Unia, czyli imperium: Rzeczpospolita Trojga Narodów.

https://web.archive.org/web/20201026035743/https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=16413&Itemid=80

[W obecnej, skrajnie krytycznej sytuacji Polski, nie możemy pozostawić planu, wizji, władzy, decyzji o Polsce różnym parweniuszom, intrygantom, kryminalistom czy innym agentom skupionym przy koryciena Wiejskiej”.

Stąd różne prezentowane tu koncepcje wyjścia z katastrofy. Przypominam po raz kolejny. Lipiec 2022 Mirosław Dakowski]

============================

Piotr Zychowicz, Pakt Piłsudski – Lenin, czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium. Wyd. Rebis, 2015

Najjaśniejsza Rzeczpospolita, ojczyzna naszych pradziadów, zniknęła w XVIII wieku z mapy Europy z wielu powodów. Nie miejsce tu na to, żeby je szczegółowo opisywać. Książka ta i tak jest dość niewesoła. O jednej z przyczyn napisać jednak należy.

Błędem naszych przodków było zmarginalizowanie Rusi. Nieprzeistoczenie Rzeczypospolitej Oboj­ga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów.

Próbę taką co prawda podjęto, ale za późno. Mowa o zawartej w 1658 roku unii hadziackiej, która do dwóch dotychczasowych czę­ści Rzeczypospolitej dodawała trzecią. Niestety wskutek intryg Mosk­wy, części Polaków i katolickiego kleru ta wielka idea nie wypaliła. Wielkie Księstwo Ruskie nie powstało. Zamiast tego w ramach pod­pisanego w 1667 roku rozejmu andruszowskiego oddaliśmy Moskwie połowę Rusi.

Konsekwencje tego układu były opłakane. Dla Moskwy był to krok ku potędze, dla Polski – ku przepaści.

Układ andruszowski – pisał historyk Leszek Podhorodecki – przypieczę­tował ostatecznie klęskę Polski i stanowił punkt zwrotny w dziejach Ukra­iny i Białorusi, które stopniowo poczęły dostawać się w orbitę wpływów rosyjskich, zaś ekspansja na wschód słabnącej Rzeczypospolitej została ostatecznie zahamowana.

Idea mocarstwowa wśród Polaków jednak nie umarła. Żyła przez cały wiek XVIII i okres zaborów…

Według podręcznikowych schematów Polacy po I wojnie światowej mieli tylko dwa pomysły na urządzenie swojej ojczyzny – inkorporacyj­ną Romana Dmowskiego i lansowaną przez Józefa Piłsudskiego koncep­cję federacyjną.

=======================

Był jednak i trzeci, zapomniany dziś, projekt. Idea unii.

Przy koncepcji tej obstawali konserwatywni ziemianie polscy z Li­twy i Rusi. Tak zwane żubry. A więc środowisko, z którym i ja się utożsamiam.

Zasady i nakazy Unii trwały mimo niewoli moskiewskiej – pisał hrabia Zdzisław Grocholski. – Gdy z końcem wojny światowej rozbiór Polski za historyczną zbrodnię uznany został i odzyskała niepodległość Ojczyzna nasza, logiczne byłoby i sprawiedliwe, by w granicach przedrozbiorowych państwowe życie rozpoczynała na nowo.

Wówczas sprawa współżycia Polski z Rusią znalazłaby niewątpliwie swoje załatwienie. Tym szybsze, że byłaby wewnętrzną sprawą Państwa Polskiego. Tym pomyślniejsze, że poza dwiema zainteresowanymi stro­nami nie byłoby szeregu stron obcych, chcących i mogących przy tej spo­sobności własne promować korzyści.

Jak konkretnie miałoby wyglądać takie państwo? Co należałoby zrobić, żeby ludzie wielu kultur, języków i religii mogli współżyć na terenie jednej ojczyzny? Oczywiście odwołać się do tradycji. Metod, które znakomicie sprawdziły się w przeszłości. Według konserwa­tystów gwarancją jedności odrodzonej Rzeczypospolitej składającej się z Korony, Wielkiego Księstwa i Rusi powinien być wspólny mo­narcha.

Wołając o króla – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – wołamy o ideę pań­stwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.

Podobne poglądy wyrażał jeden z liderów środowiska żubrów litew­skich, pochodzący z Kowieńszczyzny Aleksander Meysztowicz.

Geograficzne położenie Polski otoczonej wrogami – pisał – jej granice trudne do obronienia, kłótliwy charakter Polaków, etnograficzny stan państwa, wielkie zadania, które stoją przed Polską, wreszcie nędza, w któ­rej pogrążono Polskę niefortunnymi eksperymentami – doprowadzają do wniosku, że najlepszymi dla niej byłyby rządy monarchistyczne.

Silna władza ustala się łatwiej w monarchii niż w rzeczpospolitej. Dy­nastia jest poważnym czynnikiem cementującym państwa, a monarcha stoi poza sporami i waśniami i łatwiej od prezydenta może być rozjemcą w tych sporach. Monarchia usuwa niebezpieczeństwo ciągłych zmian u steru, zależnych od nastroju chwili i intryg. Wielkie zadania narodów ucieleśniają się w dynastiach.

Zwolennikami monarchii byli nie tylko ziemianie z Litwy i Rusi, ale również chłopi. Uważali bowiem, że lepiej dla państwa, gdy kieruje nim jeden silny gospodarz, a nie zmieniające się w kółko słabe demo­kratyczne rządy.

Król niechaj zje dwa czy trzy obiady, a nawet dziesięć – mówił pewien białoruski włościanin – my mu tego nie pożałujemy. Ale jak jest kilkuset posłów i każdy z nich je dziesięć obiadów, to nasza chłopska kieszeń tego nie wytrzymuje.

I jeszcze profesor Marian Zdziechowski:

Tylko powaga władzy monarszej wysoko ponad stronnictwa wzniesionej i złożonej w ręce człowieka rozumnego, a obcego nam pochodzeniem (bo przeciw swojemu spiskować poczniemy), może przywrócić w kłótliwym z natury, anarchicznym narodzie ład i spokój. Może mu dać czynnik rów­nowagi, z którego wytrącają nas nienawiści partyjne, dochodzące w Pol­sce do nieznanego w innych krajach niepoczytalnego szału. Zwycięstwo haseł demokratycznych jest zwycięstwem tego, co w sferze przemysłu określamy mianem tandety.

Drugim obok osoby króla spoiwem Rzeczypospolitej miała być jed­ność elit ziemiańsko-inteligenckich, które na terenie wszystkich trzech części przedrozbiorowej Rzeczypospolitej na początku XX wieku nadal w większości mówiły po polsku. To one miały nadawać ton monar­chicznej Rzeczypospolitej.

W moim obozie Polacy są przekonani, że jedynym ustrojem mogącym im zabezpieczyć porządek, ład wewnętrzny i rozwój sił kulturalnych jest ustrój monarchiczny – pisał hrabia Hipolit Korwin-Milewski. – Wbrew szablonowym, demagogicznym twierdzeniom wartość, produkcyjność i twórczość narodów nigdzie nie zależała i jeszcze nie zależy od gatunku jego plebsu. Zależy wyłącznie od jego warstwy czołowej, tak zwanej elity, stosunkowo nielicznej.

Bez jej kilkusetwiekowej pracy i wysiłków ten plebs jeszcze by się składał z prawdziwego stada dwunożnych stworzeń okrytych zwierzęcy­mi skórami, żyjących pod szałasami z gałęzi, broniących swego życia od drapieżników za pomocą kamieni lub kołów drewnianych.

Otóż jeśli plebs kresowy różnił się swoją gwarą domową i po czę­ści obyczajami od polskiego, to warstwa czołowa i tu, i tam była do takiego stopnia zlana i zrównana, jak się tego jeszcze w ten czas nie za­uważało między południowymi i północnymi Francuzami lub Niem­cami.

Przedstawiciele obozu zachowawczego byli przekonani, że litewscy, białorusińscy i rusińscy włościanie pójdą za swoimi bojarami. Uwa­żali, że destrukcyjne separatystyczne tendencje nacjonalistów ukra­ińskich i litewskich można jeszcze zahamować. Szowiniści stanowili bowiem w tych nacjach cienką warstwę, jedynie znikomy odsetek. Masy były zaś nadal w dużej mierze obojętne wobec haseł narodowościowych.

Olbrzymia część Białorusinów uważała się za „tutejszych”, a mieszkańcy Podola, Wołynia, Kijowszczyny, a nawet Galicji Wschodniej określali się jako Rusini, a nie Ukraińcy. Także litewscy włościanie mieszkający na Kowieńszczyźnie i Żmudzi nie rozumieli narzucanej im nacjonali­stycznej ideologii.

Większości nie zależało na niepodległości swoich etnicznych repub­lik, ale na osobistym bezpieczeństwie i dobrobycie. To zaś – odwołując się do wielowiekowego harmonijnego współżycia pod wspólnym nie­bem – mogła im zapewnić Rzeczpospolita. Konserwatyści uważali więc, że zamiast nierealnego endeckiego programu „asymilacji narodowej” należy forsować program „asymilacji państwowej”.

Ludzie potrzebują, przekonywał Piłsudskiego hrabia Korwin-Mi­lewski, sprawnego i sprawiedliwego państwa. Jeżeli Rzeczpospolita im takie warunki stworzy, Litwini i Rusini będą jej wiernymi obywatela­mi. Będą służyć jej w czasie pokoju i przelewać za nią krew w trakcie wojny.

Ci ludzie są wielce praktyczni – mówił Korwin-Milewski na audiencji w Belwederze. – Doskonale rozumieją, co im jest potrzebne i korzystne. Tu właśnie Polska może im dać dobro, którego ani od Rosji carskiej, ani od niemieckich okupantów, jeszcze bardziej od bolszewików nie doznali ­czyli dobrą i praktyczną administrację.

Polityka, formy rządowe interesują tylko sfery inteligentne lub pół­inteligentne. Lecz administracja interesuje do żywego najskromniejsze­go pachołka na wsi. On potrzebuje dobrych dróg, szkół, szpitali, poczt, dobrych sądów, dobrej policji, instytucyj asekuracyjnych, kas oszczęd­nościowych.

Niech Polska tym ludnościom obcoplemiennym przyniesie to, co się nazywa dobrą administracją, to one się do niej prędko przywiążą i będą jej broniły tak, jak chłop i prostak niemiecki, którzy dali Wilhelmowi II wyssać prawie ostatnią kroplę ich krwi i potu nie dlatego, żeby im szło o wielkość domu Hohenzollernów lub o „Deutschland über alles”, ale dlatego, że niemiecka administracja im dostarczyła masy codziennie od­czutych korzyści i wygód, bez których nie mogliby się już obejść.

Rzeczowa analiza realnych wpływów, jakie wśród Litwinów i Ru­sinów – o Białorusinach nawet nie warto wspominać – mieli nacjona­liści, dowodzi, że Korwin-Milewski miał dużo racji. Wpływy te były bowiem znikome.

Na początku XX wieku nacjonalizmy w tej części Europy dopiero bowiem raczkowały. Dla większości włościan była to ideologia niezro­zumiała i obca. Dla ludzi, którzy przeżyli niemal całe życie w systemie monarchicznym, najbardziej logicznym i klarownym rozwiązaniem byłby powrót do takiego systemu. Tyle że imperium rosyjskie zastąpi­łoby imperium polskie. Cara zastąpiłby król.

Przedstawiciele Narodowej Demokracji uważali, że Ukraińcy i Bia­łorusini to nie narody, tylko „społeczności rolniczo-pastewne„. Przed­stawiciele obozu zachowawczego nie ujęliby tego w tak chamski sposób, ale zgadzali się, że obie nacje znajdują się jeszcze we wczesnym stadium rozwoju. Wyciągali z tego jednak odwrotny wniosek niż endecy. Uwa­żali, że skoro identyfikacja narodowa wśród ukraińskich i białoruskich mas jest taka słaba, to tym łatwiej będzie z nimi współżyć w jednym państwie, tym słabsze będą wśród nich tendencje separatystyczne.

Dmowski i jego zwolennicy pisali, że Białorusini i Ukraińcy nie są gotowi na samodzielne stworzenie własnych państwowości. Było w tym sporo racji. Ale to jeszcze nie powód, żeby oddawać oba te kraje bol­szewikom. Należało je brać samemu.

Jeden z czytelników moich książek, pan Piotr Sitkowski, napisał, że „jedyna Ukraina, która nie jest naszym wrogiem, to Ukraina zarządzana przez Polskę”. No cóż, ja bym może nie postawił sprawy tak drastycz­nie. Niewątpliwie jednak coś w tym jest. Lepiej, żeby Kijów znajdował się w Rzeczypospolitej, niż miałby wpaść w ręce oszalałych z nienawi­ści do Polski galicyjskich nacjonalistów czy, nie daj Boże, znaleźć się w sowieckiej strefie wpływów.

Historia Europy Wschodniej ostatecznie potoczyła się w stronę dal­szego rozwoju nacjonalizmów (choć na Białorusi, a nawet na Ukrainie, proces ten do dziś nie jest ukończony) i budowy państw narodowych. Pierwsze dziesięciolecia XX wieku były jednak okresem, w którym wciąż można było powstrzymać przynajmniej to drugie zjawisko. Po­wrócić do koncepcji wielonarodowej Rzeczpospolitej i zaszczepić ma­som ideologię unii.

Gdyby konserwatystom udało się zrealizować ten wielki plan, po­wstałoby Zjednoczone Królestwo Europy Wschodniej, taka nasza Wielka Brytania. Dzieje tego kraju potwierdzają, że współżycie kilku narodów pod berłem jednego monarchy – mimo napięć i konfliktów między Szkotami, Walijczykami i Anglikami – było możliwe nie tylko w wieku XX, ale jest możliwe również w wieku XXI.

Najpoważniejszą przeszkodą na drodze do spełnienia tej koncep­cji nie okazali się nieliczni i słabi nacjonaliści ukraińscy czy litewscy.

Cios przyszedł z najmniej spodziewanej strony – od Polaków. To na­ród polski w przełomowych latach 1918-1921 nie życzył sobie takiego rozwiązania. Był to bowiem czas, w którym hasła demokracji i „samo­stanowienia narodów” znajdowały się w Europie w zenicie powodzenia i popularności. A Polacy nie byliby sobą, gdyby tej modzie nie ulegli.

Mimo obiecującego początku, jakim było powołanie Rady Regen­cyjnej, Rzeczpospolita odrodziła się jako republika parlamentarna. A powszechne wybory – jak to zwykle bywa – nie wyniosły do władzy ludzi najbardziej kompetentnych, lecz kombinatorów i demagogów.So­cjalistów, ludowców i nacjonalistów.

Nieliczni konserwatyści znaleźli się za burtą. „Dla nas konserwatystów rola skończona – pisał gorzko jeden z czołowych polityków konserwatywnych, Władysław Leopold Jaworski. – Cały naród przejdzie pod komendę endeków”.

Koncepcja imperialna nie miała szans na realizację, mimo że konserwatyści z Litwy i Rusi robili wszystko, by ich ojczyzny w całości weszły w skład Rzeczypospolitej. Właśnie w tym celu już w 1917 roku powołali Komisję Litewską, która wkrótce została przemianowana na Komitet Obrony Kresów.

W listopadzie 1918 roku za pieniądze litewskich i ruskich ziemian sformowany został zalążek Armii Wielkiego Księstwa Litewskiego, któ­ry u boku Wojsk Koronnych miał wyrzucić bolszewików za Dźwinę i Dniepr. Mowa o Dywizji Litewsko-Białoruskiej, która została odda­na pod komendę byłego carskiego generała Wacława Iwaszkiewicza.

Jej herbem był Orzeł Biały z litewską Pogonią na piersi. Do jej szeregów masowo zaciągnęli się młodzi Polacy z Wileńszczyzny, Ko­wieńszczyzny, Mińszczyzny, Mohylewszczyzny i innych części byłego Wielkiego Księstwa. W dużej mierze byli to młodzi ziemianie. Wierzyli, że – tak jak ich przodkowie w roku 1863 – walczą o całość.

Okazali się jednak błędnymi rycerzami. Naród polski trawiła już bowiem ciężka choroba.

Nowotwór nacjonalizmu.

Jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium

Pakt Piłsudski-Lenin. Czyli jak Polacy uratowali bolszewizm i zmarnowali szansę na budowę imperium

https://ebookpoint.pl/ksiazki/pakt-pilsudski-lenin-czyli-jak-polacy-uratowali-bolszewizm-i-zmarnowali-szanse-na-budowe-imperium-piotr-zychowicz,e_45ba.htm

Czy historia mogła potoczyć się inaczej?

Czy to Polacy ocalili komunizm? Czy była szansa na podbój Moskwy? W roku 1920 mogliśmy tego dokonać.

Wymagało to jednak podpisania przymierza z białymi rosyjskimi generałami, Antonem Denikiem i Piotrem Wranglerem. Niestety Józef Piłsudski odrzucił tę możliwość i podjął tajne rozmowy z Włodzimierzem Leninem. Uważał bowiem, że Rosja „czerwona” będzie dla Polski mniej groźna niż Rosja „biała”. Był to fatalny błąd.

W tym czasie Polacy zaprzepaścili szansę na odbudowę potężnej Rzeczypospolitej w przedrozbiorowych granicach i uratowali komunizm. Mimo, że  wygraliśmy Bitwę Warszawską, cała wojna z bolszewikami skończyła się dla nas klęską.

Podpisując w 1921 roku haniebny Traktat Ryski rzuciliśmy na pastwę Sowietów połowę terytorium Rzeczypospolitej i półtora miliona Polaków. Ludzie ci padli ofiarą czerwonego Holokaustu.
(…) Potężna armia inwazyjna marszałka Michaiła Tuchaczewskiego została rozniesiona w puch. Bolszewicy w popłochu uciekali na wschód. Drogę ich odwrotu znaczyły końskie i ludzkie trupy, porzucony sprzęt wojskowy i rozbite furmanki. Wiatr rozwiewał po polach banknoty z rozbitych kas pułkowych i propagandowe ulotki zapowiadające rychły podbój świata.
Pierwsze lanie czerwoni dostali 15 sierpnia 1920 roku na przedpolach Warszawy. Cios ostateczny armia Rzeczypospolitej zadała im w wielkiej bitwie nad Niemnem. Wojska Józefa Piłsudskiego doścignęły uciekającego nieprzyjaciela i z marszu, z pełnym impetem uderzyły na sowieckie dywizje. Był 28 sierpnia 1920 roku. Cały front Armii Czerwonej poszedł ostatecznie w rozsypkę. Na Kremlu wybuchła panika.

Reżim bolszewicki został bowiem wzięty w nieubłaganie zaciskające się kleszcze. Z zachodu nacierali Polacy, a na froncie południowym pod biało-niebiesko-czerwonymi sztandarami do przodu szła biała armia rosyjskiego generała Piotra Wrangla zwanego Czarnym Baronem. W tej rozpaczliwej dla rewolucji sytuacji Włodzimierz Lenin wystąpił wobec Warszawy z ofertą zawarcia natychmiastowego zawieszenia broni (…)

============

[Czytaj Lewa wolna Józefa Mackiewicza. Ta anty-polska franca z Londynu już chyba nie blokuje wydawania ?? MD]

Czemu w latach 1919-20 Polska nie stała się imperium. Głupota czy zdrada.

– Gdyby Piłsudski dobił czerwonych podczas wojny polsko-bolszewickiej, to Polska stałaby się potęgą, której niewielu mogłoby zagrozić. A sam bolszewizm byłby tylko krótkim, choć wyjątkowo krwawym, epizodem w historii świata. Niestety, Naczelnik zarzucił swoje plany stworzenia federacji Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy. W ten sposób los Polski został przypieczętowany. Bolszewicy zebrali siły i wykonali na nas wyrok 17 września 1939 roku – mówi w rozmowie z WP publicysta historyczny Piotr Zychowicz.

Piotr Zychowicz: https://opinie.wp.pl/piotr-zychowicz-przez-blad-pilsudskiego-polska-nie-stala-sie-imperium-6126039898441857a

Robert Jurszo, Wirtualna Polska: Na przełomie lata i jesieni 1919 r. sytuacja bolszewików podczas wojny z Polską była opłakana. Z każdej strony otaczali ich przeciwnicy. Tereny, na których panowali, również były niestabilne, bo dochodziło na nich do lokalnych chłopskich rebelii. Można powiedzieć, że byli o krok od klęski. Ale Piłsudski wstrzymał natarcie…

Piotr Zychowicz:Był to moment, w którym Józef Piłsudski dzierżył w swoich rękach nie tylko losy Polski, ale również świata. Od jego decyzji zależało, kto zatriumfuje w Rosji. I kto będzie nią rządził po zakończeniu wojny domowej. Nie jest to moja odosobniona ocena. Wszyscy w tamtym czasie tak uważali: sam Piłsudski, przywódcy bolszewików, no i oczywiście biali, a wśród nich gen. Anton Denikin.

Rzeczywiście, sytuacja bolszewików była opłakana, a ich władza chwiała się. Wystarczy rzucić okiem na mapę. Na zachodzie rozciągał się długi polski front, na którym stało blisko pół miliona naszych żołnierzy. Od północy nacierał gen. Nikołaj Judenicz, który był już niemal na rogatkach Piotrogrodu. Pod Archangielskiem stała armia gen. Jewgienija Millera. Na Syberii mocno trzymało się wojsko adm. Aleksandra Kołczaka. A od południa na Moskwę nacierały – rozbijając po drodze kolejne dywizje Armii Czerwonej – oddziały wspomnianego gen. Denikina. Ten ostatni pisał do Piłsudskiego rozpaczliwe listy, w których zaklinał Naczelnika, by rzucił swoich żołnierzy do walki. Dzięki temu Polacy związaliby walką siły sowieckie, a Denikin uderzyłby prosto na Moskwę, co przypieczętowałoby bolszewicką klęskę.

Tymczasem Piłsudski nie tylko odrzucił apele białego generała, ale zawarł też tajny pakt z Leninem. Stało się to w miejscowości Mikaszewicze, która dziś znajduje się na Białorusi. Tam, w wagonie odstawionym na bocznicę kolejową, polscy i sowieccy wysłannicy uzgodnili, że Polacy wstrzymają ofensywę. Ale nie tylko. Piłsudski zapewnił też Lenina, że bolszewicy mogą bez obaw przenieść wszystkie siły z frontu zachodniego pod Moskwę, dzięki czemu możliwe stanie się powstrzymanie marszu Denikina. I tak też się stało. Władza sowiecka została uratowana rzutem na taśmę.

Ale dlaczego Marszałek zdecydował się na taki krok? Przecież zwycięstwo nad czerwoną Rosją było na wyciągnięcie ręki…

Są dwa powody. Pierwszy nazwałbym emocjonalno-ideologicznym. Trzeba pamiętać, że Piłsudski był człowiekiem, który przez całe swoje życie walczył z carską Rosją, i to jako członek ruchu socjalistycznego. Przez to siedział w więzieniach, zesłano go na Syberię, a tam – podczas buntu więźniów politycznych w Irkucku – rosyjski żołnierz wybił mu dwa zęby. Takich rzeczy się nie zapomina. Na samą myśl o tym, że miałby się sprzymierzyć z tymi koszmarnymi carskimi żandarmami i generałami w epoletach, Piłsudskim po prostu trzęsło. To była dla niego psychiczna bariera nie do przezwyciężenia.

Natomiast bolszewicy… No cóż, byli jacy byli, ale jednak w przeszłości stanowili jego współtowarzyszy walki z caratem.

A druga przyczyna?

Ta była już natury czysto politycznej. Piłsudski po prostu uznał, że woli, by Rosją po wojnie rządzili bolszewicy. Uznał, że Rosja czerwona będzie dla Polski dużo mniejszym zagrożeniem, aniżeli Rosja biała. Był przekonany, że bolszewizm doprowadzi do takiej anarchii, że wschodni sąsiad nie będzie dla Polski żadnym liczącym się przeciwnikiem. Nie wyobrażał sobie również, by w przyszłości było możliwe ponad głowami Polaków porozumienie między – jak mówił – ”londyńską giełdą”, czyli zachodnimi kapitalistami, a bolszewikami. Kalkulował w ten sposób, dlatego z pełną świadomością postawił na czerwonych. I to była katastrofalna pomyłka.

Piłsudski nie rozumiał, że bolszewicka Rosja dla Polski jest czymś tysiąc razy gorszym niż Rosja carska. Z tą ostatnią w ciągu kilkuset lat stoczyliśmy 20 wojen. Raz górą byli oni, raz my. Ale carat stanowił zagrożenie tylko dla naszej państwowości, natomiast bolszewizm był śmiertelną groźbą dla czegoś więcej – naszej duszy…

”Duszy”?

Bolszewizm to totalitaryzm. Wprowadził nowe – zupełnie nieznane epoce starych konserwatywnych monarchii – środki: masowe ludobójstwo, masowy terror, czy donosicielstwo, które prowadziły do rozpadu społecznego i moralnego gnicia każdego narodu. Proszę tylko przypomnieć sobie Katyń, operację polską NKWD z lat 30., czy przesiedlenia Polaków na wschód – na Syberię i do Kazachstanu. To wszystko, to była zupełnie nowa ”jakość”. Nieznana caratowi, który nie był reżimem o takiej zbrodniczej naturze.

Ale Piłsudski pomylił się również co do tego, że bolszewizm nigdy Polsce nie zagrozi. Stało się to po 20 latach, 17 września 1939 r., ale wtedy już nie mogliśmy liczyć na żaden ”cud nad Wisłą”. Niestety, Marszałek źle kalkulował też w sprawie tego, czy bolszewizm zdoła porozumieć się z państwami zachodnimi. Uważał, że to niemożliwe, a jednak w 1939 r. Hitler dogadał się w sprawie demontażu Polski ze Stalinem. A w 1944 i 1945 r. – w kwestii nowego kształtu Polski – doszli z nim do porozumienia Anglosasi. I nagle okazało się, że ”londyńska giełda” potrafi znaleźć wspólny język z bolszewickimi komisarzami, co Piłsudskiemu nie mieściło się w głowie.

Dlatego wydarzenia roku 1919 porównałbym do sytuacji, w której naszemu sąsiadowi płonie dom. Wtedy instynkt samozachowawczy podpowiada nam – nawet jeśli z tym sąsiadem stoczyliśmy 20 procesów o miedzę i go nie znosimy – by natychmiast łapać za wiadro z wodą i pędzić na ratunek. Z prostego powodu: ponieważ ten pożar łatwo może przeskoczyć na nasz dach. Ta metafora dobrze oddaje to, co stało się w 1919 i 1920 r. Z powodu różnych historycznych zaszłości i błędnych kalkulacji geopolitycznych nie pomogliśmy białej Rosji rozprawić się z Bolszewią. W efekcie Bolszewia połknęła nie tylko Rosję, ale z czasem również Polskę.

W takim razie puśćmy wodze wyobraźni: Piłsudski odprawia Sowietów z kwitkiem, buduje sojusz z Denikinem i rusza z białymi na bolszewików. Co dzieje się dalej?

Oczywiście snując taką historię alternatywną jesteśmy skazani na domysły. Ale, opierając się na analizie sytuacji i potencjałów wszystkich trzech stron konfliktu, to wydaje się, że polski marsz na Moskwę nie byłby konieczny. W zupełności by wystarczyło, gdybyśmy wykonali ograniczone uderzenie na Mozyrz i zamknęli w ”worku” całą 12 armię bolszewicką. W ten sposób udałoby się odciążyć lewe skrzydło Denikina, który miałby otwartą drogę na Moskwę i wkrótce ją zajął.

A może, gdyby Denikin zwyciężył, to chwilę później biali rzuciliby się na Polskę?

Tę obawę uważam za nieuzasadnioną, ponieważ Rosja po zwycięstwie sił antybolszewickich byłaby po prostu na to za słaba. Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że ten kraj po I wojnie światowej, wojnie domowej, a w szczególności kilku latach rządów komunizmu wojennego był totalnie zdemolowany.

Poza tym, gdyby biali chcieli zabrać się za wojowanie w imię restytucji granic rosyjskich sprzed Wielkiej Wojny, to musieliby zaatakować nie tylko Polskę, ale również państwa bałtyckie, Rumunię czy Finlandię. To byłaby bardzo ciężka kampania, w której Rosjanie – moim zdaniem – zostaliby pobici.

To w takim razie co stałoby się z Rosją?

W bólach rodziłby się w niej nowy reżim. Nastąpiłaby zapewne próba powrotu do jakiejś formy przedrewolucyjnej Rosji. Ustrojem byłaby przypuszczalnie monarchia parlamentarna. Ale – przede wszystkim – nowa władza musiałaby poradzić sobie z mnóstwem problemów, które zrodziły wojny i bolszewicy.

Po pierwsze, dwa lata rządów komunistów były rzezią rosyjskich elit: biurokracji, burżuazji, szlachty i oficerów. Brakowałoby więc naturalnej podpory dla nowej władzy. Po drugie, rządy bolszewików rozbudziły wśród chłopstwa kolosalny ”głód” ziemi, więc trzeba by poradzić sobie z palącą kwestią rolną. A nie byłoby to wcale łatwe, ponieważ – jak przypuszczam – biała władza chciałaby dokonać restytucji ziemi i zwrócić ją jej pierwotnym właścicielom. To by wywołało żywiołowy opór chłopstwa. Po trzecie, trzeba by było jakoś uporać się z kompletną ”demolką” przemysłu i okiełznać rady robotnicze, które powstały w fabrykach. Wreszcie, wszystko to byłoby niełatwe do zrobienia również dlatego, że sam obóz białych był mocno politycznie podzielony. Dlatego – powtarzam to raz jeszcze – odrodzona biała Rosja przez wiele lat nie stanowiłaby żadnego zagrożenia dla Polski.

No dobrze, a potem? Czy nie byłoby to tylko zagrożenie odroczone w czasie?

Owszem, możemy sobie wyobrazić taki scenariusz, że Rosja porozumiewa się z Republiką Weimarską…

A nie z Adolfem Hitlerem?

Nie, w tej wersji wydarzeń, którą teraz opisuję, narodowego socjalizmu nie ma. Z prostego powodu: nazizm był niemiecką odpowiedzią na bolszewizm. Hitler to był bolszewik, tyle że narodowy, a nie internacjonalistyczny.

No ale załóżmy, że odbudowa kraju zajmuje Rosji 20 lat i 1 września 1939 r. – wspólnie z Republiką Weimarską – uderza na Polskę. I przyjmijmy nawet, że dochodzi do rzeczy dla nas najstraszniejszej: rozbioru Polski pomiędzy dwóch napastników. Nawet gdyby to się stało to sytuacja Polaków byłaby o stokroć lepsza, niż była w rzeczywistej, a nie alternatywnej, historii. Myślę, że żadnemu Polakowi nie trzeba tłumaczyć na czym polega różnica między carskim i kajzerowskim zaborem, a sowiecką i nazistowską okupacją. Oczywiście, zabór – jak to zabór – nie byłby niczym miłym. Ale nie byłoby Auschwitz, Katynia i całego totalitarnego ludobójstwa, którego ofiarą padł naród polski.

Gdyby więc Piłsudski w 1919 r. wyciągnął rękę do Denikina, Europa uniknęłaby dwóch potwornych totalitaryzmów, które – niczym maszynka do mięsa – przemieliły miliony ludzkich istnień. Gdyby Marszałek podjął wtedy inną decyzję, to bolszewizm byłby zaledwie chwilowym mgnieniem w historii ludzkości. Co prawda, wyjątkowo krwawym, ale jednak krótkotrwałym.

Wróćmy do rzeczywistej historii. Rok później losy wojny się odwracają. Do lata 1920 r. wojsko polskie znajduje się w defensywie. Pojawia się przerażająca perspektywa tego, że dopiero co powstała jak feniks z popiołów Polska stanie się sowiecką republiką. Na szczęście, tę ponurą wizję wymazują dwa zwycięstwa: bitwa warszawska oraz bitwa nad Niemnem. I znowu otwiera się droga na Moskwę…
No cóż, skoro Piłsudski w 1919 r. nie chciał iść na Moskwę, to w 1920 r. Moskwa przyszła do niego. Gdyby Marszałek pobił bolszewików rok wcześniej, to nie byłby potrzebny żaden ”cud nad Wisłą”. Oczywiście, było to zwycięstwo wybitne i fenomenalne, jedno z najważniejszych w dziejach polskiego oręża. Gdyby wtedy bolszewicy wygrali, to konsekwencje dla Polski i połowy Europy byłyby straszliwe. Rok 1945 wydarzyłby się już w 1920. Dramat polega jednak na tym, że było to zwycięstwo niewykorzystane.

Co się stało?

Po tym, jak we wrześniu 1920 roku w trakcie bitwy niemeńskiej całkowicie rozbiliśmy armię sowieckiego marszałka Tuchaczewskiego, zaczął się szybki marsz na wschód. Polacy wchodzili w bolszewików jak w masło, a tempo marszu było zawrotne – 60 km dziennie! Polscy żołnierze roztrącali na boki masy bolszewickich maruderów, którzy – zrezygnowani – rzucali broń, siadali na bokach dróg, oddawali się do niewoli, albo uciekali do lasów. Trzeba bowiem pamiętać o tym, ze sowiecki atak na Polskę w 1920 r. był desperackim ”rzutem na taśmę”. Bolszewicy byli już bardzo wyczerpani i mieli już niewiele sił oraz zasobów. A do tego od południa, z Krymu nacierał na nich gen. Piotr Wrangel – biały dowódca, zwany ”Czarnym Baronem”.

W tej sytuacji przed polską armią otworzyły się niesamowite możliwości. Byliśmy silniejsi od czerwonych, bo mieliśmy już więcej żołnierzy – uskrzydlonych warszawskim i niemeńskim zwycięstwem – a do tego lepiej wyposażonych i uzbrojonych. Na północy udało się wyzwolić Mińsk, a na południu – po błyskawicznym rajdzie kawaleryjskim na Korosteń – Polacy stanęli u wrót Kijowa. Zajęcie tego miasta było kwestią zaledwie kilku dni. W ciągu najwyżej dwóch tygodni polskie wojsko mogło na całej długości osiągnąć linię graniczną sprzed 1772 r., czyli sprzed pierwszego rozbioru. Pojawiła się perspektywa bardzo sensownej współpracy militarnej z Wranglem. Ten – w odróżnieniu od Denikina – szedł na dalekie ustępstwa terytorialne wobec Polski. Jego dewiza brzmiała: ”Przeciwko bolszewikom choćby z diabłem”. Tym diabłem miała być oczywiście Polska (śmiech). Trzeźwo uważał, że najpierw trzeba uwolnić Rosję od komunistów, a potem martwić się o resztę.

I w chwili, w której historia dała nam drugą szansę – a rzadko kiedy jest tak łaskawa – doszło do rzeczy niebywałej. 12 października Polacy i bolszewicy podpisali zawieszenie broni. Nasza armia była jak rozpędzony koń, któremu nagle zostały ściągnięte cugle.

Ku zdumieniu bolszewików – i rozpaczy Polaków ze Wschodu – wojsko nasze stanęło w miejscu, po czym nastąpiły pertraktacje pokojowe, które zakończyły się podpisaniem w marcu 1921 r. w Rydze pokoju polsko-bolszewickiego. Na mocy jego postanowień dostaliśmy katastrofalne granice na wschodzie. A bolszewicy spokojnie dobili Wrangla. Nastąpiła agonia białej Rosji i ostateczny triumf Bolszewii…

Jaki był powód tej – przyznaję – mało zrozumiałej decyzji..?

Wrangel.

Piłsudski – tak jak i rok wcześniej – pozostał wierny swojej doktrynie, że lepsza jest Rosja czerwona niż biała. Bał się, że jeśli Polacy dobiją bolszewików, to tym samym utorują drogę do zwycięstwa Wranglowi. I że w ten sposób w Rosji zatriumfuje ”reakcja”. Ale wina leżała nie tylko po stronie Piłsudskiego. Warunki pokoju wynegocjowała grupa posłów sejmowych. Wśród nich czołową rolę odgrywał narodowiec Stanisław Grabski – ”Kain Grabski”, jak go potem określił jeden z polskich konserwatystów. Był on, w moim odczuciu, jednym z największych szkodników w naszej historii. Pozostawał owładnięty myślą o budowie Polski etnicznej, Polski dla Polaków, tylko dla katolików. Polski plemiennej – jako nowoczesnego państwa narodu polskiego. Dlatego nie chciał, by polska armia posunęła się zbyt daleko na wschód, bo – jak mu się wydawało – w ten sposób w granicach kraju znajdzie się zbyt dużo obywateli innych narodowości. A to przekreśli marzenie o etnicznej, narodowej Polsce i wymusi budowę jakiegoś tworu
wielonarodowego. Rzeczpospolitej Trojga Narodów – złożonej z Korony, Rusi i Wielkiego Księstwa Litewskiego – albo federacji środkowo-europejskiej. Taka wizja była dla endeków koszmarem.

Według przychylnej Piłsudskiemu historiografii endecy, socjaliści i ludowcy na złość Marszałkowi powstrzymali dalsze natarcie, co uniemożliwiło Naczelnikowi realizację jego planów utworzenia federacji. Moim zdaniem to jest półprawda. Owszem, panowie ci chcieli utrącić plany Piłsudskiego, ale prawda jest też taka, że on sam już wtedy zrezygnował z koncepcji federacyjnej. Bo przecież w tym czasie był u szczytu swojego powodzenia, był Naczelnym Wodzem i Naczelnikiem Państwa. Gdyby chciał mógłby cała tę konferencję ryską wywrócić i iść dalej na Wschód. Ale tego nie zrobił. Tak jak endecy, nie chciał już dalszej wojny. I niestety – jak wynika z zapisków Leona Wasilewskiego – był z ”linii ryskiej”, czyli z czwartego rozbioru Polski, zadowolony.

”Czwartego rozbioru Polski”?

Tak należy nazwać pokój ryski, a raczej – jak określił go wybitny polski myśliciel konserwatywny Marian Zdziechowski – ’’hańbę ryską”. Na zagładę skazano kilkanaście milionów obywateli Rzeczpospolitej, w tym 1,5 mln samych Polaków. W momencie, w którym zawarto zawieszenie broni, zaczęła się bowiem antypolska, bolszewicka rzeź.

Straszne jest też to, że warunki zawieszenia broni określały linię demarkacyjną… na zachód od polskich pozycji. To znaczy, że nasi żołnierze musieli się cofnąć. Doprowadziło to do dramatycznych sytuacji, jak choćby we wspomnianym Mińsku, który polskie wojska wyzwoliły 15 października. Miejscowi Polacy witali tam polskich żołnierzy kwiatami i ze łzami w oczach. Byli w euforii, byli pewni, że ich miasto wejdzie w skład Polski, a nie strasznej Bolszewii. Niestety – ku ich przerażeniu następnego dnia – realizując postanowienia zawieszenia broni – Wojsko Polskie się z Mińska wycofało. Natychmiast wróciła do niego sowiecka czerezwyczajka i natychmiast zaczęły się aresztowania i masowe mordy Polaków. Miejscem, w którym bolszewicy zgładzili najwięcej Polaków w latach 20. i 30., były Kuropaty pod Mińskiem…

We wspomnieniach nielicznych, którzy przetrwali te masakry, wybrzmiewa wielka pretensja. Ludzie ci mówili, że mogliby zrozumieć, że ich pozostawiono na pastwę sowieckich siepaczy, gdyby Polska przegrała. Ale przecież II RP zwyciężyła wojnę polsko-bolszewicką. Później, za rządów Stalina, 200 tys. Polaków pozostawionych w Sowietach zostało wymordowanych, a dziesiątki tysięcy przymusowo przesiedlono na Syberię i do Kazachstanu. Starto też wszelkie ślady polskości na terenach, które dziś – zupełnie nietrafnie – nazywa się Dalszymi Kresami. Na przykład nad Berezyną, gdzie żyła wierna polskości szlachta zagrodowa, która podczas wojny z bolszewikami zorganizowała antysowiecką partyzantkę i wywiad. Ci wszyscy ludzie zostali przez polskich polityków zdradzeni.[Koniecznie przeczytaj, kup dla dzieci, Flowiana Czarnyszewicza „NADBEREZYŃCY”. MD]

W takim razie raz jeszcze wyruszmy ścieżką wyobraźni i udajmy, że nie było zawieszenia broni z października 1920 r. i pokoju ryskiego z marca 1921 r., a Piłsudski przełamał swe antycarskie uprzedzenia, porozumiał się z Wranglem i ruszył wraz z nim na Lenina.

Jak dalej rozwinęłaby się sytuacja?

Dokładnie tak samo, gdyby sprzymierzył się z Denikinem. Może z tą różnicą, że – jak już mówiłem – z Wranglem byłoby się łatwiej dogadać. Dodam tylko, że był on gotowy na to, by Ukrainę oderwać od Rosji. Żaden biały generał nie posunął się wcześniej dalej w ustępstwach.

Gdyby polska armia dotarła do granic Polski sprzed pierwszego rozbioru w jej rękach znalazłaby się cała Białoruś i Ukraina – przynajmniej do rzeki Dniepr. W takiej sytuacji Piłsudski mógłby zrealizować dwa warianty polityczne. Albo opcję ”retro”, czyli Rzeczpospolitą Trojga Narodów. Albo opcję „nowoczesną”, czyli potężną federację Polski, Ukrainy i Wielkiego Księstwa Litewskiego (składającego się z Litwy i Białorusi). Może do tego bloku dołączyłaby jeszcze Łotwa. Znając poglądy Piłsudskiego – Naczelnik wybrałby federację. Taki wielki twór polityczny na północy oparłby się o sojuszniczą Finlandię, a na południu o Rumunię. Kto by nie rządził na wschodzie – biali czy czerwoni – byłoby już wtedy kwestią drugorzędną. Rzeczpospolita w takiej konfiguracji stałaby się potęgą, której czerwona lub biała Rosja nie mogłaby zagrozić. Bez Ukrainy Rosja nie może być imperium. Zegar historii zostałby cofnięty do XVII wieku i to my wrócilibyśmy na należne nam miejsce hegemona Europy Środkowo-Wschodniej. I tak by zapewne pozostało do dzisiaj.

„Pakt Piłsudski-Lenin” : Bolszewicki jad w europejskim krwioobiegu.

Piotr Zychowicz 1.09.2015. https://web.archive.org/web/20201021212502/https://dakowski.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=16188&Itemid=80

Mimo, że bolszewizm stanowił śmiertelne zagrożenie dla całej Europy i jej ładu moralnego, poszczególne państwa szły z nim na rozmaite kompromisy i układy. Sprzymierzały się z nim przeciwko swoim sąsiadom zamiast rzucić hasło wspólnej, europejskiej krucjaty przeciwko komunizmowi mówi w wywiadzie dla PCh24.pl historyk i publicysta Piotr Zychowicz.

Czego nie doświadczylibyśmy jako Polacy, gdyby Józef Piłsudski poszedł na Moskwę, jak Pan sugeruje?

Operacji Polskiej NKWD w latach 1937 – 1938, Agresji 17 września, zbrodni katyńskiej, deportacji setek tysięcy Polaków na Sybir, a wreszcie PRL-u. Gdyby w 1919 lub 1920 Józef Piłsudski sprzymierzył się z „białymi” Rosjanami, poszedł na Moskwę i zniszczył bolszewizm, historia potoczyłaby się innymi torami. Komunizm byłby tylko krótkim, krwawym epizodem w dziejach ludzkości. Jak wyglądałoby sąsiedztwo Polski z białą Rosją w latach 20., 30., 40. czy 50 . – nie wiem. Na pewno jednak lepiej niż nasze „sąsiedztwo” ze Związkiem Sowieckim. Rosja była normalnym przeciwnikiem, który mógł co najwyżej odebrać nam taki czy inny kawałek terytorium. Związek Sowiecki był śmiertelnym wrogiem, który dybał na duszę narodu polskiego.

 Czy Polska po odzyskaniu niepodległości mogła zostać monarchią? Dlaczego nie przyjęto takiej możliwości? Dlaczego w szkołach uczy się nas, że istniały tylko dwie koncepcje Polski – Piłsudskiego i Dmowskiego?

Byli ludzie, którzy opowiadali się za restauracją monarchii. Przypomnę, że pierwszym ośrodkiem władzy w Warszawie była monarchiczna, konserwatywna Rada Regencyjna. Niestety rok 1918 był zenitem idei demokratycznych. Polski obóz zachowawczy został odsunięty od decydowania o państwie, a zwyciężyły żywioły radykalne – socjaliści, ludowcy czy endecy. Polska niestety odrodziła się jako demokracja. Jako państwo słabe.

 Czy opowiadałby się Pan za przywróceniem monarchii w tamtych warunkach? Dlaczego?

Oczywiście. Rzeczpospolita przed swoim upadkiem była bowiem wielonarodowym imperium. Kiedyś to my rozdawaliśmy karty w Europie Wschodniej. Po 1918 powinniśmy więc dążyć do odbudowy mocarstwa. Szansa na to była spora, bo zarówno Niemcy, jak i Rosjanie po I wojnie światowej znajdowali się na kolanach.

Do tego, żeby zjednoczyć wszystkie narody Rz-plitej w jednym państwie rozciągającym się od morza do morza, konieczne było jednak wprowadzenie monarchii. Osoba króla byłaby gwarantem spójności tego państwa, lojalności jego narodów wobec tronu. Niestety zwyciężyły demokracja i nacjonalizmy. W efekcie Rzeczpospolita została rozpruta wzdłuż szwów narodowościowych. „Wołając o króla – pisał Stanisław Cat-Mackiewicz – wołamy o ideę państwową, o wzmocnienie władzy, wzmocnienie siły państwa. Idea króla jest ideą wywyższenia władzy naczelnej ponad krąg interesów, ambicji, poglądów jednostek, kół, grup, stronnictw, partii. Takie wywyższenie daje państwu moc, potęgę. Daje interesowi państwa zwycięstwo. Polska musi żyć, a republika nas rozkłada.”

  Z Pana książki wyłania się piękne antykomunistyczne przesłanie: kto raz zaczadził swój umysł lewicowymi poglądami, nawet socjal – demokratycznymi, ten zawsze będzie czuł miętę do komunistów. Skąd takie przeświadczenie?

Dowodów na to jest sporo. W 1920 roku lewicowy premier Wielkiej Brytanii Lloyd George czuł wyraźną słabość do bolszewików. Może byli dzicy i nieokrzesani, może zamordowali kilka milionów ludzi, ale przecież byli towarzyszami we wspólnej walce z przebrzydłą „reakcją”.

Józef Piłsudski mając do wyboru „białych” czy „czerwonych” również poparł tych drugich. Wolał żeby w Rosji szalał ludobójczy, bezbożny bolszewizm niż żeby zatriumfowali w niej konserwatywni, carscy generałowie. To się nie zmieniło w kolejnych latach. W dwudziestoleciu, podczas II wojny i podczas zimnej wojny, lewica zachodnio-europejska była zafascynowana sowieckim eksperymentem. Gdy bolszewicy mordowali księży, szlachtę i „burżujów” wszystko było okej. Pierwsi rozczarowani na Zachodzie pojawili się dopiero gdy w 1937 roku Stalin wziął się za wyrzynanie innych komunistów. A kolejni – w 1951 roku gdy zabrał się za Żydów.

 Pakt Piłsudski-Lenin” przedstawia wysoką wartość dla nauki o cywilizacji. Cytując licznych konserwatywnych myślicieli przypomina Pan bowiem, jak bardzo od standardów cywilizacji łacińskiej różnią się idee, plany i metody bolszewii. Czy niechęć Piłsudskiego do unicestwienia czerwonych ma do dziś wpływ na to, jak wygląda Europa, jej warstwa moralna i prawodawcza?

Bolszewizm był złem absolutnym.

 „Jak w wiekach ubiegłych muzułmański półksiężyc – pisał Marian Zdziechowski – tak dziś czerwona gwiazda sowiecka godłem jest potęgi niosącej zagładę cywilizacji i kulturze świata chrześcijańskiego.I jak wówczas, tak też dziś narody i państwa Europy nie dorosły do zrozumienia naglącej konieczności solidarnej postawy i solidarnego działania przed obliczem groźnego niebezpieczeństwa. Zamiast tego krótkowzroczny egoizm, który albo obojętnie patrzy na nieszczęście sąsiada, w nadziei, że może coś na tym zarobić, albo nawet wchodzi w układy z wrogiem.

A plany i cele wroga tego w porównaniu z charakterem i celami najazdów tatarskich i tureckich sięgają nierównie dalej! Nic podobnego historia dotychczas nie zapisała. Chodzi o przeistoczenie świata w jeden wielki dom niewoli, w jakiś kołchoz, w którym człowiek stałby się automatem bez myśli i bez woli, albowiem myśleć i mieć wolę jest przywilejem tylko partii, przywilejem Czerezwyczajki.”

 Przepraszam za długi cytat, ale zacny wileński profesor ujął sprawę znakomicie. Mimo, że bolszewizm stanowił śmiertelne zagrożenie dla całej Europy i jej ładu moralnego, poszczególne państwa szły z nim na rozmaite kompromisy i układy. Sprzymierzały się z nim przeciwko swoim sąsiadom zamiast rzucić hasło wspólnej, europejskiej krucjaty przeciwko komunizmowi. W efekcie bolszewicki jad sączył się do europejskiego krwioobiegu i nadal w nim krąży, mimo, że od upadku Związku Sowieckiego minęło już blisko ćwierć wieku. Ta trucizna nadal nas rozkłada.

 Stawia Pan bardzo niepopularną tezę, że Polska mogłaby dogadać się z białą, carską Rosją, a już na pewno, że była ona mniej niechętna Polsce niż bolszewicy. Jak wytłumaczyć taki pogląd Polakom, w których krwi od dziesięcioleci płynie przecież niechęć do wszystkich rosyjskich carów?

Chyba jednak nie wszystkich. Car Aleksander I był w końcu dość sympatyczny, a zgładzony przez „czerwonych” car Mikołaj II wzbudza chyba w Polakach więcej współczucia niż niechęci. Rzeczywiście jednak polska tradycja romantyczna wychowuje Polaków w niechęci do Rosji. Żeby nie było wątpliwości – ja również uważam, że dzieje Rzeczpospolitej Obojga Narodów to dzieje rywalizacji z Rosją o prymat w Europie Wschodniej. Tyle, że Rosja  była normalnym przeciwnikiem. Toczyliśmy z nią kilkanaście wojen, raz my, raz oni byliśmy górą. Raz my byliśmy w Moskwie, raz oni w Warszawie.

Wszystko to nie niosło jednak zagrożenia dla samego bytu narodu polskiego. Rosja była konserwatywnym, chrześcijańskim krajem, a po reformach Aleksandra II była wzorem praworządności.

Bolszewizm był zaś całkowitym zaprzeczeniem Rosji – był totalitarnym, ludobójczym molochem. Zabór rosyjski był dla Polaków rajem w porównaniu z okupacją komunistyczną.