiku zwanego monterką, w którym znajdowały się ustawione pod ścianami metalowe szafki ubraniowe telemonterów, dobiegł naszych uszu tak przerażający łomot, że poprzednie hałasy zdały się przy nim delikatne i ciche. Oto „coś” (bo już mieliśmy stuprocentową pewność, iż nie może to być żadna cielesna istota), ni mniej, ni więcej, tylko – na co niezbicie wskazywały odgłosy – jęło ciskać ciężkimi metalowymi szafkami o podłogę.
Lecz nim dopadłem drzwi monterki, potężny huk dobiegł naszych uszu z pomieszczeń piwnicznych, ku którym – rad nierad – musiał skierować się mój współdyżurny.
Na monterce panował – jak chyba już łatwo się domyślić – idealny porządek. Szafki stały równo, zupełnie nietknięte tak jak zwykle pod ścianami. Podobnie niczego nie znaleziono w piwnicy.
Zrezygnowani postanowiliśmy dać spokój całej sprawie, bo i co tu można było zdziałać, kiedy tylko słyszeliśmy łoskot i nic poza tym?
I wówczas – niejako na pożegnanie – raz jeszcze rozpętało się piekło: niesamowite huki dobiegały naszych uszu z wielu miejsc jednocześnie – słychać było dobijanie się do drewnianych drzwi na korytarz, i do żelaznych, prowadzących na klatkę schodową, potrząsanie żaluzjową kratą, uderzenia w stojaki z wybierakami, przewracanie metalowych szafek, wreszcie rumor w piwnicy.
Około godziny 20-tej zapanowała wreszcie cisza. Owo „coś” nie dawało nam spokoju przez półtorej godziny! Był to – powtarzam – majowy wieczór, widno i w pomieszczeniu znajdowało się nas czworo. A zatem? Zatem omamy czy przywidzenia należy absolutnie wykluczyć.
Podobne zdarzenie – a pracowałem w tej instytucji jeszcze przez kilka lat – nigdy więcej się już nie wydarzyło. Tylko starzy pracownicy opowiadali, że zanim jeszcze ja przyszedłem pracować do tego urzędu, jakieś dziwne trzaski słyszała jedna z telefonistek mająca nocny dyżur. Poza tym zaobserwowała, iż okazała palma rosnąca w ciężkiej donicy, przesuwa się po podłodze w jej kierunku…
Andrzej Juliusz Sarwa

====================

Tło:

Zastanawialiśmy się, czemu ten Poltergeist, a może poltergeisty, robiło taki akustyczny raban. Jedynie akustyczny, bo potem stwierdziliśmy, że stojaki z wybierakami są nieuszkodzone. A rumor był taki, że jeden z kolegów, ateista narobił w gacie ze strachu. Następnego dnia przyszedł na dyżur z krzyżem, który mu dała żona.

Dodam więc, może niedyskretnie, tło:

Budynek tej centrali telefonicznej zbudowano za komuny na średniowiecznym cmentarzu. Z drugiej strony, jak to bywało w podobnych przedsiębiorstwach, bywało tam pijaństwo, rozpusta, na przykład dyrektor na sprzątaczce wołał: dajcie mi jeszcze wódki.

Może więc złe duchy ciągnęły tam jak swój do swego?

======================

mail:

Może profanacja cmentarza spowodowała otwarcie jakichś furt piekielnych – i wypuszczenie na krótko tego poltergiesta? 

Biskup ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie nocą palenia konfesjonałów…

Biskup ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie dniem palenia konfesjonałów.

Sceny usunięte z jednej z powieści Andrzeja Sarwy, napisane na podstawie snu, jaki miał ich autor.

Andrzej Sarwa

Był to radosny czas w dziejach Kościoła sandomierskiego. Oto bowiem wreszcie kolejny pasterz diecezji uznał, iż trzeba szybciej kroczyć z postępem i nie dać się wyprzedzać innym hierarchom.

Ogłosił zatem, że noc z 21 na 22 czerwca będzie nocą palenia konfesjonałów. Miało to oznaczać symboliczne uwolnienie wiernych z opresji tego starego groźnego, ponurego Kościoła i jednocześnie stanowić nawiązanie do radosnych starosłowiańskich tradycji i rytuałów, w których nowy, przyjazny wiernym Kościół nie dostrzegał już niczego groźnego, co by mogło zagrażać zbawieniu dusz. Wszak piekło jest puste, czy może nawet w ogóle go nie ma, a każdy i tak osiągnie wieczne zbawienie, bez względu na to, jaką drogą podąża. Bez względu na to w kogo lub w co wierzy, komu lub czemu cześć oddaje, albo nawet i w nic nie wierzy i nikogo nie czci – byleby kochał, kochał, kochał…

Biskup podszedł do mikrofonu i wypowiedział tylko dwa zdania, z których pierwsze było dosłownym wersetem z Koranu otwierającym każdy z jego rozdziałów-sur:

– W imię Boga litościwego i miłosiernego! Dość ucisku, dość niewoli – radujmy się!

Na te słowa krzyk wielki, zgiełk, piski, gwizdy i zamęt wielki powstał w katedrze. Tłum rzucił się, z czym kto tam miał i rozbijał stare, barokowe konfesjonały, a potem ich kawały, deski, a nawet drzazgi wynosił do ogrodu znajdującego się na południowym stoku Wzgórza Katedralnego i rozniecał z nich ogniska.

W ciemnościach nocy wysoko strzelały krwawe płomienie, wokół których tańczyły gromady ludzi. A niektórzy tańczyli nawet nago… Co młodsi skakali przez ogień, inni upijali się lub oszałamiali narkotykami, leżąc na wilgotnej od rosy trawie, a jeszcze inni łączyli się w pary, i prowadząc się za ręce, kierowali się w nieodległy mrok…

* * *

Ksiądz Władysław wszedł do sandomierskiej katedry głównymi drzwiami, by zobaczyć, jak świątynia wygląda po gruntownym remoncie, zapowiadanym przez dobre dwadzieścia lat i z przerażeniem dostrzegł, że wystrój wnętrza został zupełnie zmieniony – przemalowano cudowne bizantyjskie freski, na ich miejscu umieszczając ohydne diaboliczne bohomazy. Cała bazylika została zmieniona, wszystkie boczne ołtarze zlikwidowano, ściany naw, sklepienie i filary na nowo otynkowano i pomalowano na biało i chór też był biały. Po organach nie ostał się nawet ślad. Natomiast na chórze umieszczono wielki zegar elektryczny. Nowoczesny, okrągły, z białą tarczą i czarnymi wskazówkami. Co on miał symbolizować? Że czas się zbliża?… Czas czegoś niezmiernie ważnego? Przełomowego? Ostatecznego?…

Ogarnęła go bezsilna wściekłość. Oto bezpowrotnie zniszczono tę wspaniałą świątynię, której nasi najwięksi monarchowie nie szczędzili swych względów i darów…

Kapłan postanowił więcej tu nie przychodzić. Postanowił zaszyć się w swojej kwaterze i unikać ludzi. Tym bardziej że tak naprawdę, to nie było już komu służyć. Została zaledwie garstka trydenciarzy i novusowców, którzy nijak nie mogli się ze sobą zgodzić w kwestii obrządku. W końcu jednak nie mając wyjścia, przyjęli propozycję księdza, że będzie odprawiał trydent po polsku, u siebie w mieszkaniu. Przynajmniej do czasu, aż ktoś na niego nie doniesie. Władysław nie zwracał już uwagi na to, co było, a co nie było dozwolone przez władzę kościelną, bo ta władza przestała dla niego istnieć…

* * *

Księdza Władysława ciągnęło jednakże, mimo wszystko, na Wzgórze Katedralne, gdzie gotycka bryła świątyni przynajmniej z zewnątrz była jeszcze nienaruszona, a stare drzewa – lipy, wiązy i kasztanowce dawały ożywczy cień. Toteż któregoś dnia powędrował w tamtą stronę.

Już z daleka poczuł upajający zapach kwitnących lip. Wszedł na plac przyświątynny. Zbliżył się do pierwszego z drzew nieomal parującego słodkim aromatem i dostrzegł na nim tylko jedną samotną pszczołę… a wtedy poczuł wielki, wszechogarniający go smutek…

„Nie ma już pszczół… niedługo i ludzi nie będzie…” – pomyślał.

Wolnym krokiem ruszył dalej wzdłuż południowej ściany, aż zobaczył, że kaplica Najświętszego Sakramentu została zburzona. Wszedł zatem do katedry wejściem od strony kaplicy, tyle że wprost z dworu. Znalazł się w prezbiterium.

Było mocno zdewastowane. Zerwany dach, zrujnowany strop i częściowo ściana od strony południowej. Ściany – te ocalałe – pozbawione były tynku. Widać było cegłę – białawą. Tak właśnie wygląda cegła, z której odbito tynk. W jakim stanie były nawy z tego miejsca nie widział zbyt dobrze, ale chyba raczej ich nie naruszono.

* * *

Ksiądz Władysław Białecki od jednego z zaprzyjaźnionych księży, jeszcze wierzących w Boga (bo większość raczej już w nic nie wierzyła, poza pieniędzmi i pozycją społeczną), otrzymał informację, że te ich niedobitki mają się zebrać w katedrze w dniu 8 września, w święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, aby modlić się o duchowe uleczenie Kościoła, świata i ludzkości.

Gdy przybył, zauważył, iż w nawie głównej, gdzieś w okolicy filara, przy którym niegdyś znajdował się boczny ołtarz bł. Wincentego Kadłubka, patrona Sandomierza, stoi niewielka grupa kapłanów ubranych w same alby i fioletowe stuły. Zbliżył się do nich i stanął z brzegu.

I oto naraz do katedry wtargnął zachowujący się agresywnie oddział policji i otoczył duchownych. Aresztowano wszystkich i wyprowadzono ze świątyni. Lecz Władysław jakimś cudem wyrwał się funkcjonariuszom, roztrącił ich i uciekł. Miał pewność, że mu się uda (co? – nie wiedział jednak, co ma się udać), że spełni swoją misję (jaką misję? – nic nie wiedział na jej temat). Cieszył się tylko, że czmychnął, że chyba nie wszystko jeszcze stracone…

Do mieszkania już jednak nie wrócił… Zamelinował się na peryferiach miasta w piwnicy domu jednego z wiernych, dla których niegdyś odprawiał msze

Oblężenie. O Halinie córce Piotra z Krępy. Część VII- ostatnia. Franciszku, jeśliś papieżem, poczytaj !!!

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VII- ostatnia

Oblężenie

Lato 1287 roku gorące było i suche, toteż zboża dojrzewać poczęły wcześniej niż zazwyczaj. Srebrzyły się łany żyta, falując w łagodnych podmuchach wietrzyku, czerwieniały kłosy białoziarnistej, rodzajnej pszenicy sandomierki. Morele w klasztornym sadzie Świętojakubskim wybarwiły się na piękny pomarańczowy kolor i okryły pąsowym rumieńcem, i tylko winne grona, ciężkie a grube, zwisały z łóz wciąż jeszcze zielone, wciąż jeszcze zachłannie pijące soki ziemi i chłonące ciepło słonecznych promieni. 

Tego dnia w Sandomierzu sennie było i spokojnie. Żar lejący się z nieba przegnał precz ludzi z wąskich uliczek. Jedni skryli się we wnętrzach domostw, a kto mógł, ten wymykał się za miasto, szukając wytchnienia w wilgotnawym chłodzie cienistych parowów. Nawet przekupnie umilkli znużeni, niechając nawoływania i zachwalania swych towarów.

Tylko wpodle Bramy Zawichojskiej gromadka dzieci bawiła się w kurzu. Niedaleko nich, schowany pod ogromnymi liśćmi łopianu drzemał czarny kundel z białą łatą na pysku, od czasu do czasu otwierający to jedno, to znów drugie oko. 

Pszczoły brzęczały pracowicie, uwijając się w gęstwie polnych kwiatów, rosnących wespół z szarozieloną murawą wzdłuż miejskich obwałowań. Smętnie wyglądały kępy pokrzyw, obsypane szarożółtym pyłem.

Strażnicy przy bramie drzemali, drzemał też strażnik na jej wierzchu usadowiony. Nie było się czego bać. Dyć trwała pełnia lata – czas, gdy Tatarzy, Ruś czy Litwini zażywają wywczasu i zwykle nie urządzają wojennych wypraw. 

Spoza wzgórza nazwanego Żmigrodem albo po nowemu – Górą Świętego Michała – które swą krępą sylwetą zasłaniało widok na zawichojski gościniec, dał się słyszeć odgłos licznych kopyt końskich. 

Strażnik na bramie niechętnie otworzył oczy i wychylił się przez wąskie okienko. Spoza pagórka wyłonił się wyciągnięty orszak zbrojnych, zmierzających ku miastu. Strażnik natężył wzrok, a później – uspokojony – wrócił na swój zydel, ponownie oddając się drzemce. 

Poznał był bowiem jadącego na czele oddziału Kresława, Halinę, wdowę po wojewodzie Pilawie i jej przyjaciółkę Bożenę. Na ich widok uśmiechnął się pogardliwie sam do siebie i pomyślał: 

„Ileż to było gadania o bohaterskich czynach, o bitwach, o Tatarach. Toż się nawojowali. Ledwie parę dni przeszło, jak wyjechali z Sandomierza, a oto już wracają. Nie wiadomo, czy chociaż z dzień zabawili w pobliżu granicy. At, babskie to było gadanie i babskie chwalby! Tak, tak, przechwałki i tyle. Dziwić się tylko trzeba onemu Kresławowi, że zgodził się na niewieściego pachołka… Eee… dziwić i nie dziwić… Jakby się nie zgodził, to by pewnie do tej pory gnił w zamkowym lochu. A tak, to wolność odzyskał, ze służby się wykpił, a na honorze uszczerbku nie doznał… Poszczęściło się Kresławowi, nie ma co, poszczęściło…”

Strażnik począł zapadać w sen i błogo mu było i miły jakiś majak roić mu się już nawet zaczynał, gdy naraz ocucił go głos ostry, wibrujący mocą wielką i trwogą bijącą w powietrze, unosząc się wysoko ponad wały i bramy: 

– Luuudzieee! Luuudzieee!!! 

Strażnik przestraszony porwał się na równe nogi. Wściekły, iż go wyrwano z lubej drzemki, podbiegł znów ku oknu, wystawił przezeń głowę i wrzasnął ile mocy w piersiach, a dechu w płucach:

– A czegóż się drzesz, pacanie jakiś! No czego?!

– Ludzie! Ludzie!!! Nieszczęście! Tatary idą! – odkrzyknął mu jeden ze zbrojnych Haliny.

– No, tego już nazbyt wiele! Nie będziesz sobie bezkarnie takich żartów stroił, abyś czego w złą godzinę nie wypowiedział! 

Strażnik złapał dębowego sękacza, który służył mu trochę do podpierania, a trochę do obrony przed psami i ześlizgnął się zwinnie niczym kot po drabinie z platformy strażniczej na ziemię. 

Wybiegł przed miejską bramę, z dala już grożąc pałą temu, który był krzyczał. 

– Stój. Zatrzymaj się, człowieku. 

Spokojny, ale władczy głos Kresława osadził go na miejscu. 

– Stój, człowieku. To nie żarty. To prawda. Spod granicy jedziemy prosto, siebie ani koni nie szczędząc. 

– Panie Kresławie! Blekotu żeście się wszyscy objedli?! Tatarzy?! W środku lata?! 

– Cała orda kipczacka tu ciągnie. Zagonami na nasz kraj nacierają. Mazowsze już płonie. Lubelskie już płonie. Inni kierują się na Sieradz, a reszta pod wodzą samego chana Teleboga ciągnie na Sandomierz by, gdy nas zgniotą, otworzyć sobie wolną drogę ku Krakowowi! 

– Jezu Panie! A my bez obrony. Ani księcia Leszka nie masz w Sandomierzu, ani wojewody Boksy z rycerstwem. Pociągnęli nie tak dawno do Krakowa wraz z dworem, bo księżnej Gryfinie zachciało się odmiany. 

– To nie masz żadnych zbrojnych ni w mieście, ni w grodzie? – zawołała Halina. 

– Et, garstka ledwo. Garstka, która miasta nie obroni… 

– A któż jest obecny ze starszyzny? Wojewody nie masz, toś już rzekł, a co z kasztelanem Mikołajem?

– Kasztelana też nie masz. Jako i wojewoda, jest przy księciu w Krakowie. 

– Więc któż się tutaj ostał, na Boga! – zawołał Kresław z rozpaczą w głosie. 

– Jeden tylko Witkon, wójt sandomierski, i trocha zbrojnych, którzy podówczas chorzeli, gdy reszta rycerstwa wyruszała z miasta. Prócz onych, garstka nas, straży miejskiej, no i łyczkowie, z których niewiele może być pożytku, bo chociaż serca w nich lwie i strachu nie znające, to przecież ręce mają niewprawne do mieczów. 

– Tak… Doliczyć jeszcze i nas pięćdziesięcioro… Cóż… chyba przyjdzie dać głowy… Ze dwie setki zbrojnych tylko, a wali na nas cała armia, sam kwiat tatarskiego wojska. I chan… I chan. A oni przy chanie zawsze lepiej się biją… – głośno myślał Kresław, nie tając swego niepokoju. 

– Cóż tedy czynić wypada? – ozwała się Bożena. – Chyba… chyba najlepiej uczynimy… poddając miasto? 

– Nie wiesz, niewiasto, o czym mówisz! – ofuknęła ją Halina. – Poddać miasto! Toć najprościej zawczasu mieczem się przebić, bo i męka mniejsza, i hańba ominie. Będziemy się bronić – ciągnęła Halina. – Pewnie, że nie strzymamy Tatarom, ale przecie głów parę wrażych spadnie w tej bitwie, a my polegniemy z honorem.

– Niech się dzieje wola Boska – dodał Kresław. – Co ma być, to i będzie. A może tym razem Pan Chrystus ulituje się nad miastem? Może użali się dzieci niewinnych, niewiast bezbronnych, nie dozwoli, by poszły na łup i na pohańbienie? 

– Toż cudu czekasz, panie Kresławie. A przecie Pan Bóg na zawołanie cudów nie czyni. Ale kto wie, kto wie… Przez krew pobitych w przeszłe lata, przez krew Sadoka i dominikańskiej braci… Módlmy się, ale też i gotujmy do obrony! – rzekła Halina. – Brońmy się, bo jako powiedziałam, nawet jeśli paść przyjdzie, to padniemy, lecz z honorem. Teraz zasię do roboty. Ogień niecić, wodę gotować w kotłach, kamienie w kłody pod wały toczyć. Do roboty! Do roboty, bo czasu niewiele i tylko patrzeć, gdy pierwszy zagon stanie pod wałami.

* * *

Skoro tylko po całym mieście wieść o nieszczęściu się rozeszła, lament się podniósł wielki. Głosy trwogi, płacz i zawodzenie głuche, żałobne dudnienie dzwonów po kościelnych wieżach były zwiastunami tego, co wkrótce spaść miało na tych ludzi dobrych, cichych i pracowitych i na to miasto, jedno z najpierwszych i najpiękniejszych w całym kraju.

Ale szybko szlochy ustały i narzekania, bo mądry Witkon, wójt sandomierski, począł rozkazy wydawać i każdemu jakowąś przydzielać pracę. Nikogo nie pominął, nawet niewiast i dzieci, wiedząc, że każdy dzień zwłoki w zdobyciu miasta przez Tatarów, to jeden więcej dzień życia, a może i też nadzieja na to, iż książę z odsieczą nadejdzie. 

Szybko tedy rosły wzdłuż całych obwałowań sterty kamieni, które miały się gradem posypać na głowy oblegającej tłuszczy. Nawet i starcy, nawet i kaleki ze szpitala Świętego Ducha, który przed laty kasztelan krakowski Żegota ufundował, chętnie garnęli się do pomocy. 

Następnego dnia rankiem, skoro tylko dzwon na kościele Panny Maryi dzwonić przestał, wzywając wiernych na poranną Mszę, świątynia cała wypełniła się mieszczanami, którzy przyszli szukać pociechy i o ratunek błagać Przedwiecznego. 

Łacińskie słowa modlitw rozlegały się od ołtarza, kędy sam kustosz Sifryd sprawował Najświętszą Liturgię. Chociaż nie była to ni niedziela, ni święto żadne, po skończeniu obrzędów wyszedł z prezbiterium, stanął na ambonie i tak przemówił: 

– Bracia moi i siostry! Pana Chrystusową krwią odkupione dzieci! Oto znów czas próby się zbliża, oto znów śmierć na rączym koniu cwałuje ku nam. I może to być, iż nie jeden z nas nie ujrzy już dzisiejszego zachodu słońca, albo-li też nie uraduje oczu jutrzejszym porankiem. Wszelako powiadam wam, dzieci, że lękać się nie ma czego. Wcześniej czy później i tak każdy z nas ten padół łez i bojowania ustawicznego opuścić musi, a jeśli go opuści teraz, w obronie ojczyzny krew przelawszy, może być pewien nagrody rajskiej i wiekuistej szczęśliwości. Oto patrzcie – tu podniósł obie ręce ku górze, a oczy zebranych podążyły ich śladem. – Oto patrzcie! Niebo otwarte nad nami: Światłość Wiekuista, przy której słońce palące lichym jest tylko płomykiem kaganka, czeka na nas. Rozkosz, której ludzkim językiem opisać nie sposób, rozkosz nas tam oczekuje. Chłodne, cieniste ścieżki rajskich ogrodów i drzewa kłoniące gałęzie, obsypane soczystym owocem wszelkiego z możliwych rodzajów. Ścieżki rajskich ogrodów wysypane żwirem z chalcedonów, agatów, turkusów. Ze szmaragdów i rubinów, ametystów i granatów, z grudek złota i srebra, ścielić się będą miękko pod nasze stopy, a wietrzyk łagodny owieje nas, niosąc w sobie cudowny zapach lilii i hiacyntów, kwiecia pomarańczy i fiołków, róż i ambry, kadzidła i najprzedniejszych wonności Wschodu. Pośród ogrodów owych strumyczki szemrzą, wijąc się meandrami, między kępami trawy pachnącej i kolorowego kwiecia. Niosąc łagodnym nurtem – jedne miody najprzedniejsze, inne – mleko wyborne, inne jeszcze – wina woniejące, a inne – wodę o smaku, któremu żaden smak nie dorówna, wodę perlącą się kroplami o wszystkich barwach tęczy. 

Aniołowie Pańscy dźwigają kosze poziomek o słodkim zapachu, dzbany musującego piwa, chleby ciepłe jeszcze, mięsiwa najprzedniejsze. Wszystko to dla nas. Wszystko dla nas! A ponad tymi ogrodami szczęścia, miasta ze światła wznoszą swoje mury, a Pan królem jest i lampą, szczęściem i rozkoszą świętych i ich odetchnieniem. I smutku tam nie masz ni choroby, ni bólu, ni łez, ni śmierci tam nie masz! Czemuż zatem się lękać? Niech lichy zewłok ciała odda duszę jej Stwórcy. Niech raj otworzy nam swoje podwoje. Trochę bólu nas czeka jeno i przejście budzące niepokój. Przejście przez ów próg światów, wędrówka przez tunel ciemny… Trochę bólu. Ale jakaż tam czeka nagroda! Bo święci są ci, którzy życie oddają za ojczyznę! Nie oszczędzajmyż się tedy. Podążajmy na wały, niechaj każdy, kto zdolen jest unieść kamień, podźwignie go. Kto umie robić mieczem, niech zawrze prawicę na jego rękojeści. A kto potrafi szyć z łuku, niechże napnie jego cięciwę! 

Wszelki mąż, wszelki wyrostek i wszelki starzec! Mało jest rąk ku obronie, lecz poddać się nie wolno! Jeśli kto wprzódy upadł był na duchu, niech wspomni, iż nie nicość go czeka, chociaż ciało w popiół się rozsypie, lecz raj i Pan, który w nim króluje! A teraz klęknijcie! Przez moje ręce spłynie na was błogosławieństwo Trójcy Świętej – Ojca i Syna i Świętego Ducha. Idźcie, Msza skończona. Na wały!

Mężczyźni opuścili świątynię i zbiwszy się w gromadę, stanęli na rozległym placu przed nią, zagrzewając jedni drugich do walki. Witkon z Kresławem wyszedł naprzeciwko tłumu i poczęli wydawać rozkazy. Podzielili wszystkich mieszczan na oddziałki, z których każdym dowodzić miał jeden z owych zbrojnych, którzy ostali się w mieście. 

Utworzono naprędce drużynę łuczników, formując ją z tych, co twierdzili, iż umieją zabawiać się łukiem. Reszta miała bronić wałów przed wdzierającym się na nie nieprzyjacielem, lejąc ukrop i smołę wrzącą, spychając kłody i ciskając kamienie.

Gdy mężczyźni rozeszli się, każdy na wyznaczone sobie stanowisko, kobiety i dzieci podniosły lament.

Rozgniewało to Halinę, wdowę po Pilawie wojewodzie, i zawołała ile mocy w piersi, przekrzykując odgłosy żalu i rozpaczy: 

– Słuchajcie mnie, niewiasty! Słuchajcie!

A gdy stało się cicho, mówiła: 

– Czyż nie wstyd wam łzy przelewać po próżnicy? Po próżnicy mówię, boć przecie w niczym wam one nie pomogą, losu nie odwrócą, a sprawić mogą jedno tylko zgoła – że ciężej wam będzie na sercach. Sandomierzankami jesteście! Wasi ojcowie i ojce waszych ojców, dziady i naddziady wasze, zawsze tego miasta, tego kraju bronili, krew przelewali, życia nie szczędząc. Toć samo czynić muszą i wasi mężowie, wasi synowie i bracia. Muszą, skoro inaczej być nie może. Ale pamiętajcie i o tym, że wasze matki i matki waszych matek także ofiar nie szczędziły. Obrońcom pomagały. A gdy trzeba było, to i miecze chwytały w swe ręce! Pójdźcie w ich ślady! Idźcie do obrony! 

Płacz ustał. Kobiety spoglądały jedna na drugą, aż któraś zapytała:

– Lecz co nam czynić wypada? 

– Niechaj staruchy zbiorą wszystkie dzieci i schronią się z nimi w jakowymś bezpiecznym schowie. Zaś my pozostałe podzielimy się na oddziały. Niech jeden oddział niewieści na jeden męski przypada. Będziecie mężom, ojcom, synom kamienie donosić, gotować wodę i smołę, podtaczać drewniane kłody. A jeśli będą umierać, to i na wałach ich zastąpicie. Ja będę wami dowodzić! 

Jak powiedziała, tak też i uczyniła. Rozdzieliła niewiasty na grupy, z których każda pewnego odcinka wałów miała doglądać, wraz z Bożeną obejmując nad nimi komendę. 

Przygotowania do obrony skończono i tylko pozostawało czekać, aż nieprzyjaciel nadciągnie. I owo czekanie było najstraszniejsze, bo zawierało w sobie niepewność, a niepewność rodzi strach.

* * *

Wójt Witkon wespół z rycerzem Kresławem uwijał się pomiędzy zbrojnymi, dodając im ducha i zagrzewając do mającej odbyć się bitwy. Rychło przyszedł im w sukurs Sifryd, kustosz kościoła Panny Maryi.

Przybył na wały w asyście dwu diakonów w pozłocistych dalmatykach. Sam przyodziany w czerwoną kapę zdobną haftem srebrnym. W ręku dzierżył krzyż ciężki, ze złotego kruszcu ukuty, w którego wnętrzu znajdowała się drzazga z Drzewa Prawdziwego Krzyża uszczerbana. 

Tenże Prawdziwy Krzyż Pański była ongiś święta, równa Apostołom, cesarzowa Helena znalazła na wzgórzu Golgoty w ziemi zagrzebany, a ułomek cudownej relikwii dostał przed wielu laty od cesarza greckiego książę Henryk Sandomierski, gdy na ratunek Grobu Świętego się udawał.

Sifryd wciąż obchodził wały, okrążając całe miasto i błogosławił krucyfiksem zgromadzonych ku obronie mężczyzn i niewiasty, rycerzy i mieszczan. 

Słońce jęło się chylić ku zachodowi, czerwienią, fioletem i złotem krasząc chmury zawisłe ponad horyzontem. Stada wróbli rozsiadły się śród gałęzi wierzb starych o spróchniałych pniach, rosnących nad brzegiem strumyka płynącego u podnóża Wzgórza Miejskiego. Świergot onych ptasich nieszporów mącił ciszę wiszącą ponad Sandomierzem. Stadko gołębi po raz ostatni przed nocą wzbiło się nad rynkiem i okrążyło go, srebrząc się i lśniąc w dogorywających promieniach.

Naraz, zgoła niespodzianie, ktoś załomotał ostro do furty obok Bramy Krakowskiej. Szmer się rozległ zdziwienia, kto zacz i o tej porze mógł przybyć, nie lękając się spotkania z Tatarami. Kto szuka schowu w mieście, kiedy bezpieczniej w puszczy się ukryć.

Strażnik, który się wychylił przez wykusz w bramie, zawołał: 

– To nasz! Jakowyś rycerz! Rysów nie poznaję, bo cały krwią oblany. 

– Otwórzcie, ludzie! Wpuśćcie mnie do środka – zawołał przybyły. 

Nie ociągając się, poczęto usuwać pnie ciężkie, które tarasowały furtę, aby rycerza wpuścić. 

Ale ów rzekł: 

– Niechajcie tego. Lepiej zsuńcie mi drabinę, to prędzej będzie, a wam roboty nie przysporzy. 

Uczyniono tedy, jak zażądał. 

Gdy wspinał się po szczeblach, zebrała się gromadka dowodzących – Witkon, Kresław, Halina i Sifryd – którym co prędzej dano znać o przybyłym.

Obcy rycerz wreszcie przestawił nogę z ostatniego szczebla i stanął na wale. Witkon zbliżył się do niego, przyjrzał bacznie, a potem się cofnął z przestrachem: 

– Chryste Jezu! Toż to pan Dersław z Obręczny!

* * *

Tej nocy długo radzono w grodzie, obmyślając jakby można miasto, jeśli nie ocalić, to przynajmniej jak najdłużej obronić, zatrzymując wroga pod wałami. Dając tym samym czas Krakowowi, aby jak najskuteczniejszą mógł przygotować obronę. 

Na samym początku wysłuchano opowieści rycerza Dersława. 

– A zatem gadajcież, co też się wam przytrafiło, panie Dersławie – zagaił wójt Witkon. 

– Bitwa była wielka, z której-em ja sam tylko z życiem uszedł. Wszelako zacznę może od początku. 

Księżna Gryfina, jako wiecie, ostatnimi czasy nudziła się srodze. Kazała sobie wprzódy namioty po okolicznych wzgórzach rozbijać i w nich przemieszkiwała, aby mieć jakowąś odmianę. Później z panem naszym na łowy jeździła do puszczy za Wisłą, ale i tego było jej mało. Toteż gdy książę Leszek powziął zamiar do Krakowa – swojej senioralnej stolicy – się udać, naparła się z nim jechać, chociaż obiecywał, iż rychło powróci, najpilniejsze tylko sprawy państwowe załatwiwszy. Mało tego. Wymogła na księciu, ażeby zabrał wszystko rycerstwo sandomierskie ze sobą, co by ich osobom przydało splendoru, a dostojeństwa. Zrazu książę się opierał, w końcu jednak przystał na to. Sądząc, iż nic miastu pośrodku lata nie zagrozi. Bo to, jak wiemy, czas, którego na łupieżcze wyprawy nie lubią Tatarzy, Rusini, Litwini czy Jadźwingi. Daleko jużeśmy zawędrowali. Z pół drogi pewnie, gdy książęcia tknęło jakoweś niedobre przeczucie. Wezwał on mnie i pana kasztelana sandomierskiego, komesa Mikołaja – Panie świeć nad jego duszą… 

– To kasztelan nie żyje?! – zawołał Kresław. 

– Ano, nie żyje. Poległ od strzały, a mieczem go dorżnięto. Wszelako o tym będzie później. Tedy wezwał nas książę Leszek i prawi: „Jedźcie z częścią rycerstwa na powrót do Sandomierza. Sen miałem niemiły tej nocy. Majaczyło mi się, iż na Sandomierz chmara jastrzębi spadła, a naprzeciw niej stadko wróbli jeno wyfrunęło. Sen taki niczego dobrego wróżyć nie może. Niespokojny jestem i lżej mi będzie, gdy wrócicie”. Zebraliśmy tedy pięć setek rycerzy i czym prędzej ruszyliśmy w powrotną drogę. Ledwo jednak ujechaliśmy z dziesięć mil, a natknęliśmy się na człeka, który samotnie ku Krakowowi zmierzał. Począł wołać, z daleka nas ujrzawszy, iż nawała tatarska tutaj ciągnie. Nie wiedzieliśmy, co nam czynić wypadało – gdy po wybadaniu onego zwiastuna przekonaliśmy się, iż rzetelną prawdę powiadał. Nie wiedzieliśmy zatem, co czynić. Czy co rychlej pędzić do Sandomierza ku jego obronie, czyli raczej do księcia zawracać i armię jego zasiliwszy, bój poganom w polu wydać. Radziliśmy spory czas. W końcu kasztelan Mikołaj zdecydował, iż do księcia się wrócimy, bo dopędzić go łatwo z racji bliskości, a Sandomierz może już oblegany i naszymi skromnymi siłami ulżyć mu nie zdołamy. Zawróciliśmy tedy, bodąc konie ostrogami, aż im boki krwią spłynęły, a w pyskach zabieliła się piana. Nam od onego pędu tchu brakowało, a serca uciec chciały z piersi. Próżno wszelako pędziliśmy. Nie dogoniliśmy księcia. Skręcił był bowiem z głównego traktu i zaszył się kędyś w leśnych ostępach, krążąc po bocznych dróżkach przez puszczę biegnących. Chciał bowiem przy okazji użyć przyjemności łowów. Komes Mikołaj, kasztelan sandomierski, jakiś niezdecydowany był człowiek, bo gdy nie dognał księcia, miast jechać dalej do Krakowa, postanowił do Sandomierza zawrócić, dowodząc, że choć nas mało, to może Tatarzy się przestraszą, sądząc, iż to pierwszy oddział odsieczy i od miasta – jeśli wpodle niego stoją – odstąpią. Znów pędziliśmy, ile tylko sił koniom stało, a wiatr świszczał nam w uszach. Daleko wszakże tego dnia już nie ujechaliśmy, bo zmitrężyliśmy darmo czas na uganianie się to w tę, to w inną stronę. Wierzchowce były pomęczone srodze, spragnione i głodne, my zresztą także. Toteż gdy pod wieczór wypatrzyliśmy dogodne na obozowisko miejsce, ucieszyliśmy się niezmiernie. Było to błonie rozległe, którego bok jeden zamykała zwarta ściana sosnowego boru, drugi zaś, strome, pionowe obrywy lessowego wzgórza, na których tylko gdzieniegdzie dostrzec można było z całych sił wczepione korzonkami kępy traw, bądź liche jakoweś badyle. Wzdłuż boku trzeciego płynęła Wisła, rozlewając się na tej płaszczyźnie szeroko i leniwie tocząc swoje szare wody. Wszelako brodu tu nie było. Konie popętaliśmy i puścili na gęstą, soczystą murawę, aby podjadły sobie do syta i wypoczęły przed czekającą nas zaraz o świcie dalszą drogą. Spokojnie było. Wieczór był ciepły. Żaby rechotały w nadbrzeżnych rozlewiskach, a ponad jednostajny rechot wybijało się niezbyt częste kumkanie. Od czasu do czasu rzuciła się ryba tak silnie, że plusk wody słychać było aż wpodle ściany wzgórza. Wszyscy rozsiedli się wygodnie. Rozniecono ogromne ognisko i kilkoro pomniejszych, których ciepło promieniowało w okrąg, i poczęliśmy się posilać, każdy tym, co miał ze sobą w worku. Nie rozbijaliśmy namiotów, nie chcąc czasu mitrężyć daremnie. Ułożyliśmy się tylko jak najbliżej ogni i rychło zapadli w mocny sen, który spadł na nas z nagła, bośmy pomordowani byli okrutnie. Zdawało mi się, iż ledwie przed chwilą zamknąłem oczy, gdy obudził mnie, wibrując w uszach, krzyk przeraźliwy, przesycony grozą. Porwałem się na nogi. Dniało już. Słońce wychylało się spoza widnokręgu, rozświetlając niebo na wschodzie. Poranne zorze krasiły horyzont, a w pobliskim lesie ptaki świergotem witały rodzący się dzień. Rozejrzałem się na boki, szukając tego, który krzyczał i wówczas z przerażeniem dostrzegłem, jak jednego z naszych, stojącego wpodle lasu na straży, na naszych oczach, bośmy się już byli wszyscy pobudzili, Tatar zarzyna wielkim nożem niczym wieprza. Chwyciliśmy za broń i pobiegli w ową stronę, aby pomścić śmierć towarzysza, ale Tatarzyn niechał trupa i znikł w leśnych komyszach. W tym samym nieomal czasie, poza naszymi plecami ozwał się z setek piersi wydany jazgot i wrzask pogańskich wojowników. Stanęliśmy wpodle lasu, usiłując naprędce sformować szyk bojowy, wszelako na próżno. Zaskoczeni we śnie, obudzeni z nagła, w większości nieobuci, bez zbroi, nie mogliśmy stawić czoła tym, którzy pół świata podbili i zniewolili. Byliśmy dla nich łatwym łupem. Chmura strzał wypuszczonych z łuków spadła na nas, rażąc śmiertelnie wielu. Ozwały się jęki i rzężenie konających. Ciężko stękały dogorywające konie. Kasztelan Mikołaj zakrzyknął:

„Naprzód! Atakujmy ich, bo inaczej wystrzelają nas tu niczym dzikie gęsi!”

„Naprzód! – krzyczałem i ja. – „Zetnijmy choćby parę głów wrażych! Nie oddajmy darmo żywota!” Ruszyliśmy, ale nie stało serca w ludziach. Wielu z nich – szczególnie młodzików, którzy nigdy jeszcze w bitwie nie byli – ogarnęło przerażenie i gdy mrowie tatarskie ruszyło na nas, dosiadłszy swych kusych koników, nie jeden prosząc zmiłowania, rzucał się do ucieczki. Gnali na oślep ku stromym skarpom lessowego wzgórza, na które próbowali się wspinać, wbijając paznokcie w załamania uschłej na kamień gliny. Stanowili dla Tatarów łatwy cel. Widziałem, jak jednego z giermków, który wdrapał się już był do połowy wysokości, przeszyto może setką strzał, z których wiele przebiło go na wylot i utkwiwszy w lessowym zboczu, utrzymywało trupa zawieszonego między niebem a ziemią. Inni uciekali w kierunku lasu, ale nie dobiegali nawet w jego pobliże, gdy przeszyci strzałami ukrytych w gąszczu pogan, padali niczym złamane badyle, znacząc ziemię krwią, obficie wyciekającą z ran. Inni na koniec rzucali się w szare wiślane odmęty, próbując przepłynąć na drugi brzeg rzeki. Ani jednemu się nie powiodło. Albo wciągały ich wiry i tonęli, albo-li też tatarskie strzały i oszczepy dosięgały nieszczęsnych. Tak poległy niesławnie ze dwie setki naszych. Pozostałe trzy seciny kasztelan Mikołaj uformował w zwarty szyk i dał rozkaz, abyśmy nagłym atakiem próbowali się przebić przez oddział nękający nas od jedynej wolnej, niczym niezasłoniętej strony błonia. Ruszyliśmy ostro, bośmy wiedzieli, że w tym tylko jedyna nasza nadzieja i że jeśli się nie uda przebić, polegniemy tu wszyscy, nie zraniwszy nawet ani jednego Tatara. Dopadliśmy wrogów i rzuciliśmy się z pasją na nich. Piesi na konnych! Zdawać by się mogło, iż nic innego nas nie czeka tylko rzeź okrutna i śmierć prędka. Ale nie. Nasze zuchwalstwo i impet natarcia tak zaskoczyły pogan, iż z początku nie stawiali prawie oporu. Cięliśmy i kłuli, rąbali i gnietli, aż wraża posoka rozpryskiwała się na boki, rosząc nas swą czerwienią od stóp do głów. Cudów waleczności dokonywał stary i siwogłowy rycerz Klawa, który własnoręcznie tylu Tatarów życia zbawił, sam przy tym nie odniósłszy nawet zadrapania, że poczęto go sobie pokazywać palcami, krzycząc coś przy tym. Zdawało się, iż biorą go za czarownika. Wrychle też kilku najsilniejszych wojowników go opadło i chociaż próbowaliśmy Klawy bronić, legł z rozpłatanym brzuchem i z na wpół odrąbanym ramieniem, oddając duszę Bogu, a nas jeszcze ostatnim słowem zagrzewając do walki. Wszelako próżne były owe wysiłki i na nic się nie zdały. Oto ze strasznym wyciem wypadli z lasu skryci tam pierwej łucznicy i zaatakowali nas od tyłu. Z wierzchołka wzgórza, po pionowym obrywie skały, zbiegały dziesiątki innych Tatarów, tak chyżo, jak chyżo wiewiórka zbiega po pniu niebotycznej jodły. Wzięci w dwa ognie już nie myśleliśmy o ocaleniu, lecz raczej o tym, aby żywoty swoje jak najdrożej sprzedać. Cięliśmy tedy mieczami na lewo i prawo. Jęki, a krzyki zgrozy wzbijały się w niebo. Tatarzy wyli, myśmy wzywali Boga ku pomocy i Bogarodzicy. Ramiona nam mdlały od wysiłku, a co i raz któregoś z naszych ubywało. Widziałem, jak kasztelan Mikołaj padł strzałą ugodzony i jak zaraz potem jeden z wojowników, przechyliwszy się w siodle, szyję mu przeciął końcem miecza, aż krew trysnęła grubym strumieniem. W tej samej chwili, ugodzony śmiertelnie, przez któregoś z naszych, tatarski koń obalił się całym swym ciężarem na mnie, przygniatając do ziemi tak mocno, iż straciłem przytomność. Blisko dzień cały leżałem pod zwałami trupów – tułubów końskich i ludzkich ciał. Gdy się ocknąłem, słońce nisko już stało nad horyzontem, a wokoło panowała martwa cisza. Tak, właśnie martwa, bo całe błonie wszerz i wzdłuż zaścielali milczący umarli. Podniosłem się i z trudem wielkim wyczołgałem spod zwałowiska ciał. Popełzłem ku Wiśle, zaczerpnąłem w garść wody, omyłem wargi, a później położyłem się na brzegu i piłem, piłem, piłem wprost z rzeki. Nie miałem siły, by odejść z tamtego miejsca. Wyciągnąłem się tedy na trawie i zasnąłem. Rankiem następnego dnia obudziło mnie głośne krakanie. Ponad pobojowiskiem krążyły setki, może nawet tysiące kruków, gawronów i wron. Co śmielsze siadać poczęły na trupach. Podniosłem się i jąłem przepędzać padlinożerne skrzydłacze. Odfruwały niechętnie. Kołowały nisko, coraz niżej, by po chwili znów opaść na ciała, by rozorywać je pazurami, rwać wielkie kęsy mocnymi dziobami. Chryste! Jakiż to był przerażający widok! Naraz, skądś od strony lasu, dało się słyszeć rżenie konia. Poszedłem tam i ujrzałem, jak silny rumak, osiodłany nawet – co zdało mi się dziwne, bo zaskoczono nas przecie we śnie – stał ponad jednym z naszych poległych, chyląc nisko swój wielki łeb i grzebiąc kopytem ziemię. Poklepałem go po szyi, pogładziłem chrapy. Zarżał radośnie raz i drugi, jakby tęsknił za ludzką pieszczotą. Dosiadłem go i, ostrożnie, by nie deptać leżących na ziemi umarłych, skierowałem się ku gościńcowi. W torbie przytroczonej do siodła było trochę chleba i wędzonej słoniny. Posiliłem się tym, co znalazłem, a później popędziłem wierzchowca traktem wiodącym ku Sandomierzowi. Nie szczędziłem rumaka. Nie szczędziłem też siebie. Bodłem boki konia ostrogami, co i raz przynaglając do zwiększenia wysiłku, do szybszego biegu. Nie będę wam opowiadał całej drogi, bo nic szczególnego się przez ten czas nie działo. Koń padł mi wyczerpany, gdy już widać było ponad falującymi łanami zbóż wieże Sandomierza. Zostawiłem go na gościńcu, a sam przywlokłem się tutaj na piechotę. Jedyny ocalały. Ale czemu uciekałem do Sandomierza, skoro wszystko zdawało się pokazywać na to, iż oblegają go Tatarzy, nie wiem. Biegłem do domu. Chyba tak. Do domu. Wówczas nie zastanawiałem się nad tym. 

Chociaż Dersław z Obręczny już zamilkł, nadal panowała śród słuchaczy cisza. Jedni na drugich poglądali ze zgrozą i przerażeniem. W końcu Kresław zapytał: 

– Ale czemu nie masz jeszcze tutaj Tatarów, skoro – jak wyrozumieć można z opowieści pana Dersława – dawno już miasto minęli i znaleźli się na krakowskim gościńcu? 

– Pewnie to tylko oddział zwiadowczy. Silny, ale tylko zwiadowczy – ozwał się wójt Witkon. 

– Lecz skoro tak rzecz się przedstawia cała, to głównych sił tylko patrzeć – dorzuciła Halina. 

– Może nawet już gromadzą się wokół wałów – powiedział Dersław. 

– Et, to widać by co było… – zaczął mówić Witkon.

– Przecie nie ma pełni. Ciemno, choć oko wykol – ktoś z zebranych mu przerwał.

– No to chociaż słychać… 

– Niekoniecznie. Tatarzyn jako i kot bezszelestnie skradać się potrafi. 

– Myślmy tedy o odpoczynku dzisiejszej nocy, bo pewnie rankiem ciężkie zapasy nas czekają. Dobrej nocy wam życzę! – rzekła Halina i skinąwszy na towarzyszącą jej Bożenę, wyszła z zamku. 

Czas jakiś posuwały się w milczeniu. W końcu Halina odezwała się: 

– Jak to dobrze, Bożeno, że książę wysłał twego syna wraz z posłami do niemieckich krain. Wiem, że tak mówić się nie godzi, wszelako dla nas, dla ciebie – matki, to szczęście. Gdyby teraz tu był… Jezu Panie!… A tak, ocaleje. Może kiedyś nas pomści. Lżej będzie umierać, wiedząc, że on przeżyje… 

Bożena z długo tłumionym szlochem rzuciła się na szyję Halinie. 

– No, dobrze już, dobrze. Nie płacz. A właściwie płacz. Płacz, jeśli możesz, to ulży twemu sercu. Ja już płakać nie mogę. Wszystkie łzy wypłakałam. Wszystkie… Teraz oczy mam suche, a w piersiach ciężki, gorzki kamień. Może to i lepiej… Może lepiej, że z tego świata zabierać się trzeba… Męka się skończy serdeczna i ból, i żal przeminą… Ale poddawać się nie wolno! Musimy walczyć, dopokąd tchu w piersi stanie, a ramiona nie pomdleją! 

* * *

Nad ranem czatownicy na wałach i bramach siedzący spostrzegli jakieś podejrzane ruchy i posłyszeli dziwne odgłosy dobiegające od strony kościoła Świętego Wojciecha, na Przedmieściu Czwartek, poza murami miasta się znajdującego. 

Natychmiast tedy podnieśli alarm, trąbiąc i wołając, aby obrońcy mieli się na baczności. Rychło też rozdzwoniły się na trwogę dzwony wszystkich kościołów.

W odpowiedzi na to wąwozy okalające miasto zaroiły się mrowiem tatarskim, a w niebo uderzyło przeraźliwe wycie i bojowe okrzyki poszczególnych oddziałów.

Ostro wibrowały w uszach dźwięki kościanych gwizdków, przy pomocy których pogańscy dowódcy kierowali swymi wojownikami.

Konnica zbrojna w łuki zbliżyła się pod same wały i wypuściwszy w górę ćmę strzał, która niczym gęsty grad spadła na głowy sandomierzan, wycofała się spiesznie, aby nie stanowić łatwego łupu dla obrońców. 

Powtórzyło się to jeszcze kilka razy, nie przynosząc większych szkód i raniąc lekko tylko dwie osoby. Tatarzy zresztą chyba owych popisów łuczniczych nie traktowali inaczej, jak rozgrzewkę jeno przed mającą rychło nastąpić bitwą. 

Istotnie, tak było. Nie minęły i trzy pacierze, gdy mrowie ludu rzuciło się, wyjąc przeokropnie, ku wałom i bramom, niosąc ze sobą drabiny i dźwigając olbrzymie kloce dębowe mające służyć za tarany.

Przystawiono drabiny do wałów w kilkunastu miejscach na raz i jęto szturmować dwie bramy – Opatowską i Zawichojską – uderzając w nie potężnymi pniami z taką mocą, iż wierzeje trzeszczeć poczęły.

Obrońcy rzucili się przeciw napastnikom i rychło na głowy nacierających posypał się deszcz strzał i kamieni. Jakiś Tatar, który dobiegał już szczytu drabiny, runął w dół, przeraźliwie krzycząc i rozkładając ręce na boki, gdy oblano mu twarz wrzącą smołą. 

Atak był nadzwyczaj wściekły i zajadły, tak iż zdało się sandomierzanom, że dłużej nad pół dnia nie wytrzymają naporu nawałnicy tatarskiej.

Wójt Witkon wraz z rycerzem Dersławem z Obręczny i Kresławem herbu Półkozie uwijał się, jak w ukropie, przebiegając między obrońcami, zagrzewając ich do walki, wydając rozkazy.

Niewiasty także nie ustawały w pracy. Chociaż pot zalewał im oczy, ramiona mdlały, a dłonie poobcierane miały do krwi, to jednak bezustannie podtaczały kłody, donosiły kamienie, gotowały nowe gary wrzątku. Halina czuwała ponad całością, wbiegając także co jakiś czas i na wały, aby dodawać ducha i pomagać broniącym ich mężom. 

Nadeszło południe, a wróg dzięki bohaterstwu obrońców wciąż jeszcze nie wdarł się w obręb obwałowań. 

Słońce stanęło w zenicie, prażąc niemiłosiernie i szyjąc w dół palącymi strzałami swych promieni. Sandomierzanie omdlewali od upału, bo prócz słonecznego żaru dokuczał im niezmierny żar rozchodzących się wokół ognisk, nad którymi gotowano wodę i smołę. Ta ostatnia poza tym smród rozsiewała silny, sprawiając, iż co słabsze niewiasty potraciły przytomność.

Wszelako pozostałe zwiększyły wysiłki, tak iż nie można było dostrzec z zewnątrz, że siły sandomierzan słabną, a duch w nich maleje. 

Podjęli Tatarzy następną próbę, szturmując wały z jeszcze większym niż dotąd impetem. Około bramy Zawichojskiej uczynił się naraz tumult wielki. Oto poganin pewien niski i krępy, przyodziany w gruby, watowany kubrak z niebieskiego jedwabiu i spiczastą żelazną misiurkę, piął się ku górze, dzierżąc w zębach krótki miecz.

Próżno lano nań wrzątek i roztopioną smołę, próżno staczano całe masy kamieni, próżno szyto z łuków. Wszelkie pociski weń skierowane, wszelka broń przeciw niemu wymierzona, mijały go, szwanku żadnego nie czyniąc. 

– Nawiedzony! – krzyczano. – Nawiedzony! Żadna broń się go nie ima! To sam szatan! 

Ktoś próbował długą sosnową żerdzią odepchnąć drabinę z Tatarem precz od wałów, wszelako żerdź – na wygląd zdrowa i mocna – trzasnęła sucho i pękła na dwoje.

Tymczasem poganin wybiegł był już na wał, niosąc ze sobą śmierć dla wielu. Jego miecz błyskał srebrzyście w blasku słońca, a sandomierzanie, którzy usiłowali z nim walczyć, padali niczym podcięte kłosy żyta, brocząc wokół ziemię krwią szkarłatną.

Zgroza ogarnęła obrońców, bo oto bowiem za onym niezwyciężonym Tatarzynem jęli się wdzierać na wały, idąc jego śladem, następni i następni wojownicy. Zdało się, iż oto dobiega kres obrony. Ktoś krzyknął:

– Uciekajmy do grodu! Uciekajmy! 

Ale w tejże samej chwili Halina, wdowa po wojewodzie Pilawie, dzierżąc miecz w swej dłoni, niczym burza ruszyła na niezwyciężonego. 

I o dziwo! Już pierwszy jej cios krwawą pręgą zaznaczył policzek wojownika. Wrzasnął z bólu i z wściekłością natarł na Halinę. Ta parowała ciosy, jak mogła, lecz nie dorównując fizyczną siłą Tatarowi, cofała się i cofała coraz bardziej. 

Już widmo śmierci zajrzało jej w oczy, już ostrze miecza zawisło nad głową, gdy oto naraz Kresław, który tamtędy w sam raz przebiegał, ujrzał, co się święci, i pośpieszył jej na ratunek.

Szczęknęły zwierające się w impecie natarcia miecze. Posypały skry z żeleźców, by po chwili ostrza obydwa migające w powietrzu przypomniały jasność błyskawic z chyżością wielką przebiegających nieboskłon podczas burzy. 

Już Kresław napierał na Tatara, już Tatar się cofał, już-już zachybotał na krawędzi wału, z trudem tylko utrzymując równowagę, gdy miecz Kresława pękł, a w dłoni ostała mu się jeno sama rękojeść. 

Zawył w dzikiej radości poganin i rzucił się do przodu, zagłębiając brzeszczot w piersi sandomierzanina. Padł pan Kresław na oba kolana i konając, uchwycił oburącz ostrze tatarskiego miecza. 

Wówczas Halina poderwała się ku przodowi i tnąc na odlew, rozpłatała głęboko czaszkę napastnika. Ten stęknął, obrócił się kilkakroć wokół własnej osi, a potem runął z wałów na dół, rosząc głowy swoich ciepłą krwią, która obficie wypływała z rany. 

Zawyli głucho Tatarzy. Lament się podniósł i płacz w ich obozie, oto bowiem stracił żywot najwaleczniejszy z walecznych, krewny chana – Jałoir.

Ustała bitwa. Już tego dnia napastnicy nie ponowili ataku, tak iż sandomierzanie mogli odetchnąć. 

Poukładali się obrońcy, gdzie kto mógł pod wałami, dysząc ciężko, a gdy odpoczęli nieco i opatrzyli rany, poczęli grzebać pozabijanych na cmentarzu wpodle kościoła Świętego Piotra.

A śpieszyli się z grzebaniem, aby zaraza w mieście nie wybuchła, co mogło się było zdarzyć przy panujących natenczas upałach. 

* * *

Gdy zmierzch zmroczył powietrze, ptaki zamilkły uśpione, a od wąwozów i sponad Wisły chłód przyjemny jął ciągnąć, obrońcy w milczeniu – zamiast na odpoczynek się udać – ze spuszczonymi głowami, przygnębieni, podążyli do kościoła Świętego Piotra, kędy kustosz Sifryd odprawić miał nabożeństwo żałobne za pobitych w ciągu dnia i za rycerzy poległych w boju na błoniu wpodle wzgórza.

Msza była uroczysta, śpiewana. Świątynię rozjaśniało dziesiątki jarzących się złocistym blaskiem świec woskowych, a ku sufitowi unosiły się gęste, woniejące słodko dymy kadzideł. 

Sifryd po odprawieniu Najświętszej Liturgii miast odesłać ludzi do domów, przemówił do nich w te słowa: 

„A gdy się dokonają tysiąc lat, będzie rozwiązań szatan z ciemnice swej. I wynidzie, i zwodzić będzie ludzie, którzy są na cztyrzech kąciech ziemie Gog i Magog, i zgromadzi je na wojnę, których liczba jest jako piasek morski”1. Dzieci miłe, bracia moi, siostry moje. Oto na waszych oczach wypełnia się słowo, które był napisał przed wieki Jan święty, umiłowany uczeń Pański w swej Apokalipsie. Oto Gog i Magog z krańców ziemi, liczni niczym piasek morski, obiegli miasto nasze umiłowane. Obiegli… I śmierć nam przynieśli. Wielu już ona pożarła dzisiejszego dnia, a wielu pożre jutro… Wszelako czyż to powód, by płakać, a narzekać? Nie, zaiste! Radujmy się raczej, że odeszli, a cieszmy z całego serca, bo ból już za nimi i weselą się w niebie! Zdało się naszym oczom, iż oni pomarli! Tak, zdało się nam, że pomarli, ale posłuchajcie, co dalej Jan święty powiada: „I widziałem umarłe – wielkie i małe – stojące przed oblicznością majestatu, a księgi otworzone są żywota… I dało morze umarłe, którzy w nim byli, a śmierć i piekło dały umarłe swoje, którzy w nich byli… A piekło i śmierć wyrzucony są w jezioro ogniste… I widziałem niebo nowe i ziemię nową. Bo pirwsze niebo i ziemia pirwsza już przeszła, i morza już nie masz!… A ja Jan widziałem Święte Miasto – Nowe Jeruzalem, stępujące z nieba, od Boga, zgotowane, jakoby oblubienica przybrana mężowi swemu. I usłyszałem głos wielki z majestatu, mówiąc: Oto przybytek Boży z ludźmi. I będzie mieszkać z nimi, a oni jego ludem będą, a On Bóg z nimi będzie ich Bogiem…”2 Nie będę wam wiele prawił. Czyż w Słowie Bożym, któregoście wysłuchali, nie ma największej ochłody? Ukojenia bólów i utrapień? Nie ustawajcie w męstwie. Nie ustawajcie w ofiarności. Nie oszczędzajcie sił, i życia nie oszczędzajcie, gdy trzeba. A dziś trzeba! Nie ustępujcie z placu, broniąc swojej ziemi. Bo ziemia to święta, rodzinna. Nie sięgajcie po cudzą, ale tej brońcie! Ona karmiła waszych ojców, ona was karmi i winna także karmić wasze dzieci. 

Gdy Sifryd skończył, na środek świątyni wystąpił wójt Witkon, mając u boku pana Dersława z Obręczny, i rzekł: 

– A ja do tego dodać jeszcze chcę, żebyście jutro, skoro znów Tatarzyn szturm przypuści do wałów, tak samo dzielnie stawali w ich obronie, jak dziś stawaliście. Teraz zasię odpocznijcie po dniu znojnym, boć jeszcze znojniejszy czeka was wraz z nadchodzącym świtem. 

* * *

Halina mimo nieludzkiego zmęczenia nie mogła spać tej nocy. Przewracała się na łożu z boku na bok, tak iż całą pościel skołtuniła. 

Wreszcie widząc, iż próżno usiłuje uleżeć, bo sen krzepiący nie nadchodzi, podniosła się i przywdziawszy suknię, wyszła na dwór.

Noc była ciepła. Granatowe niebo wyiskrzone gwiazdami, z wąziutkim obrąbkiem księżyca nie dającym żadnego światła zgoła, wyglądało niczym baldachim rozpostarty nad głową. 

Jednostajny, kojący żabi rechot niosący się od kałów-rozlewisk, ciągnących się wzdłuż wiślanego brzegu, tam kędy rybitwy mieszkali, koił i uspokajał.

Ptak jakiś nocny albo nietoperz bezszelestnie przeleciał nad jej głową. Z lubością wciągnęła w płuca świeże powietrze, przesycone zapachem stygnącej ziemi i oroszonych ziół. 

Czoło miała rozpalone, lecz lodowate dłonie. Lęk straszny począł zaciskać swoją dłoń stalową na jej sercu. Za dnia – wobec ludzi – musiała być dzielna, ale teraz, w samotności nocy?… 

Pod powieki cisnęły się jej obrazy okropne, krew mrożące w żyłach – wspomnienia z dzieciństwa. Oto znów widziała potworność rzezi, jaką miastu przed laty sprawili Tatarzy. Słyszała głosy konających, chrypienie zdychających koni. Widziała głowy ojca i stryja nadziane na piki… 

– Jezu Chryste, Boski nasz Zbawicielu – poczęła szeptać – oddal od nas przekleństwo tatarskie. Uchroń miasto, ocal niewinnych. Zmiłuj się, zmiłuj się nad nami…

Wszelako modlitwa owa nie niosła ukojenia. Modliła się, nie wierząc, iż jej prośby mogą zostać wysłuchane. Modliła się wargami, nie zaś sercem, nie umysłem. 

Oparła się o pokrzywiony pień jarzębiny, rosnącej w kącie między ścianą domu a wałem grodowym. Płakała. Szloch szarpał piersi, gorycz zalewała gardło targane bolesnym skurczem. Łzy orosiły jej policzki, wciskając się do kącików ust słonawymi strużkami. 

Mimowolnie, nie zdając sobie chyba sprawy z tego, poczęła znów szeptać:

– Ojcze Sadoku, ojcze Sadoku! Brałeś mnie na kolana, gdy byłam małą dziewczynką. Prawiłeś pięknie o Bogu, uczyłeś świat kochać i ludzi. Ojcze Sadoku! Czy mnie zapomniałeś? Czemuż nie przybywasz teraz mi na pomoc ze swej rajskiej ojczyzny? Czyżby Sandomierz, nasz Sandomierz, nic już dla ciebie nie znaczył?

I stała się rzecz dziwna. Oto w oddali, przy końcu uliczki grodowej, ukazała się postać siejąca wokół siebie srebrnobiały blask, podobny nieco do księżycowej poświaty. Tylko z głowy widma wytryskały pęki promieni – na przemian czerwonych i złotych. 

Zjawa zbliżyła się do Haliny, sunąc, a właściwie płynąc tuż ponad drogą, lekko niczym puch mleczu niesiony łagodnym podmuchem wietrzyku. A gdy zbliżyła się do niej, stając o parę kroków zaledwie, Halina poznała, iż przybył ten, którego przed chwilą wzywała.

Twarz Sadoka spokojna była i jasna. Nie mówił nic, tylko wpatrywał się z tkliwością w kobietę. I stali tak, zapatrzeni w siebie czas pewien, aż wreszcie Halina, choć nie słyszała żadnego głosu, poczuła iż do jej serca, do umysłu, wlewają się słowa jakieś, zdania całe:

„Możesz to miasto ocalić… – Dotarło do jej świadomości, jakby z pozaziemskiej oddali, jakby sponad sfery gwiazd. Możesz to miasto ocalić… Ty jedna… Ty jedna… Ale… Czy jesteś gotowa…?”

Naraz pojęła wszystko, wszystko. Szukała tej myśli w sobie nieświadomie, od czasu, kiedy dowiedziała się o tatarskim napadzie, a teraz przeszyła ją ona swą jasnością niczym błyskawica, niosąca w sobie nie grom i zniszczenie, lecz zaród ocalenia. 

Wiedziała już, co musi uczynić. I wierzyła, że jej się to uda. Nie mogła wątpić. Wszak sam przeor Sadok zesłał jej myśl ową. 

Chciała teraz podbiec do niego, paść na kolana, ucałować dłonie, wypłakać się na piersi dominikanina, wszelako widmo znikło, obraz rozpłynął się w nicość. Spostrzegłszy to, zwątpiła. Przestała być pewna, czy istotnie coś widziała, czy też był to jeno wytwór jej rozognionej wyobraźni. 

Bezwiednie postąpiła kilka kroków w kierunku, gdzie widziała stojącego przeora Sadoka. I oto spostrzegła, iż w kurzu ulicy odciśnięte są ślady bosych stóp ludzkich, z których wciąż jeszcze promieniuje jasność. I w jej umyśle znów dały się słyszeć słowa owego milczącego głosu, dobiegającego z jakby jeszcze większej niż wprzódy oddali. Słowa zupełnie wyraźne: „Bo nie masz większej miłości nad tę, by życie swoje oddać za przyjaciół swoich…”

Schwyciła się Halina oburącz za głowę jakby przytłoczona doniosłością ich znaczenia, ciężarem ich wagi. A potem pędem wróciła do swojej izby. I teraz nareszcie opuścił ją niepokój. Z całą jasnością wiedziała, co musi uczynić, i wiedziała także, iż owo uczyni.

Tym razem sen kojący spłynął na nią z nagła, objął, otulił swym miękkim, jedwabnym płaszczem i dał odetchnienie. 

* * *

Wrzask dziki spłoszył stadko kawek śpiących jeszcze w załamaniach dachów domostw, stojących zwartymi szeregami wokół rynku. To Tatarzy, wraz z brzaskiem pierwszych promieni słonecznych rozświetlających nieboskłon na wschodzie, przypuścili nowy atak na wały Sandomierza. 

Wszelako obrońcy przygotowani byli na to i szturm ich nie zaskoczył. Na głowy nacierających znów posypał się grad kamieni i polał wrzątek. Ale tego dnia Tatarzy próbowali jeszcze innych sposobów, aby się dostać do miasta.

Niewielki oddziałek zwartym szykiem podbiegł pod samą Bramę Opatowską i obrzucił ją dziwnymi przedmiotami o kształcie kul – szytymi ze skóry, bądź lepionymi z gliny – nie można tego było dojrzeć z oddali – które rychło wybuchały, rumor wielki czyniąc i wydając z siebie kłęby smrodliwego dymu i jęzory ognia. Owe poczęły lizać uschłe na pieprz smolne bierwiona, z których była wzniesiona brama i kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie przytomność jednego z mieszczan, który porwawszy zmoczoną w wodzie płachtę, ześlizgnął się z wału i ogień zadusił. Krzyknęli z wściekłością Tatarzy i kilkudziesięciu pędem rzuciło się ku śmiałkowi. 

I nie udało się mu ocalić życia. Bezskutecznie szyto z łuków do owych wojowników, bezskutecznie sandomierzanin próbował wspiąć się na powrót na wał. Dopadli go poganie i mieczami na strzępy roznieśli.

Brama jednak była ocalona. 

Lecz oto, jakby w odpowiedzi na to, chmura strzał zapalonych wypuszczona z giętkich łuków, utkwiła w bramie, ale czy zbyt liche były ich płomienie, czy też z innej przyczyny, dość że bierwiona się nie zajęły. 

Od tej chwili atak wściekły następował za atakiem. Obrońcom ręce mdlały z wysiłku, kobiety nie mogły już nadążyć na czas z gotowaniem wody, podtaczaniem kłód, noszeniem kamieni.

Coraz słabszy opór stawiano na wałach, a Tatarzy jakby tylko na owo czekali. Jęli wdzierać się w kilkunastu miejscach naraz do miasta. Na szczęście ich próby wciąż jeszcze kończyły się niepowodzeniem. 

Lecz nadeszła taka chwila, kiedy zdało się, iż dla Sandomierza ostatnia już wybiła godzina. Bowiem w miejscu, w którym nikt nie spodziewał się był ataku i wał najsłabiej był strzeżony, w pobliżu Bramy Krakowskiej, Tatarzy natarli z impetem tak ogromnym, iż sandomierzanie go nie wytrzymali. 

Spory oddział, z pięćdziesiąt może ludzi liczący, wdarł się w obręb obwałowań, czyniąc wielkie spustoszenie, siejąc zamęt i przerażenie. 

Pod razami mieczów pokładli się w pyle, krwią brocząc, dzielni mieszczanie, a Tatarzy bez przeszkód zabrali się do odryglowywania bramy, aby wpuścić przez nią posiłki.

Lecz oto naraz – mimo iż zajęci robotą – spostrzegli, że rozwiera się brama grodowa i w jej kierunku biegną, by ratować życie, niedobitki tych, którzy przed chwilą stawiali opór. 

Rzucili się poganie ich śladem. Dopadli bramy, wbiegli do grodu, unosząc miecze nad głowami uciekających. Nie wiedzieli, że był to podstęp. W tejże chwili bowiem brama zamknęła się z trzaskiem, a napastników zewsząd otoczyli zbrojni, rażąc ich mieczami i włóczniami, aż wybili wszystkich i nie ostał się ni jeden żywy.

Pojęli jednak obrońcy, iż na długo sił już im nie stanie i że tylko odsiecz… lub cud mogą ich ocalić. Ponieważ jednak nie spodziewali się ni odsieczy, ni cudu, przygnębienie ogarnęło wszystkich. 

Około południa – o dziwo – ataki ustały, a od strony wzgórza, na którym wznosił się drewniany kościół Świętego Wojciecha, ku Bramie Opatowskiej poczęło zbliżać się trzech mężów – dwu Rusinów i jeden Tatar, już z daleka krzycząc, aby ich wpuścić do miasta, bo niosą poselstwo od chana. 

Wójt Witkon, Dersław z Obręczny i Halina jęli zastanawiać się nad tym, co też uczynić wypada. Wpuścić onych posłów do środka, czy raczej nie. 

Witkon uważał, iż lepiej będzie nie wdawać się z nimi w żadne rozmowy, wszelako Dersław i Halina przekonali go, żeby wysłuchać przybyłych. Jeśli już nie po to, by z nimi paktować, to chociaż po to, aby przez czas jakiś dać wycieńczonym obrońcom nieco odetchnienia, kilka chwil odpoczynku. 

– A zresztą – ozwała się na koniec Halina. – Cóż to szkodzi dowiedzieć się, co nam poganie proponują?

– Macie rację – odparł Witkon. – Niech zatem otworzą furtkę obok bramy i wpuszczą posłów do środka.

Przybysze, znalazłszy się wewnątrz, rozglądali się ciekawie dookoła. Tatar skrzywił się w szyderczym uśmiechu, widząc nieludzko zmęczonych obrońców. Powiedział coś wysokim, gardłowym głosem do Rusinów, pokazując na dyszącego ciężko rycerza, który z oblaną krwią twarzą siedział u podnóża muru, wprost na ziemi.

Rusini odpowiedzieli śmiechem. 

– Czyście tutaj przyszli z nas kpić, czyli też macie coś ważnego do przekazania od chana? – spytał Dersław. 

– Owszem, mamy – odezwał się jeden z Rusinów.

– Tedy nie naigrawajcie się z nas, lecz chodźcie co prędzej. 

Rycerz prowadził przybyłych do grodu. Gdy weszli w jego obręb, przywitał ich dwuszereg zbrojnych, stojących wzdłuż ulicy wiodącej od bramy ku zamkowi. W grodzie wszystko wyglądało inaczej. Nie było tu śladów walki, a zbrojni nie wydawali się być zmęczonymi. 

W wielkiej sali audiencyjnej kędy książę zwykł był przyjmować rozmaitych dostojników i posłów, na ozdobnym krześle ustawionym u stóp tronu, siedział wójt Witkon. Zajmując owo miejsce, chciał uczynić na Tatarze jak największe wrażenie. I nie omylił się. Dumna mina, przepych sali, zbrojni stojący w krąg za plecami wójta, wszystko to zadziwiło Tatara.

Niczego jednak nie dał poznać po sobie. Łamaną ruską mową, którą znał na tyle dobrze, iż bez przeszkód i nie korzystając z pomocy tłumaczy, mógł porozumieć się z Polakami, ozwał się w te słowa: 

– Pan mój, chan kipczacki Telebog powiada: „Poddajcie się! Poddajcie się co rychlej! Jeśli otworzycie bramy, wydacie łupy, złoto, konie i niewolników, waszym wodzom daruję życie. Wszelako, jeżeli nie posłuchacie mojego rozkazu, śmierć was wszystkich czeka, a miasto spalimy!” Pan mój – ciągnął dalej Tatar – jest wielkomyślny i wierny. Jeśli moimi ustami przyobiecał darowanie życia, to wiedzcie, iż słowa dotrzyma. Ale ostrzegam, gdybyście nie usłuchali wezwania wielkiego Teleboga, wszyscy pomrzecie, a z tego miasta zostaną tylko zgliszcza i ruiny, a po nich będą się snuły wilki i niedźwiedź znajdzie sobie tutaj legowisko.

Wójt Witkon siedział pochylony, ukrywszy twarz w dłoniach i milczał. Milczenie owo przeciągało się, tak że aż Tatar począł chrząkać zniecierpliwiony. Wtedy Witkon podniósł na niego oczy. Był spokojny i nikt nie mógłby doszukać się w jego twarzy choćby śladu lęku. 

– Ty, wojowniku – nie wiem nawet, kim jesteś, boś nie powiedział swojego imienia… 

– Zwą mnie Tochtamysz. Jestem krewnym chana. 

– A zatem, panie Tochtamyszu, wiedzieć musisz jedno, iż źle czynisz, przyszedłszy nas tu straszyć. My nie z tych, którzy drżą, usłyszawszy byle pogróżkę. A ponadto czy mniemasz, że zdolni bylibyśmy wydać wam w niewolę kobiety, dzieci, mieszczan? I to za co? Za obietnicę darowania życia? 

– Tedy umrzecie! Nasz chan nie żartuje! – krzyknął jeden z Rusinów. 

– Ach, my wiemy przecie, czego po Tatarach spodziewać się można! Wiemy doskonale! I wiemy także, czego można spodziewać się po was, po Rusi! Okrutnicy bez serca! Wiarołomcy! Krzywoprzysięzcy!

– Miarkuj się, miarkuj, panie Witkonie – począł uspokajać wójta Dersław.

Zdawać by się mogło, iż usłyszawszy takową odpowiedź, posłowie odejdą czym prędzej do swoich. Wszelako nie. Tochtamysz uśmiechnął się i rzekł: 

– Widzę, iżeście ostrożni. A gdybyśmy zaprzysięgli wam wolność? 

– Lecz nie na warunkach, jakie przedstawiłeś? Nie na takich warunkach! – zawołał Witkon. 

– Możemy wydać, co mamy drogocennego. Ale ludzi – nigdy! – dorzucił pan Dersław z Obręczny.

– Jeśli otworzycie bramy, może chan ucieszy się waszym posłuszeństwem i sam zrezygnuje z niewolników? – rzekł Tatar.

Witkon był nieugięty: 

– Nie! Możemy dać wam tylko to, co mamy cennego. Możemy dać konie, broń. Nie żądajcie jednak ludzi! To już lepiej zginąć. 

– Głupi jesteście. Wszyscy jesteście głupi. Wy zginiecie, my miasto zdobędziemy i któż wtedy zabroni nam pognać waszych w niewolę? Przecież lepszy proponujemy interes.

– Wyrzekliśmy już ostatnie słowo! – Witkon był nieugięty. 

Tochtamysz stał zamyślony, milcząc. Zastanawiał się nad czymś. Po chwili rzekł: 

– Czy moglibyśmy naradzić się na osobności, bez świadków? 

Spojrzeli sandomierzanie po sobie, nie spodziewając się takiego obrotu rzeczy. 

– Ostawmy ich – rzucił półgłosem Dersław. – Niech radzą tutaj. 

– Masz rację, przejdźmy do sąsiedniej komnaty – zgodził się Witkon. 

Gdy wszyscy wyszli, posłowie poczęli naradzać się przyciszonymi głosami, rozważając odpowiedź obrońców. Nie zdążyli wszakże niczego ustalić, bo przerwało im coś, czego się zgoła nie mogli byli spodziewać. 

Oto spoza kotary adamaszkowej, w ciężkich fałdach spływającej ku ziemi, zasłaniającej drzwi korytarza wiodącego do sypialnej komnaty księżny, wysunęła się postać kobieca, przyodziana w suknię czarną, ściągniętą na biodrach rzemiennym paskiem, co sprawiało iż początkowo wzięto ją za mniszkę. Twarz miała okrytą szczelnie cieniutkim płatem czarnej jedwabnej materii, tak iż rysy jej twarzy były niewidoczne. 

– Kim jesteś? – zapytał zdziwiony Tochtamysz. 

Ale kobieta dała dłonią znak, by milczał, a podszedłszy bliżej, ozwała się w te słowa: 

– Pewnie zdziwi was to, co usłyszycie… Milczcie jednak, aby nikt się nie dowiedział, iż jest w tej komnacie ktoś jeszcze prócz was trzech. Gdyby sandomierzanie mnie tutaj odkryli, zginęłabym okrutną śmiercią… 

– Mów, o co ci chodzi – wyszeptał jeden z Rusinów.

– O co? O coś, co was bez wątpienia ucieszy. Wiem, jak się dostać do miasta niepostrzeżenie zgoła. Wiem, jak tu wprowadzić potajemnie oddział tak silny, aby obrońcy nie mogli już sobie z nim poradzić. Słowem wiem, jak zdobyć Sandomierz bez walki prawie. Mało tego – ciągnęła dalej. – Wiem też, gdzie mieszczanie i księża ukryli skarby ogromne. Jest tam wszystkiego dostatek: złota i srebra, kamieni szlachetnych i drogocennych futer. Są tam kobierce wspaniałe i broń sadzona szmaragdami, rubinami, zdobna złotem. Wszystko to może być wasze. Wszystko… 

– Kim jesteś? – pytał zdziwiony i zaskoczony Tochtamysz.

– Nie czas teraz o tym opowiadać. Rzeknę tylko krótko, co macie zrobić. Pojutrze w nocy – wcześniej żadną miarą nie będę mogła tego uczynić – a zatem, pojutrze w nocy czekajcie na mnie. Zsunę się z wałów po sznurze. Zawiedziecie mnie przed oblicze chana i jemu samemu cały plan wyłożę. Nim do was przybędę, zaniechajcie ataków. Nie warto bowiem ludzi na śmierć narażać, skoro jest sposób, by miasto zdobyć, nie ponosząc ofiar.

– Lecz czemu chcesz zdradzić? Czemu? Czyż nie jesteś sandomierzanką? 

– Jestem i nie jestem. A czemu? Powiem, gdy przybędę do waszego obozu. 

– W jakiż poznamy cię sposób, skoro kryjesz twarz za zasłoną. 

Wtedy kobieta uniosła w górę płat materii i odsłoniła oblicze. Była to Halina, córka Piotra z Krępy, wdowa po wojewodzie Pilawie. 

* * *

Gdy Witkon z Dersławem i zbrojnymi powrócił do sali audiencyjnej, poseł chański ozwał się w te słowa: 

– Naradziliśmy się, lecz jednak nie możemy wam tu i teraz dać odpowiedzi. Poniesiemy twoje słowa, panie wójcie, do chana. Oby żył długo! On to je rozważy i on zdecyduje, co uczynić z wami. Teraz zasię chcemy już odejść. Odprowadźcie nas tedy do bramy, aby który z waszych ludzi – widząc nas bez eskorty – nie chciał wypróbować, aby ostrości swojego miecza na poselskich skórach. 

– My nie mordujemy posłów, jak to i wy, i Ruś macie w zwyczaju. Osoba posła święta jest. Nie ubliżaj nam tedy, Tochtamyszu – oburzył się Dersław z Obręczny. 

– A prawda! Wy, Lachy, nadto miękkie macie serca. Zapomniałem o tym. – Tochtamysz skrzywił usta w ironicznym uśmiechu i skierował się ku wyjściu.

W ślad za nim udali się obydwaj Rusini. Całą trójkę – tak jak tego zażądał Tatar, a czego grzeczność wymagała – eskortowali, aż do samej Bramy Opatowskiej, zbrojni z otoczenia wójta Witkona. 

Gdy z trzaskiem zamknęły się ciężkie, z dębowych bierwion zbite, drzwi bocznej furty, które natychmiast poczęto dodatkowo zabezpieczać ciężkimi kłodami, Witkon wyszedł na wał i spoglądał na oddalających się, którzy zmierzali wprost ku kościołowi Świętego Wojciecha. 

– Najwidoczniej w onej świątyni znalazł sobie chan Telebok pomieszkanie – mruknął sam do siebie wójt. 

– Zapewne – ozwała się, usłyszawszy to, Halina, która niepostrzeżenie stanęła za plecami Witkona. – Zapewne. Im jakoś najwygodniej po kościołach siedzieć. Przed laty – jak pomnę – w kościele Panny Maryi urządzili sobie legowisko i tam też, w świętym miejscu, przelali krew mego ojca i stryja. 

– Tak, wiem o tym. Wiem. I wiem też, co nastąpiło później. Chryste Jezu! Boski nasz Zbawicielu! A teraz znowu, znowu czeka nas to samo! A może i większe jeszcze okrucieństwa! Jak ów poganin spoglądał na naszych pomęczonych ludzi, jak się uśmiechał! Pewnikiem chan już wie, iż miasto prawie bezbronne, że sił nam nie staje i zbrojnych. Tylko patrzeć, jak znowu ruszy nawała, jak się zaroją pod bramami. Czy wytrzymamy i ten atak jeszcze? 

– Nie będzie ataku – cicho powiedziała Halina. 

Witkon na te słowa obrócił się gwałtownie i spojrzał na mówiącą. 

– Jak to nie będzie? Cóż ty pleciesz, pani? Skąd takowe przypuszczenie? – pytał. 

– Nie będzie ani teraz, ani później. Nie będzie ataków i jutro, aż do samego wieczora. A czy będą, gdy nastanie dzień pozajutrzejszy, to już od was tylko zależy. 

– O czym ty mówisz, kobieto?! Rozum ci się pomieszał z wielkiej żałości! Odejdź! Odejdź do swojego domu. Nie wychodź zeń, nie patrz na to, co się dzieje dookoła odpocznij. Może powróci do ciebie rozsądek!

– Nie oszalałam, panie Witkonie, chociaż masz prawo tak sądzić. Jest sposób, by miasto ocalić, i ja go znam. 

– Tedy mów! Tedy mów co prędzej – z radością w głosie zakrzyknął wójt. I wówczas jęła Halina wyłuszczać swój plan. 

– Są popod miastem rozległe korytarze, lochy ciągnące się na wszystkie strony świata. Głębokie i mroczne, a splątane tak, iż ktoś, kto ich nie zna, łacno może pobłądzić, a raz drogę zgubiwszy, już jej nie odnajdzie, chyba że pomógłby mu w owym jakiś traf szczęśliwy. Lecz traf takowy zdarza się raz na sto lat, a w tym stuleciu już się był wydarzył… 

– Do czego zmierzasz? – Witkon spoglądał na mówiącą z niepokojem. – Cóż chcesz uczynić? 

– Wczorajszej nocy myśl pewna przyszła mi do głowy… 

– Jakaż myśl?! Jaka?! 

– Pójdę do chana i powiem, iż mogę ukazać mu tajemne przejście, które go zawiedzie do środka i do skarbca pełnego klejnotów, skrytego pod ziemią. Chan się zgodzi, wiem to. A gdy już się zgodzi, gdy Tatarzy zapuszczą się w lochy, nigdy więcej nie ujrzą słonecznego blasku, nie powrócą bowiem na powierzchnię ziemi. Takiż to poganie grób znajdą, a miasto ocaleje. Oto mój plan. Jest prosty, nieprawdaż?

Witkon pobladł, słuchając słów Haliny. Patrzył na nią z przerażeniem w oczach. Twarz kobiety była spokojna, pogodna nawet. Nie szpecił jej lęk czy niezdecydowanie. 

– Boże… – wyszeptał Witkon. – Na cóż chcesz się ważyć? Nigdy nie pozwolę na to. Nie mogę wysłać cię na pewną śmierć. Na śmierć w męczarniach!

– A jakież mamy inne wyjście, panie? Pokaż mi owo, lepszy plan tu przedstaw, a odstąpię od swego zamiaru.

Wójt, jakby nagle opuścił go ostatek siły, usiadł na trawie u stóp obwałowań i ukrył twarz w dłoniach. Halina przysiadła obok na zwalonym, wypróchniałym pniu wierzby. Milczeli. Milczeli długo. Aż wreszcie, gdy już spory kęs czasu przeszedł, Witkon się odezwał:

– Nie znam innego wyjścia. Nie znam… Nie znam…

– Tedy mi nie wzbraniaj, lecz raczej pomóż spełnić zamierzenie. 

– Ale to śmierć! Nie powrócisz żywa! Boże, nie mogę! Nie mogę! 

I wtedy Halina poczęła mówić głosem cichym, wpatrując się w dal najdalszą błękitnego nieba, po którym wolniutko płynęły białe, kłębiaste obłoczki. 

– Wczorajszej nocy nijak nie mogłam usnąć. Dusił mnie lęk i niepewność. Wyszłam na dwór, prosząc Boga o pomoc, o światło dla umysłu i wówczas… – zawiesiła głos, jakby nie wiedząc, w jakie ująć słowa to, co przeżyła.

– Co wówczas, pani? 

– I wówczas, z oddali, nie wiem skąd, z głębi nieba, spośród gwiazd czy z mgieł nadwiślańskich, spłynęła ku mnie postać promieniejąca blaskiem świętości i chwały. 

– Któż to był? 

– Przeor Sadok. Przed laty u Świętego Jakuba przez pogan rozsieczon. 

Zamilkła, by dopiero po dłuższej chwili ciągnąć dalej swoją opowieść: 

– I ów święty męczennik myśl mi ową zesłał. Wskazał sposób, w jaki miasto można uratować. 

– Właśnie tak jak zamierzasz? Właśnie tak? Na śmierć cię wystawiając pewną? Na śmierć w mękach? Na okrutne konanie? Nie uwierzę. Święty takiej rady dać nie mógł. Nie mógł kusić, byś – idąc tam, do Tatarów – niejako sama na się zbrodniczą rękę podniosła! Nie może się owo Boskiemu Majestatowi podobać. Nie może! 

– Nie macie racji, panie Witkonie. Nie macie racji. Czyś nigdy owych słów nie słyszał, że nie masz większej miłości nad tę, która życie swoje oddaje za przyjaciół swoich? 

– Słyszałem… – wyszeptał zgnębiony wójt. 

– Słyszałeś! Tak, słyszałeś, aleś nigdy tego poważnie nie brał do swojego serca. Nigdyś do umysłu nie dopuścił myśli, iż mógłbyś siebie samego złożyć w ofierze za bliskich. Nie winię cię za to. Przecież to zwyczajne. Każdy chce żyć. Każdy lęka się umierania.

– A ty? 

– I ja się lękam. Boję się owego przejścia przez mrok ciemnej nocy. Lecz przecie wiem, iż po tej nocy słoneczny blask rozświetli moją dalszą drogę. Drogę po tamtej stronie życia. 

– Zastanów się jeszcze. A raczej nie. Już wiem, co uczynimy. Ja pójdę za ciebie. 

– Nie pleć, panie wójcie. Znają cię Tatarzy, wiedzą kim jesteś, nikt ci nie uwierzy.

– To może któryś z rycerzy tam pójdzie! 

Halina pokręciła głową: 

– Nie wolno decydować ci o cudzym życiu, a ponadto też mu nie uwierzą. Gdy pójdzie mężczyzna, zwietrzą podstęp. Inaczej jest ze mną. Zresztą… Już się stało… 

– Co się stało?! – zawołał zaniepokojony Witkon. 

– Już rzekłam Tochtamyszowi, gdy tu był z poselstwem, iż do nich przybędę jutrzejszej nocy i drogę im wskażę tajemną do środka miasta i do skarbów skrytych. 

– Rozumiem teraz, skąd wiedziałaś, iż ataki ustaną…

– Właśnie. Przestań mnie tedy odwodzić i pomóż zamysł ziścić. Pomożesz? Wierzaj mi, mnie jednej tylko może się to udać. Nikomu więcej. 

– Nie wiem… Doprawdy, nie wiem… 

– Pomyśl, Witkonie. Pomyśl o wszystkich tych ludziach. O kobietach, o dzieciach, o mężach. Połóż na jednej szali ciężar tylu istnień, a na drugiej ciężar mojego żywota. Nie trudno zgadnąć, co przeważy. A ponadto jeszcze miasto ocaleje. To miasto, któreśmy oboje ze wszech sił ukochali. Spójrz, rozejrzyj się dookoła. Z jakim trudem ledwo co dźwiga się z ruin. Jest piękne. Jest bogate. Pomyśl, czym stać się może za dni parę. Ruiny tu będą tylko i zgliszcza. Wypalone mury domostw porosną pokrzywy, łopian i bylica. Czy stać będzie tych, co po nas przyjdą, raz kolejny odbudować miasto? Czy znajdą się chętni, by wznieść tutaj domy, nie wiedząc, czyli za parę lat nie pójdą z dymem, a oni sami nie oddadzą szyi pod miecz poganina? 

– Wszystko to prawda i wiem, że masz rację… Mój Boże, dobry Boże… Zgoda. Niechże się stanie, jak chcesz… Niech się tak stanie… – odpowiedział Witkon.

– A zatem posłuchaj, panie. Już wszystko obmyśliłam. Wszystko, w każdziuchnym szczególe. Wwiodę Tatarów w loch onym wejściem, które znajduje się w Winnicy Łazarzowej, przy Świętym Wojciechu. Stamtąd prowadzi tylko jeden korytarz ku Wzgórzu Świętopawelskiemu, a u jego stóp rozgałęzia się na liczne odnogi, stając się istnym labiryntem korytarzy. Jeśli uda mi się aż do tego miejsca dotrzeć, nikt już nie wyjdzie na powierzchnię ziemi. Nie sposób bowiem, raz tam zabłądziwszy, właściwą drogę odnaleźć.

– A jeśli Tatarzy będą ją sobie znaczyli? 

– Nie powinni. Przecież posłużę im za przewodniczkę.

– Nigdy nie wiadomo. 

Halina wzruszyła ramionami: 

– Będą, nie będą, to nie ma znaczenia. Pomyślałam bowiem i o tym, jak się zabezpieczyć. Niechaj tej nocy wymknie się niepostrzeżenie z miasta kilkunastu ludzi. Niech się ukryją w Lesie Gołębickim, a gdy zaświta ranek pozajutrzejszego dnia, niechże czuwają skryci w gąszczu tarniny w pobliżu winnicy.

Skoro ujrzą, iż ostatni z pogan w loch się opuścił, wyskoczą i czym prędzej zawalą wejście kamieniami, których górę całą zgromadzili tam właśnie ojcowie benedyktyni, pragnąc ogrodzić murem swój ogród i kościół Świętego Wojciecha. 

– Ale przecie nie wszystkich Tatarów wprowadzisz do lochu. Najwyżej jeden oddział tylko. Reszta zostanie tam, gdzie jest i teraz. Nie może tedy powieść się ów plan. Żadną miarą nie może. 

– I o tym myślałam. Resztę wojowników odciągnę stamtąd. Wyślę ich pod Krakowską Bramę, tak by nasi rycerze bez przeszkody mogli zasypywać wejście do podziemi. 

Witkon bez przekonania pokręcił głową. 

– Nic nam to nie da. Garść jeno pogan zginie, a reszta? Reszta zdobędzie miasto i srogo się zemści za twoją zdradę. 

– I o tym myślałam. Gdy chan zginie w lochach, reszta wojowników poniecha oblężenia. 

– Ale czy zginie? Jakże go tam wwiedziesz? Czy zechce cię posłuchać? 

– Nie martwcie się o to, panie Witkonie. Wiem, co mam mówić, aby go przekonać, by go zachęcić, by zszedł do podziemia. 

– Cóż, zatem zgoda. Niech się dzieje, co się ma dziać. Ufam, iż wiesz, co czynisz. Wszelako, gdybyś chciała się wycofać, masz czas do wieczora. Pomyśl raz jeszcze o całej tej sprawie, zanim nie wyślę zbrojnych poza wały.

– Wierz mi, panie Witkonie. Nie odmienię zdania. A teraz żegnaj, chcę pozostać sama. 

Wójt skłonił się przed Haliną i ruszył do grodu. Gdy zniknął za zakrętem wąziutkiej uliczki Świętego Ducha, podniosła się i ona na nogi. Ruszyła wolno przez miasto, nad którym wisiała nienaturalna jakaś cisza.

Ludzie rozeszli się do domów, tylko straże pozostały na wałach i bramach, pilnie obserwując tatarskie obozowisko rozłożone na sąsiednim wzgórzu. 

Wreszcie dotarła do kościoła Panny Maryi. Gdy weszła w obręb świątynnego placu, objął ją miły chłód lip i wiązów, których gęste korony ocieniały biegnącą tam wąziuchną ścieżkę. 

Przystanęła, zatrzymując się obok sędziwego wiązu, który splątane konary, niczym kościste dłonie starca, w niemym geście błagania o litość wyciągał ku niebu. 

Oparła się Halina o chropawy pień, objęła go dłońmi, delikatnie głaszcząc nierówności spękanej kory, przywarła do niej rozpalonym policzkiem. 

Patrzyła zwilgotniałymi oczyma na skłon sąsiedniego wzgórza, kędy wznosił się kościół Świętego Jana. Spoglądała tam, gdzie spoczywali snem wiekuistym jej najbliżsi – matka, której nie znała, ojciec, którego obraz w miarę upływu lat coraz bardziej blakł i rozmywał się w pamięci, aż w końcu pozostał w jej sercu tylko dziwny, słodki smutek jawiący się na wspomnienie dziecinnych zabaw i pieszczot. Tam również, wpodle świątynnej ściany, spoczywał jej Jasiek.

– Już rychło do was przybędę – szeptała. – Już wkrótce spotkamy się wszyscy. Czekajcie na mnie, tam poza progiem życia. Lękam się go przekroczyć, pomóżcie mi, proszę. Pomóżcie…

A później jęły nawiedzać ją wspomnienia dawno minionych dni. Łagodny wietrzyk owiewający twarz przyniósł ze sobą obraz ojca, z którym przechadzała się śród pól poza miastem… Znów widziała wierzbowe bazie… Zapachniał jej widłak, którym strojono święcone na Wielkanoc… Kaczeńce złociły się na łące błogosławionego Wincentego Kadłubka… Ciężkie, dojrzałe kłosy żytnie syciły powietrze swą wonią… Jesienna szaruga miotła jej w twarz potoki dżdżu… Słońce iskrzyło się w śniegu, a lekki mrozik szczypał w uszy, policzki i palce…

Sroka przelatująca w pobliżu zaskrzeczała głośno raz i drugi. Halina ocknęła się. Spojrzała na ptaka, który przysiadł nieopodal na gałęzi lipy i przekrzywiwszy głowę, wpatrywał się w kobietę. Uśmiechnęła się doń i zamachała dłonią. A on, spłoszony, poderwał się do lotu i wzbił w powietrze. Zakołował ponad dachem świątynnym raz i drugi, a później poleciał w stronę Wisły. 

Halina, westchnąwszy, weszła na most łączący Wzgórze Kolegiackie z Zamkowym i podążyła do grodu.

* * *

Ciemno było, choć oko wykol. Cieniuchny obrąbek księżyca nie dawał bowiem prawie wcale blasku. Miasto spało, a nocną ciszę mąciły jeno poszczekiwania psów, rechot żabiego chóru dobiegający znad Wisły i nawoływania straży, ustawicznie krążącej po wałach. 

Z furtki, obok bramy grodowej wysunęły się dwie ludzkie postacie i skierowały ku miastu, a doszedłszy w pobliże Bramy Opatowskiej, zatrzymały, skryte w cieniu wału i poczęły rozmawiać szeptem: 

– Pani Halino, pomyśl raz jeszcze, proszę. Ostatnia chwila, aby się wycofać. 

– Dajcie spokój, wójcie Witkonie. Nie wracajcie do tego. Nie przekonujcie, bo wiecie, że owo jedyna nadzieja dla miasta, a ja się już zdecydowałam – odrzekła kobieta, siląc się na spokój, chociaż głos się jej łamał. 

Umilkli. Witkon ujął ją za ręce, ścisnął mocno, a potem z szacunkiem ucałował. Wpierw jedną, a później drugą. Stał tak pochylony przed Haliną, gdy naraz głuchy szloch targnął mu piersią, a gorące łzy potoczyły się po policzkach. 

Płakał.

Dorosły mężczyzna, zahartowany w bojach, a płakał jak dziecko.

– No, dajcie już spokój, dajcie spokój. Nie przystoi mężowi zachowanie niewieście. Panie Witkonie, bo i ja się rozpłaczę – głos Haliny drżał. – Chodźcie, chodźcież. Czasu mało. Rychło zacznie świtać, a wówczas będzie zbyt późno. 

Weszli tedy na wał. Halina stała wyprostowana, wpatrując się w sylwety domów, które głęboką czernią odcinały się od rozjaśnionej granatem czerni wygwieżdżonego nieba. Patrzyła ostatni raz na owo miasto, które tak ukochała. 

Tymczasem Witkon przymocował mocny i gruby sznur do jednej z belek obwałowania i zrzucił go w mrok.

– Dobrze się trzyma? Nie zerwie się, aby pod moim ciężarem? – spytała kobieta. 

– Bądźcie spokojna, pani. Wytrzyma. 

– Pozdrówcie ode mnie Bożenę. Dobrą mi była i wierną przyjaciółką przez te lata. Żal mi się z nią rozstawać. Jak żal!… – Rzekłszy to, ujęła sznur mocnym chwytem, a później – odpychając się stopami od wału – pogrążyła w mroku. Przez chwilę słychać było jeszcze odgłosy zsuwania się po nierówności w dół, a później wszystko ucichło.

Witkon wychylił się, usiłując cokolwiek dojrzeć, ale nie widział niczego w głębokim mroku. 

– Czegóż tak pilnie wypatrujecie, panie wójcie? – zagadnął go naraz strażnik, który niepostrzeżenie nadszedł od strony Bramy Zawichojskiej.

– At, niczego, spać nie mogę – odburknął Witkon.

* * *

Tymczasem Halina posuwała się po omacku, raczej wyczuwając, niż widząc znajomą, wyboistą dróżkę, wiodącą ku kościołowi Świętego Wojciecha.

Skoro wspięła się na sam szczyt niewielkiego wzgórka, kędy rozpierała się przysadzista, z modrzewiowych bierwion wzniesiona świątynia, spostrzegła kilku strażników siedzących wokół przygasłego ogniska. Byli to Tatarzy i Rusini. 

Na ich widok zawołała przytłumionym głosem, używając łamanej ruskiej mowy: 

– Ej, ludzie! A oświećcie mi drogę! 

Zbrojni porwali się na równe nogi i zapaliwszy pochodnię od żaru tlejącego w pokładach siwego popiołu, czym prędzej przyskoczyli do przybyłej. Jeden z nich wydobywszy z pochwy zakrzywiony miecz, przyłożył jej ostrze do szyi. 

– Ktoś ty? Czego tu szukasz po nocy?!

– Odłóż owo żelazo. Nie twoja to sprawa. Do chana idę z wieścią.

– Nie łżyj, żmijo-Laszko! Przyszłaś na przepatry! – zawołał jeden z Rusinów i uderzył Halinę otwartą dłonią w usta tak mocno, że aż z rozciętej wargi poczęła sączyć się krew.

– Zostaw, psie! – ostry głos mężczyzny, który wychynął z mroku i kierował się ku strażnikom, powstrzymał Rusina od następnego ciosu. 

W krąg światła rzucanego przez jarzącą się krwawo pochodnię wszedł bogato odziany Tatar. Był to Tochtamysz, krewniak chański. Żołdacy z lękiem odstąpili od Haliny, jednocześnie nisko chyląc głowy przed przybyszem. 

– Chodź ze mną – rzekł ów do Haliny. – Pan mój, wielki chan Telebog czeka na ciebie ciekaw, co też chcesz mu oznajmić. 

– Dzięki, panie. Cieszę się, iż chan na mnie czeka mimo tak późnej pory. Dużo mam mu do powiedzenia. Dużo. A co najważniejsze, będą to dlań rzeczy ciekawe. 

Chan siedział u stopni wielkiego ołtarza na stosie skór baranich okrytych haftowanymi srebrem i złotem szatami kapłańskimi, które najpewniej wywleczono z kościelnej zakrystii. Z tyłu za nimi, na ołtarzu, stało kilkanaście zapalonych świec woskowych, rozjaśniających nieco mrok panujący w świątyni. 

Halina, ujrzawszy władcę, podbiegła doń i upadłszy na kolana, wznosząc ręce w błagalnym geście, zawołała:

– O wielki panie! Obyś żył wiecznie! Pomścij mnie, pomścij! Słońce sprawiedliwości, pomścij mnie!

Chan spoglądał na kobietę spod wpół przymkniętych powiek. Jego kamienna twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Gestem nakazał, by Halina podniosła się z klęczek i zbliżyła ku niemu. 

– Czego chcesz, niewiasto? Jakiej zemsty pożądasz? Na kim pragniesz się zemścić i dlaczego? 

– Pomścij mnie na sandomierzanach. Na tym plemieniu wężowym, na owych podłych łotrach… 

– Mów jaśniej – oschle przerwał jej Tatar.

– Zową mnie Ludmiła. Przeszłego roku odumarł mnie małżonek. Zacny był człowiek i majętny. Rodziny nie mam nijakiej ni dzieci, ni krewieństwa. Nikogo, kto by się za mną ujął. Jam nietutejsza. Z Poznania za mężem przyszłam. Skoro się tedy one sandomierskie sępy zwiedziały, że mój oczy zamknął, wyostrzyły sobie zęby na wdowi dobytek. I dopięli swego. Poprzez fałszywe sądy wyzuli mnie z wszelkiego dobra. Zabrali dom, ogród, winnicę. Nawet i suknie chcieli mi zrabować. Ostałam się tedy w nędzy, a upodleniu, bez dachu nad głową. Ach, gdybym mogła – tu zacisnęła pięści i jęła nimi wygrażać w kierunku miasta. – Ach, gdybym mogła, na kawałki bym ich wszystkich pokrajała, ażeby konali w mękach. Pomścij mnie, panie! Tyś moją jedyną nadzieją!

Chan uśmiechnął się złośliwie. 

– A zatem chęć zemsty tobą kieruje, rozum mąci? 

– Tak, tak! Pomogę wam! Loch tajemny wskażę, który zawiedzie wojowników aż do serca grodu. A gdy go już opanujecie, wytnijcie w pień wszystkich – mężów i niewiasty i dzieci, klechów i rycerzy, i łyków. Niechaj raz na zawsze owo wężowe plemię zniknie z lica ziemi. Za moją krzywdę! Za moje łzy! 

Halina krzyczała prawie, co i raz wygrażając dłońmi zaciśniętymi w kułaki.

Lecz myliłby się, kto by sądził, iż głos łamie się jej i drży z wielkiej nienawiści. To strach przesycony grozą na myśl o tym, co ją wrychle czeka, chwytał za gardło, dusił a dławił, piersi uciskał, plątał język. 

– Uspokój się, uspokój, niewiasto! 

Tochtamysz podszedł do niej, ująwszy za ramiona, potrząsnął mocno. 

– Nic ci one krzyki nie pomogą, jeśli nie powiesz, z jakowym tutaj przyszłaś planem. Żeby cię pomścić, pierwej musimy wejść do Sandomierza. 

Chan roześmiał się złowieszczo: 

– Twoim pragnieniom stanie się zadość. Przyrzekam, że cię pomścimy. Bądź spokojna. Masz na to moje słowo. Lecz wpierw odpowiedz nam na kilka pytań.

Halina całą siłą woli przemogła się, by zapanować nad lękiem i w miarę spokojnym głosem rzekła: 

– Cóż chcecie wiedzieć? 

– Jak nas wprowadzisz do grodu? 

– Tutaj, nieopodal onego kościoła, znajduje się wchód tajemny do podziemnego lochu, który wiedzie aż do zamkowych piwnic. Znam drogę, bom kilkakroć onym lochem chadzała, więc łatwo mogę was poprowadzić. 

– Iluż jest zbrojnych w mieście? 

– Zbrojni są wszyscy. Nawet niewiasty, nawet i wyrostki. Wszelako rycerzy garstka zaledwie.

– Ilu?

– Może setka, i to wielu spośród nich poranionych. 

– Tedy po cóż lochami chadzać? – skrzywił się chan. – Skoro świt uderzymy z wszystkich stron na miasto i będziem dotąd atakować, aż padnie. 

Halina, słysząc te słowa, zamarła z przerażenia. Oto podstęp się nie udał. Mało! Zdradzając, iż Sandomierz jest bezbronny prawie, przyłożyła swej ręki do rzezi, jaka nastanie bez ochyby za dnia. 

Lecz w tej samej chwili, w której chan skończył mówić, ozwał się Tochtamysz: 

– Nie masz racji, panie mój. Warto posłuchać niewiasty. Zaoszczędzi to czasu i ludzi. Pomyśl, przecież od początku oblężenia broni miasta owa garstka, a nie udało się nam ich dotąd przemóc. Prawda, że wcześniej czy później muszą ulec, wszelako nie jednego jeszcze z naszych wojowników zbawią żywota. Posłuchaj mnie, panie. Posłuchaj, jaki plan przyszedł mi do głowy – ciągnął dalej. – By zdobyć Sandomierz, korzystając z onego lochu, o którym nam mówi kobieta, starczy z tysiąc zaledwie wojowników. Tymczasem reszta może spiesznie ciągnąć na Kraków. Korzystajmyż z okazji, że się nas tam tak rychło nie spodziewają, a złupimy go, skarby mnogie zdobywając i licznych niewolników.

Na twarzy Teleboga malowało się niezdecydowanie. Podparł głowę na pięściach i wbiwszy wzrok w ziemię, myślał. Mijała chwila za chwilą, a lęk coraz większy – już nie o siebie, lecz o los tak wielu ludzi pożerał Halinę. I raptem przyszła jej do głowy myśl pewna. 

Podbiegła ku chanowi i padłszy znów przed nim na kolana, jednocześnie spod płaszcza wyciągnęła zawiniątko, które zabrała ze sobą na wypadek, gdyby trzeba było przekonywać Tatarów, iż zna drogę do ukrytych skarbów. Otóż teraz podała zawiniątko Telebogowi na wyciągniętej dłoni. 

Ów podniósł na nią pytający wzrok: 

– Weź to, weź! Owo wszystko, co mam! Weź, spełnij moją prośbę! Powiodę was tajemnym lochem! Najłatwiejszy to sposób, by zdobyć gród i skarby!

Chan rozpostarł zawiniątko i ujrzał w środku kilka złotych pierścieni, zausznice, broszę, srebrny łańcuch, naszyjnik z granatów i przygarść monet. 

– A zatem co nieco udało ci się uchronić z onego majątku, który rzekomo wszystek zabrali wrogowie? – uśmiechnął się władca. – Przekonałaś mnie. Tym mnie przekonałaś, że wiesz, iż lochy to najpewniejszy sposób, by wejść do miasta. Musisz ich wszystkich srodze nienawidzić, skoro dla zemsty gotowa byłaś poświęcić nawet one liche błyskotki. Bierz je z powrotem. A gdy zdobędziemy gród…

– Pokażę ci, panie, kędy jest ukryty skarbiec! – pośpiesznie zawołała Halina. 

– Tedy z owego skarbca dorzucę ci jeszcze kilka pierścieni i łańcuchów. Może też pieniędzy trochę. 

– Budź ludzi, Tochtamyszu. Wyszykuj oddział, który lochem pójdzie, a reszta niech siada na koń, gdy tylko pierwszy brzask rozjaśni niebo, i pędzi na Kraków. 

– Jak każesz, panie! A tobie, którego osiodłać wierzchowca?

– Mnie? Żadnego. Ty poprowadzisz ludzi na południe, Tochtamyszu, a ja zostanę tutaj. Nie może ominąć mnie zabawa, gdy zdobędziemy Sandomierz. Później was dogonię. 

Tochtamysz nic już nie rzekł, skłonił się nisko i wyszedł na dwór. Chan zaś raz jeszcze bacznie przyjrzał się Halinie i powiedział. 

– Jeszcześ dość urodziwa. Uczynię cię swą nałożnicą. Po wszystkim.

* * *

Ledwo niebo poczęło szarzeć na wschodzie, a po zaroślach i w koronach drzew obudziły się pierwsze ptaki, w obozie tatarskim ogłoszono pobudkę. 

Dziesiętnicy i setnicy uwijali się między wojownikami, wydając rozkazy. Siodłano konie, przygotowując je do odjazdu. Tylko wpodle Świętego Wojciecha spory oddział ze dwa tysiące ludzi liczący, nie śpiesząc się wcale, czekał, aż ów ruch ustanie i współtowarzysze odjadą. Tymczasem jednak zaspokajali głód i pragnienie.

Nie minęło wiele czasu i pozłocisty obrąbek tarczy słonecznej wychylił się spoza widnokręgu, barwiąc niebo różem, szkarłatem i fioletem, wyzłacając białe puszyste obłoczki i skrząc się w kropelkach rosy perlących się na źdźbłach traw i łodygach ziół. Wówczas wojsko tatarskie wyjechało na krakowski gościniec.

Posuwali się równo, oddział za oddziałem, zrazu nie spiesząc się wcale i dopiero wtedy, gdy wieże Sandomierza skryły się poza szczytami wzgórz porosłych zagajnikami złożonymi z brzóz i buków, bodli konie piętami, przynaglając je do cwału. 

Czatownicy na bramach i wałach, ujrzawszy ów widok, widok najmniej spodziewany, podnieśli alarm. Wkrótce rozniosły się po mieście okrzyki radości, budząc mieszkańców z niespokojnego snu: 

– Luuudzieee!!! Ludzieee! Tatary uchodzą! Uchodzą!

Rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Srebrzyste dźwięki uderzyły o niebieską powałę, rozlały się po okolicy, wieszcząc wszystkim, iż oto Bóg ulitował się nad Sandomierzem i sprawił, iż poganie poniechali oblężenia.

Jeden tylko wójt Witkon znał prawdę o tym cudzie i podczas gdy wszyscy cieszyli się, tańcząc na ulicach, padając sobie w ramiona, śmiejąc się i śpiewając, na jego twarzy nadal malowała się powaga i smutek. 

– Panie Witkonie! Panie Witkonie! – zaczepił go jeden z mieszczan. – Cieszże się! Tatary uchodzą, a wy markotni. Gotów-em pomyśleć, iż ich żałujecie!

– Jeszcze nie czas na radość. Jeszcze nie czas…

– Co też pleciesz, panie wójcie?! – mieszczanin machnął ręką i poszedł w swoją stronę. 

Witkon wspiął się na wał i spoglądał w kierunku Świętego Wojciecha. Wszelako niczego nie mógł dojrzeć. Ponad korony drzew wystawał jedynie dach świątynny i wieża z sygnaturką. Usiłował też wypatrzeć cokolwiek w zwartym gąszczu tarniny, czarnego bzu i trzmieliny, oplatanym giętkimi łodygami dzikiego chmielu, który porastał obydwie strony dróżki wiodącej ku wsi Gołębice, ale wzrok nie mógł się przebić przez plątaninę gałęzi i liści.

Naraz uszu Witkona dobiegł stukot wielu męskich kroków i głos rycerza Dobrosława z Zaleszan:

– Przywiodłem, panie wójcie, oddział zbrojnych, jak mi rozkazałeś. Tyle że nie bardzo wiem, po co. Tatarów nie ma. Odjechali. I chwała Bogu. Ale, ale! Powiedzcież mi, gdzież to się zapodział Dersław z Obręczny? Nie widziałem go od wczorajszego zmierzchu.

Wójt popatrzył na pytającego i odparł: 

– Pan Dersław jest tam – i wskazał dłonią krzaki przy gołębickiej dróżce. – Niech twoi ludzie czym prędzej odryglują furtkę obok Opatowskiej Bramy i czekają dalszych rozkazów. Tylko się pośpieszcie. Skoro dostrzeżecie, iż wpodle Świętego Wojciecha ruch jakowyś się zaczyna, czym prędzej tam biegnijcie. Wspomożecie Dersława i jego rycerzy. 

* * *

Gdy umilkł stukot końskich kopyt, a obłok kurzu zakrył ostatniego z odjeżdżających wojowników, chan rzekł do Haliny: 

– Teraz czas i na nas. Prowadź do lochu. 

Podniósł się i przypasał do boku ostry krzywy miecz z niebieskawej damasceńskiej stali, miecz o głowni wyrobionej ze złota i wysadzanej koralami i perłami. Pod kaftanem z żółtego jedwabiu haftowanego w kwiaty i smoki, miał lekką, lecz mocną kolczugę. Przywdziawszy więc tylko na głowę stalową, spiczastą misiurkę, obciągniętą po wierzchu białą cielęcą skórką, skierował się do wyjścia. 

Przed świątynią w zwartym szyku czekał nań oddział – sam kwiat tatarskiego wojska. Chan gestem nakazał im milczenie i tak się odezwał: 

– Ta oto niewiasta, która ma powody, by nienawiścią darzyć sandomierzan, podjęła się nam pokazać tajne przejście biegnące lochami podziemnymi od tego miejsca, aż do środka grodu. Obiecuję wam, że przed południem miasto będzie nasze! 

Halina wysunęła się na czoło zbrojnych i rzekła: 

– A zatem chodźmy. 

Na południowym skłonie wzgórka rozpościerała się winnica, Łazarzową zwana. Gdy weszli w jej obręb, oczom ich ukazał się przepiękny widok – rzędy krzewów winnych, których grube łozy obwieszone były ciężkimi, opitymi sokiem gronami jagód. 

Wszelako nikt na to nie zwracał uwagi. Halina skierowała się pewnym krokiem ku wschodniej stronie i gdy dotarła do częściowo już wzniesionego muru, pokazując na stertę głazów polnych, wapiennego kamienia i cegieł, ozwała się: 

– Otóż i jesteśmy na miejscu. 

Chan bacznie spoglądał dookoła, lecz nigdzie nie mógł dojrzeć wejścia do podziemia. 

– Odrzućcie wierzchnią warstwę ziemi z tego miejsca – pokazała dłonią lekkie zagłębienie gruntu pod samym murem. 

Rzucili się wojownicy i ryjąc ostrzami dzid, a odgarniając to, co uskrobali rękoma, rychło odsłonili mocne dębowe drzwi nabijane mosiężnymi ćwiekami. Drzwi owe były ściśle dopasowane do kamiennego obramowania. Z trudem wielkim je podważyli, a gdy ustąpiły, oczom patrzących ukazała się czarna czeluść, z której powiało chłodem i stęchlizną. 

Halina postąpiła kilka kroków w jej kierunku, a zatrzymując się nad otworem, naraz trząść się zaczęła, a lęk objął jej serce tak mocarnym uściskiem, iż zdało się, że za chwilę upadnie. 

– Cóż ci to, kobieto?! – krzyknął chan i podbiegłszy do niej, ujął za ramiona. 

Całą siłą woli przemogła Halina słabość, zdusiła nieco strach w sobie i odparła: 

– Nic mi. Nic. Już dobrze. To ziąb ciągnący z podziemia. To tylko ziąb.

– Prowadź. Nie ma nazbyt wiele czasu. Chciałbym najpóźniej jutro przed nocą dopędzić Tochtamysza.

Popatrzyła Halina w niebo. Błękitniało nad głową, a rozświetlone słonecznym blaskiem białe obłoczki leniwie sunęły po jego bezmiarze. 

W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi, traw, ziół i kwiatów. Ptaki zanosiły się śpiewem, uganiając między gałęziami drzew pobliskiego sadu. Od miasta dobiegało poszczekiwanie psa, a kędyś spoza wzgórz, pianie dalekich kogutów. 

Po raz ostatni ogarnęła to wszystko wzrokiem, wsłuchała w odgłosy budzącego się nowego dnia, wciągnęła w nozdrza znajome zapachy. A potem lęk, który do tej pory ani na chwilę jej nie opuszczał, zniknął gdzieś, i w sercu Haliny zapanował spokój.

Postąpiła pewnie do przodu i schodząc w głąb lochu po oślizgłych kamiennych stopniach, dała ręką znak Tatarom, aby podążyli jej śladem. 

Poczęli tedy zstępować jeden po drugim, aż wreszcie ostatni skrył się w podziemiu. Tutaj, zapaliwszy pochodnie, ruszono dalej. 

Loch był dość niski, nie na tyle wszakże, aby trzeba było się pochylać. Opadał łagodnie w dół, wijąc się niczym strumień, który wędruje przez płaszczyznę łąki. Nie widać było żadnych odgałęzień. 

W miarę jak oddalano się od wejścia, milkły odgłosy dobiegające z dworu, aż wreszcie zapanowała cisza tak wielka, iż nawet nieustraszonym i okrutnym wojownikom tatarskim udzielił się nastrój tajemniczości. Mimo woli ściszyli głosy, a w końcu przestali się w ogóle odzywać. 

Posuwano się tedy w milczeniu i powoli, bowiem na śliskim od wilgoci dnie lochu łatwo można się było przewrócić. 

Krwawy poblask płonących pochodni tańczył na ścianach i skrzył się w grubych pokładach saletry osiadłej na kamiennych wspornikach zabezpieczających loch przed zawaleniem.

– Dalekoż jeszcze do celu? – zapytał chan przyciszonym głosem. 

– Niezbyt. Uzbrójcie się, panie, w cierpliwość. Już rychło nastanie kres naszej wędrówki. Może… 

Nie dokończyła zaczętego zdania, bo oto z tyłu, skądś z daleka, doleciał ich głuchy łoskot, przypominający nieco stłumiony głos burzy przewalającej się po niebie, albo dudnienie ciężkich kłód toczonych po wyboistej drodze. 

– Co to?! – zawołał zaniepokojony chan. – Co to za dziwne odgłosy? 

A one nie milkły, jeno narastały, odbijały się od ścian podziemia i wracały echem z odległych korytarzy. 

Chan skinął dłonią i kilku wojowników pędem pobiegło do wejścia. Reszta wylękniona zatrzymała się, czekając, aż wrócą. 

Halina pojęła, że oto nadeszła już ostatnia chwila. I wówczas znów, tak jak przeszłego dnia na Kolegiackim Wzgórzu, pod przymkniętymi powiekami poczęły przesuwać się obrazy z całego życia, które oto dobiegało kresu. 

Były barwne i nadzwyczaj wyraźne. Nadpływały widoki zdarzeń, które – zdało się – dawno już winny całkiem zniknąć w grubych pokładach niepamięci. Wizje zmieniały się jak w kalejdoskopie. 

Oto znów jest małą dziewczynką, zrywającą stokrotki na trawiastym skłonie Wzgórza Zamkowego… Pszczoły buszują w gałęziach lip, spijając słodki nektar z ich wonnego kwiecia… Gruby trzmiel przysiadł na łodydze liliowych dzwonków… Głowa ojca nadziana na pikę… Pierwszy pocałunek Jaśka… Wiatr od Wisły niosący zapach wilgoci i świeżych ryb… Rzędy trumien pobitych rycerzy… Krew… ból… łzy… Ciągle łzy… Nieustający żal… Tęsknota za szczęściem, które wciąż umyka, wciąż umyka… Zda się starczy sięgnąć ręką… Zrobić krok… 

Naraz pod powieki napływa obraz surowej twarzy księżnej Kingi okolonej zakonnym welonem, a w duszy odzywa się jej głos: „Módl się, dziecko, módl tak, jak cię uczyłam”. 

I wtedy wargi poczynają szeptać dawno już nieodmawiane słowa zapomnianej dziecięcej modlitwy:

Zakonniku, święty Franciszku pokorny, przez swe święte rany wspomóż chrześcijany. Matko, Klaro święta u Boga jeś wzięta. Proś za nas Gospodyna, Panny Maryi Syna…”3

Otworzyła Halina oczy, spojrzała w głąb lochu wijącego się w stronę grodowego wzgórza i naraz, w oddali, zamajaczyła jej postać ojca. Stał nieporuszony, jakby czekając, kiedy córka do niego dołączy.

Uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła ręce do widma. 

Przyskoczył do niej chan i krzyknął podniesionym głosem: 

– Ktoś ty, niewiasto?! I cóż to wszystko oznacza?!

A wtedy ona, wpatrując mu się w oczy, wyrzekła głośno i dobitnie:

– Jestem Halina, córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, któregoście przed laty ubili. Jestem Halina, wdowa po Janie Pilawie, wojewodzie sandomierskim, który z waszych rąk śmierć poniósł. Dziś los się od was odwrócił, poganie. Skon was tu czeka straszny, z głodu i pragnienia. A miasto ocaleje! Miasto ocaleje! Ocaleje! 

– Panie nasz, wielki Telebogu! Panie nasz! Lachy głazami i ziemią przywalili wchód do podziemia. Jesteśmy w pułapce! – krzyknął jeden z wojowników wysłanych ku wyjściu. 

– Wyprowadź nas stąd! – zasyczał chan. 

Schwycił Halinę rękoma za szyję i dusił. Twarz wykrzywiła mu się strachem i wściekłością zarazem, posiniała, a w kącikach ust zabieliła piana. 

– Wyprowadź nas, bo zabiję!!! Zaaabiiiiję!!! – ryczał.

– Zabij, skróć mękę – wychrypiała kobieta. – Nie znam drogi… do innego… wyjścia… Nie wydostaniemy się stąd… nigdy…

Puścił ją Tatar i dobył miecza. Zamachnął się nim szeroko i ciął ze straszną siłą w sam środek piersi. 

Poczuła tępe uderzenie, osunęła się na kolana i przycisnęła ręce do serca. Spomiędzy palców przesączyła się strużka ciepłej, lepkiej krwi. Oczy Haliny zaszły mgłą, ogarnął ją mrok głębokiej czeluści, w którą jęła spadać z zawrotną prędkością.

I oto naraz, gdzieś w oddali rozjarzyło się złocistobiałe światło, pełne ciepła i miłości. Popłynęła w jego kierunku, spokojna i ufna. Wokół siebie poczuła obecność bliskich osób i było jej dobrze, tak dobrze, jak wówczas, gdy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

1Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

2Cytat pochodzi z Apokalipsy św. Jana w przekładzie Tomasza ze Zbrudzewa, w opracowaniu Ireny Kwileckiej.

3Tekst tej modlitwy widnieje wypisany na ścianie północnej nawy bazyliki katedralnej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Sandomierzu.

———–

Andrzej Sarwa

Krystyn Tarnawita. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część VI

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część VI

Krystyn Tarnawita

Jako rzekłem, zowię się Krystyn, a moim herbem jest Tarnawa. Dobry to ród Tarnawici i krajowi zasłużony. Nie o tym wszelako chciałem mówić.

Rodziłem się dawno, dawno temu. Ile to lat od onej chwili upłynęło, sam już nie wiem. Wszelako myślę, że zebrałoby się ich z dziewięćdziesiąt. 

Matka kochała mnie tak mocno, jak mocno można kochać jedynaka. Ojciec zaś wiązał ze mną wielkie nadzieje. Nietrudno się domyślić, iż sposobił mnie do rycerskiego rzemiosła, a że ambitny był ponad miarę, tedy pragnął, abym – gdy dorosnę – dostąpił najwyższych dworskich zaszczytów. 

Tymczasem ja, cóż, nie przywiązywałem wagi do tego, co dla mojego ojca uchodziło za najważniejsze w życiu. Mnie się marzyła nieśmiertelna rycerska sława. Zwycięstwa w bojach, pierwszeństwo w turniejach, uśmiechy najpiękniejszych dam. 

To, iżeśmy oba nie mieli racji, że wszystko na tym padole marność tylko nad marnościami, przekonałem się grubo później. Na początku jednak życie moje płynęło tak, jak może płynąć życie młodzieńca z rycerskiego rodu i niebiednego na domiar. 

Wprawiałem rękę do miecza, do włóczni. Uganiałem po puszczy za zwierzyną, stawałem w szrankach. Nigdy nie zapomnę, gdy książę po Mszy w zamkowej kaplicy wręczył mi pas, miecz, pozłociste ostrogi, pasując mnie na rycerza. Od tamtej chwili żyłem na dworze. 

Któregoś dnia – na moje nieszczęście chyba – naparłem się jechać w poselskim orszaku do niemieckich krain. Gdyśmy po podróży stanęli w cudnym mieście Bambergu, spadło na mnie nieszczęście, którego skutkiem jestem dziś tym, kim jestem. 

Staruch zamilkł i przymknąwszy oczy, przywoływał pod powieki obrazy dawnych zdarzeń. Minął spory kęs czasu, zanim wrócił do przerwanej opowieści:

– Wyprawiono dla nas ucztę. Podejmowano najwykwintniejszymi potrawami, których nawet nie umiałbym nazwać, bowiem przygotowali je kucharze z południowych krain. Pojono nas najwyborniejszymi, jakie w swym życiu piłem, trunkami. Zabawiano śpiewem trubadurów. 

Byłem oszołomiony. Od nadmiaru wrażeń czułem zawrót głowy. Chwilami zdawało się, iż jestem w raju, a nie na ziemi. 

Wtedy do sali biesiadnej weszła ona. Była szczupła i nadzwyczaj kształtna. Pyszne pozłociste włosy wpół skręconymi pierścieniami spływały jej na plecy. Oczy… Boże, cóż to były za oczy… Głębokie i zielone niczym toń morska w piękny letni dzień.

Oniemiałem z zachwytu. Ona to zauważyła i od owej chwili starała się czynić wszystko, abym do reszty stracił dla niej głowę. 

Młody byłem. I głupi. Nim uczta dobiegła końca, padłem na kolana przed margrabią, jej ojcem, żebrząc o rękę córki. Wszyscy się śmiali. Dziewczyna też. Tylko margrabia był poważny. Zapytał: 

„I cóż ty na to, Hildegardo?” 

Na imię bowiem miała Hildegarda. A ona roześmiała się perliście i dotknąwszy białą, wypielęgnowaną dłonią moich rozognionych policzków, rzekła: 

„Jeśli to prawda, że żyć beze mnie nie będzie już mógł, niechaj pozna moje litościwe serce. Zgoda, zostanę jego żoną”. 

Boże, radość rozsadzała mi piersi. Nigdy nie byłem w życiu tak szczęśliwy jak wówczas. Ale Hildegarda rychło sprowadziła mnie z obłoków na ziemię. Powiedziała bowiem:

„Zostanę twoją żoną, ale pod pewnym warunkiem”. 

Patrzyłem na nią z niepokojem w oczach, a ona ciągnęła: 

„Pod warunkiem, iż przyniesiesz mi nieco wody z czarodziejskiego źródła wiecznej młodości. Czy zgadzasz się na to?” 

Nie myślałem wówczas o tym, że owo, o co mnie prosi, jest bez mała wyrokiem śmierci. Wtedy czułem się tak silny, jak żaden z żyjących pod ziemskim niebem mężczyzn. Czułem, iż mam w sobie coś z potęgi anioła. Zresztą to ona mnie prosiła, a dla niej gotów byłbym uczynić wszystko. 

Poprzysiągłem tedy, iż nie spocznę, aż spełnię owo żądanie. Porwałem się na nogi i nie zwlekając, wybiegłem na dwór. Gonił mnie śmiech biesiadników, ponad którym górował jej śmiech perlisty. Dosiadłem konia i pognałem przed siebie, drogą wiodącą na zachód. Ponoć kędyś tam, gdzie słońce kryje się wieczorem na spoczynek, leżała zaklęta kraina, w niej zaś źródło wody wiecznej młodości. 

Nie będę opisywał drogi. Była bardzo ciężka. Słońce paliło mnie żarem, wichry smagały bezlitośnie, w wysokich górach mróz kąsał uszy, policzki, palce. Nie raz i nie dwa razy narażałem życie. Poszarzałem i wychudłem. Po kilku miesiącach wędrówki stałem się cieniem człowieka, a przecież jeszcze nie tak dawno wyglądałem niczym zapaśnik.

W końcu dotarłem na najdalszy Zachód. Od morza, pośród którego leżała wyspa, kędy tryskało czarodziejskie źródło wód młodości, oddzielały mnie tylko niebotyczne góry. Poza nimi był już piach morskiej plaży omywany słonymi falami. 

Nie będę o tej przeprawie opowiadał, chociaż podczas niej śmierć tyle razy zajrzała mi w oczy, iż gdybym nie był nadal zaślepiony miłością do Hildegardy, pewnie czym prędzej bym wrócił do swoich. 

Ale ja byłem szalony i uparty. Za ostatek pieniędzy wynająłem okręt, aby mnie przewiózł na ową wyspę tam i na powrót. Wreszcie moje stopy dotknęły ziemi kraju, który był celem tej wędrówki, a zwał się Wyspą Niezmierzonych Bogactw.

Powietrze było tam zdrowe i czyste, niosące ze sobą woń rozlicznych – u nas nieznanych – kwiatów. Ziemia była żyzna, ludzie syci, a król Roderyk był władcą sprawiedliwym. 

Mieszkańcy wyspy opływali w dostatki, bo z nieba raz w roku padał złoty deszcz. Nic tedy dziwnego, iż nikt nie musiał pracować, by w pocie czoła zdobywać kęs strawy. Za złoto bowiem kupowano wszystko, co niezbędne, od mieszkańców okolicznych krain.

Wszelako również raz w roku, na kilka dni przed złotym deszczem, całe królestwo pogrążało się w żałobie. Oto bowiem na ziemi nie ma nic za darmo, więc i złoty kruszec, który opadał z chmur, był rodzajem zapłaty. 

W sercu kraju, w pobliżu siedziby króla, znajdowała się studnia, w której zamieszkiwał smoliścieczarny, demoniczny wąż o potężnym cielsku. Wystarczyło, iż wystawił głowę z owej czeluści i zasyczał, a wszystko, co żyje – od zwierzęcia, po człowieka – drętwiało ze zgrozy i przerażenia.

Otóż ongiś ów wąż zawarł pewien układ z pierwszym królem Wyspy Niezmierzonych Bogactw, który zapewniał krajowi niespotykany na całym świecie dobrobyt, władca natomiast i jego następcy, raz w roku, dostarczali mu dziewicę na pożarcie.

Mijały pokolenia, zmieniali się królowie, a wąż trwał. Obie strony – on i kolejni królowie – wiernie wywiązywały się z warunków umowy. W czasie, gdy na tronie zasiadał Roderyk, los wyznaczył na ofiarę dla węża piękną Esclarmondę, jego córkę jedynaczkę.

A stało się to wówczas, gdym ja przybył na wyspę.

Skoro tylko powiedziano królewnie, iż ma być ofiarą dla gada, rozpłakała się. W pierwszą noc śniły się jej koszmary: twarze straszne jakieś, białe, o jarzących się niesamowitym ogniem oczach, dłonie z krogulczymi palcami, wyciągające się po nią w zachłannym geście i jakieś fantastyczne stwory. 

Ale lepszy był nawet tak męczący sen od jawy, kiedy wracał lęk przed śmiercią, przybliżającą się do niej bardziej, i bardziej z każdą chwilą, z każdym uderzeniem serca. 

W duszy dziewczyny niepodzielnie zapanował strach. Uciskał jej pierś, skurczem obejmował gardło, spłycał oddech, a zarazem sprawiał, iż krzyczała przeraźliwie, buntując się przeciw temu, co miało ją spotkać. 

Żal jej bowiem było porzucać świat. Żal jej było błękitnego przestworu nieba, żal słońca, choć dawniej nie jeden raz narzekała na upał. Widoki najbardziej pospolite – lichych przydrożnych krzaków obgryzionych przez kozy, czy wyliniałego psa-staruszka o sparszywiałej skórze, któremu ongiś lubiła nogą porachować kości – teraz były jej drogie, a myśl, iż wkrótce nie będzie już mogła tego oglądać, sprawiała, że łzy obficie spływały jej po policzkach.

Im bliżej było do strasznego dnia, tym bardziej niespokojna się stawała i w coraz większym żyła napięciu. Gdy wcześniej, choć ciężki, ale jednak morzył ją sen, teraz przestała sypiać w ogóle. 

W końcu nadszedł ów dzień straszny. Zaraz z samego rana po Esclarmondę przyszła gromadka staruch, które przyniosły przepiękne szaty panny młodej i drogocenne ozdoby. Choć płakała, krzyczała, i jak mogła, tak opierała się jędzom, wykąpały ją, namaściły wonnymi olejkami i stosownie ubrały. 

Tymczasem przed zamkiem formował się weselny orszak, bowiem udawano, iż dziewczynę oddaje się wężowi nie na pożarcie, lecz jako panią i małżonkę.

Gdy przygotowania skończono, wszyscy w uroczystym pochodzie wyruszyli w kierunku studni – mieszkania potwora. Muzykanci wygrywali radośnie, a tłum wyśpiewywał pieśni weselne. 

W pobliżu studni tłum zatrzymał się w pewnym oddaleniu od cembrowiny, trochę z szacunku dla węża, ale przede wszystkim z lęku o własną skórę. Dwie wiekowe, lecz silne kobiety, o suchych i żylastych rękach, prowadząc dziewczynę, mocniej zacisnęły palce na jej ramionach i powlokły ku otworowi czeluści. 

Opierała się nieszczęsna z całych sił i krzyczała przeraźliwie, błagając o litość. A wąż wystawił swój budzący grozę łeb na zewnątrz i wpatrując się pożądliwie w ofiarę, co chwila wysuwał błyskawicznie rozwidlony język, badając w ten sposób otoczenie, jak to węże mają w zwyczaju. 

Podszedłszy do samej cembrowiny, staruchy powaliły Esclarmondę na ziemię, a same co sił w nogach rzuciły się do ucieczki. 

W owym czasie panowała cisza tak wielka, iż słychać było brzęczenie unoszących się w powietrzu much. Tłum zamilkł. Gdy wąż otworzył szeroko paszczę, chcąc rozpocząć połykanie ofiary, niejednemu ojcu zrobiło się dziwnie na sercu, bo pomyślał, iż gdyby los był mniej łaskawy, w tej chwili przed wężem leżałaby nie Esclarmonda, lecz jego własna córka. 

I oto tę wielką ciszę przerwał mój krzyk. Z kręgu gapiów, z obnażonym mieczem, srebrzyście połyskującym w promieniach palącego słońca, stojącego akurat w zenicie, skoczyłem do przodu.

W kilku susach dopadłem gada i wziąwszy potężny rozmach, ciąłem na odlew we wraże cielsko, aż łeb potwora odpadł i potoczył się po ziemi, a wszystko wokół zabarwiło się od posoki, która wyciekła z rany. 

Owo stało się tak nagle i niespodziewanie, że początkowo tłum nie wiedział, jak zareagować. Później dopiero wybuchnął okrzykami na moją cześć. Rozgwar zrobił się tak potężny, iż zadrżały liście na koronach okolicznych drzew. 

Radość zapanowała ogromna. Oto bowiem, chociaż miał skończyć się dobrobyt, życie owych ludzi nareszcie opuścił lęk. 

Król Roderyk zaprosił mnie do pałacu. Esclarmonda upadła przede mną na kolana, dziękując za ocalenie życia i zowiąc wybawicielem, a władca zaproponował, bym w nagrodę pojął dziewczynę za żonę i po jego śmierci przyozdobił skronie królewską koroną. 

Ale ja nie chciałem. Wciąż bowiem miałem w pamięci Hildegardę. Piękną Hildegardę. Jej obraz pieściłem pod powiekami, o niej śniłem, o niej marzyłem, tęskniłem za dotykiem jej delikatnych, wypieszczonych dłoni.

Słysząc moją odmowę, zdziwił się król i zasmucił, zasmuciła się też i królewna – bo jak mi się zdaje – pokochała mnie wówczas za to, iż ją ocaliłem. Wszelako ja byłem niezłomny w zamiarze powrotu. Bez przeszkód zaczerpnąłem tedy wody wiecznej młodości ze źródła, które tryskało właśnie na dnie studni, w której zamieszkiwał ów potworny wąż.

Nie będę mówił o drodze powrotnej. Była nie mniej ciężka i trudna niźli ta, która wprzódy zawiodła mnie na morską wyspę. A właściwie było mi jeszcze trudniej, bowiem teraz poza dzbanem z wodą nie posiadałem już nic. Żywiłem się tedy albo tym, czym mnie ktoś z łaski poczęstował, albo upolowaną zwierzyną. Wszelako najczęściej głodowałem, nie chcąc mitrężyć czasu na uganianie się za zwierzętami. Pragnąłem bowiem jak najrychlej stanąć przed Hildegardą. 

W końcu na horyzoncie zarysowały się strzeliste wieże Bambergu. Serce mocniej uderzyło mi w piersi. Oto rychło ziszczą się moje pragnienia. Oto posiądę tę, bez której nie umiałbym już żyć. 

Straże nie chciały mnie wpuścić do wnętrza zamku, tak byłem zmieniony i tak nędznym okryty łachmanem. W niczym nie przypominałem rycerza. W końcu jednakże udało mi się przekonać strażników i poszedłem prosto do biesiadnej sali, jako że trafiłem na czas, kiedy znowu odbywała się uczta, a moja wybranka lubiła ucztować.

Już z daleka dobiegł mych uszu gwar. Szczęk naczyń, dźwięczenie srebrzystych pucharów, odgłosy walki psów, które kąsały się zajadle, wydzierając sobie z paszczy na wpół obgryzione kości, ciskane przez biesiadników wprost pod stoły. 

Wszedłem do sali. Na mój widok zapanowała cisza. Tylko Hildegarda zapatrzona w oblicze jakowegoś rycerza dalej szczebiotała wesoło. Można było dostrzec, iż świata poza onym rycerzem nie widzi, ów zaś poglądał na nią tylko od czasu do czasu, rzucając raczej znudzone spojrzenia. 

W końcu spostrzegła mnie i Hildegarda. Wpatrzyła się bacznie w moją twarz i chyba poznała, bowiem zmieszała się jakby nieco. Rychło jednakże wróciła jej pewność siebie. 

– Oto jestem, pani – rzekłem. – Otom wrócił. 

Zbliżyłem się do niej i przyklęknąwszy na jedno kolano, podałem jej dzban napełniony cudowną wodą, który niosłem przez tyle dni, tygodni, miesięcy z pieczołowitością, nie uroniwszy zeń ani jednej kropli.

– Oto woda, o którą prosiłaś. Ja wypełniłem swoje przyrzeczenie. Teraz ty dotrzymaj słowa. Zostań moją małżonką jak ongiś, w obecności świadków, mi przyobiecałaś. 

Cisza była wielka. Biesiadnicy zamarli w bezruchu, oczekując na dalszy bieg zdarzeń. Hildegarda zaś najpierw pobladła, później jej lica okryły się szkarłatem, a na koniec krzyknęła: 

– Głupcze! Głupcze! Czyś myślał, że do starości żyć będę w bezżennym stanie?! Nie było cię prawie dwa lata! Skąd mogłam wiedzieć, czy dotrzymasz słowa, czy powrócisz?! Spójrz! – tu wskazała dłonią na siedzącego obok niej rycerza. – Spójrz! Oto mój pan i małżonek. Poślubiłam go wtedy, gdyś ty się uganiał za mrzonką! To człowiek rozsądny, czego nie można o tobie powiedzieć. Zakpiłam z ciebie! Wysłałam po coś, co nie istnieje! Nie ma wody wiecznej młodości! To bajka! Wszyscy o tym wiedzą!

Krzyczała, poczerwieniała z gniewu. Jej mąż patrzył na mnie z ironicznym uśmiechem na wargach, jakby chciał zapytać: „No i cóż? Który z nas lepszy, ty głupcze?” Ja zaś klęczałem nadal. 

Później powoli podniosłem się na nogi i odrzekłem spokojnie, chociaż gniew mnie dusił: 

– Mylisz się, Hildegardo. Woda młodości istnieje. To nie bajka. I ja ową wodę przyniosłem dla ciebie.

Uniosłem do góry dzban, aby wszyscy widzieli, i przechyliwszy go – powoli wylałem zawartość na posadzkę. Spływający strumień mienił się wszystkimi barwami tęczy, a rozpryskujące się krople dzwoniły niczym srebrne dzwoneczki. Później odwróciłem się i nie oglądając już wstecz, opuściłem zamek na zawsze. 

Tyle przecierpiałem. Ryzykowałem życie, odrzuciłem rękę królewny, pogardziłem tronem. Wszystko to dla niej i wszystko na darmo. Zakpiła ze mnie, oszukała i wydrwiła. A ja przecież nadal ją kochałem! Nadal! Czy rozumiecie?!

Mogłem wrócić, mogłem wyzwać jej pięknego męża i zabić go w walce. Mogłem ponownie żebrać o jej rękę, ale tego nie chciałem. 

Zrozumiałem wówczas, że żyć z Hildegardą nie mogę, a żyć bez niej nie będę już umiał. Wszystko straciło dla mnie sens, wszystko zatraciło wartość. 

Błąkałem się po świecie, szukając zapomnienia, ukojenia bólu serdecznego, ale ono nie przychodziło. Szukałem śmierci, rzucałem jej wyzwania, wszelako ona mnie omijała. Aż któregoś dnia spotkałem człowieka Bożego, który w pustelni, samotny, z dala od całego świata, umiał się radować każdym przeżytym dniem.

Postanowiłem tedy pójść w jego ślady. Wszelako nie byłem stworzony na mnicha. Nie złożyłem więc ślubów, lecz i nie wróciłem pomiędzy ludzi. 

Jak długo żyję w tej samotni, sam już nie wiem. Nie mierzę upływającego czasu, nie liczę przemijających chwil. Nareszcie znalazłem ukojenie, lecz nie zapomnienie przecież. 

Chociaż widziałem nie jedną wiosnę i nie jedną przeżyłem zimę, chociaż wiem, że Hildegarda – jeżeli jeszcze nie odeszła do wieczności – nie jest już tą Hildegardą, która ongiś, przed laty, wlała w moje serce niepokój, to przecie zapomnieć jej nie chcę i nie mogę.

Może to głupie, może ja jestem głupi, a może tak właśnie, a nie inaczej być musiało? Może ten, a nie inny los był mi przeznaczony? 

I ufam, że kiedyś przyjdzie dzień, w którym na zawsze zamknę powieki, i że po tamtej stronie spotkam swoją Hildegardę. Ufam, iż wówczas pojmie ona, jaki popełniła błąd, jak ogromną uczyniła mi krzywdę. Wierzę, że wtedy nareszcie odnajdziemy się nawzajem. Na wieczność całą… Na wieczność… 

Chociaż już starzec skończył snuć tę zadziwiającą opowieść, nadal panowało głębokie milczenie. Historia, którą usłyszeli, wprawiła ich w zadumę. 

Halina rozmyślała o tym, iż nawet miłość niespełniona, tragiczna i nieszczęśliwa zdolna jest sprawić, iż ktoś poświęci dla niej całe swoje życie. Utwierdziła się w przekonaniu, że tym bardziej ona, ona, która choć krótko, ale jednak zaznała szczęścia u boku ukochanej istoty, winna jest jej wierność aż po kres dni, aż po oddech ostatni, po grób.

Bożena podparłszy głowę zaciśniętymi pięściami, siedziała zapatrzona w ogień. W kącikach oczu błyszczały jej łzy. 

Kresław natomiast otrząsnąwszy się już widocznie z przygnębiającego nastroju, jaki wywołała opowieść starca, spoglądał na niego spode łba i uśmiechał się drwiąco. 

Po chwili zaś ozwał się w te słowa: 

– Tak, teraz sobie przypominam. Ten staruch zwariował. Ongi krążyły gadki o jakowymś Tarnawicie, którego dziewka rzuciła dla innego, a ów z tej przyczyny oszalał. Prawili, iż uszedł od świata i zaszywszy się w głębi boru, żyje na poły jak pustelnik, na poły jak dzika istota. I oto gadki okazały się prawdą. Znaleźliśmy owego Tarnawitę. Jedno mu tylko przyznać trzeba. Bajać umie pięknie. Bo chyba nie wątpicie, iż wszystko, o czym żeście odeń usłyszały, to nic innego jeno bajka?

– I po cóż kpić? – zapytała Halina. – Jeśli nawet nie wszystko jest prawdą w owej opowieści, której żeśmy przed chwilą wysłuchali, to przecie sam mówisz, Kresławie, iż to z wielkiej, a nieszczęśliwej miłości pomieszało się w głowie Krystynowi. 

– Też mi powód do zmartwień. Nie jedna dziewka, to druga. Małoż ich na świecie? A wszystkie chętne, żeby tylko wydać się za mąż, a w staropanieństwie nie dożyć sędziwego wieku – odparł na to Kresław. 

– Jakież to szczęście, iż nie wszyscy mężowie myślą w taki sposób – ozwała się Bożena. – Są przecie, i wielu ich jest, dobrzy i szlachetni, tak jak i są dobre i szlachetne niewiasty. Nie zaś tylko takowe, jak ta Hildegarda. Dajmy już spokój onym gadkom. Czas pomyśleć, co dalej czynić nam wypada.

– Może lepiej się stanie, jeśli będziem myśleć jutro – ozwał się Kresław. – Dzisiaj, gdyśmy zdrożeni, a sen powieki skleja, nic mądrego do głów nam nie przyjdzie. Ostańcież tedy, niewiasty, w chacie Tarnawity i śpijcie spokojnie. Ja idę na noclegowisko pomiędzy naszych zbrojnych. Dobrej nocy!

* * *

Halinę obudził świergot ptasi. Leżała czas jakiś z otwartymi oczami, wpatrując się w złocistą smugę słońca, która wpadała do izby przez szczelinę w zmurszałej ścianie, kładąc się jasną plamą na glinianym klepisku podłogi. W smudze onej wirowały, skrząc się – kiedy indziej niedostrzegalne – drobiny kurzu.

Śpiew ptaków to nasilał się, co słabł. Gdzieś daleko słychać było odgłosy pracowitego kucia dzięcioła-stukacza.

Halina podniosła się z legowiska i omywszy twarz w zimnej źródlanej wodzie, której pełen dzban stał w kącie izby, przyodziała się spiesznie i wyszła na dwór. 

Z lubością wciągnęła w nozdrza chłodne, wilgotne leśne powietrze, przesycone balsamicznym zapachem żywicy. Po zrudziałej ściółce przemknęła złotoruda wiewiórka, gdzieś hen, pośród kolumnady pni zamajaczyła sarna stojąca w bezruchu, wpatrująca się ze zdziwieniem swymi dużymi brązowymi oczyma w intruzów przybyłych mącić spokój leśnej głuszy – w ludzi śpiących wokół prawie wygasłego ogniska i w Halinę opartą o ścianę chałupy.

Pięknie było, spokojnie, i aż wierzyć się nie chciało, iż kędyś tam, za onym lasem, za szeroko rozlaną rzeką, w ruskiej ziemi czai się wróg chytry i okrutny, dybiący na mienie i żywoty mieszkańców tej krainy. 

Cudnie było i spokojnie. Przyroda żyła własnym życiem, nie bacząc na ludzkie troski, na ból, żal, ale i nie bacząc na ludzkie radości i szczęście. 

Słońce i świergot ptasi obudziły nie jedną tylko Halinę. Jej śpiący drużynnicy po kolei otwierali oczy i przeciągali ciała, aż kości chrzęściły im w stawach. 

Rychło ponad polaną dał się słyszeć rozgwar i śmiechy. Zapłonął suty ogień, a na rożnie z jałowcowego sękacza uczynionym poczęła przyrumieniać się sarna, rozsiewając wokół smakowity zapach pieczystego.

Kresław oporządziwszy siebie i konia, omywszy się w strużce krystalicznej wody, uparcie drążącej sobie łożysko w grubych pokładach zbrunatniałych opadłych igieł świerkowych, skierował swe kroki ku chacie Krystyna. 

Nie uszedł jednak i połowy drogi, gdy raptem przystanął, nasłuchując czegoś bacznie. 

– Cisza! – krzyknął. – Cisza! 

W obozowisku ucichło i wówczas skądś z dala, od duktu wiodącego ze wschodu na zachód przez puszczę, dobiegł uszu wszystkich odgłos końkich kopyt. W miarę upływu czasu tętent narastał, aż wreszcie stał się całkiem wyraźny. Oto jakiś samotny jeździec, śpiesząc się bardzo, podążał w ich stronę.

– Jasiek, Pietrek! – zawołał Kresław. – Skoczcie na koń i wyjedźcie onemu naprzeciw. Wypatrzcie, kto zacz, nie pokazując się najpierw. Jeśli to istotnie jeden tylko jeździec – na co by ów stukot zdawał się wskazywać – wypytajcież go, skąd i dokąd podąża i czemu tak mu spieszno.

Obaj młodzieńcy bez słowa odpowiedzi, by nie tracić czasu, dosiedli koni na oklep i trzymając się długich grzyw rumaków, pojechali w kierunku, z którego zbliżał się ów tajemniczy jeździec.

– Czyżbyś się lękał, Kresławie? – zapytała Halina.

– Nie wiem. Dziwne to. Samotny jeździec na tym odludziu, cwałujący o brzasku ku nam od ruskiej strony. Musiał wyruszyć w drogę, nim jeszcze słońce wstało. Nie, nie boję się przecież, bo i niby czego. Wszelako dziwne jakoweś mam przeczucia…

Ale nim zdążył dokończyć, dobiegł ich uszu odgłos łamanych suchych gałęzi i po chwili z zarośli wyłonił się Jasiek z Pietrkiem, wiodąc między sobą, również na oklep jadącego na wierzchowcu wyrostka liczącego nie więcej niż dwanaście czy trzynaście lat. 

Już z daleka widać było, iż jest zmęczony i ledwo utrzymuje równowagę na końskim grzbiecie. 

Gdy jezdni znaleźli się przed chatynką, otoczono ich ze wszech stron. 

– Kim jesteś, dziecko? – zapytała Halina obcego. 

– Zwą mnie Miłosz. Jestem synem rybaka Wojciecha. Żyjemy nad Bugiem, w takiej maleńkiej osadzie rybitwów. 

Przerwał zmęczony i łapał oddech szeroko otwartymi ustami. 

– Zsadźcie go z konia. Dajcie napić się wody – zarządził Kresław. 

Polecenie spełniono w mig. 

Chłopiec usiadł, oparł się plecami o pień sosny rosnącej samotnie tuż przy ścianie chaty i przełknąwszy kilka dużych łyków, począł mówić dalej: 

– Wczoraj ojciec popłynął na połów pod ruski brzeg. W samo południe, gdy słońce jęło najmocniej dokuczać spiekotą, dobił do lądu i poszedł w las szukać cienia i jagód, bo naszła go jak raz na nie ochota. Nie wiedzieć kiedy znacznie oddalił się od rzeki i przez przypadek odkrył coś, co mu kazało natychmiast zawracać. Oto na rozległym błoniu dojrzał setki i tysiące wojowników tatarskich wespół z Rusinami i Kumanami, którzy rozbijali obozowisko. Co rychlej wrócił do osady, zwołał wszystkich mieszkańców i zbiegli w puszczę, na uroczysko pośród bagien, gdzie nikt nie trafi, jeśli dobrze nie zna drogi. Mnie pierwej kazał siadać na konia, który ongiś się do nas przyplątał, nie wiedzieć skąd. Może od Tatarów? Otóż mnie kazał siadać na onego konia i pędzić ku Lublinowi, ostrzegając wszystkich po drodze, że pożoga wojenna się zbliża. 

– Et, przesadzasz pewnie – ozwał się na to Kresław.

– Nie wiem, panie. Ja nic nie wiem. Jam niczego nie widział. Wszelako ojciec wrócił wielkim strachem zdjęty – a byle czego się nie lęka – i opowiadał, że wojska mrowie nieprzebrane. Że setki i tysiące zbrojnych ciągnie w nasze strony. Że to nie zwyczajny podjazd, jakiś się tu kręci, jak to zwykle przy granicy, łupiąc i łowiąc niewolnika. Ojciec mówił – ciągnął chłopak – iż to cała armia, którą chyba sam chan dowodzi. Patrzeć tylko, jak wejdą w nasze granice, grabiąc i mordując. I mówił ojciec jeszcze, żebym spróbował dotrzeć do któregoś z rycerzy i niech ten, co prędzej, da znać do Sandomierza i do Krakowa, iżby wojsko sposobiło się do obrony.

– Jakże daleko teraz mogą być Tatarzy? – spytała Halina. 

– Trudno mi rzec, pani. Ale pewnie ze trzy dni konnej jazdy. Jam tu pędził dwa dni, nocy zarywając i nie szczędząc konia. Oni tak prędko się posuwać nie mogli, tedy pewnie zdobyłem nad nimi z dzień przewagi.

– Bystry z ciebie chłopak – pochwalił go Kresław. – Ponad wiek bystry. Szkoda cię na rybitwę. Pani Halina pomówi o tobie z księciem, żeby cię do służby przyjął… Jeśli przeżyjemy… 

Po tych ostatnich słowach zapadła cisza, a zbrojni Haliny poglądali po sobie z niepokojem. 

– Cóż nam zatem czynić wypada? – ozwał się jeden z nich.

– Jak to co?! – zakrzyknęła Bożena. – Będziemy walczyć! Po to przecie was ćwiczono, po to zbrojono! Wyszliśmy szukać Tatarów i patrzcie, jak się nam poszczęściło. Już ich mamy! 

– Oj, mielibyście rozum – Kresław pokiwał głową – i nie oplatali byle czego, pani Bożeno. Dyć armia cała tu idzie, nie podjazd jakowyś. Woje obznajomieni z rycerskim rzemiosłem, a nie ciury i hultaje, co nocami wsie napadają, krowy a wieprze rabując.

– Cóż więc radzisz, panie Kresławie? – zapytała Halina. 

– Co radzę? Ano radzę, by kilku ludzi pchnąć z wieścią ku Lublinowi, a my z resztą na krótsze drogi, wracajmy co koń wyskoczy do Sandomierza. Nic tu po nas. Jeśli nas teraz ogarną, nikt z życiem nie ujdzie, a w Sandomierzu każde zbrojne ramię się przyda.

– Masz rację, panie – rzekła Halina. – Masz rację. Zostać tutaj, to tyle samo co śmierci szukać z własnej ręki. Posilmy się jednak przed drogą i dopiero ruszajmy. 

Poćwiartowano mięsiwo, chociaż było dopiero na wpół upieczone, i podzielono je na porcje tak duże, ażeby każdy mógł głód zaspokoić. Pragnienie zaś ugaszono wodą kryniczną, tak zimną, że aż zęby cierpły. Wreszcie jęto siodłać konie. 

Halina podeszła do trzymającego się na uboczu Krystyna Tarnawity, który ze spokojem, jakby nic się nie stało, albo-li też rzecz cała jego nie dotyczyła, z lubością wysysał szpik z sarniej kości. 

– A wy, ojcze? Cóż zamierzacie czynić? 

Staruch wzruszył ramionami i nie odezwawszy się wcale, dalej wysysał szpik. 

– Jedźcie z nami, ojcze. Dam wam któregoś z luzaków, przecie chyba utrzymacie się w siodle, a jak nie, przywiążemy was rzemieniami. Jedźcie, życia na szwank nie narażajcie. Porzućcie to pustkowie. Dam wam w Sandomierzu pomieszkanie, zaopiekuję się wami jak córka rodzona.

Stary podniósł na nią oczy i rzekł: 

– Wiem, że prawdę mówisz. Wiem, że byś mi była jak córka. Ale po co? Tatarzyn mi niestraszny. Ujdę przed nim do swojego schowu na trzęsawisku, jak już nie jeden raz bywało. A nie uda się ujść? Cóż? Czyż nie dość żyłem na tym Bożym świecie. Czas spocząć, stare kości złożyć w ziemi, Dnia Sądu czekając.

Umilkł, by po chwili ciągnąć dalej: 

– Widzisz, moje dziecko. Tam, po drugiej stronie żywota, czeka na mnie przecie Hildegarda… A powiem ci jeszcze jedno. Czy ujdę stąd, czyli też zostanę, to wiem, iż tegorocznej zimy nie doczekam. Pisane mi bowiem umrzeć wówczas, gdy jesień okrasi liście czerwienią i żółcią.

– Nie mówcie tak, ojcze. Nie mówcie. Nikt nie może mieć pewności, jak długo żyć mu sądzono i kiedy ma odejść. 

Krystyn uśmiechnął się łagodnie. 

– Jeśli Bóg dozwoli ci dożyć wieku tak sędziwego, jak mój, to wtedy otworzą ci się oczy na wiele, wiele rzeczy, których dzisiaj nie dostrzegasz. Wewnętrznym okiem, okiem swojej duszy będziesz umiała wypatrzeć więcej, niż widzisz oczyma ciała. Wierzaj mi, ja wiem, iż rychło już umrę. Wiem, że czas mojego bojowania dobiegł kresu, a nadszedł wreszcie czas odpocznienia.

Oczy Haliny zwilgotniały, a w ich kącikach zaszkliły łzy. Upadła przed starcem na kolana, prosząc:

– Pobłogosławcie mnie, ojcze, pobłogosławcie! 

– Co czynisz, dziecko? Co czynisz? Nie jestem przecie mężem Bożym, sługą Kościoła. Ot, starym, nieszczęśliwy człowiek, który nie umiał żyć zwyczajnie, jako drudzy żyją. 

– Pobłogosławcie mnie, ojcze. Proszę o to. Może nie umieliście żyć, ale umieliście kochać tak, jak mało kto umie. 

– Nie, moje dziecko. Kochać także nie umiałem. Może kiedyś to zrozumiesz. Zmarnowałem życie. Zmarnowałem. Wszelako teraz na odmianę już zbyt późno. Oby Bóg był dla mnie miłosierny. 

Przerwał i zapatrzył się w błękitny przestwór niebios. A potem znów zaczął mówić, ale mówić zgoła inaczej:

– Tam czeka na mnie Hildegarda… Włosy ma złote, a oczy niebieskie… szyję smukłą i pierś bujną… Hildegarda… czeka… 

Ocknął się raptem. Wstrząsnął nim krótki, urywany szloch. Pochylił się nad Haliną, objął ją oburącz za głowę i przytulił do piersi. 

– Jedź z Bogiem, dziecko. Jedź z Bogiem. 

– Na koń! Na koń! – Ostry głos Kresława wydającego komendę poderwał Halinę na nogi. Uścisnęła mocno dłonie Krystyna i nic już nie mówiąc, podeszła do swego wierzchowca.

Gdy wszyscy usadowili się w siodłach, ścisnęła boki konia kolanami, jednocześnie z lekka kłując zwierzę ostrogą. Po chwili zwarty oddział podążał spiesznie leśnym traktem ku Sandomierzowi. Śród kolumnady pni tętent niósł się szeroko i powracał echem, aż po pewnym czasie ucichł w oddali i słychać było jeno ptasi szczebiot i szelest liści poruszanych wiatrem. Gdzieś trzasnęła uschła gałąź złamana racicą dzika… 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Drużyna. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. Część V

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

część V

Drużyna

Bożena siedziała przy oknie. Wrzeciono furczało w jej zręcznych palcach, snuła się długa nić. Przędąc, podśpiewywała sobie: 

Jak ja pójdę na pole, da to wesele moje,

A jak przyjdę do domu, to kieby do zakonu.

Oj daj-że mnie, mój Boże, da daj-że mnie za morze,

A zza morza na podole, da tam kochanie moje.

Siedząca naprzeciwko niej Halina, usłyszawszy ową przyśpiewkę, spojrzała na kobietę i zapytała: 

– Smutno ci? 

– A pewnie, że smutno – odpowiedziała Bożena. – Już blisko siedemnaście lat minęło od czasu, jakeśmy obie owdowiały i cięgiem żałobę nosimy, w żałobie żyjemy. Nie usłyszysz śmiechu w tym domu.

– Winnyśmy szacunek zmarłym! – ofuknęła ją Halina.

– A pewnie, pewnie. Ale przez to wasze zapamiętanie to my nie szacunek zmarłym oddajemy, lecz sobie grzechów przysparzamy! 

– Cóż ty pleciesz?! 

– Toż słyszałam, co głosił pleban od Świętego Pawła, a co sam Pan Chrystus wyrzekł. 

– Niby co takiego? 

– Zaraz, niech sobie przypomnę. Aha. Tak to było: „Zostawcie umarłe swoim umarłym” i jeszcze: „Niechaj umarli grzebią swych umarłych”. Jeśliby – ciągnęła dalej – wszyscy ludzie czynili, jako my obydwie czynimy, nie usłyszałoby się nigdy śmiechu na tym świecie. I ani jednego by nie było weseliska.

– Może masz i rację – rzekła Halina – ale nie mogę się z onego smutku wyleczyć. Nazbyt wiele w życiu wycierpiałam i nie wierzę, że jeszcze może być mi szczęście pisane. Nie wierzę. 

– Tedy wstąpcie, pani, do klasztoru! Bo tak, to tylko po próżnicy czas tracicie. Ni świat z was pożytku nie ma, ni Pan Bóg. A starość idzie! 

– Prawdę powiadasz, a i księżna Gryfina, małżonka naszego pana, księcia Leszka Czarnego, sama mi owo radziła, ale za furtę mi nie sporo. Inne ja mam marzenia, inne plany. Tyle, że nie śmiem ich w czyn wprowadzać, bo nie wiem, co by wówczas ludzie o mnie rzekli. A i – po prawdzie – nie mam pojęcia, jak mogłabym one w czyn wprowadzić. 

– A jakież to plany? – zaciekawiła się Bożena. 

– Chciałabym zebrać drużynę, stanąć na jej czele i ruszyć nad granicę. Strzec jej przed tatarskimi zagonami. Ileż żywotów można by w ten sposób ocalić, a iluż ludziom zaoszczędzić męki lub strasznej niewoli!

– Cóż wy, pani, mówicie?! – zakrzyknęła Bożena. – Toż nie godzi się niewieście parać wojennym rzemiosłem! Nie dla białogłowskich dłoni rękojeść miecza. Ot, nici prząść, a tkać, a haftować, dzieci rodzić, miłości Boga i ojczyzny ich uczyć! Toż nasza powinność! Toż nasze przeznaczenie! Toż odpowiedzialność największa! 

– Wiem, wiem ci ja o tym. Lecz pomyśl sobie tylko. Czyż nie mam aby takiego obowiązku? Ojciec prócz mnie, nie miał dziedzica. Któż go pomści? Jaśkowi nie dałam syna, bezpotomnie odszedł z tego świata. Tedy i on niepomszczony. Jedno mnie tylko martwi. 

– Cóż takiego? 

– To, iż jeślibym się zdecydowała w czyn wprowadzić one rojenia, nikt za mną pójść nie zechce. Któryż mężczyzna podda się niewieście? 

Halina umilkła, a Bożena wsparłszy głowę na pięści, siedziała zamyślona. Minęło chwil kilka, zanim ozwała się na nowo: 

– A na to może by i była rada. 

– Jakaż rada? – zaciekawiła się Halina. 

– Słuchajcież, pani. Wy myślicie brać pod rozkazy prawych rycerzy. Otóż jak sama powiadacie, żaden z nich nie zechce słuchać. Ale gdybyście tak…

Tu urwała, jakby nie śmiejąc dokończyć myśli. 

– Co, gdybym? Mówże, kobieto! – zniecierpliwiła się Halina. 

– Kiedy nie śmiem, bo pomysł, choć nie głupi, to chyba niegodziwy. 

– Ależ powiadaj, a ocenę mnie pozostaw! 

– Gnije w lochach zamkowych paru nieprawych rycerzy. Za rozliczne winy tam gniją. Przyobiecaj któremuś wolność w zamian za posłuszeństwo i uczyń z niego przywódcę. Resztę drużyny uformuj ze swych poddanych. Może i z kmieciów? 

– Ba! Obiecywać mogę wiele! Ale po pierwsze obiecać wolność, a dać ją, to dwie różne rzeczy. Po wtóre zasię, wątpię, by nawet owi skazańcy chcieli oddać się pod niewieście rozkazy. 

– Co do pierwszego, to nie wierzę, by wam książę odmówił łaski, jeśli go tylko o to poprosicie. Co do drugiego zaś myślę, że wszystko zależy od waszej wymowy. Przecie spróbować nie zawadzi. 

– Masz rację. Spróbować nie zawadzi. 

Bożena poweselała nieco i znów zaczęła nucić pod nosem. Tym razem jakowąś weselszą piosenkę. Halina natomiast zamyśliła się: „Oto może istotnie warto będzie popróbować?” 

– Najlepiej zrobicie, pani, jeżeli rozmówicie się z którymś z onych skazańców jak najrychlej – ozwała się znów Bożena. – A weźmiecie mnie ze sobą na oną wojnę? – dodała po chwili.

Halina roześmiała się: 

– Przecie mi sama tłumaczyłaś, że nie godzi się niewieście wojować, a teraz się napraszasz? 

– Zawsze wam będzie raźniej ze mną niż samej. I przystojniej. 

* * *

Gdy Halina zeszła po wąskich i stromych kamiennych stopniach w głąb podziemia, kędy za rozmaite przewiny odbywali karę skazańcy, ogarnęło ją przygnębienie i lęk. Owo miejsce przywodziło jej bowiem na myśl niemiłe wspomnienia z dzieciństwa, gdy to wraz z piastunką błąkały się w zawikłaniu mrocznych korytarzy, a śmierć-kostucha zaglądała im w oczy. 

Tym razem jednak nie musiała się lękać. Przodem podążali pachołkowie unoszący w górę smolne pochodnie gorejące krwawym blaskiem i rozświetlające ciemność podziemi.

Rychło też stanęli u mocnych drzwi zbitych z dębowych bali, a gęsto okutych żelaznymi ćwiekami. Gdy rozwarły się z przeraźliwym skrzypieniem zardzewiałych wrzeciądzy, ujrzała w głębi niewielkiej sklepionej komnatki, do której nie przenikał ani promyk dziennego światła, wiązkę słomy i leżącego na niej skazańca. 

Był to rosły, chociaż bardzo chudy mężczyzna, przypominający swoim wyglądem straszydło jakieś, a nie zwyczajnego człowieka. Włosy i brodę miał niezmiernie długie, splątane ze sobą, a odziany był w brudne łachmany, porozrywane w wielu miejscach. Przez dziury w odzieniu wyzierało gołe ciało. 

Loch był nadzwyczaj zimny i wilgotny. Więzień chyba jednak przywykł już do tych przerażających warunków, bo nie widać było, aby cierpiał z onego powodu.

Oswoiwszy się nieco z blaskiem pochodni i dostrzegłszy przybyłą wraz ze strażnikami Halinę, podniósł się na nogi i ze zdziwieniem ogromnym przyglądał się jej. 

– Kim jesteście, pani? I czegóż tu szukacie? – zapytał po krótkiej chwili milczenia, podczas której kobieta lustrowała go bacznie. 

– Jestem Halina, wdowa po świętej pamięci Janie herbu Pilawa, wojewodzie sandomierskim. 

– Ja zaś – tu więzień skłonił się grzecznie – jestem Kresław, herbu Półkozię, niewinnie skazany na loch, w którym Bóg jeden wie, jak długo już gniję, bom zatracił rachubę czasu. 

– Nie tylko jeden Pan Bóg wie o tym, ale i ja także – wtrącił któryś ze stróżów więziennych. – Ledwo minęło cztery lata, jak cię tu, panie, zamknięto. I dziękuj Najwyższemu, iż żyjesz. 

Na te słowa Kresław błysnął białymi zębami, wpół rozwarłszy w grymasie wściekłości wargi. Zaklął szpetnie, nie bacząc na obecność niewiasty, a później krzyknął: 

– Bodaj by mnie wówczas ścięto, a nie skazywano na powolne konanie w tym grobie, gdzie jedynymi towarzyszami są szczury i… wspomnienia. 

– I za cóż cię, panie Kresławie, uwięziono? – zapytała Halina. 

– At, za nic! Rozpłatałem łeb jednemu ruskiemu kupczykowi, bom go przyłapał na oszustwie. Ale jego towarzysze narobili gwałtu, do księcia poszli ze skargą, pomawiając mnie o rozbój. Książę zaś nie bawił się w ceregiele, tylko kazał mnie ściąć, ale pani Gryfina wybłagała, by darował mi życie. I od tamtąd gniję tu, bez nadziei na śmierć i bez nadziei na życie. 

– Rozbój to ciężkie przewinienie… – ozwała się Halina. 

Kresław nie pozwolił jej dokończyć. Uderzył się z całej mocy ściśniętą pięścią w udo i ryknął pełną piersią: 

– Jakiż tam rozbój?! No, jaki?! Ubiłem Rusina, to prawda, alem przecie jego towaru nie tknął. A że reszta przerażona umknęła, porzuciwszy ładowne wozy u mnie na dziedzińcu, to czy moja w tym wina? Gdybyż miał to być rozbój, wszystkich ich bym wydusił, ciała cichaczem pogrzebał, wozy spalił, a towary dobrze schował. Alem przecie tego nie uczynił. Jeśli mi, pani, nie wierzysz, spytaj ludzi, jak było. Gdy książęcy przyszli mnie brać, anim się opierał, anim się lękał. A one wozy kupieckie stały nienaruszone tam, kędy je hołota ruska zostawiła. Osądź tedy sama, jakiż to niby ze mnie rozbójnik? 

– Jeślić to prawda, co mówisz, owo istotnie niewinnie cierpisz w tym podziemiu i może warto byłoby… 

– Co byłoby warto?! – oczy Kresława zabłysły pełne nadziei. 

– Wyrwać cię z lochu. Wszelako pod pewnym warunkiem – ozwała się Halina. 

– Mów, pani, mów! 

Opowiedziała mu tedy pokrótce swe dzieje, opowiedziała też o planie, jaki wylągł się w jej głowie, aby zebrawszy drużynę zbrojnych, osiąść z nią na pograniczu i tam ścierać drobne oddziały tatarskie i ruskie, zapuszczające się na polską stronę dla łupów i by łowić niewolników. 

– A jakaż moja w tym rola? – zapytał Kresław. 

– Ty oną drużynę zbierzesz, ludzi wyćwiczysz i powiedziesz do walki. 

– Tedy szykujesz mnie, pani, na swojego wojewodę? 

– Nie, raczej na swoją prawą rękę, bo przewodzić zbrojnym będę sama – powiedziała Halina. 

Usłyszawszy te słowa, więzień zaniósł się śmiechem serdecznym. Śmiał się długo i głośno, a gdy się już nieco uspokoił, rzekł: 

– No! O czymś podobnym nie słyszałem, jak żyję? Niewiasta-rycerz! Tego nawet w baśniach nie znajdziesz! 

– Jeśli tylko tyle masz mi do powiedzenia, Kresławie – zimno ozwała się Halina – tedy żegnaj. 

Dała znak pachołkom, ażeby zawarli drzwi, i przestąpiwszy próg, wyszła na korytarz.

– Nie! – krzyknął więzień. – Nie! Zaczekaj, pani! Nie odchodź! Dobrze! Zgadzam się na wszystko! Tylko wydobądź mnie z tego grobowca. Zabierz na słońce, na powietrze! Zaaabierz mnieee!

Halina powoli odwróciła się do krzyczącego i powiedziała: 

– A zatem dobrze. Wyjdziesz z lochu, ale przecie nie od razu. Uzbrój się w odrobinę cierpliwości. Pierwej muszę pomówić z księciem, przekonać go, iż zasługujesz na łaskę i na uwolnienie, a to przecież musi potrwać. 

– Lecz wrócisz po mnie? Wrócisz?! 

– Wrócę, boś mi potrzebny… A poza tym, uwierzyłam także, iżeś niewinny, że to tylko los okrutny zawziął się na ciebie i wpędził w oną nędzę, którą teraz cierpisz. Zaufaj mi tedy i czekaj… czekaj.

Drzwi więzienia zatrzasnęły się, a pachołkowie zaryglowali je mocno, po czym wysunąwszy się do przodu i uniósłszy wysoko pochodnie, skierowali ku wyjściu. 

Halina podążała za nimi zamyślona. Oto znalazła człowieka gotowego za cenę wolności pomóc zrealizować jej plany. Ale czy zdoła go wydobyć z mroków podziemia, czy zdoła przekonać księcia, iż nie uczyni błędu, jeśli odda go światu? 

Zastanawiała się także, czy ów jej nie zawiedzie i nie odwoła obietnicy uczynionej w lochu. Gotowa jednak była zaryzykować. Gotowa byłaby zresztą i na więcej, niż tylko na to, co miała zamiar teraz uczynić, czyli błagać księcia Leszka Czarnego, następcę Bolka, Wstydliwym zwanego, na sandomierskim tronie, o łaskę dla więzionego rycerza Kresława.

Gdy weszła do swojej izby, znajdująca się tam Bożena spojrzała na nią pytająco. Halina potakująco skinęła głową i rzekła: 

– Zgodził się. I jak mi się widzi, nie kłamie, że niewinnie jest więziony.

– Tedy proś za nim księcia, pani – ozwała się Bożena – a nie tylko ziszczą się twoje pragnienia, ale jeszcze spełnisz dobry uczynek. 

Naraz z dworu dobiegł ich uszu jakiś gwar. Słychać było głosy wielu ludzi, śmiech, stąpanie licznych końskich kopyt. Halina krzyknęła, przyzywając pannę służebną, a gdy ta weszła do izby, rzekła do niej: 

– A wyjrzyj na dwór i zobacz, co tam się dzieje. 

– To nie wiecie, pani? – zdziwiła się dziewka. – Toż książę ściągnął do Sandomierza z całym dworem! Oj, wesołoż teraz będzie na zamku, wesoło! 

– Los wam idzie na rękę. Miast wy do księcia, książę przybył do was – uśmiechnęła się Bożena. 

– Dobry to znak – zgodziła się Halina. – Jutro, skoro książę odpocznie nieco, pójdę prosić za Kresławem.

* * *

Zima upłynęła na formowaniu drużyny. Chociaż wszyscy, którzy byli uwiadomieni o planach Haliny, dowodzili, iż owo, co zamierza, niczym innym nie jest tylko czystym szaleństwem, ona nie przejmowała się takimi opiniami i plan swój realizowała z uporem. 

Nic dziwnego tedy, że gdy lody na Wiśle ruszyły, a śnieg topiąc się, spływał rozlicznymi strumykami po zboczach sandomierskich wzgórz, żłobiąc w miękkim lessie wyrwy i rozpadliny, drużyna pięćdziesięciu zbrojnych pozostających pod rozkazami Haliny była już sformowana. 

Kresław po opuszczeniu lochu przez kilka niedziel nie mógł przyjść do siebie. Zesłabł bardzo przez lata uwięzienia. Pierś mu odwykła od szerokiego oddechu wolnego przestworu, oczy od słonecznego blasku, mięśnie od wysiłku, a wnętrzności od posilniejszego jadła. 

Gdy po raz pierwszy rzucił się na kawał pieczystego, rwąc je zębami, połykając wielkie kęsy i pomrukując przy tym z rozkoszą, niby jakowyś zwierz dziki, żołądek nie strzymał onych dobroci i uczta skończyła się dla Kresława boleściami tak silnymi, że nawet napar z dziurawca i piołunu ich nie uśmierzył.

W końcu przecież odzyskał dawną formę, a wówczas z wielką energią zabrał się za wprawianie do wojennego rzemiosła rąk nienawykłych do miecza. 

Większość drużyny składała się z młodzików, którzy nocami śnili o przygodach, nie wiedząc, że i wojna woli raczej dobrych rzemieślników niźli bohaterów, chociaż przecie tymi ostatnimi nie pogardza.

Wyposażenie w broń i konie całej onej gromadki kosztowało krocie i przyniosło znaczny uszczerbek majątkowi Haliny. Wywołało to gniew i oburzenie nie tylko Pilawów, ale i jej krewniaków, Nałęczów.

Jednym bowiem i drugim szło o to, by majątek ów, jeśli się już nie miał powiększyć, to by przynajmniej nie topniał. A prócz tego i jedni, i drudzy źli byli na wdowę po wojewodzie za to, iż wstyd familii przynosiła, imając się zajęcia nieprzystającego zgoła niewieście. 

Próbowano nie raz i nie dwa razy wybić jej z głowy owe pomysły niewczesne, ale do upartej nie docierało nic – ni prośby, ni groźby. A gdy zawiodła też żyjąca we franciszkańskim klasztorze w Sączu księżna Kinga, wdowa po Bolesławie Wstydliwym, odmawiając interwencji w onej sprawie, zrezygnowano, starając się zgoła nie myśleć o Halinie, narażającej na szwank dobre imię dwu rodów.

Gdy w końcu maj rozdzwonił się słowikami, rozwonił kwieciem, zazielenił trawą i ukrasił pękami rozmaitych ziół, ruszono ku wschodniej granicy. 

Halina i Kresław, jako dowodzący, jechali na czele zbrojnych, którzy zwartą gromadą podążali gościńcem wijącym się śród pól, gubiącym się w głębi cienistych parowów, wspinającym na zbocza wzgórz, a ciągnącym het, daleko, aż po horyzont, gdzie niknął w błękitnosinej mgiełce.

Szeroko niósł się śmiech zbrojnych, rżenie ich koni o lśniącej sierści, chrzęst srebrzystych kolczug, podzwanianie ostróg i słowa piosenek wyśpiewywanych pełną piersią, a powracających echem. 

Kopyta końskie to wzniecały obłoki kurzu na wysuszonym spiekotą gościńcu, to wzbijały bryzgi wody, jeśli trzeba było przekraczać nurt rzeczek i strumieni, płytkimi łożyskami zmierzających do matki wszelkich wód, do Wisły. 

Gwar i śmiech milkły jednak gdy nad głowami zbrojnych zwierało się sklepienie uplecione z konarów drzew leśnych, a stukot końskich kopyt zamierał, grzęznąc w grubych pokładach zrudziałej, miękkiej ściółki.

Bożena, która nie rezygnowała z pierwotnego zamiaru, towarzyszyła Halinie w tej drodze. Najpierw ciężko jej było. Nienawykła do siodła cierpiała bardzo, ale w miarę upływu czasu przyzwyczajała się do trudów podróży, a nawet zaczynało się jej to wszystko podobać. 

Nareszcie przybyli w rodzinne strony Bożeny z zamiarem, iż najlepiej uczynią, jeśli wzniosą w puszczy strażnicę i poczną czatować na wroga, aby, gdy ów zapuści się na polską stronę, atakować go znienacka i ścierać drobniejsze oddziałki grabieżców.

Trzeba było tylko wyszukać jakieś miejsce, zarówno dobrze skryte przed ludzkim okiem, jak i obronne. Wszelako nie było to ani łatwe, ani proste i kto wie, ile czasu by zmitrężono na poszukiwaniu onego miejsca, gdyby Bożenie nie zaświtał w głowie pomysł, aby skorzystać z pomocy tego człeka, który samotnie przemieszkiwał w puszczy, a przed kilkunastu laty udzielił bezbronnej schronu, gdy z dzieckiem uchodziła przed Tatarami.

Jeśli żyw był jeszcze, oczywiście. 

Ponieważ pomysł ów wydał się zarówno Halinie, jak i Kresławowi najszczęśliwszy, tedy nie ociągając się, ruszono na poszukiwanie skromnej chatynki. 

* * *

Zmierzchało, gdy wreszcie drużyna dotarła na miejsce. 

Koślawe drzwi chałupy zamknięte były na głucho, wokoło panowała cisza i nie uświadczyłbyś śladów człowieka. Wszakże były to pozory tylko, bowiem zgrzybiały, z grzbietem przygiętym do ziemi starzec, spłoszony odgłosem licznych końskich kopyt ukrył się był bacząc, kogo to los prowadzi do jego ustronia. 

Gdy przekonał się, iż to swoi, nie zaś Tatarzy, Ruś czy Jadźwierz, wylazł ze swego schowu. 

– Czegóż tu szukacie?! – zapytał z gniewem w głosie Kresława, biorąc go zapewne za dowódcę. 

A ów odrzekł:

– Nie mnie pytaj o to, lecz ową niewiastę w męskie szaty odzianą – tu wskazał na Halinę. – Ona władzę sprawuje nad nami. 

– Blekotu się objadłeś, że bredzisz od rzeczy? Widzianoż to?! Niewiasta przewodzi zbrojnym! 

Halina, ścisnąwszy boki konia kolanami, wysunęła się do przodu. 

– Witaj, starcze! – ozwała się. – Nie objadł się blekotu. Prawdę mówi. Ja dowodzę tymi ludźmi.

– Boskiego gniewu się nie bojąc! – krzyknął staruch i splunął z obrzydzeniem pod nogi rumaka Haliny.

– Uważaj, dziadu – ozwał się Kresław – na kogo plujesz! Uważaj, jeśli ci życie miłe! 

– Straszysz? Też mi rycerz, co na bezbronnego rękę chce podnosić! A w ogóle, to czego tu szukacie? Czy mała ona puszcza? Innych ścieżek, innych miejsc w niej nie ma? Nie po tom uszedł przed światem, by lazł on za mną aż tutaj!

Halina zeskoczyła zwinnie na ziemię. 

– Nie sądź mnie źle, starcze. Zrozumiesz moje zamiary i nie potępisz ich, jeśli usłyszysz dzieje nieszczęśliwej niewiasty. 

– Poznaję cię przecie – odpowiedział starzec. – Ty jesteś córka Piotra z Krępy, a wdowa po Janie Pilawie. Byłaś tu przed laty po zwłoki męża i rycerzy z jego drużyny. Nie zmieniłaś się wcale. 

– Pozazdrościć ci wybornej pamięci, ojcze. Po siedemnastu latach poznałeś twarz zmienioną przez czas i przez troski. Nie zaprosisz mnie do swej chaty? – odparła na to Halina. 

– A cóż innego mogę uczynić? – zapytał staruch. – Skoro już zjawiliście się tutaj, to i wejdźcie.

Skłonił się przed nią i rozwarłszy szeroko drzwi, gestem zaprosił do wnętrza. 

Za Haliną podążyli Bożena i Kresław. Reszta drużyny jęła przygotowywać się do spędzenia nocy pod gołym niebem, moszcząc sobie wygodne legowiska z gałązek jedliny, mchu i liści paproci. 

Na polance rozpalono ogromne ognisko i zabrano się do pieczenia jednej z dwu saren ubitych po drodze.

Tymczasem starzec rozniecił ogień w chacie. Rozdmuchał żar otulony warstewką szarobiałego popiołu i nakarmił go kilkoma smolnymi polanami i przygarścią chrustu. 

Krwawozłoty poblask zatańczył na ścianach. Przybysze usiedli na topornych ławach, za równie topornym stołem, odpoczywając po całym dniu konnej jazdy, w oczekiwaniu na wieczerzę. Z dworu dolatywał miły dla nozdrzy zapach płonącego igliwia i piekącego się mięsa. 

– Już drugi raz cię widzę, ojcze – ozwała się Halina – a nadal nie wiem, jakie nosisz imię. 

Starzec wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. 

– Jeśli chcesz milczeć – twoja wola. Wszelako ty wiesz, kim my jesteśmy, lecz my nie wiemy, kto nas gości. 

Starzec skrzywił się szpetnie. 

– Skoro tacy jesteście ciekawi… Ongi, przed laty, tak dawno, że żadnego z was nie było jeszcze na świecie, nazywano mnie Krystynem. 

– Krystyn – ozwał się Kresław. – Ładne imię, ale niezbyt wiele nam ono powiada. Nie jeden przecie Krystyn na świecie.

Starzec znów wzruszył ramionami. 

– A cóż byś jeszcze chciał wiedzieć? 

– Wszystko. Skąd jesteś, czemu mieszkasz sam w lesie… 

– Widzę, iżeś bardzo ciekawy. 

– A owszem, bo Krystyn to rycerskie imię. Skąd ono u smolarza, czy innego licha – chłopa, bartnika… czort wie zresztą, kim jesteś.

– Nie grzeszysz grzecznością – odpowiedział zagadnięty. – I cóż cię obchodzę ja, biedny, stary człowiek.

Ale odpowiedź owa nie zadowoliła nie tylko Kresława, lecz i obu niewiast. Tajemniczość postaci samotnika i uporczywe wzbranianie się przed opowiedzeniem czegoś o sobie rozpaliły tylko ciekawość ich wszystkich. 

Halina wespół z Bożeną jęła nalegać na starca, dołączając swoje prośby do pytań Kresława: 

– Nie odmawiajcie, ojcze! 

– Opowiedzcie o sobie! 

– Kim jesteście?! 

– Czemu tu żyjecie samotnie? 

Krystyn ukrył twarz w dłoniach i siedział czas jakiś milczący. A potem podniósł głowę i ogarnąwszy spojrzeniem swych gości, ozwał się w te słowa: 

– A więc dobrze. Nie mam czego taić. Skoro koniecznie chcecie poznać moje dzieje, niech i tak będzie. Smutne są one i nie wiem, czy nie zepsuję wam humorów. Ale skoroście się napierali, nie chcąc uszanować mojego milczenia, tedy słuchajcie.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Pąsowy liść klonu. Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy. CZĘŚĆ IV.

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska

CZĘŚĆ IV

Pąsowy liść klonu

Mijały pory roku. Przeszła zima, przeszła wiosna i lato. Nadciągnęła jesień i przebarwiła liście w sadach, okolicznych zagajnikach i lasach. Pyszna purpura mieszała się z żółcią, złotem, brązem, rozmaitymi odcieniami czerwieni.

Dnie, chociaż krótkie, piękne były, bo słoneczne. Ranki wstawały lekko zamglone, ale mgła niknęła w jasnych promieniach i świat cały weselał. 

Blisko rok minął od owego dnia, w którym losy Jaśka i Haliny złączyły się w jeden los. Rok szczęśliwy, rok dobry, pachnący miodem i schnącym na pokosach sianem. Smakujący jak morele z sadu ojca Eliasza. Przyprawiający o zawrót głowy niczym stare węgierskie wino, które księżna kazała sprowadzać dla dworu ze swej południowej ojczyzny.

Ale nadszedł dzień, w którym Jasiek znowu musiał ruszyć w pole, aby bronić granicy na wschodzie. Halina została sama w Sandomierzu. 

Pani Kinga wyjechała do Sącza, książę do Krakowa. Na zamku zrobiło się cicho i smutno. Zresztą Halina rzadko tam zaglądała. Za to co dnia wychodziła na wzgórze górujące ponad gościńcem wiodącym ku Lublinowi i wpatrywała się w dal, mając nadzieję, iż ujrzy powracającego z wyprawy, wraz z rycerską drużyną, męża.

Gdy zapadał zmierzch, długo nie kładła się spać. Siedziała zapatrzona w ogień tańczący po grubych dębowych polanach ułożonych w kominku wymurowanym z polnych kamieni. 

Szkarłatny poblask kładł się chybotliwymi refleksami na bielonych wapnem ścianach izby. Halina, wsparłszy głowę na pięściach, wsłuchiwała się w odgłosy dobiegające z dworu. 

Najpierw był to gwar licznych głosów, później kroki spóźnionych przechodniów, wreszcie tylko poszczekiwanie psów i ciche skrzypienie okiennic kołysanych podmuchami chłodnego wiatru. 

Tak mijał dzień za dniem. Tak mijała noc za nocą. Tęsknota Haliny rosła, a o Jaśku wciąż nie było żadnej wieści. Namawiali ją krewni, by na czas jakiś opuściła Sandomierz, by udała się do któregoś z nich w gościnę. Księżna Kinga przez posłańca zapraszała ją do siebie, do Sącza. Ale Halina nie chciała. Pragnęła bowiem, aby Jasiek zastał ją po powrocie w domu.

* * *

Noc była ciemna. Chociaż na aksamitnym granacie nieba iskrzyły się roje gwiazd, to jednak księżyc nie był widoczny i swoim blaskiem srebrzystosinym nie oświetlał pogrążonej we śnie ziemi. 

W mieście panowała cisza, z rzadka tylko przerywana poszczekiwaniem psów lub odgłosem kroków ludzkich, które rozlegały się nieprzyzwoicie głośno, zwielokrotnione echem odbitym od murów domostw.

Naraz dał się słyszeć jeszcze jeden odgłos – skrzypienie nienaoliwionych zawias u drzwi. Trudno było odgadnąć, z którego to domu wybiera się ktoś na przechadzkę, czy może raczej wyszedł przymuszony koniecznością, o tak późnej porze, bowiem strona uliczki, z której dźwięk ów dobiegał, spowita była głębokim mrokiem. Lecz gdyby dobrze natężyć przywykły już do ciemności wzrok, można by dostrzec sylwetkę kobiety, dźwigającej na rękach jakiś pakunek i przemykającej chyłkiem jak najbliżej murów zabudowań. Zachowanie tej tajemniczej istoty pozwalało przypuszczać, iż za wszelką cenę stara się ukryć przed ludzkim wzrokiem. 

Po przejściu kilkudziesięciu kroków, najwyraźniej zmęczona dźwiganiem swego ciężkiego brzemienia, kobieta zatrzymała się i wsparła plecami o narożnik domu. Lecz nie odpoczywała długo. Po kilku chwilach ruszyła w dalszą drogę. Wszystko wskazywało na to, iż chce jak najszybciej opuścić miasto. I tak też się stało. 

Mimo iż coraz częściej przystawała, a przerwy w marszu były coraz dłuższe, uparcie szła przed siebie. Dopiero gdy sylwetka miasta odcinająca się głęboką czernią na tle granatowego nieba całkowicie zniknęła jej z oczu, usiadła obok przydrożnego drzewa i oparła się o chropawy pień. Tobół zaś złożyła na kolanach, przyciskając ramionami do piersi, niczym jakiś drogocenny skarb i odetchnęła głęboko z ogromnym uczuciem ulgi. 

I owo uczucie ulgi, jakiego doznała wędrowczyni, było zrozumiałe. Miasto bowiem, a właściwie miasteczko, które opuściła nocą, sprawiające wrażenie otulonego ciemną opończą snu, w istocie było martwe. Domy wzniesione na poły z sosnowych bierwion, a na poły z wapiennego kamienia, ziały martwymi otworami powyłamywanych okien, porozbijanych drzwi.

Tatarzy, którzy rankiem poprzedniego dnia przemknęli niczym burza gradowa przez wąskie uliczki mieściny, mordując jednych mieszkańców, innych biorąc w jasyr, tylko dlatego nie puścili domostw z dymem, bo nie chcieli tracić na to czasu. Spieszyli po bogatsze łupy do większych osiedli. 

Za głównym oddziałem ciągnęły jeszcze grupki maruderów złożone w mniejszości z Tatarów, w przeważającej mierze zaś z Rusinów i Jadźwingów, nie mniej jednak okrutnych i chciwych niż regularne wojsko. Oni to, przybywszy przed wieczorem do miasteczka, myszkowali po domach, łupiąc wszystko, co przedstawiało najmniejszą choćby wartość, a zostało przeoczone przez wojowników. 

Gdy zupełna ciemność spowiła ziemię, maruderzy pijani piwem i miodem znalezionym w piwniczkach i składach, pokładli się spać w opustoszałych domostwach, nie bacząc nawet na sąsiedztwo nieboszczyków. Czasem tylko na wąskich uliczkach rozlegały się kroki jakiegoś zapóźnionego grabieżcy.

Jeśli można mówić, iż dla kogoś los był łaskawy, to chyba nocna wędrowczyni winna się uważać za jego ulubienicę. Gdy bowiem członkowie głównego oddziału wpadali po kolei do domów, rabując, mordując, biorąc w pęta, ona wraz z synkiem, którego niosła teraz niczym tobół, owiniętego w spory płat materii, ocalała. Strach schwytał jej serce w swoje szpony i tak potężnie je ścisnął, iż zemdlała, padając na ciało dziecka. Tatarzy przeszli, biorąc ją za martwą, a gdy odzyskała zmysły, w miasteczku nie było już nikogo prócz psów i umarłych. 

Nie mniej szczęścia miała wieczorem, gdy maruderzy przeszukiwali sadyby. Drżała ze strachu schowana na ciasnym stryszku nad sienią domu, iż oto zbliża się już kres życia jej i dziecka. I tym razem udało się jej ocaleć.

Postanowiła wszakże nie ryzykować dłużej i skoro tylko zapadła noc, wymknęła się z miasteczka. 

Teraz siedziała na skraju gościńca, odpoczywając i zastanawiając się, co ma dalej uczynić, w którą udać się stronę w poszukiwaniu ratunku i pomocy. Oto z dnia na dzień ostała się sama na świecie. Sama z dzieckiem. Reszta rodziny zginęła od tatarskich mieczów. 

Kobieta, odpocząwszy nieco po długiej i wyczerpującej nocnej wędrówce, skierowała wzrok, w którym dało się zauważyć niepokój, w stronę skrytego za widnokręgiem miasteczka. Widać było, iż jest nieludzko zmęczona i że teraz najbardziej przydałby się jej odpoczynek w ciepłej i wygodnej pościeli. Poranny chłód, który mógł nieco zelżeć dopiero wówczas, gdy słońce wypłynie wysoko na firmament, również dawał się jej we znaki, bo drżała na całym ciele, otulając się dużą wełnianą chustą. 

Chłopczyk najwyraźniej także zmarzł, bo wstrząsały nim dreszcze. Otworzył rozespane oczy, wykrzywił buzię w podkówkę i zaczął płakać. 

– Cicho, mój malutki. Cicho – szeptała kobieta, przytulając dziecko mocniej do siebie.

Chłopiec, najwyraźniej już zupełnie rozbudzony, rozejrzał się ciekawie dokoła i zapytał: 

– Gdzie ja jestem, mamo? A czemu nie ma z nami tatki?

Na te słowa kobieta poczęła płakać i rzekła: 

– Nie masz już ojca, malutki. Nie masz go już, nie żyje. 

– Ale ja nie chcę, żeby on nie żył! Ja chcę do tatki!

Kobieta, widząc, że taka rozmowa do niczego nie prowadzi, podniosła się z ziemi, wzięła malca za rękę i ruszyła w dalszą drogę. Porzuciła wszakże ubity trakt i skierowawszy się ku zachodowi, weszła w leśny gąszcz, gdzie zwarte poszycie utrudniało marsz. Giętkie witki krzewów chwytały za ubranie, biły po twarzy, a pędy jeżyn oplątywały nogi. 

Przedzieranie się przez bezdroża, w dodatku z małym dzieckiem u boku, nie było rzeczą łatwą. Wkrótce na stopach wędrowczyni utworzyły się bolesne pęcherze, a na ramionach i twarzy liczne ranki i zadrapania.

Chłopczyk od czasu do czasu usiłował zatrzymać matkę, ale ta, nie przerywając marszu, bez słowa brała go na ręce i z uporem graniczącym z determinacją podążała ciągle naprzód i naprzód.

Za wszelką cenę chciała jak najdalej odejść od gościńca, obawiała się bowiem, że i tu mogliby wpaść w ręce tatarskich wojowników lub ciągnących za nimi maruderów. 

Na szczęście dzień był wyjątkowo piękny i ciepły jak na jesienną porę. Słońce przeświecało przez gałęzie drzew, przedzierało się pozłocistymi smugami przez rzadkie korony sosen i kładło jasnymi plamami na zrudziałym mchu i siwawym dywanie porostów.

W miarę, jak upływał czas, obydwojgu – dziecku i kobiecie, począł doskwierać głód. Zaspokoili go, posilając się czarnym chlebem, który ona rwała rękoma z wielkiego bochenka, jedynego prowiantu, jaki udało się jej znaleźć i zabrać na drogę. 

Pragnienie zaspokoili, pijąc wodę z płytkiego leśnego bajorka, pełnego zeschłych liści i patyków. 

Około południa dotarli do dość szerokiej przesieki, która prowadziła dokładnie na zachód, a więc zgodnie z kierunkiem ich marszu. Kobieta była już nazbyt zmęczona, aby nie skorzystać z owej wygodniejszej drogi. Zresztą myślała, że na odgłos końskich kopyt zawsze zdąży umknąć w leśny gąszcz.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy wyszedłszy spoza zakrętu, ujrzała przerażający widok. Oto na ziemi piętrzyły się tułuby końskie i ciała pobitych polskich rycerzy. 

Przezwyciężając w sobie lęk i odrazę, podeszła do pobojowiska, mając nadzieję, iż może któryś z leżących daje jeszcze oznaki życia. Nie dawał jednak żaden. Usiadła opodal i ukrywszy twarz w dłoniach, zapłakała cicho. Chłopczyk przykucnął obok niej i tuląc się do matczynych kolan, również cicho pochlipywał.

Ale oto naraz kobiecie zdało się, iż do jej uszu dobiegł jęk. Zamarła w oczekiwaniu i po pewnym czasie, tym razem całkiem wyraźnie zgoła usłyszała, jak jeden z leżących jęczy. Podeszła doń. Wyglądał na jakiegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio, lecz odzież splamiona była krwią wypływającą z licznych ran.

Przyklęknąwszy obok, połą koszuli, którą oddarła jakiemuś spoczywającemu w pobliżu martwemu rycerzowi, jęła obcierać rany jęczącego. Ów otworzył z trudem oczy i wpatrując się w twarz pochylonej nad nim kobiety, wyrzekł urywanym szeptem:

– Ktoś… ty?… 

– Zwą mnie Bożena, panie. 

– Co tu… robisz?… 

– Uciekam z synkiem przed Tatarami, panie. 

– Niech cię Bóg… ma w swej… opiece… Ja… już nie… obronię… 

Osłabł od wysiłku, jaki włożył w wypowiedzenie tych kilku słów, i zamilkł, ciężko dysząc. 

Bożena pochylała się nad leżącym, pilnie nasłuchując, czy też nie powie czegoś jeszcze. Po jakimś czasie ranny ozwał się znowu: 

– Jestem Jan Pilawa… sandomierski wojewoda… To moi… rycerze… Wszyscy… pobici… Jezu! Wszyscy. Ogarnęli nas Tatarzy… nie daliśmy rady…

– Powiedzcie, panie, czy mogę wam jakoś pomóc? – pytała Bożena. 

– Już nie… Umieram… Ale wyświadcz mi przysługę… 

– Jeśli będę mogła. 

– Będziesz… jeśli uda ci się przeżyć. Idź do Sandomierza… do mojej żony, do Haliny… opowiedz jej, co nas tu spotkało… 

Znów umilkł. Odpoczywał, nabierając sił, by móc powiedzieć coś więcej. 

– A gdy już staniesz w Sandomierzu… gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi… było… umierać z dala od niej… Jak ciężko…

Wojewoda patrzył na rozpostarte ponad nim korony drzew, które płonęły szkarłatem, purpurą i złotem, mieniąc się pysznością barw w promieniach zachodzącego słońca. Śród buków, dębów i brzóz wystrzelał w niebo wysmukłym pniem, u którego stóp spoczywał na ściółce z liści Jan Pilawa, potężny klon.

Ranny uśmiechnął się sam do siebie uśmiechem pełnym smutku. Ujął w palce jeden jego liść, a potem powiedział: 

– Daj to Halinie… ode mnie… i powiedz, że bardzo ją kocham.

Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Odszedł ze świata z uśmiechem na ustach, niosąc na drugą stronę życia skryty pod powiekami obraz żony.

Bożena siedziała przy zwłokach wojewody i płakała, obracając bezmyślnie w palcach podany jej przez umierającego pąsowy liść klonu. 

– Mamo, zimno mi. 

Jej mały synek, jej Leszek, drżąc od chłodu, tulił się do matczynego ciała. Zmierzchało. Była najwyższa pora, aby poszukać w miarę bezpiecznego schronu na noc. Poczęła tedy bacznie rozglądać się za jakimś wykrotem, który wymoszczony liśćmi mógłby posłużyć im za legowisko. 

Nie musieli jednak spać pod gołym niebem, oto bowiem zupełnie niespodzianie wyrosła przed nimi licha chatynka smolarza. Przez poszycie strzechy sączył się dym, a w maleńkim okienku widać było blask płonącego we wnętrzu ogniska. Dolatujący do niej wraz z dymem smakowity zapach krupniku sprawił, że głód silniej niż do tej pory jął szarpać jelita. 

Podszedłszy do koślawych drzwi, załomotała w nie otwartymi dłońmi.

Przez czas jakowyś z wnętrza chatynki nie dobiegał żaden odgłos i dopiero gdy upłynął spory jego kęs, dało się słyszeć szuranie nóg i spoza koślawych drzwi doleciał starczy, męski głos: 

– A któż tam o tak późnej porze? 

– Otwórzcie, otwórzcie, proszę! Uciekam z dzieckiem przed tatarską nawałnicą! – zawołała Bożena.

Ale starzec nie był widać nazbyt skory do wpuszczenia nieznajomych po zmroku. Może nie dowierzał temu, co słyszał, wietrząc jakiś podstęp, a może taką już miał naturę, że nie lubił obcych. Dopiero gdy kobieta jęła ponownie uderzać dłońmi w deski drzwi, uchylił je odrobinę i ostrożnie wyjrzał na dwór przez powstałą szparę. 

Zlustrowawszy dokładnie stojących u progu i przekonawszy się naocznie, iż to rzeczywiście tylko kobieta z dzieckiem, otwarł drzwi na całą szerokość i gestem zaprosił wędrowców do środka.

Bożena, znalazłszy się wewnątrz, z ciekawością rozejrzała się dookoła. Była tam tylko jedna, niewielka izdebka, na której środku płonęło małe ognisko otoczone wianuszkiem krągłych, polnych kamieni.

Dym z ogniska częściowo unosił się do góry i przesączał przez słomiane poszycie dachu. Rozpełzał się też po całej izbie, szczypiąc w oczy i drapiąc w gardle. 

Okno, a właściwie liche okienko, stanowiła koślawa rama obciągnięta błonami ze świńskich pęcherzy, przez które za dnia wpadało pewnie nieco światła. 

Ściany izdebki i klepisko podłogi wylepione były dokładnie wygładzoną warstwą tłustej, czerwonawej gliny zmieszanej z plewami i sieczką. W jednym z kątów widać było obszerne legowisko, grubo wymoszczone suszonym leśnym mchem, a z wierzchu nakryte miękko wyprawioną baranią skórą, która pewnie zastępowała starcowi pierzynę. 

Bożena stała niezdecydowana wpodle drzwi. Staruch stał naprzeciw niej i przyglądał się bacznie, wwiercając w kobietę swoje małe, załzawione oczka, których powieki poczerwieniałe były i opuchnięte od dymu ustawicznie wypełniającego izbę.

Leszek począł szarpać matkę za rękę, domagając się wieczerzy. Gospodarz, słysząc to, kazał im siadać przy stole sporządzonym z rozpołowionych pni drzewnych, wspartych na krzyżakach z nieokorowanych sosnowych żerdzi. Obok stołu znajdowała się równie toporna ława. Na niej to teraz usiadła Bożena z synkiem. 

Staruch krzątał się koło ognia. Wpośród niego, na dość wysokim, płaskim kamieniu stał gliniany sagan, cały pokryty sadzą. Spod uchylonej pokrywki wydobywał się smakowity zapach tłustego krupniku.

Staruch wprawnymi rękoma, nie zważając na to, iż może się poparzyć, wyciągnął garnek z ognia i postawił go na skraju stołu. Później, nie wiedzieć skąd, wydobył głęboką michę ulepioną z czarnej glinki, o bokach zdobionych pięknym tłoczonym ornamentem. Nalał do niej, po same wręby, gęstego krupniku, a wyłowiwszy z gara spory kawał sarniego mięsa, położył je wprost na stole, obok naczynia z rzadką kaszą.

Bożena patrzyła na to najpierw z obrzydzeniem, ale głód dał się jej solidnie we znaki, toteż przełamawszy wstręt, sięgnęła po wystruganą z miękkiego lipowego drewna łyżkę, którą podawał gospodarz, i zanurzywszy ją w gęstej, dymiącej zupie, poczęła karmić Leszka. 

Gdy ów się nasycił, posiliła się sama. Zjadłszy krupnik, nie bacząc już na brud i niechlujstwo gospodarza, wzięła sarninę i z lubością zatopiła zęby w smakowitym mięsiwie. 

Staruch przez cały czas siedział naprzeciw niej i milczał. Skończywszy wieczerzę, postanowiła dowiedzieć się o nim czegoś, toteż zapytała: 

– Czy jesteście, ojcze, smolarzem? 

– A co, wyglądam na takiego? – odpowiedział pytaniem. 

– Zobaczyłam samotną chatynkę w lesie, pomyślałam, że pewnie smolarz w niej mieszka. 

– Smolarze zwykle mieszkają gromadnie, w osadach. 

– To cóż tu robicie? – zaciekawiła się Bożena. 

– A czy ja ciebie pytam, czemu z dzieckiem łazisz nocą po puszczy? 

– Przecie wam już mówiłam. Uciekliśmy przed Tatarami. A co do was, ojcze, to przecie dobrze wiedzieć, kto okazał nam życzliwość i serce. Ale skoro nie chcecie mi odpowiedzieć, cóż, wasza wola. 

Staruch przez czas jakiś milczał, aby wreszcie się odezwać: 

– Tak, wiem. Nie kłamiesz. Uciekacie przed Tatarami. Tu w pobliżu była bitwa. Narżnęli naszych rycerzy. Widziałem. Nikt z życiem nie uszedł. Trzeba będzie jutro ich pogrzebać. Nie godzi się, żeby leśny zwierz pozjadał trupy. 

Znów zamilkł, ale tym razem na krócej. Pochyliwszy głowę nisko nad stołem, ciągnął dalej: 

– Pytasz o mnie. Cóż, żadna to tajemnica. Skryłem się tutaj, w leśnej głuszy, bo życie między ludźmi mi zbrzydło. Nie lubili mnie, a ja ich. Są tacy na świecie, którym doskonale się wiedzie. Mają wszystko, o czymkolwiek zamarzą – kobiety, dostatki, dostojeństwa. A ja cóż, nieudaczny widać jestem. Ot co. Toteż gdym się przekonał, iż próżno wierzgam przeciw losowi, że moje życie musi być bolesne i smutne od początku aż po kres, postanowiłem ukryć się tutaj.

– I nie lękacie się samotnie przemieszkiwać w lesie?

– A niby czego? Mam tu wielu znajomych, więcej niż ich miałem – o ile w ogóle miałem – śród ludzi. Znają mnie jelenie, wilki, niedźwiedzie. Wiedzą, że po próżnicy na one nie zapoluję, a tylko wówczas, gdy będę musiał głód zaspokoić. Toteż żyjemy sobie obok, jedni drugim nie wadząc. Mnie wiele nie trzeba. W puszczy jadła dosyć. Mam mięso, miód, mam owoce, orzechy, grzybów w bród. A chleb i krupy dostaję w zamian za skóry od okolicznych wieśniaków.

– A cóż będzie, gdy starość i zgrzybiałość was zmogą tak, iż nie będziecie mogli sami zdobyć pożywienia? – pytała dalej Bożena. 

– To i cóż? Umrę, jak dziki zwierz umiera, gdy wzrok mu się zepsuje, pazury stępią, a kły wykruszą. Czym gorsza takowa śmierć od śmierci – jak to mówicie – godnej? Od śmierci w białej pościeli, na lnianym prześcieradle, w otoczeniu krewieństwa i przyjaciół? 

– Przecie chyba łatwiej umierać, wiedząc, iż są obok nas ci, którzy kochają, niż przekraczać granicę żywota w pustce i osamotnieniu?

– Może i masz rację. Ale ja nie mam nikogo i nigdy nikogo nie miałem. No, może kiedyś tam i miałem, ale mnie zdradzono… 

Urwał w pół zdania, jakby bał się, iż powie nazbyt wiele.

Bożena, widząc, że taka rozmowa sprawia staruszkowi przykrość, nie wypytywała go już więcej. Tymczasem Leszek, wsparłszy główkę na rękach spał, wpół leżąc na stole.

Gospodarz, popatrzywszy na niego, ozwał się tymi słowy: 

– Kładźcie się oboje na posłaniu. Może ono nie książęce, ale przecie miękkie, wygodne i ciepłe. A skóra lepiej ogrzeje niż puchowa pierzyna.

– A wy? Gdzie wy będziecie spali, ojcze? – zaniepokoiła się Bożena.

– At, nie trap się o to. Przez jedną noc mogę się lada jak przedrzemać. Zresztą winienem czuwać, bacząc czy Tatarzy nie pokażą się tu aby znowu. 

Bożena zajęta jedzeniem, a później rozmową ze starcem zapomniała o Tatarach, o tym, iż może im jeszcze grozić niebezpieczeństwo ze strony owych bezlitosnych wojowników. Teraz zaniepokoiła się. 

– A co będzie, jeśli wrócą? 

– Nie lękaj się, moje dziecko. I Tatarzy mi niestraszni. 

Wyrzekłszy te słowa, starzec zbliżył się do posłania, rozgrzebał mech i odsłonił nieco deski maskującej wejście do podziemnego loszku: 

– Jeśli zagrozi nam cokolwiek, możemy tędy uciec w głąb puszczy. Podziemny chodnik wiedzie na uroczysko śród bagien, gdzie nas nikt nie dopadnie, jeśli nie zna drogi pośród grzęzawiska. 

Bożena z podziwem spoglądała na starca. 

– Jakeście się, ojcze, przekopali przez mokradła? 

– Przez mokradła nie było potrzeby. Wylot chodnika znajduje się na ich granicy. Dalej idzie się po powierzchni ziemi, ale bezpieczną ścieżkę znam tylko ja. Jak widzisz, możesz spać spokojnie. Jesteście tu bezpieczni. A teraz kładźcie się, kładźcie. Dziecko widać, bardzo umęczone. Jutro czeka nas ciężka praca. 

– Jakaż to praca? – zdziwiła się kobieta. 

– Przecie chyba mi pomożesz pogrześć tych pobitych? We dwójkę i szybciej, i lżej, i… raźniej. 

– Pomogę. Pewnie, że pomogę. 

Wzięła Leszka na ręce i rozebrawszy go do snu, ułożyła na miękkuchnym mchu posłania. Później zaś sama legła obok i przykryła się po samą szyję ciepłą skórą. Zamknęła oczy. Sen przyszedł natychmiast. Zdało się jej, iż spada z ogromną prędkością w jakąś czarną czeluść bez dna, i poczuła lęk. Próbowała tedy rozewrzeć powieki, ale nie mogła. A potem straciła świadomość i zasnęła. Zmęczenie sprawiło, iż przez całą noc nie nawiedził jej żaden majak, żadne przywidzenie.

* * *

Bożena poczuła, że ktoś ją delikatnie szarpie za ramię. Chciała nadal spać i była zła, iż jej nie pozwalają. Myślała, że leży we własnym łóżku, we własnym domu i że to mąż mówi: 

– Wstawaj! No wstawaj przecie! Już dzień. Słońce dawno wzeszło! Czas brać się do roboty! 

Wszakże brzmienie tego głosu było jakieś inne, obce. Nie przypominało mężowskiego. Z wysiłkiem uniosła ociężałe powieki i popatrzyła na tego, który mówił. 

Ze zdziwieniem spostrzegła, iż znajduje się w obcym miejscu, a nad jej wezgłowiem pochyla się jakiś niechlujny staruch. Natychmiast opuścił ją sen. Usiadła gwałtownie na barłogu i przetarła pięściami oczy. Nareszcie przypomniała sobie wszystko, co ją spotkało w ciągu ostatnich dni i ostatniej nocy, i ogarnął ją niewymowny smutek. 

Staruch, widząc, iż się na dobre obudziła, odsunął się od posłania i usiadłszy przy stole, ciągnął: 

– Czas najwyższy się posilić, a potem pójdziemy pogrześć pobitych rycerzy. 

Bożena wstała i obmywszy się w pełnym wody kuble z brzozowej kory, stojącym wpodle drzwi, chciała budzić dziecko. 

– Niech jeszcze pośpi – powstrzymał ją staruch. – Wystarczy, gdy wstanie, kiedy my się już posilimy. 

Na drewnianym talerzu podsunął Bożenie kawał zimnej pieczeni zajęczej i spory ułomek czarnego chleba. 

Jedli w milczeniu, nie patrząc nawet na siebie. Skoro zaspokoili głód, a mięso i chleb zapili zimną wodą z pobliskiego źródełka, kobieta obudziła synka i ubrawszy go, nakarmiła. 

W izbie panował półmrok, toteż Bożena myślała, iż jest o wiele wcześniej, niż mówi starzec. Ale gdy ów rozwarł na oścież drzwi i przez ostrokątny otwór rozlał się po glinianej podłodze pozłocisty blask słoneczny, pojęła, że przespała całe przedpołudnie. 

Porwała się teraz co prędzej na nogi i ogarnąwszy nieco izbę, sprzątnąwszy ze stołu po śniadaniu, ozwała się: 

– Trzeba było mnie budzić wcześniej. Bardzo już późno. 

– Żal mi cię było, dziecko – powiedział starzec. – Tyle złego spotkało cię ostatnimi czasy i takaś przyszła umęczona, że chciałem, iżbyś dobrze wypoczęła.

Wyszedłszy z chatynki, wędrowali tą samą drogą, którą Bożena wczorajszego wieczora już szła. Rychło dotarli do przesieki, kędy leżały zwłoki pobitych. Stanęli nad nimi w milczeniu, a później starzec dał znak, aby zabrać się do roboty.

Wyszukali głęboki wykrot i tam wlekli za nogi ciała rycerzy, zrzucając je do zagłębienia. Na ostatku, na samym wierzchu ułożyli wojewodę i jęli na ową mogiłę nagarniać piach i ściółkę leśną, usypując w końcu nad poległymi spory kopczyk, znacząc go krzyżem sporządzonym z dwu uschłych i obłamanych gałązek chojaków.

Gdy uporali się z pracą, na dworze jęło zmierzchać, toteż czym prędzej powrócili do chatki staruszka i posiliwszy się naprędce przygotowaną wieczerzą, poszli spać.

* * *

Następnego ranka nie trzeba już było budzić Bożeny. Skoro bowiem tylko szarawy poblask rozpoczynającego się dnia przeniknął przez wpół ślepe okienko chatynki, natychmiast otworzyła oczy. 

Starzec czuwał. Rozgarniał siwy popiół ogniska, wydobywając do wierzchu żar, na którym ułożył przygarść chrustu, a na niej kilka polan z jakiegoś twardego drewna – dębu, grabu czy buka. 

Krzątając się wokół śniadania, pomrukiwał coś pod nosem, ni to modlitwę poranną, ni jakowąś przyśpiewkę. Na koniec zwrócił się do Bożeny i zapytał:

– I cóż masz zamiar teraz czynić, moje dziecko? 

– Pójdziemy dziś dalej. Długa droga przed nami. Nie mamy się gdzie podziać w tej okolicy. Dnie coraz krótsze i zima się zbliża wielkimi krokami. Samiśmy się ostali na świecie. Resztę naszych ubili Tatarzy. 

– To dokąd się udajecie? 

– Do Sandomierza. 

– Do Sandomierza? – zdziwił się gospodarz. – Taki szmat drogi! A macie tam kogo?

– Nikogo nie mamy. Ale ów wojewoda, któregośmy wczoraj pogrzebali, prosił, bym dała znać jego żonie o losie, jaki go tutaj wraz z rycerstwem spotkał.

– Liczysz tedy, że się nad tobą i twoim dzieckiem wojewodzina ulituje, że was przygarnie i zaopatrzy? 

– A tak, liczę na nią. 

– Obyś się tylko nie przeliczyła! Będzie mieć można pani swoje zmartwienia. Cóż ją ty obejdziesz? 

– Słyszałam, że pani to dobra, litościwa. Sama w dzieciństwie od Tatarów ucierpiała, którzy jej ojca i stryja ubili.

– A jakże się owa wojewodzina zowie? 

– Halina. A po mężu Pilawina. 

– At, nie pytam jak po mężu, ale z panieńska. Wiesz jak? 

– Wiem, ojcze. Krępianka się zowie. Córka Piotra z Krępy. 

– Ach! Znam tę historię! Masz rację, wiele w życiu przeszła, to i może nad tobą się użali. 

Podczas gdy tak ze sobą gawędzili, dały się słyszeć na dworze kroki jakowegoś człowieka. Trzasnęła gałązka złamana jego stopą, a później zaskrzypiały przeraźliwie otwierane przezeń drzwi chatynki.

Starzec porwał się z niepokojem na nogi. 

– Kto tam? – zawołał z przestrachem. 

– Nie lękajcie się! Swój idzie! Nic wam ode mnie nie grozi.

Do izby wsunął się mężczyzna dość młody jeszcze i jakoś dziwacznie przyodziany, dzierżąc w ręku lutnię. 

– Witajcie! – zawołał od progu. – Dajcie odpocząć podróżnemu! Noc spędziłem w lesie, toteż zziębnięty jestem do szpiku kości, a i głodny niczym wilk. 

Staruch wzruszył ramionami. 

– Skoroś wlazł nie proszony, to już zostań. 

Przybyły zbliżył się do ognia i z lubością chłonął jego ciepło. Z wdzięcznością ujął podany mu przez Bożenę drewniany talerz, na którym leżał kawał mięsiwa i cienka skibka chleba. Przysiadł na brzegu ławy, a wziąwszy talerz między kolana, jadł łapczywie.

Skoro już posilił się, obtarł usta wierzchem dłoni, rozejrzał bacznie dookoła, a potem rzeki: 

– Wybaczcie, nie mam czym zapłacić za strawę, ale jeśli was to nie urazi, to chociaż trochę się odwdzięczę za wasze dobre serca. Odwdzięczę się tak, jak potrafię, tak jak w mojej mocy. 

– To znaczy jak? – zapytała Bożena. 

– Pewnie się domyślacie, żem wędrownym śpiewakiem. Mogę wam tedy zaśpiewać najpiękniej, jak tylko umiem. 

Staruch znów wzruszył ramionami i burknął pod nosem: 

– Nikt od ciebie nie oczekiwał zapłaty. 

Ale Bożena zawołała: 

– Och tak! Zaśpiewajcie! 

– A jakąż sobie pieśń życzycie? Wesołą, czy smutną? Nabożną, czy miłosną? 

– Smutni mi. Smutno, bo spotkało mnie wiele nieszczęść. Zaśpiewaj tedy smutną pieśń. I niech będzie miłosna. 

– Wędrowiec odchrząknął i uderzywszy palcami w struny, począł śpiewać niskim, aksamitnym głosem:

Pszczoły zbierają z wrzosowego kwiatu nektar. 

Jedwabne pajęczyny plecie, 

I na wiatr rzuca srebrne babie lato. 

Jesień się złoci, czerwieni i niesie, 

Po drzew konarach, po lichych badylach. 

Łąka umiera i umiera słońce, 

Szczęście umknęło, jak umyka chwila, 

Miłość wystygła, bo wystygło serce. 

Czemu wciąż czekasz, że cię we świat porwę, 

W miłosnym szale, w ślepym zamroczeniu? 

Między gwiazdami leże ci wymoszczę, 

Będę całował w radosnym zdumieniu 

Pierwszego razu i pierwszej miłości? 

Niech cię porywa, kto już raz cię porwał, 

Niech cię hołubi, kto już przyhołubił, 

Niech się unosi, z kimś ty się uniosła, 

Niech się w miłosnym uniesieniu gubi…

Skończył śpiewać. Czas jakiś przebiegał jeszcze palcami po strunach, wydobywając dźwięki ciche i melodyjne. 

Staruch i Bożena siedzieli zasłuchani, a na ich twarzach malował się smutek. Kobieta westchnęła głęboko i rzekła: 

– Pięknie to zaśpiewałeś, wędrowcze, ale jest to bardzo smutna pieśń. Czuję, jak łzy mi napływają do oczu. Może więc lepiej nie śpiewaj już więcej. Powiedz nam raczej, jak cię zwą i dokąd się udajesz ze swoją lutnią? 

– Na imię mi Paweł, a idę na dwór książęcy do Sandomierza. Zmitrężyłem trzy dni, bo w okolicy hulali Tatarzy, przed którymi, diabelskimi synami, musiałem kryć się w lesie. Ale teraz, skoro powrócili na ruską stronę, mogę już bezpiecznie udać się w dalszą drogę. 

– A wiesz aby na pewno, że Tatarów tutaj nie ma? – spytała Bożena. 

– Wiem. Gdybym nie wiedział, nie ryzykowałbym dalszej podróży. 

– No, to teraz możecie wędrować już razem – ozwał się na to starzec. – I raźniej tak, i bezpieczniej.

– Jak to razem? – zaciekawił się śpiewak. 

– No, bo ona z małym także idzie do Sandomierza. 

– Więc nie mieszkasz w tej chałupinie? – zapytał zdziwiony Paweł. 

– Ano nie. Jestem gościem, tak samo, jak ty. 

– A po cóż idziesz do Sandomierza? Czyżby także na dwór księcia Bolka? 

– Nie. Niosę wiadomość dla pani wojewodziny sandomierskiej od jej męża.

– Wiadomość? A gdzieżeś wojewodę spotkała?

– Tu, opodal. Jak konał. Pogrzebaliśmy go wczoraj, wraz z kilkunastoma rycerzami z drużyny, w leśnym wykrocie. 

– Jezus, Maryja! – śpiewak złapał się za głowę. – To Pilawa nie żyje! A skoro nie żyje, znów Tatarzyn się rozpanoszy bezkarnie nad granicą. 

– Lepiej powiedz – spytała Bożena – czy zgodzisz się, byśmy dalej powędrowali wraz z tobą? 

– Cóż, niech będzie. Chociaż nie chcę ukrywać, iż samemu szybciej by mi się wędrowało. Taki dzieciak to wielka zawada. Ale niech już będzie. 

– Tedy jeśli mamy iść, to chodźmy. Podniosła się spoza stołu i wziąwszy dziecko za rękę, stanęła wyczekująco.

* * *

Wczesnym rankiem świat cały spowity był gęstym obłokiem mgły, powietrze przesycone wilgocią tak bardzo, iż gdy się wyszło na dwór, rychło włosy i ubranie wilgotniały mocno, jakby skropione deszczem.

Ale około południa ów gęsty tuman uszedł precz, czmychając przed pozłocistym blaskiem słonecznym, tylko gdzieniegdzie, nad samą Wisłą i we wnętrzach wąwozów, smużyły się jeszcze siwawe kłaki mgielne, strzępiastymi pasemkami pełznąc ku górze po zboczach.

Halina tego dnia, tak jak to zwykle czyniła – stanąwszy na szczycie wzniesienia, z którego widać było drogę wiodącą ku Zawichostowi i Lublinowi, wypatrywała na niej rycerskiego oddziału. 

Słońce przyświecało dość mocno i chociaż był już początek listopada, gdyby nie prawie nagie gałęzie drzew i krzewów, można by mniemać, iż to nie jesień, lecz pełnia lata. 

Powietrze było martwe, nieporuszane najlżejszym nawet podmuchem wietrzyku. Halina stała zapatrzona w dal, wystawiając twarz na pieszczotę ciepłych promieni słonecznych. 

Spoza zakrętu wąwozu wyłoniły się trzy postacie ludzkie – kobieta, mężczyzna i dziecko, które podążały ku miastu. Obserwowała je z ciekawością, w miarę jak przybliżali się do niej. Gdy przyszli całkiem blisko, tak blisko, iż mogła rozpoznać rysy ich twarzy, wędrowcy przystanęli i mężczyzna, ukłoniwszy się wpierw nisko, wręcz czołobitnie, zapytał:

– Szlachetna pani, a daleko jeszcze do sandomierskiego grodu? 

– Już całkiem blisko – odrzekła Halina. – Za tamtym wzgórzem, kędy budują miasto.

Przybysze, podziękowawszy, ruszyli w dalszą drogę, ale wojewodzina kierowana ciekawością, czegóż to oni mogą szukać w grodzie, zawołała: 

– Ej! Dobrzy ludzie! A po cóż idziecie do grodu? 

Tym razem odpowiedziała kobieta: 

– Niosę tam wieści. 

– A jakież to? – pytała dalej Halina. 

– Nie mogę wam, pani, powiedzieć. 

– To przynajmniej rzeknij, komu je niesiesz. 

W czasie tej rozmowy wędrowcy zbliżyli się znacznie, a nawet zdążyli wdrapać na szczyt wzgórza, więc wojewodzina podeszła do nich. 

– Komu je niesiesz? – ponowiła pytanie. 

– Cóż, to chyba mogę wam powiedzieć – odparła kobieta. – Samej wojewodzinie sandomierskiej. 

Pilawina nie wiedzieć czemu poczuła jakiś dziwny niepokój i nieprzyjemne mrowienie w krzyżu. 

– Ja jestem wojewodzina sandomierska. Mów przeto, co masz do powiedzenia.

Kobieta obrzuciła ją pełnym zdumienia wzrokiem, jakby nie dowierzając temu, co usłyszała, wszelako bogactwo ubioru uspokoiło ją całkowicie i w końcu rzekła: 

– Wybaczcie, pani. Nie jestem tutejsza, to was nie znam. Wiele dni wędrujemy z bardzo daleka, znad ruskiej granicy… 

– Mówże wreszcie co najważniejsze – zniecierpliwiła się Halina. 

– No, przecie mówię. Parę niedziel temu najechali nas Tatarzy. W mojej osadzie wybili wszystkich. Tylkom ja z dzieckiem cudem uratowała życie. Uciekłam stamtąd. Następnego dnia w leśnej przesiece znalazłam moc naszych rycerzy ubitych przez Tatarów. Jeden z nich dychał jeszcze. Był to sandomierski wojewoda, wasz, pani, małżonek…

– Jezus, Maryja!… – Halina chwyciła się za głowę. – Jezus, Maryja! I co z nim, co? 

– Wybaczcie, pani, że was zasmucę… Rychło skonał… 

Halina osunęła się na ziemię. Przez chwilę siedziała milcząca, a potem objąwszy kolana rękoma i zwiesiwszy na piersi głowę, jęła w głos szlochać.

Bożena przyklęknęła obok niej i objąwszy płaczącą ramieniem, mówiła:

– Nie trzeba. Nie płaczcie. No, nie płaczcie. Już mu to nie pomoże. 

Lecz Halina miast się uspokoić zaniosła się jeszcze większym szlochem: 

– Jednegom go tylko miała na świecie! Jednego! A teraz-em znów sama! Jezu! Jeśliś go zabrał, to i mnie weź do siebie! 

Bożena zdjęta żałością zawtórowała Halinie i długo obie siedziały tam w gęstej, pożółkłej trawie, wypłakując całą żałość, jaka wypełniała im serca.

Przeszło sporo czasu, zanim obie kobiety się uspokoiły na tyle, iż mogły znowu ze sobą porozmawiać.

Wówczas Bożena opowiedziała o ostatnich chwilach Pilawy najdokładniej, jak tylko potrafiła, starając się powtórzyć wiernie wszystko, co wojewoda wyrzekł przed śmiercią. 

– A na koniec pan wojewoda powiedział: „A gdy staniesz w Sandomierzu, gdy zobaczysz Halinę, mów jej, jak ciężko mi było umierać z dala od niej. Jak ciężko”. A potem jeszcze: „Daj to Halinie ode mnie i powiedz, że bardzo ją kocham” – i podał mi ów listek.

Halina wzięła z jej rąk pąsowy liść klonu, ostatnią rzecz, jakiej za życia dotykał jej Jasiek, i zapatrzywszy się weń pustym wzrokiem, siedziała jeszcze długo pośród traw, w tym samym miejscu, gdzie usłyszała z ust Jaśka pierwsze miłosne wyznanie. 

Bożena, Paweł i dziecko odeszli na bok, nie bardzo wiedząc, co mają ze sobą począć. Śpiewak co prawda mógł już pójść w swoją stronę, lecz nie chciał opuszczać tak nagle kobiety, z którą jakby nie było – zżył się w czasie wspólnej wędrówki. 

Bożena poczuła teraz lęk gniotący jej piersi. Lęk o przyszłość swoją i dziecka. Oto przywędrowała w te strony z tak daleka, niosąc ważną, choć smutną wieść. 

Idąc tutaj, liczyła na wdzięczność i opiekę ze strony wojewodziny, a oto teraz, gdy wypełniła już swoje zadanie, owa siedzi pogrążona w bólu, nie podziękowawszy jej nawet za trudy. 

Lecz niepotrzebnie się bała. Krótko trwało owo bolesne zadumanie. Wspomniała Halina słowa, które wiele lat temu rzekł do niej, do małej dziewczynki, ojciec: „Nie płacz. Pamiętaj, żeś rycerska córka”.

Otarła tedy łzy, podniosła się na nogi i spokojnym głosem rzekła do przybyszów: 

– Pójdźcie ze mną do grodu. Należy się wam posiłek i odpoczynek. Posiedzicie u mnie, zażyjecie wywczasu, nabierzecie sił, a potem zobaczę, co dalej z wami uczynić. To jedno jest pewne, że bez opieki was nie pozostawię. 

Usłyszawszy Bożena te słowa, przypadła do nóg wojewodziny i objąwszy je, mówiła ze szlochem ulgi:

– Nie wiem, jak mam wam dziękować. Dobra pani, dobra pani… Weźcie mnie do siebie. Będę wam służyła, dopokąd sił starczy! 

Halina uśmiechnęła się smutno: 

– Zobaczę, zobaczę. Ale nie trap się o przyszłość. Skorom przyrzekła, iż się wami zaopiekuję, to i słowa dotrzymam. 

– Mną nie musisz, pani – wtrącił się śpiewak. 

– A to czemu? – zdziwiła się Halina. 

– Bierzesz nas pewnikiem za małżeństwo, ale my dla siebie ludzie obcy. Ot, w drodze się spotkaliśmy i wędrowali razem, bo to i raźniej i bezpieczniej. Gdybyś jednak i mnie chciała pomóc, to… Nie śmiem mówić… 

– No śmiało. Proś przecie. Jeśli w mojej mocy, to ci nie odmówię – zachęcała Halina. 

– Jeślibyś zechciała pomóc mi dostać się na książęcy dwór… Miałbym kąt do końca życia… Dobrze znam swoje rzemiosło.. 

– Ach, tyle mogę przecie i liczę, iż mi książę nie odmówi, chociaż on się grajkami i śpiewakami nie otacza, ale raczej żyje jako mnich. Mniemam wszakże, że przez pamięć mojego męża nie odmówi. Ale chodźmy już wreszcie – dorzuciła na koniec. 

* * *

Halinę obudził plusk deszczu na dworze. Odziała się, jak mogła najszybciej, i czym prędzej wybiegła przed dom. Z zatroskaniem spoglądała na niebo zasnute sinoszarymi chmurami i na strugi dżdżu gęsto zlewające ziemię. 

Pogoda była obrzydliwa i najmniej sposobna do podróży, w którą akurat tego dnia Halina się wybierała. Nie bacząc jednak na deszcz i dojmujący chłód wdzierający się w głąb ciała, mrożący krew w żyłach i szpik w kościach, wróciwszy do domu, jęła ponaglać służbę, aby szykowała się do drogi. 

Rychło stanęły zaprzężone wozy i kilku pachołków przysiadło na nich. Halinie zasię miała towarzyszyć jedna tylko kobieta – Bożena, pełniąca ponadto rolę przewodniczki. 

Udawano się pod ruską granicę po zwłoki wojewody Pilawy i wraz z nim pochowanych rycerzy, aby ich przewieźć do Sandomierza i tutaj sprawić godny pochówek w poświęconej ziemi, z całym ceremoniałem należnym tym, którzy za swoją ziemię rodzinną i za swój lud krwi nie szczędzili, ni życia. 

Wozy przetoczyły się przez miasto dość szybko. Błoto pryskało spod drewnianych kół okrytych żelaznymi obręczami i spod końskich kopyt. 

Gdy wyjechano na lubelski trakt, musiano jednak zwolnić, bo żółtobrunatna maź rozmiękłego lessu lgnęła do kół, a miejscami było tak głębokie grzęzawisko, iż wozy zapadały się w nie, aż po osie i rosłe konie ledwo je wyciągały na twardszy grunt. 

Kto nie widział błota z żółtej lessowej glinki powstałego, ten nie widział błota w ogóle, bowiem owo, które się tworzy z każdej innej ziemi, można co najwyżej nazwać lichą namiastką tamtego. 

Kto inny może dałby za wygraną i poczekał, aż deszcz ustanie, wiatr owieje i osuszy drogi, albo utwardzą je przymrozki na tyle, iż staną się przejezdne i dopiero ruszał w tak długą podróż. Wszakże nie Halina. W jej naturze leżało działanie natychmiastowe, o ile tylko było ono konieczne, a trudy i znój jej nie przestraszały. 

Uparcie tedy kontynuowała podróż, coraz bardziej oddalając się od Sandomierza. Około południa deszcz ustał i chociaż niebo nadal zasnuwały gęste chmury, nieprzepuszczające ani słonecznego promyka, to jednak widoczność stała się znacznie lepsza. Miasto wszelako zakrył już horyzont, a wokół podróżujących rozciągały się pola, poprzeplatane caliznami nieornej ziemi, porosłej gęstą, pożółkłą trawą, w której sterczały uschłe badyle ziół. 

Gdzieniegdzie widać było zagajnik bądź niewielki lasek, którego drzewa wyciągały nagie, czarniawe palce gałęzi ku mrocznemu niebu, jakby w błagalnym geście, z prośbą o ożywczy blask słoneczny. 

Gościniec wił się z tyłu i z przodu, z trudem, lecz uparcie podążających przed siebie wozów, gubiąc się w zakrętach pomiędzy trawiastymi wzgórzami pięknej sandomierskiej ziemi… 

* * *

Wiele dni przeminęło, zanim wozy, które wyjechały po ciała pobitych rycerzy, wróciły do Sandomierza. 

Powrotna droga była o wiele lżejsza, jako że pogoda znacznie się poprawiła. Ustały deszcze, a przymrozki utwardziły grunt rozmiękłych gościńców. Jedynie w samo południe ziemia rozmazywała się na tyle, iż podróż stawała się uciążliwa. Lecz gdy tylko słońce kryło się poza horyzontem, a mrok wypełzał ze swoich schowów, ogarniając całą ziemię, błoto tężało, kałuże pokrywały się cienkimi tafelkami lodu, kruszącymi się z trzaskiem pod naporem kół i pod uderzeniami kopyt końskich. 

Chociaż wozy były cięższe, bo obładowane, powrotna droga trwała krócej, niż jazda w tamtą stronę. Toteż w obręb Sandomierza wjechano znacznie wcześniej, aniżeli początkowo liczono. Z tej też chyba przyczyny niewiele ludzi wyszło na spotkanie owego smutnego orszaku. A właściwie byli to sami przypadkowi przechodnie. Wiadomość jednak o przywiezieniu ciał rozeszła się po mieście i rychło wzdłuż ulicy, którą je wieziono, ustawiły się tłumy.

Halina zaraz po powrocie do Sandomierza rozesłała gońców, by powiadomili księcia i co ważniejszych dostojników kościelnych i świeckich o mającym się odbyć pogrzebie pobitych przez Tatarów rycerzy.

Chociaż pora – jako się rzekło wcześniej – nie była nazbyt sposobna do podróży, śpieszono, aby co rychlej mógł odbyć się ów smutny obrzęd, a to z lęku, iż ciała ulegną zbyt daleko posuniętemu rozkładowi. 

Z różnych stron księstwa, a i z rozmaitych stron Polski także, nazjeżdżało się wielu dostojnych mężów, spośród których Halina kilku znała. Byli tam między innymi kasztelanowie zawichojski i radomski, opaci cysterscy z Wąchocka i Koprzywnicy, opat benedyktynów ze Świętego Krzyża i biskup płocki. Nie zabrakło oczywiście, czego nie trudno się domyślić, dostojników z Krakowa i Sandomierza.

Na ostatku nadjechał książę Bolko z księżną Kingą, w asyście pana arcybiskupa gnieźnieńskiego, który podówczas przypadkiem bawił na zamku wawelskim, a dowiedziawszy się o nieszczęściu, zapragnął wziąć udział w ceremonii pogrzebowej. Prócz niego stawili się także panowie – wojewoda i biskup krakowscy. 

Gdy zebrali się już wszyscy, których oczekiwano, zaraz na drugi dzień przystąpiono do odprawiania smutnego obrzędu. Pogrzeb prowadziło trzech biskupów i wraz z nimi prepozyt sandomierski. 

Wszyscy przyodziani byli w czarne kapy bogato szyte srebrem i perłami, a głowy biskupów krom tego zdobiły białe infuły, również przyozdobione drogocennym haftem. 

Nabożeństwo odprawiano w kościele Świętego Jana, do którego ze względu na szczupłość pomieszczenia nie wnoszono owego mnóstwa trumien, lecz ustawiono je w rzędach przed wielkimi drzwiami. 

Halina klęczała podczas całego nabożeństwa sprawowanego za spokój dusz poległych rycerzy. Nie płakała, była spokojna. Piękny baryton arcybiskupa gnieźnieńskiego, śpiewającego Mszę, cudowny chorał dominikańskich zakonników, dymy kadzideł, migotliwy blask płomyków setek świec, wszystko to wprawiło Halinę w jakiś dziwny nastrój, tak iż nie wiedziała, czy owo, co widzi, jawą jest, czy może raczej snem, który rychło się prześni. Jak przez mgłę docierał do niej płacz innych wdów, matek i sierot po zabitych.

Dopiero gdy duchowieństwo wyszło z kościoła na dwór, otrzeźwiała nieco. Na cmentarzu przykościelnym widać było pokopane głębokie doły. Ciągnęły się one w dwu rzędach, gotowe przyjąć ciała bohaterów.

Jedna tylko mogiła wykopana była gdzie indziej, w pewnym oddaleniu od reszty, tuż pod okapem kościelnego dachu. W niej to miał znaleźć wieczne odpocznienie Jan Pilawa, wojewoda sandomierski, wielki pan, prawy rycerz i dobry człowiek. Halina sama owo miejsce wybrała, pragnąc, by woda spływająca z okapu świątyni mogła wsiąkać w głąb grobu i tym samym uświęcać spoczywające w nim prochy.

Stała teraz nad ową jamą patrząc, jak opuszczają w jej wnętrze prostą trumnę. Później dał się słyszeć głuchy łoskot, który czyniły bryły żółtej ziemi padające na wieko. Nabrała i ona przygarść tego rodzajnego lessu i opuściła go w głąb wykopu. 

Wiedziała, iż oto wszystko się skończyło, że ten rozdział jej żywota zamknął się już bezpowrotnie. Jednocześnie wszakże miała pewność, iż śmierć Pilawy i jego rycerskiej drużyny nie była próżna i bezsensowna, że musi przynieść plon, dobry plon. Że oni sami są niczym ziarno, które kiełkuje, wzrasta i rodzi kłosy liczące wiele nowych ziaren. 

Wiedziała, iż te dzieci, te wyrostki, stojące wokoło, nie będą kiedyś szczędzić własnego życia, jeśli zajdzie takowa potrzeba, bo obraz owej ceremonii pogrzebowej zapadnie im głęboko w serca. Wiedziała, iż te dziewczynki, te podlotki, nie powiedzą nigdy swoim synom – gdy już będą ich miały: „Wróg u granic, bieda w ojczyźnie – uchodźcie do cudzych krajów, ratujcie życie”, ale raczej ich pobłogosławią, wyprawiając na bój, jeśli trzeba im będzie go stoczyć. Pobłogosławią im, wiedząc, iż być może na śmierć ich sposobią. 

Żałobnicy rozeszli się powoli. Halina została sama. Uklękła u wezgłowia mogiły, nie bacząc, iż brudzi suknię i półszepcąc, półszlochając, mówiła: 

– Ach, Jaśku! Jaśku najmilszy! Czemuż nam nie było dane zażyć szczęścia wspólnych długich lat, tak jak bywa dane innym ludziom? Gdybyśmy chociaż mieli dzieci, lżej by mi było teraz. A tak – nic mi nie zostało, tylko ów pąsowy klonowy listek i wspomnienia dni, gdyśmy byli razem. 

Okna zamkowe jarzyły się światłem. Aż na cmentarz dolatywał odgłos pogrzebowej uczty, którą wyprawiano wbrew woli księżny Kingi, dowodzącej, iż to pogański obyczaj, a zatem Bogu niemiły i nieprzynoszący pożytku umarłym.

Halina ucałowała ziemię na mogile i podniósłszy się na nogi, skierowała się ku grodowi, aby wypełnić obowiązek do końca, aby wziąć udział w stypie. 

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa

Halina i Jasiek. Legenda sandomierska – Cz. III

Andrzej Juliusz Sarwa

Opowieść o Halinie córce Piotra z Krępy

legenda sandomierska – Cz. III

Halina i Jasiek

Wiosna tego roku przyszła wcześniej niż zwykle. Już pod koniec lutego nie uświadczyłbyś szczypty śniegu, nawet po jarach i rozpadlinach, gdzie słońce rzadko zagląda. Na gałęziach krzów i drzew nabrzmiewały pąki, opite sokami wyssanymi z ziemi-rodzicielki.

Z początkiem marca zaś, na tle czerni i szarzyzn, widniały całe plamy młodej zieleni. Okwitły leszczyny i olsze, a podbiały całymi łanami porastały miejsca niżej położone, o wilgotniejszej glebie, tak iż zdawało się, że to nie gąszcz kwiatów, ale kałuże żółtej farby, którą rozlał jakiś nieuważny malarz. 

Oto minęło już osiem lat od onej pamiętnej, a tragicznej dla Haliny zimy, podczas której Tatarzy pozbawili ją ojca, a i sama omal nie straciła życia. 

Pierwsze tygodnie i pierwsze miesiące, kiedy wróciła do Krępy po uciążliwej wędrówce, podczas której wraz z piastunką przymierały głodem, kąsane przez mróz, dla dwunastoletniej wówczas dziewczynki były straszne. 

Chociaż za dnia starała się zachowywać zupełnie spokojnie, maskując lęk i boleść, które nie opuszczały jej ani na chwilę, nocą, wtuliwszy głowę w poduszkę, płakała cichutko. Tęskniła za ojcem, który przecież odszedł z jej życia na zawsze, i tęskniła za rodzinnym Sandomierzem. 

Gdy Tatarzy, przeszedłszy przez kraj niczym huragan, wycofali się do swych pieleszy, poza ruską ziemią leżących, a ludzie odzyskali nieco spokoju, opłakali zmarłych i uprowadzonych oraz odżałowali już utracony dobytek, krewniacy – Nałęcze przypomnieli sobie o sierocie. 

Dziewczynka rodzinę miała liczną, zamożną i wpływową, więc nie musiała się lękać o swoją przyszłość. Jedna z ciotek zresztą rychło wzięła ją do siebie na wychowanie.

Ale gdy księżna Kinga dowiedziała się, iż córka Piotra Krępy żyje, nakazała, by sprowadziła się na dwór książęcy i odtąd sama miała nad nią pieczę. 

Mijały lata. Halina z dziecka przeistoczyła się w piękną pannę i nie jeden chłopak strzelał za nią oczyma, ale ona jakoś na żadnego nie zwracała uwagi. Zresztą księżna Kinga swoje dwórki żelazną trzymała ręką i nawet marzyć nie mogły o jakichś znajomościach, o których by ona sama nie zadecydowała. 

Życie płynęło Halinie monotonnie, chociaż nie w lenistwie, bo przez cały dzień miała jakieś zajęcie. Trochę przemieszkiwała w Krakowie, trochę w Sandomierzu, w zależności od tego, w której z owych dwu stolic akurat przebywał dwór. Ostatnio wszakże najczęściej w Sączu, stanowiącym własność księżny, która najchętniej nie ruszałaby się stamtąd wcale. 

Wyjazdy do Sandomierza sprawiały Halinie niewymowną radość. Oto każdy kamień, każdy krzak były jej tu bliskie. Chociaż czasem budziły się w dziewczynie smutne wspomnienia, to przecież jednak, wędrując malowniczymi lessowymi wąwozami, czy spacerując brzegiem Wisły, wracała oczyma wyobraźni do tych dni szczęśliwych, gdy trzymając ojca za rękę, dreptała obok niego po tych samych dróżkach. 

Księżna Kinga nie pozwalała swoim dwórkom włóczyć się po mieście, ale Halina rozmaite stosując wybiegi, wymykała się, ilekroć to tylko było możliwe.

Tym razem dwór zjechał do Sandomierza, by spędzić tu święta wielkanocne. Bito wieprze i cielęta, pieczono słodkie ciasta i kołacze. Woń kiełbas, czosnku, wędzonych mięs, zamorskich korzeni, piwa i miodu wypełniała ogromną zamkową kuchnię. Spodziewano się licznych i wysoko postawionych gości, bo oboje księstwo nigdy by dla siebie i swego tylko dworu nie kazali nagotować takiej obfitości jadła. Wstrzemięźliwi byli oboje nad miarę i jadali skromnie, co jak można się domyślać, wcale nie cieszyło dworzan. 

Poza tym – jak to przed świętami – panowała atmosfera ożywienia, podniecenia nawet. Dziewczęta z otoczenia księżny, na ogół zdyscyplinowane i ciche, teraz zmieniły się nie do poznania. Po wszystkich korytarzach niósł się ich śmiech, a co odważniejsze wpadały do kuchni, by porwać jakiś smakołyk, a później z piskiem uciec przed rozdrażnionym kucharzem, dwojącym się i trojącym wokół palenisk i saganów, co przypominało jakiś cudaczny taniec. 

Halina ryzykując, iż księżna może się na nią pogniewać, wymykała się teraz z zamku już co dnia i włóczyła poza miastem. Śnieg stopniał dość dawno, nie padały deszcze, a za to przyświecało słonko, więc ziemia obeschła dobrze i bez narażenia się na ubłocenie mogła odwiedzać swe ulubione zakątki: brzeg wiślany i głęboki, mroczny wąwóz przerzynający, aż do jego serca prawie, całe Wzgórze Świętopawelskie. 

Spacerując po okolicy, z przyjemnością spoglądała dookoła. Przyroda budziła się już na dobre z zimowego snu. Zioła wychylały się z ziemi. Coraz częściej można było – nie licząc podbiałów, stokrotek i przebiśniegów – zoczyć kwiat jaki, a trawa poczęła nabierać swej naturalnej zieleni. Tej zieleni, która zda się zachęcać, aby pożywszy się na niej na wznak, wsłuchując się w szmery i odgłosy stworzeń wiodących swoje ciche żywoty śród źdźbeł, wystawiwszy twarz ku promieniom słonecznym, śledzić białe obłoki niesione po firmamencie łagodnym podmuchem wietrzyku. 

Halina, znalazłszy się nad Wisłą, przysiadła na ogromnym dębowym pniu, poczerniałym od wody i starości, który wyrzucił tutaj nurt. Patrzyła w zamyśleniu na szarą taflę rzeki, która niebieszczała dopiero gdzieś hen, w oddali, odbijając niczym zwierciadło błękit wiosennego nieba. Pachniało mułem i wierzbowymi baziami.

Gdzieś blisko dał się słyszeć plusk. 

„Ryby się rzucają” – pomyślała dziewczyna. 

Przymknąwszy oczy i odrzuciwszy głowę do tyłu, oddała się rojeniom.

Oto znów była małą dziewczynką. Ojciec niósł ją na rękach, a ona śmiejąc się, chwytała go za włosy. Musiało to być wspomnienie z bardzo wczesnego dzieciństwa. 

Potem znów przypomniała sobie jakieś letnie popołudnie. Żar lejący się z nieba, brzęczenie pszczół zbierających słodki nektar z lipowego kwiecia. Słodkawy, cudowny jego zapach sycił powietrze. Ostrożnie, by nie płoszyć owadów, zrywała gałązkę po gałązce, a później wkładała je do przepaścistej wiklinowej kobiałki. Miał to być zapas na całą zimę, kiedy to z lipowego suszu parzy się woniejący słodkawo, o miodowym odcieniu, napój. W kubku pozłocistego płynu zaklęte było lato, i słońce, i kumkanie żab, i dzwonienie koników polnych, i spokój jeszcze jednego beztrosko przeżytego dnia… 

Wspominała swoje najszczęśliwsze lata. 

Naraz z owych rojeń wyrwał ją niski, spokojny, męski głos: 

– Nie boisz się, dziewczyno, siedzieć sama na tym odludziu? 

Wystraszona zerwała się na równe nogi i spojrzała w stronę, z której ów głos ją dobiegł. 

Na pochyłości łagodnego w tym miejscu, wiślanego brzegu stał młody mężczyzna. Stał z gołą głową i wiatr rozwiewał mu jasne, niczym żytnia słoma, włosy. 

Odziany był w bogaty kaftan z grubego niemieckiego sukna. Jedną ręką podparł się pod bok, w drugiej dzierżył giętką wiklinową witkę, którą od czasu do czasu uderzał się po bucie. 

Halina spłoniła się, jakby złapana na gorącym uczynku czynienia czegoś niedozwolonego, a później jąkając się z przejęcia, rzekła: 

– Nie… nie… lękam się. 

A po chwili odzyskawszy panowanie nad głosem, dorzuciła:

– Niby czego miałabym się lękać? Czyż nie jestem bezpieczna w Sandomierzu? Książę z dworem tu stoi, straży pełno, któż by się odważył napastować dwórkę księżny? 

– A choćby ja! – zawołał z przekorą w głosie nieznajomy. 

– Nie żartujcie, panie. Lepiej pozwólcie mi przejść. 

Halina skierowała się w stronę miasta. 

Ale mężczyzna zastąpił jej drogę. 

– Wpierw mi musisz rzec jak ci na imię, dziewczyno. Nie widziałem piękniejszej od ciebie. 

Ostatnie słowa wyrzekł z taką mocą w głosie i z takim przekonaniem, iż Halina zrozumiała, że wyrzekł je szczerze.

Zatrzymała się więc. Śmiało spojrzała mu w oczy, a potem powiedziała: 

– Na imię mi Halina, skoroś taki ciekawy. A jak tobie? 

– Jasiek.

– Tedy mnie przepuść, Jaśku, jeśli nie chcesz mieć do czynienia z pana wojewody sandomierskiego strażą. Sprawiedliwy to pan, jak słyszałam, i o krzywdę sieroty upomnieć się potrafi. Zawszeć to lepiej po wolności chodzić, tym bardziej że coraz piękniej na świecie, niż w zamkowym lochu gnić, albo i też katu głowę dać.

Słuchał Jasiek owej perory z niejakim zdziwieniem, zaskoczony tak wielką pewnością siebie i odwagą panny. Ale wysłuchawszy jej do końca, zaniósł się gromkim śmiechem, jakby istotnie coś zabawnego, a nie pogróżki usłyszał. 

A ona nie czekając, aż natręt przestanie się śmiać, pchnęła go z całej siły w piersi, tak iż zachwiał się z lekka, nie będąc przygotowany na cios. Halina, utorowawszy sobie w ten sposób drogę, ile sił w nogach pobiegła do zamku. 

Umykając, posłyszała jeszcze głos Jaśka: 

– A strzeż się, bo rychło cię dopadnę! Nie umkniesz mi, dziewczyno, nie umkniesz! 

Skoro Halina znalazła się już pośród grodowych obwałowań, uprzytomniła sobie, iż owa przygoda mogła się była skończyć zgoła inaczej. Chwalić Boga, nie był to widać żaden łotr, lecz jakowyś żartowniś tylko. Postanowiła wszelako, iż od tej pory nie będzie sama jedna włóczyć się po odludnych miejscach, niezbyt to bowiem bezpieczne. 

Chociaż była odważna, to jeszcze na wspomnienie owego zdarzenia czuła drżenie w łydkach i mrowienie w krzyżu. Wzięła się jednak w garść, przygładziła rozwiane w czasie ucieczki włosy i spokojnym krokiem podążyła do komnaty, w której zwykle księżna pani przebywała z dwórkami.

* * *

W komnacie owej panowało dziwne jakieś podniecenie. Księżny Kingi nie było, nie było też dwu czy trzech dziewcząt, które zabrała ze sobą dla towarzystwa. Pozostałe dwórki zaś rozprawiały o czymś tak zawzięcie, iż nie zauważyły wejścia Haliny. 

Dopiero gdy spytała – a pytanie powtarzać musiała kilkakroć, aby zostało wreszcie usłyszane – co też się dzieje, dziewczęta ją otoczyły i jęły podniesionymi głosami, z przejęciem wielkim, jedna przez drugą wołać: 

– Gdzieś była? 

– Księżna cię szukała! 

– Ma przyjechać dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski! 

– Z rycerską drużyną! 

– Może sobie jakiegoś rycerza upatrzę? – marzyła w głos jedna z dziewcząt. 

– A któryż cię zechce? – pokpiwała z niej druga. 

– A dlaczegoż by miał mnie nie zechcieć? Brakuje mi czego? – oburzyła się pierwsza. 

Inna znów wtrąciła się do rozmowy: 

– A mnie może i sam wojewoda wybierze? 

– Patrzcie, patrzcie! Cóż to się jej roi?! – kpiła jej przyjaciółka. 

– Dlaczego nie? Przecie to jeszcze kawaler! 

Halina machnęła ręką i poszła w kąt, gdzie wziąwszy płat jedwabnej tkaniny, poczęła haftować na nim rozpoczętą wcześniej kiść gron winnych. Chciała opowiedzieć dziewczętom o swojej przygodzie, ale uznała, że żadnej to nie zainteresuje, że teraz myślą tylko o jednym, aby jak najlepiej wyglądać i przypodobać się nowo przybyłym wraz z wojewodą rycerzom. 

Siedziała tedy w kącie zajęta swoją robotą, a harmider, miast maleć, narastał jeszcze. Aż oto ustał nagle jakby nożem ucięty. Otworzyły się bowiem drzwi i w progu stanęła księżna. 

– Moje panny – rzekła. – Przybył do zamku dzisiaj nowy pan wojewoda sandomierski i jeszcze kilku godnych mężów, o czym zresztą, jak widzę, już wiecie. Mój książęcy małżonek będzie z nimi wieczerzał. Przyodziejcie się tedy, jak możecie najpiękniej, aby mnie, książęciu i całemu dworowi wstydu nie przynieść. A teraz dość już owego harmidru, co go to pewnie aż na mieście słychać. Niechaj każda weźmie się za swoją robotę. Bierzcie przykład z Haliny. Spójrzcie, jak pilnie wyszywa!

Skończywszy tę przemowę, pani Kinga sama jęła haftować przepiękną tuwalnię dla kościoła Świętego Jana przeznaczoną. Jej zręczne palce malowały nicią pozłociste pszeniczne kłosy, podbarwiały je z lekka czerwienią, tak iż wyglądały, jak największy skarb tej ziemi – czerwonokłosa pszenica-sandomierka. 

Dalsze godziny upływały monotonnie. Jedyne urozmaicenie stanowił skromny południowy posiłek, który tym razem spożyły, nie opuszczając komnaty.

Gdy jednak na dworze jęło się z lekka zmierzchać, księżna powiedziała:

– Dość już na dzisiaj, moje panny. Niechaj teraz każda przyodzieje się w to, co ma najlepszego, najpiękniejszego, a potem razem ze mną uda się na wieczerzę. Pamiętajcie tylko o skromności – największym i najcenniejszym skarbie, jaki posiada dziewczyna. 

Usłyszawszy te słowa, dwórki z piskiem rozbiegły się do swoich izdebek. Halina tylko ociągała się z wyjściem, chcąc skończyć haft jednej jeszcze jagódki w winnej kiści. 

– Nie męcz już oczu, dziecko. Wystarczy na dziś – dobrotliwie ozwała się księżna. – Zawsześ smutna jakaś, zamyślona. Idź, przyodziej się godnie, jak na Krępiankę przystało. Zobaczymy nowe twarze, może usłyszymy ciekawe jakie opowieści. Rozerwiemy się nieco.

Odłożyła tedy Halina igłę i posłuszna poszła wykonać polecenie księżny Kingi. 

Ubierając się i czesząc swoje pyszne, pozłociste włosy, rozmyślała o dzisiejszej przygodzie, jaka ją spotkała na wiślanym brzegu. I o dziwo, im dłużej myślała, tym przyjaźniejsze uczucia zaczynała żywić względem owego młodzieńca. 

W końcu złapała się na tym, iż wabi jego obraz pod przymknięte powieki, a myśl kieruje ku jego osobie. 

„Przecie to nie żaden zbrodzień” – kotłowało jej w głowie. 

„Wyglądał raczej na syna jakowegoś możnego pana. Ubrany był dostatnio…” 

„Gdyby chciał mnie ukrzywdzić, cóż mu niby stało na przeszkodzie?” 

„Niewinnie posądziłam człeka o złe zamiary”. „Ach, jakiż on urodziwy, jaki urodziwy. Jeszcze żaden mi się taki nie wydawał”.

„Czy go spotkam kiedykolwiek?” 

Skończyła toaletę i dołączyła do dwórek, które całą gromadą udawały się do komnat księżny. Pani Kinga też już była wyszła na korytarz i na czele dziewcząt udała się do sali jadalnej.

Książę siedział u szczytu stołu. Na widok małżonki wstał z uszanowaniem i wskazał jej miejsce po swej prawej stronie. Idąc za jego przykładem, powstali również obecni tam rycerze i urzędnicy dworscy.

Dziewczęta rozlokowały się, każda na przeznaczonym jej miejscu i bacznie rozglądały się dookoła, wypatrując nowych twarzy. 

Halina dostąpiła nie lada zaszczytu, bo posadzono ją po lewej ręce księcia Bolka, Wstydliwym przez lud nazwanego, od którego dzieliło ją tylko jedno puste miejsce. Widno przeznaczone dla pana wojewody sandomierskiego, który miał być dzisiaj najważniejszym gościem, a podczas wieczerzy opowiedzieć o swych ostatnich zmaganiach z Tatarami w okolicach Lublina, jednego z najważniejszych grodów Sandomierskiej Ziemi. 

Ale mimo iż wieczerza już się miała rozpocząć i obcych twarzy rycerskich z drużyny pana sandomierskiego sporo już widać było między zebranymi, miejsce wojewody pozostawało puste. 

Książę począł się niecierpliwić. A wiadomym było powszechnie, iż nie znosi niepunktualności. Wszelako zniecierpliwienie jego okazało się przedwczesne, bo oto w drzwiach ukazała się męska postać, a na sali dał się słyszeć czyjś głos: 

– A oto i Jan Pilawa, pan wojewoda sandomierski!

Na co chudy podkanclerzy dodał po łacinie: 

– Comes Joannes palatinus sandomiriensis. 

Oczy zebranych obróciły się ku wejściu. Spojrzała w tę stronę i Halina, wiedziona ciekawością i w tejże samej chwili zamarła, zaskoczona widokiem, którego nie spodziewała się ujrzeć. Do sali wchodził jej nieznajomy znad Wisły!

Wspomniawszy wszystko, co doń mówiła, a szczególnie owo straszenie go wojewodzińską strażą, zawstydziła się tak bardzo, iż najchętniej zapadłaby się popod ziemię. Zgarbiła się tedy, jak najbardziej mogła, i pochyliła twarz nad stołem, nie podnosząc wzroku.

Tymczasem wojewoda podszedł do wskazanego mu przez księcia siedziska i oddawszy wprzód uszanowanie władcy i jego małżonce, rozparł się wygodnie i jął z zainteresowaniem rozglądać się śród obecnych.

Okazało się, iż miał pośród nich wielu znajomych i krewniaków, toteż kłaniał się na prawo i lewo, słał lub odwzajemniał uśmiechy. 

Halina drżała na myśl o tym, co będzie, gdy w końcu i na nią zwróci uwagę i, co nie daj Bóg, rozpozna.

Uczyniła tedy rzecz najgłupszą, jaką mogła uczynić. Wyjęła z rękawa chusteczkę, przytknęła ją do policzka, chcąc w ten sposób ukryć twarz. 

Księżna Kinga zauważyła to natychmiast i w głos zapytała: 

– Cóż ci się stało, Halino? Czyżby zęby jęły ci dokuczać? 

Na głos księżnej, a pewnie również na dźwięk wypowiedzianego przez nią imienia, spojrzał wojewoda na siedzącą obok dziewczynę i, jak można się było tego spodziewać, natychmiast ją rozpoznał.

Uśmiechnął się szeroko, bo zrozumiał, iż to nie ból zębów, miała ta chusteczka koić, ale nie dając nic poznać po sobie, ozwał się w te słowa: 

– Jakaż szkoda, że akurat teraz poczęłaś odczuwać cierpienie, kiedy stół zastawiony suto. A może mógłbym ci pomóc? Znam się nieco na zębach. Wraz przygotuję lekarstwo. 

Rzekłszy to, pochylił się do ucha Haliny i wyrzekł jeszcze ściszonym głosem: 

– A nie mówiłem, Halino, że mi nie uciekniesz? 

Dziewczyna zapłoniła się niczym polny mak i odpowiedziała szeptem:

– Nie wiedziałam, że to w zwyczaju wojewodów zachowywać się wobec niewiast po pogańsku. 

Księżna bacznie obserwowała oboje, bo zdało się jej, iż mają oni jakowąś wspólną tajemnicę. Ale nie chciała indagować ich o to przy całym dworze. W duchu jednak pomyślała, iż doskonalszej od Pilawy partii nie mogłaby dla Haliny wyszukać. A chciała ją przecie wydać za mąż jak najlepiej, bacząc na zasługi ojca i zobowiązania, jakie byli księstwo wobec tego rodu zaciągnęli.

Nie przypuszczała jednakże, iż młodzi mogą się mieć ku sobie, bo i skąd, jeśli nie znali się wcześniej. Niemniej coś kazało jej sądzić, iż jednak nie są sobie zupełnie obcy. Rozpaliło to ciekawość księżny, postanowiła zatem, iż zaraz po wieczerzy rozmówi się z obydwojgiem. 

Wieczerza, chociaż postna, była dość wyszukana. Kucharz przeszedł samego siebie i nagotował tak smakowitych i tak wymyślnych potraw z ryb i raków, jakich dostarczyła Wisła i książęce stawy, że nikt nie czuł się niesyt. 

Wesoło było i gwarno. Pilawa i jego rycerze rozprawiali o starciach na granicy księstwa z Rusią, pomiędzy nimi a tatarskimi zagonami. 

Cieszono się z przewag swojaków, winszowano zwycięstw. Książę, słuchając tego wszystkiego, radował się w duchu, że tak słusznego dokonał wyboru, czyniąc młodziutkiego Jaśka wojewodą. Chociaż, znający życie doradcy, ganili go za to, uważając, iż brak Pilawie doświadczenia w dowodzeniu rycerstwem, książę czuł, że nikogo odpowiedniejszego nie mógłby owym stanowiskiem zaszczycić. I oto okazało się, iż jego rachuby były trafne.

Gdy wszyscy się już posilili, a i powoli jęło brakować tematów do rozmów, księżna i książę podnieśli się zza stołu i oddzielnie udali się do swych komnat.

Księżna Kinga odchodząc, rzekła do Pilawy:

– A przyjdźże zaraz do mnie, wojewodo. Mam z tobą do pomówienia.

– Nie omieszkam, miłościwa pani. Dobrze się składa, iż chcesz ze mną mówić, bowiem i ja mam sprawę do ciebie. Ważną dla mnie niczym samo życie.

Rzekłszy to, rzucił ogniste spojrzenie na Halinę, a ta zaczerwieniła się po samo czoło. Księżna nie miała już żadnych wątpliwości. Nie mogła tylko jednego pojąć. Jakże można tak szybko obdarzyć uczuciem nieznajomą osobę. 

– A zatem czekam – dodała na odchodnym. – Halino, pójdź ze mną. 

* * *

Znalazłszy się w swej komnacie, księżna Kinga usiadła na dębowym, rzezanym w jakoweś zamorskie liście i owoce zydlu. Stał on w pobliżu wnęki okiennej. Drewniane ramy obciągnięte były cienką pergaminową skórką albo błonami ze świńskich pęcherzy, które prawie wcale nie przepuszczały światła, chociaż na dworze widno było prawie jak w dzień, bowiem księżyc stał w pełni.

Oliwny kaganek dawał lichy poblask. Od migotliwego płomienia kładły się na ścianach chybotliwe cienie, długie jakieś i zniekształcone. W kominie pogwizdywał wiatr. Po rozgwarze i radości sali biesiadnej tutaj panował dziwny smutek. 

Halina stała wpodle kominka, w którym tlił się żar, i czekała, co też ma jej do powiedzenia księżna. Ale Kinga milczała dłuższy czas. Miała opuszczoną głowę i wpatrywała się w swoje wychudłe dłonie, splecione na brzuchu. Rozmyślała widać nad czymś niewesołym. Może nad losem sierocym, a może nad tym, iż nie tak winna była ułożyć sobie życie, jak ułożyła. Później zaś westchnęła ciężko i podniósłszy głowę, spojrzała Halinie prosto w oczy: 

– Skąd się znacie z wojewodą?

Dziewczyna tak była zaskoczona owym niespodzianym pytaniem, którego przewidzieć w żaden sposób nie mogła, iż nie próbowała nawet żadnych wykrętów i z całą prostotą odrzekła: 

– Poznaliśmy się dzisiaj przypadkiem nad Wisłą. 

– Gdzie?! – nieomal krzyknęła księżna. – A cóżeś tam robiła bez mojej wiedzy i zgody? 

– Daruj, miłościwa pani. Daruj. Wiem, że źle uczyniłam, ale ilekroć dwór zjedzie do Sandomierza, nie mogę się oprzeć pokusie, aby odwiedzić wszystkie zakątki, kędyśmy ongiś z panem ojcem chadzali. Przeciem tu się rodziła. Kocham to miasto. Daruj, miłościwa pani. Więcej tak już nie uczynię. 

– Nie dam ci po temu okazji. Będę bardziej na ciebie baczyła. Wiesz, żem nie tylko twoją panią, ale i matką. I czuję się w sumieniu odpowiedzialna za ciebie.

Halina poczęła szlochać i upadłszy do nóg księżny, przepraszała ją z całego serca. 

– No już dobrze, dobrze. Wiem, że z lekkomyślności nie byłaś mi posłuszna, ale też cię rozumiem. Ach, jakże ja tęsknię nieraz za swoją rodzinną ziemią. Tęsknię tak, iżbym, gdyby nie wstyd, w głos płakała. Ale powiedz mi, córuchno, długoście nad tą Wisłą ze sobą rozmawiali? 

– Nie, miłościwa pani. Ledwie chwil kilka, bo jak mnie Jasiek – tu spłoniła się i poprawiła zaraz – wybaczcie, wojewoda, zaczepił, zarazem go pchnęła z całej mocy i uciekła do grodu. 

Rozbawiło księżnę to wyznanie i poczęła śmiać się w głos. 

– Swoją drogą nie brak ci odwagi – rzekła. – A gdybyż to był zbój jaki, na twoje życie dybiący?

– Ale – chwalić Boga – nie był. 

– I jakże ci się widzi ów wojewoda? Młodzik to jeszcze, ale już najwyższych zaszczytów dostąpił. 

Halina spłoniła się znowu, co nie uszło bacznym oczom księżny. 

– Cóż, miłościwa pani. Urodziwy jest, a jak się okazało z opowieści o bitwach z poganami, waleczny także.

– To i dobrze, że ci się widzi. To i dobrze. A teraz idź do swojej komnaty – dorzuciła. – Zostaw mnie samą, bo, jak wiesz, czekam tutaj na Pilawę.

Ledwo za Haliną zamknęły się drzwi, a jej kroki ścichły za zakrętem korytarza, załomotał ktoś ostro we framugę. 

– Wejdźcie, wojewodo, wejdźcie – ozwała się księżna. 

Dźwierza rozwarły się ze skrzypieniem nieoliwionych wrzeciądzy i do komnaty wszedł krokiem pewnym, chociaż na licu malowało mu się jakieś dziwne pomieszanie, Jasiek Pilawa. 

– Miłościwa pani… – tu skłonił się dwornie. 

– Darujcie sobie, wojewodo, te ceremonie. Nie lubię ich, jeśli mam być szczera. Usiądźcie lepiej na tamtym oto zydlu wpodle ognia, bo chociaż już prawie wiosna, to jednak noce ostre niczym w zimie. Chciałam z wami pomówić, ale jeśli i wy macie do mnie jakowyś interes, tedy najpierw was wysłucham.

Ale Pilawa jakoś nie kwapił się do rozmowy. Widać było, iż coś mu bardzo ciąży na sercu, a tu bądź nie śmie, bądź wstyd mu o tym czymś rozprawiać. Księżna widząc jego niezdecydowanie, ofuknęła go: 

– At, dzielny mąż! Taki co to woje wodzi, a zachowuje się niczym panna. Mówcież, panie Janie, co wam na sercu leży, bo widzę po minie, iż to coś okrutnie wam doskwiera. 

Wojewoda poczerwieniał mocniej, przejechał rozcapierzonymi palcami po gęstej czuprynie i widomie mocując się ze sobą, w końcu podniósł się z zydla, a potem runął przed Kingą na oba kolana i zawołał:

– Miłościwa pani, księżno moja! Ulituj się nade mną biednym! Daj mi twoją dwórkę, oną Halinę za żonę! Nie żyć mi bez niej! Nijak nie żyć! 

Uśmiechnęła się księżna, ale tak nieznacznie, żeby rycerz tego nie dostrzegł i udając oburzenie, zawołała: 

– Wstańcie natychmiast, panie. Za stateczniejszego męża was miałam. A wyście płochy, jak widzę. Poznał dziewczynę przed południem, nie wie, kto ona, a chciałby się żenić. Wstyd! 

– Ale, miłościwa pani! – zaprotestował Pilawa. – Skorom tylko ją ujrzał, od razu zrozumiałem, że albo ta, albo żadna. 

Zamilkł i na powrót usiadł na wskazanym mu pierwej przez księżnę miejscu. Pani Kinga czas jakiś nic nie mówiła, tylko bacznie przyglądała się młodzieńcowi. W końcu zaś ozwała się w te słowa: 

– Widzisz, wojewodo. Owa Halina to nie byle kto i z równego twemu, o ile nawet nie szlachetniejszego jeszcze rodu pochodzi. 

– A któż ona? – z zaciekawieniem spytał Jasiek. 

– Krępianka – odparła księżna. 

– Córka Piotra z Krępy, kasztelana sandomierskiego, który poległ był, broniąc miasta przed Tatarami? 

– Ta sama. 

– To tym goręcej jej pragnę! Szlachetną krew ze szlachetną krwią łączyć się godzi! 

– Cóż, wojewodo. Jeśli mam być szczera – powiedziała księżna – to i ja rada bym widziała wasz związek. Boję się tylko jednego, że to tylko chwilowe jakieś zadurzenie. Że minie parę niedziel, a zapomnisz o niej. Te wyznania, którem dzisiaj tutaj usłyszała, wydadzą ci się śmieszne, a serce przylgnie do innej dziewczyny. 

– Nigdy! – gwałtownie zaprzeczył Pilawa. 

– Cóż ty wiesz, młodziku, cóż wiesz? Nie takiem namiętności oglądała w swym życiu, które nie tylko w obojętność, ale i w nienawiść się przeradzały. 

– Miłościwa pani! – zawołał wojewoda i znów upadł przed księżną na kolana. – Miłościwa pani, miej litość nade mną, nie odmawiaj! 

– Ależ ja nie odmawiam! Wiem o tobie, żeś zacny i duszę masz szczerą. Wiem, żeś bogaty i że ród twój szlachetny. Ale na niepewne dziewki nie dam. Jej ojciec życie stracił dla ojczyzny. Jam jej teraz matką i opiekunką. Muszę dbać o przyszły los dziewczyny, aby był szczęśliwy! Myślę, iż najlepiej będzie – ciągnęła dalej księżna – jeśli poprosisz mnie o rękę Haliny po roku. Jeśli przez ten czas zyskasz jej przychylność, a sam nie odmienisz uczucia, sprawimy zrękowiny. I cóż ty na to? 

Wojewoda westchnął ciężko i rzekł: 

– Ano cóż? Niczego innego mi do wyboru nie dano. Uczynię, jak chcecie, pani. Ale uschnę bez niej. Tęsknota mnie zagryzie! 

– Nie plećcie byle czego, wojewodo. Przecie będziecie się widywać. Nie odeślę jej nigdzie, zostanie przy dworze, jak dotychczas było. A i wy przecież przy księciu musicie przebywać – powiedziała pani Kinga.

Po chwili milczenia dorzuciła: 

– A teraz zostawcie mnie już samą. Dobranoc. 

– Dobranoc – odrzekł wojewoda, lecz położywszy rękę na klamce, stał dalej niezdecydowany. 

– Czego jeszcze chcecie, panie? – zapytała księżna.

– Ja? Niczego. Ale przecież to wy, miłościwa księżno, wzywaliście mnie tutaj w jakiejś sprawie. 

– Cóż – roześmiała się księżna – chciałam cię wybadać, jakie masz wobec Haliny zamysły. Ślepa nie jestem i podczas wieczerzy dobrze widziałam, jakeś ją oczami jadł. No, ale idź już wreszcie. Późno się zrobiło bardzo. 

Pilawa pokłonił się nisko swej pani i wyszedł z komnaty. Jeszcze przez chwilę rozlegał się na korytarzu odgłos jego energicznych kroków, ale rychło zamilkł.

* * *

Na święta wielkanocne najechało się gości co niemiara. Możni panowie, tak świeccy, jako i duchowni wraz z orszakami. Wniosło to trochę ożywienia do monotonnie mijających dni na dworze Bolesława i Kingi. 

Dziewczęta z otoczenia księżnej znalazły nareszcie okazję, aby stroić się, w co miały najlepszego. Dla niektórych zaś z nich były to już ostatnie święta w Sandomierzu, bowiem za zgodą panujących powychodziły za mąż i porozjeżdżały się do mężowskich dworzyszcz. 

Święta minęły szybko. To tylko same przygotowania do nich trwały długo. Później znów powiało nudą z mrocznych korytarzy sandomierskiego zamczyska. 

Książę Bolesław i księżna Kinga nieradzi widzieli bowiem światowe rozrywki. Wiodąc na poły mniszy żywot, pragnęli aby spokoju i ciszy, tak potrzebnych do kontemplacji i modlitwy. 

Halina od owej pamiętnej rozmowy z księżną, podczas której opowiedziała o swym pierwszym spotkaniu z Pilawą na wiślanym brzegu, korzystać mogła z większej niż dotąd swobody. 

Pani Kinga rozumiejąc sentyment dziewczęcia, pozwalała jej odtąd na codzienne spacery po Sandomierzu i najbliższej okolicy. Pod warunkiem jednak, iż za każdym razem opowie dokładnie, dokąd idzie, i weźmie sobie jedną lub dwie przyjaciółki do towarzystwa.

Radość Haliny z owej swobody była ogromna. I nie trzeba dodawać, iż ilekroć tylko mogła, korzystała z przywileju. A i dziewczęta, które zabierała ze sobą, cieszyły się z tego, bo przecież zawsze to lepiej wędrować po Bożym świecie, tym bardziej iż wiosna uczyniła go tak pięknym, niż siedzieć w ciszy mrocznej i zatęchłej izby. 

Zaraz na pierwszy spacer, wziąwszy jeszcze dwie panny ze sobą, chciała pójść daleko od miasta, aż do Gór Pieprzowych, kędy ją gnała niewypowiedziana jakaś tęsknota. Ale dziwna to była tęsknota, bo przecież z górami onymi wiązało się najprzykrzejsze z dziecięcych wspomnień Haliny. 

Wszelako chciała odszukać to miejsce, gdzie razem z piastunką wyszły po wędrówce przez lochy na swobodę i gdzie kryła się krypta grobowa pięknej i nieszczęśliwej Judyty. 

Ślicznie było na dworze. Słonko przygrzewało mocno. Ptaki świergotały śród gałęzi okrytych delikatną pianą młodziutkich listków, a łagodny wietrzyk niósł w nozdrza zapach świeżo zaoranej ziemi, która rychło przyjąć miała w siebie ziarno, z którego wyrasta chleb.

Na łagodnym skłonie wzgórza zakonnik dominikański w białej sukni i czarnym płaszczu, który mu wiatr rozdymał, tak iż przypominało to jakby skrzydła ogromnego ptaka, oglądał z zaciekawieniem i uwagą młode drzewka rosnące w klasztornym sadzie.

Dziewczęta mijając go, pozdrowiły pięknie, a on pomachał do nich dłonią i zawołał: 

– A przyjdźcie tutaj do mnie, to wam coś pokażę! 

Skręciły posłuszne, a podszedłszy bliżej, jedna z nich zapytała: 

– Czegóż to chcesz od nas, ojcze? 

– Patrzcie, dziewczęta – szerokim gestem ręki objął sad. Widać było, iż owe drzewka, które oglądał, to cały jego świat, całe jego życie i ukochanie, że bez nich byłby bardzo nieszczęśliwy. Widać też było, że ich widok cieszy go tak bardzo, iż radością swoją chciałby się z kimś podzielić. 

– Patrzcie, dziewczęta. Powiadali, że się nie uda, a oto się udało! 

– Ale co, ojcze? Co takiego? 

– No jakże? Mówili mi, że nie urośnie na tej ziemi morela. Cudowne drzewo, które krzyżowcy z Armenii do Italii przywieźli, a które wydaje najwyborniejsze owoce spośród wszystkich, jakich kosztowałem w życiu. 

– A cóż to za owoce, ojcze? – zaciekawiła się Halina. 

– Zobaczysz, jak dojrzeją. Bo w tym roku będzie już pierwszy zbiór. Ale powiem ci też nieco o nich. 

– Mają one barwę złocistą, czasem czerwonawy rumieniec na skórce, smak słodki, z kwaskowym odcieniem, a zapach tak cudny, że go opisać nie sposób.

Pochylił się, nabrał garść żółtawej ziemi i przesiewając ją między palcami, ciągnął w zamyśleniu, jakby mówił sam do siebie: 

– Błogosławionaż to ziemia, sandomierska ziemia. I pszenicę urodzi, i żyto, i jęczmień, ale i plon gron winnych wyda, i orzechy włoskie wykarmi, i oną morelę… Moją morelę… Przyjdźcie, dziewczęta, tutaj w pełni lata, a i potem też, gdy jesień wybarwi późniejsze owoce. Dam wam skosztować i moreli, i winogron, i onych orzechów, które to święty Jacek z rodu Odrowążów z italskiej ziemi przywiózł. Wiedział ów mąż Boży, że najprędzej je sandomierska ziemia przyjmie, najprędzej wykarmi, że tu tylko plon wydać mogą stokrotny. I nie omylił się!

– Dzięki ci, ojcze, nie omieszkamy przyjść, skosztować takowych specjałów! – odparły dwórki. – Ale pora nam udać się w swoją stronę. Tedy bywajcie!

– Bywajcie – odrzekł i uśmiechnąwszy się przyjaźnie, powrócił do swego około drzew zajęcia. 

Dziewczęta skręciły na mocno wydeptany, bo też i często uczęszczany, szlak idący wzdłuż biegu Wisły, w dół jej leniwego nurtu. Nie bały się oddalać od grodu, toteż podążały gościńcem wiodącym ku odległemu o kęs drogi brodowi prowadzącemu na drugą stronę rzeki, naprzeciw którego leżała wieś Gorzyce, a dalej wił się trakt ku Przemyślowi wiodący i ku ruskim grodom. 

Minąwszy Rybitwy, gdzie na opłotkach widać było rozciągnięte rybackie sieci i inny sprzęt do chwytania wodnych stworzeń sposobny, poszły ku wsi Kamień. Między brzegiem wiślanym, a gościńcem, ziemia gęsto zakryta była krzewami jeżyn, których ostre i kolące witki stanowiły gąszcz trudny do przebycia. Prócz jeżyn rosły tam potężne drzewa wierzbowe, a gdzieniegdzie olszyna i czarny bez.

Halina, wróciwszy wspomnieniami ku tamtym strasznym dniom zimowym, kiedy dzicz tatarska wyła pod wałami grodu, kiedy wdarła się do jego wnętrza, a ona wraz z piastunką błądziła w ciemnościach podziemnych korytarzy, błagając boskiego zmiłowania, stała się smutna. 

Zapragnęła naraz podzielić się z przyjaciółkami tym wszystkim, co kamieniem, mimo upływu lat, ciągle leżało jej na sercu. Poczęła tedy opowiadać. O mordach, pożodze, o lęku i głodzie, i zimnie, o wilkach, które wyły na pobojowisku… 

Dziewczęta słuchały przejęte, bo chociaż opowieści takowe nie były dla nich czymś nowym, a dzieje Haliny znały dobrze, to jednak po raz pierwszy posłyszały wszystko, co ją bolało. 

Droga minęła im szybko. Nie wiedzieć kiedy, zasłuchane, stanęły u podnóża Gór Pieprzowych. Opadały one ku dopływowi Wisły – przez miejscowych Wisełką zwanemu – bądź łagodnymi stokami lessowymi, bądź osypiskami kruszącego się na tysiączne drobiny czekoladowej barwy łupku. 

Skoro znalazły się już na miejscu, ciekawość połączona ze zniecierpliwieniem gnała je, aby jak najprędzej dotrzeć do owego podziemnego lochu, w którym – jak mówiła Halina – Żydówka Judyta znalazła wieczny odpoczynek. 

Ale gdy podeszły do kępy krzewów tarniny, poza którą znajdować się miało owo małe okienko krypty, przystanęły, bojąc się iść dalej, bojąc się niemiłego widoku ludzkich kości. 

Wszakże próżny był ich lęk, bo skoro jednak przełamały obawy i weszły w gąszcz, rozczarowane zobaczyły niezbyt stary obryw ziemi, który pogrzebał w swym wnętrzu i loch, i wejście do niego, i tajemniczą mogiłę. To pewnie Wisła, gdy wezbrała wiosennymi roztopami, podmyła lessową ścianę, a ta osunąwszy się, zatarła wszelki ślad, jaki tutaj ongiś pozostawiła ręka człowiecza. 

Postały tedy dziewczęta jeszcze czas jakiś u podnóża góry, podumały nad opowieścią zasłyszaną z ust Haliny, obejrzały złoty pierścień – pamiątkę i zarazem ostatni ślad po nieszczęsnej Judycie – a potem wróciły do miasta.

* * *

Jasiek Pilawa nerwowo przechadzał się po dziedzińcu zamkowym, pełen niepokoju, że przegapi wyjście Haliny na codzienną przechadzkę. Od kilku dni już niepostrzeżenie wymykała się, tak że nawet nie mógł pokłonić się jej choćby z daleka.

Pamiętał, co ongiś rzekła mu księżna, że musi sobie zaskarbić przychylność dziewczyny i dopiero wówczas wolno mu będzie myśleć o ożenku z nią. Tymczasem dni płynęły jeden za drugim. W Sandomierzu bywał z rzadka, bowiem rycerskie obowiązki co rusz pędziły go w pole, walczyć z Tatarami, Litwinami, Jadźwingami czy Rusią, bezustannie nękającymi granice Sandomierskiej Ziemi.

Bał się, że rok minie, a on nie tylko nie zmówi sobie dziewczyny, ale jej nawet lepiej nie pozna. Toteż gdy teraz był w mieście, nie chciał stracić okazji porozmawiania z nią. 

W tym samym czasie, gdy Jasiek z niepokojem spoglądał dookoła, wypatrując Haliny, ona zerkała przez ledwo uchylone okno i obserwowała go. W jej spojrzeniu widać było czułość i tęsknotę, ale czy to nieśmiałość, czy może raczej panieński wstyd kazały jej unikać spotkań z wojewodą. 

Gdy ujrzała, iż Pilawa, opuściwszy ze smutkiem głowę, oddala się w stronę bramy wiodącej z grodu do miasta, odeszła od okna i przemknąwszy mrocznymi zamkowymi korytarzami, wybiegła na dwór. 

Tym razem jednak los nie był dla niej łaskawy (a może odwrotnie, może właśnie był łaskawszy niż zwykle?) i próba, by wymknąć się na przechadzkę i nie zostać przez Jaśka zauważoną, spełzła na niczym.

Nieomal zderzyli się w bramie, bo wojewoda właśnie nawrócił do grodu. 

– Ach, to wy, panie Janie?! – zawołała Halina, nie bardzo wiedząc, co ma rzec, i zaczerwieniła się przy tym po samo czoło. 

– Witaj, Halino – odparł Pilawa. – Mówże mi jak wtedy, nad Wisłą, po imieniu. 

Dziewczyna zawstydzona opuściła oczy i rzekła: 

– Niech będzie. Witaj, Jaśku. 

A po chwili dodała: 

– Ale ty się spieszysz i ja się spieszę. Pójdę już w swoją stronę. 

– Mnie nie spieszno – odezwał się młodzieniec. – A po prawdzie to na ciebie czekałem. 

– Na mnie? – zdziwiła się dziewczyna. – A po co?

– Cóż… widzisz… Bo to wszystko, com ci ongiś, tam nad Wisłą mówił, to szczera prawda. Ale przecie nie stójmy tu, w bramie. Wiem, że idziesz na przechadzkę. Jeśli pozwolisz, pójdę z tobą. 

– Ale czy to wypada? – zaniepokoiła się Halina, lecz dostrzegłszy niemą prośbę w oczach wojewody, dodała: 

– No dobrze, chodźmy. Tylko niezbyt daleko.

Szli powoli w stronę wzgórza leżącego naprzeciw zamku, w głębi za Wzgórzem Kolegiackim, wznoszącego się stromymi obrywami skarp zarosłych na łagodniejszych skłonach sztywną srebrzystozieloną trawą i gąszczem krzewów czarnego bzu, szakłaku, trzmieliny i dzikiej róży. Na caliznach gołego lessu zieleniały uczepione cienkimi, acz mocnymi korzeniami duże kępy dzikich wisienek stepowych.

Na płaskim szczycie wzniesienia wrzała praca. Murarze i cieśle budowali rzędy domów, wyznaczających rynki i nowe ulice tam, kędy do tej pory złociły się tylko pszeniczne łany lub srebrzyły zagony żyta. 

Wzgórza Świętojakubskie i Świętopawelskie, gdzie przed paru jeszcze laty wąskie, kręte uliczki pełne miejskiego gwaru, tętniły życiem i radością, teraz były puste, ciche, wymarłe. 

Przeszło osiem lat od owej przerażającej rzezi, jaką Tatarzy urządzili sandomierzanom, a pamięć o nieszczęściu ciągle jeszcze była żywa. Lęk przed ponownym doświadczeniem podobnego koszmaru, a i przed ciągłymi wspomnieniami minionego, sprawił, iż ludzie nie chcieli wracać tam, gdzie ongiś stały ich domostwa. 

Nazbyt wiele krwi i łez wsiąkło w ową ziemię. Woleli tedy wznosić nowe domy, na nowym miejscu, a świeżo przybyli osadnicy poszli w ich ślady i rychło stary Sandomierz wyludnił się do cna i poza kilkorgiem chałup lada jakich i trzema kościołami, nic nie świadczyło o tym, iż kiedykolwiek było tam miasto.

Jasiek z Haliną mijali poszczególne budowy, skąd dochodził zapach wilgotnej gliny, świeżo zlasowanego wapna i miła woń żywicy sącząca się z belek i desek, których stosy całe przygotowane były do zbijania pował, dachów i facjat.

– Ależ to pilnie pracują! Jeszcze kilka lat i stanie tu większe i piękniejsze miasto niż ono stare, które spalili Tatarzy – powiedział Pilawa. 

– Może i większe, może i piękniejsze, ale przecież ja zawsze czuć się będę u siebie tylko na Starym Sandomierzu – odrzekła Halina. 

– Wybacz – ozwał się Jasiek. – Wiem, ciebie to boli, jeszcze się rany na sercu nie całkiem zagoiły. 

– I nigdy się nie zabliźnią. Och! Jaśku, mnie się tamto wciąż śni po nocach. Budzę się z krzykiem, spocona i przerażona, mając pod powiekami obrazy owych zdarzeń.

Halina, jak przed nikim dotąd, otworzyła swe serce przed Jaśkiem. Przez tę bolesność wspomnień poczęła drżeć na całym ciele i łzy zaszkliły się jej w kącikach oczu. 

Pilawa odruchowo ujął ją za rękę, a wolną dłonią począł gładzić włosy dziewczyny. Nie broniła się przed pieszczotą. Stała milcząca i płakała. 

– Już dobrze, dobrze. Nie myśl o tym, co przeszło, przeminęło i nie wróci. Już nie musisz być sama na tym okrutnym świecie. Nie musisz. Rzeknij tylko jedno słowo, a w ogień dla ciebie skoczę, wpław przebędę morze. Boś ty dla mnie wszystkim – i dniem, i nocą, i snem, i jawą. Jedynym sensem wędrówki przez życie. 

Nie wiedzieć kiedy wyszli poza obręb nowo wznoszonego miasta i znaleźli się na krawędzi wąwozu, którego dnem prowadził gościniec ku Lublinowi. Zatrzymali się tedy, nie mogąc iść dalej. 

– Nie mów tak, Jaśku – odezwała się Halina. – Po co te wielkie słowa, których mógłbyś później żałować. 

– Ale przecie to wszystko prawda! Od owej pory, gdy cię zoczyłem siedzącą na zwalonym pniu na wiślanym brzegu, pomyślałem – śmiertelniczka to, czy rusałka-wodna boginka? I wraz serce żywiej zabiło mi w piersiach, bom zrozumiał, że albo ty, albo żadna inna, że bez ciebie mi nie żyć na tym świecie. 

– Proszę cię, Jaśku. Nie mów tak. Nie wypowiadaj słów, których mógłbyś potem żałować. Lepiej usiądźmy tutaj. Patrz, jak pięknie! 

Istotnie, pięknie tam było. W dole wąwóz opadał łagodnie do stóp wzgórza. Jego bokiem płynął wąski strumyczek kryształowo czystej wody, szemrząc cichutko. Strome ściany parowu odcinały się delikatną żółcią lessowej glinki od sinosrebrnych traw przetykanych liliowymi dzwonkami i sztywnymi łodygami żółto kwitnącego dziurawca. Gdzieniegdzie widniały rozłożyste kępy dzikich goździków o pąsowych główkach, krzaki liliowej driakwi lub żółciły się gąszcze złocieni. Karłowate wisienki stepowe czepiały się długimi korzeniami największych stromizn skarp. Na tle ciemnozielonych, błyszczących, skórzastych listków czerwieniały miniaturowe owocki.

Wokoło było słychać brzęczenie pszczół i trzmieli. Gdzieś kłóciły się wróble, a z oddali dobiegało pianie kogutów. 

Od soczystej murawy smużył się niepowtarzalny, cudny zapach lipcowego przedpołudnia, gdy słońce wypije już rosę, ale jeszcze nie nęka upałem. 

Jasiek i Halina usiedli na trawie, zapatrzeni w najdalszą dal nieba, po którym – mącąc nieco spokój czystego błękitu – sunęły wolno białe, kłębiaste obłoczki. 

Nie mówili nic, zasłuchani w szelest liści trącanych leciutkim podmuchem wietrzyku, w odgłosy życia dobiegające spośród gałęzi drzew, źdźbeł traw i kęp ziół rosnących wokoło.

Nie mówili nic, ale ich ręce, bezwiednie, zbliżały się do siebie, by wreszcie się spleść w uścisku znaczącym więcej niż słowa. 

Upłynął spory szmat czasu i słońce zbliżyło się już do zenitu, gdy wreszcie Jasiek przemógł sam siebie, swoje zażenowanie, lęk i zapytał: 

– Chcesz mnie za męża, Halino? 

A ona odpowiedziała: 

– Chcę, Jaśku. 

I były to ostatnie już słowa, jakie tego dnia wyrzekli do siebie. Od tej chwili byli już pewni, że nigdy, przenigdy się nie rozstaną, że od tej pory ich los spłynie w jedno łożysko, którym podąży ku kresowi żywota, dając im przez wszystkie wspólne lata tak wiele szczęścia, jak nikomu jeszcze nie dał. 

* * *

Pilawa zaraz następnego dnia, nie czekając, aż minie wyznaczony mu przez księżnę roczny okres wyczekiwania, poszedł – teraz już pewien swego – prosić księżnę Kingę o rękę Haliny. 

– Cóż, skoro ci ona przychylna, niech tak będzie, jak chcesz. Sprawimy zrękowiny, a na Boże Narodzenie ślub – odezwała się, wysłuchawszy wojewody księżna Kinga. 

– A wiecie, panie Janie? – dorzuciła po chwili. – To nawet dobrze, żeście się tak rychło uwinęli, bo przynajmniej nie będziecie się już lękać o przyszłość.

– Czemuż to? – zapytał zdziwiony Pilawa. 

– Bo za dwie niedziele jadę z dwórkami do mojego umiłowanego Sącza, gdzie byś, panie, raczej nie miał okazji do spotkań z Haliną. Nie mówiąc już o tym, iż nie byłoby ci po drodze w tamtą stronę – roześmiała się księżna. 

Pilawa zaniepokoił się, słysząc te słowa: 

– A kiedyż na nowo, miłościwa pani, zawitasz do Sandomierza albo do Krakowa? 

Księżna westchnęła głęboko: 

– Ach, gdybyż to tylko ode mnie zależało, to ani tu, ani tu bym się więcej nie zjawiła. Najlepiej mi w Sączu. Lecz cóż, nie zawsze władamy swym losem, nawet my, panujący. Pytasz, kiedy ściągnę do Sandomierza? Nie wcześniej jak na wasze weselisko. Zatem do tej pory musisz się zadowolić marzeniami. A teraz już idź.

Odprawiła go skinieniem ręki.

Wojewoda, schyliwszy się głęboko przed Kingą, wycofał się ku drzwiom, a potem wyszedł na korytarz. Słowa, które usłyszał na odchodne, zmartwiły go niezmiernie. Nie wiedział, jak doczeka grudniowych świąt, do których ponad pięć miesięcy zostało. Jak ich doczeka, tęskniąc za Haliną. 

Wyszedł z zamku i jął krążyć po wewnętrznym dziedzińcu, czekając dziewczyny, która jak co dnia miała wyjść mu na spotkanie. Pragnął co prędzej podzielić się z nią ową wieścią, ale i nacieszyć, póki jeszcze można, jej widokiem. 

* * *

Czas do Bożego Narodzenia minął o wiele szybciej, niż się to Pilawie wydawało owego lipcowego dnia, kiedy księżna powiedziała mu o wyjeździe do Sącza.

Sprawy publiczne i wojaczka wypełniały wojewodzie czas tak dokładnie, iż brakowało mu go na to, aby oddawać się smutkowi. Tęsknił, to prawda, i to bardzo tęsknił za Haliną, ale przecież jakoś owo wytrzymywał. Pracowicie spędzane dnie mijały mu nad wyraz szybko, nie zostawiając wiele czasu na rozpamiętywania, a zmęczenie sprawiało, iż nocami spał snem kamiennym, bez marzeń i majaków.

Gorzej było z Haliną. Jej godziny, dnie i tygodnie upływały wolno, bo wypełnione nudnymi, monotonnymi obowiązkami – tkaniem, haftowaniem, szyciem… Rzadkie przechadzki dostarczały niewiele radości. A poza tym do tęsknoty za Pilawą dołączyła się tęsknota za rodzinnym Sandomierzem. 

Toteż gdy wreszcie jesień przebarwiła liście na drzewach, krasząc je złotem, czerwienią, żółcią i rozmaitymi odcieniami brązu, gdy potem przymrozki jęły ścinać kałuże, a wreszcie śnieg ubielił cały świat, jej serce przepełniło się radością. Oto zbliżał się czas upragniony, czas wyjazdu z Sącza i czas ślubu z Jaśkiem. Z jej Jaśkiem, dzielnym, pięknym, mądrym, poza którym nie widziała świata. 

Księżna Kinga dotrzymała słowa i gdy wraz z dwórkami stanęła z początkiem grudnia w sandomierskim zamku, natychmiast nakazała czynić przygotowania do ślubu i do weselnej uczty. 

Bito wieprze, cielęta i owce. Woń kiełbas, wędzonego mięsiwa i ryb, czosnku i zamorskich korzeni przesyciła powietrze w całym wielkim gmachu. Księżna pragnęła, aby ślub Krępianki wypadł jak najokazalej i by w ten sposób spłacić choćby cząstkę długu, jaki księstwo zaciągnęło u jej ojca. O ile dług krwi można spłacić czymkolwiek. 

A poza tym Kinga rzeczywiście traktowała Halinę jak córkę rodzoną. Może dlatego, iż nie miała dzieci, a może dlatego, że przypominała trochę ją samą? Jedna i druga, księżna i dwórka, chowały się samotne na tym świecie, bez rodziców. Obie jednakowo spragnione były ciepła matczynych rąk i ojcowskiej czułości. 

Ta między nimi była tylko różnica, że Halinie zabrała rodziców śmierć, a księżna musiała ich zostawić dla dobra ojczyzny. Odesłano ją bowiem, jako ośmioletnią dziewczynkę, ze stolicy Węgier do Sandomierza – drugiej ze stolic Małopolski – przeznaczając na żonę dla innego dziecka – księcia Bolka. Owo małżeństwo miało dla Węgrów istotne znaczenie, ponieważ zyskiwali przez nie pewnych sojuszników do walki z Tatarami, którzy wciąż, niby chmura gradowa, wisieli nad granicami łacińskiej Europy. 

Nikt i nigdy nie pytał Kingi o zgodę, nikogo nie interesowało, iż tam, daleko, za masywnym łańcuchem gór, w cudzej ziemi, będzie płakać z żalu i tęsknoty. 

Gdy dowiedziała się o smutnym losie Haliny, zrozumiała, iż jest to bliska jej istota, bliska przez swoją niedolę. Tak samo samotna i pokrzywdzona przez życie. I od tamtej pory postanowiła, iż o ile to tylko będzie w jej mocy, zastąpi dziewczynie matkę. 

Dlatego teraz, skoro nadszedł czas ślubu Haliny, chciała, aby wypadł on jak najokazalej, aby godny był książęcej wychowanicy i jednego z najpierwszych w Polsce panów. Wszelkie przygotowania doń prowadzone tedy były z rozmachem. 

Gdy książę przybył z Krakowa w otoczeniu licznych dworzan i panów, właściwie wszystko było już gotowe. Księżna zadbała, aby stoły były pełne jadła i napitków rozmaitych, przez wiele dni. Gotowa też już była suknia Haliny. Wyglądała pysznie. Szyta z białej jedwabnej materii, zdobiona srebrnym haftem i aplikacjami z pereł, budzić mogła zazdrość nie tylko dwórek – przyjaciółek Haliny, ale i najbogatszych niewiast w kraju. Ba! Samych księżnych nawet!

Skoro nadszedł ten dzień, dzień długo wyczekiwany, rozdzwoniły się dzwony wszystkich kościołów w mieście. Barwny orszak weselników sunął z zamku ku kościołowi Świętego Jakuba, gdzie Halina przez pamięć przeora Sadoka i pomordowanych dominikanów pragnęła oddać swą rękę Jaśkowi. 

Po obu stronach ulicy stały nieprzebrane tłumy mieszczan, chłopstwa, które ściągnęło na tę uroczystość z okolicznych wsi, i czerni zamieszkującej liczne przedmieścia Sandomierza. 

Tu i ówdzie dały się słyszeć z tłumu okrzyki wznoszone na cześć młodych, a głównie Haliny, którą miejscowi kochali przez wzgląd na ojca i stryja, a i przez wzgląd na to, co sama wycierpiała także.

Gdy Jasiek i Halina weszli do świątyni, już ich tam oczekiwał, stojąc przed ołtarzem sam biskup krakowski. Ubrany był we wspaniałą kapę z białego adamaszku, szytą złotem i srebrną nicią w krzyże, winne grona i pszeniczne kłosy, a przyozdobioną suto półszlachetnymi kamieniami. W równie pięknie haftowanej infule na głowie, z pastorałem w ręku, złotym krzyżem napierśnym i wielkim pierścieniem z ogromnym rubinem na wskazującym palcu, wyglądał bardzo dostojnie. 

Skoro młodzi zbliżyli się do niego i przyklęknęli na stopniach ołtarza, oddał pastorał jednemu z asystujących mu diakonów i rozpoczął ceremoniał ślubny.

Halina i Jasiek, zapatrzeni w siebie, przysięgali miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz to, iż jedno drugiego nie opuści, aż ich śmierć rozłączy. Powtarzali w głos słowa roty za biskupem. A gdy ów, związał im dłonie stułą, poczuli się tak szczęśliwi, jak jeszcze nigdy dotąd. Halina zaś, prócz tego, poczuła się spokojna i ufna. Tak spokojna i tak ufna, jak wiele lat temu, kiedy zasypiała przytulona do ojcowskiej piersi, gdy w kominku płonął ogień, na ścianach chybotały roztańczone cienie, a za oknami szalała wichura, miotąc zimne strugi dżdżu. 

Ale oto uroczystość się skończyła, biskup odchodził od ołtarza, mnisi o gładko wygolonych tonsurach jęli śpiewać jakąś pieśń łacińską. Otworzyła Halina wpół przymknięte powieki i podtrzymywana przez Jaśka podniosła się z klęczek. Spojrzała mu w oczy i nie mogąc się opanować, przywarła doń całym ciałem.

– Teraz-eś mój, mój, na zawsze – wyszeptała. 

– Jako ty moja – odrzekł. – I nigdy się już nie rozstaniemy. Nigdy.

KSIĄŻKA JEST DOSTĘPNA W SPRZEDAŻY:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Opowiesc_o_Halinie_corce_Piotra_z_Krepy_Legenda_sandomierska.html

———–

Andrzej Sarwa