Piłsudski – sierpień 1920 – u kochanki – czy wódz na froncie?

Piłsudski – u kochanki czy na froncie?

pilsudski-z-kochanka-czy-na-froncie Wiktor Piotr Chicheł

Bitwa Warszawska toczyła się w dniach od 13 do 16 sierpnia. Piłsudski w bitwie tej nie brał udziału, o czym napiszę później. Wymaga tu napiętnowania przywłaszczenie sobie zasługi tego zwycięstwa przez Piłsudskiego i poparcie jego uroszczeń przez służący mu aparat propagandowy. Kreowano w wojsku wizerunek Piłsudskiego – wodza, który poznał doskonale trudy życia w okopach i morderczych marszów, dzięki czemu potrafił wczuć się w sytuację przeciętnego żołnierz. Co więcej, nie mógł być zwycięskim wodzem, gdyż Józef Piłsudski nie był zawodowym żołnierzem, nie kończył żadnej uczelni wojskowej, był samoukiem. Ze zrozumiałych względów tego rodzaju samokształcenie musiało mieć ograniczony charakter, jedynie na niskich szczeblach taktycznych. Piłsudski nie znał istoty pracy sztabów generalnych, a co za tym idzie – treści i metod opracowywania planów wojennych, zwłaszcza planów operacyjnych, mobilizacyjnych, transportowych itd. Problemy te w istocie były mu obce, sprzeczne z jego mentalnością improwizacji i doraźnych przygotowań.

W nocy z 5-go na 6-go sierpnia zjawili się generałowie Rozwadowski i Sosnkowski u Naczelnego Wodza, by mu przedłożyć plan operacyjny do zatwierdzenia. Po długiej, ożywionej dyskusji Naczelny Wódz zatwierdził plan generała Rozwadowskiego w rannych godzinach dnia 6-go sierpnia, przyjmując tym samym pełną odpowiedzialność. Rozkaz z dnia 8-go sierpnia (data ta jest przekreślona atramentem i zastąpiona datą 6-go sierpnia), noszący numer 8388/III, podpisany jest przez generała Rozwadowskiego, jako szefa sztabu. Pisany jest na maszynie i był rozesłany kilku adresatom. 

Natomiast Marszałek, żyjący chyba w alternatywnym świecie albo po prostu zmyślający, twierdził, że zasadnicze decyzje podjął sam, jak pisał, w nocy z 5 na 6 sierpnia w samotnym pokoju w Belwederze; świadomie nawiązywał do daty „szóstego sierpnia”, jako rocznicy wymarszu w 1914 roku z Krakowa strzeleckiej kompanii kadrowej, do początków swej wojennej kariery:

„W… męce trwożliwej nie mogłem sobie najwięcej dać rady z nonsensami założenia dla bitwy, nonsensem pasywności dla „gros” moich sił, zebranych w Warszawie (nad którą)… wisiała zmora mędrkowania, bezsilności i rozumkowania tchórzów. Jaskrawym tego dowodem była wysłana delegacja z błaganiem o pokój…

Pamiętałem dobrze, że większość sił moich, zebranych w Warszawie, przychodziła do stolicy po… długich i nieustannych niepowodzeniach… Nie mogłem sie dobyć ani na zaufanie do sił moralnych wojska i mieszkańców stolicy, ani na pewność dowódców… Południe w szczęśliwszym znajdowało się położeniu niż północ, a usilna praca bojowa… dowódców dawała większą gwarancję siły moralnej wojsk wziętych stamtąd… Kiedy jednak próbowałem rachować, zawsze i ciągle dochodziłem do wniosku, że nie jestem w stanie osłabić swoich sił na południu w jakimś większym rozmiarze….. Wszystko wyglądało mi w czarnych kolorach i beznadziejnie… Dlatego też z góry zatrzymałem sie na myśli, że grupą kontratakującą… czy silniejszą, czy słabszą, dowodzić będę osobiście”.

Bitwa warszawska nie została jednak ostatecznie rozegrana wedle tego rozkazu. Rozkaz ten był stosowany tylko w pierwszej fazie. Został on zastąpiony nowym rozkazem, noszącym w nagłówku datę 10 sierpnia i numer fikcyjny (dla przeszkodzenia odkrycia go przez wywiad nieprzyjacielski) 10.000 oraz datę 9-go sierpnia przy podpisie generała Rozwadowskiego. Rozkaz Nr. 10000 był dziełem generała Rozwadowskiego i tylko przyjęty bez zmiany przez Naczelnego Wodza do wiadomości. Jest on w całości napisany – na 12 stronicach – atramentem, ręką generała Rozwadowskiego, tylko w jednym egzemplarzu i nie był przepisywany na maszynie, ani rozesłany. Jest on podpisany przez generała tylko skrótem „Rozwd”.

Ponadto zawiera w rubryce: “Zostają niniejszym informowani” 13 podpisów, w czym na pierwszym miejscu “Naczelny Wódz J. Piłsudski”. 

Jednak znany i ceniony historyk, lecz z sympatiami sanacyjnymi, prof. Andrzej Nowak twierdzi, że „Naczelny Wódz wspólnie z gen. T. Rozwadowskim opracował rozkaz o przygotowaniu decydującego przeciwuderzenia polskiego, które miało wyjść znad rzeki Wieprz i rozbić Front Zachodni Tuchaczewskiego. Główne siły Tuchaczewskiego miała związać na północy 5. Armia gen. W. Sikorskiego oraz pod Warszawą 1. Armia gen. F. Latinika. Grupą uderzeniową miał w całości dowodzić sam Piłsudski. Termin polskiego uderzenia wyznaczono na 16 sierpnia”.

W dniu 12 sierpnia, gdy wojska sowieckie podeszły niemal pod Warszawę, Piłsudski odbył rozmowę w prezydium Rady Ministrów z premierem Wincentym Witosem, przy udziale wicepremiera Ignacego Daszyńskiego. Na spotkaniu tym Piłsudski odczytał akt swojej rezygnacji z funkcji naczelnika państwa i Naczelnego Wodza Wojska Polskiego, po czym wręczył go premierowi Witosowi do ogłoszenia według uznania. Witos w tym czasie był prezesem Rady Ministrów i zastępcą Naczelnika Państwa w powołanej 1 lipca 1920 r. Radzie Obrony Państwa. Treść tego dokumentu brzmi następująco:

======================================

AKT DYMISJI PIŁSUDSKIEGO

Belweder 12 VIII 1920 r.

WIELCE SZANOWNY PANIE PREZYDENCIE!

Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, ze obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich.

Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:

1.Już na jednym z posiedzeń R.O.P. miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie zadać musi i coraz natarczywiej zadać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej co do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż R.O.P., gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką, siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed R.O.P. parę tygodni temu.

2.Byłem i jestem stronnikiem wojny „a outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności, gdyż zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno dla Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.

3.Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki pozostawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, która od prawie dwu lat wypełniam. Ja i R.O.P rząd czy sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona bardziej zgodna z godnością, osobista i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą, dotąd jeszcze reprezentuje dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, pozostawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy funkcjach przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się.

Wreszcie ostatnie. Rozumie [sic! przyp. red.] dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie.

Z chwilą napisania tego list uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moja sobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski.

Dlatego też pozostawiam Panu Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać będę rozkazu Rządu co do użytkowania moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego do wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji da względów osobistych.

Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaje.”

===============================

Aby nie wprowadzać zamętu i zachwiania nadziei wśród żołnierzy w tym dramatycznym momencie, Witos utrzymał pismo Piłsudskiego w tajemnicy. Witos tak zapamiętał te dramatyczną, rozmowę: 

„Naczelny Wódz był mocno skupiony i poważny, i jak mi się zdawało, przybity, niepewny, wahający się i mocno zdenerwowany… W rozmowie był niesłychanie ostrożny, a dotykając spraw bieżących stawiał raczej bardzo smutne horoskopy. Twierdził, że stawia na ostatnią kartę, nie mając żadnej pewności wygranej”. 

Premier sam twierdził nadto, że Piłsudski był do tego stopnia załamany, iż chciał się zastrzelić. Tak więc w kluczowych dniach Bitwy Warszawskiej Piłsudski był tylko dowódcą jednego z frontów. Za państwo odpowiadał premier i prezes Rady Obrony Państwa – Wincenty Witos, a za przebieg wojny szef Sztabu Generalnego generał Tadeusz Jordan Rozwadowski.

Ziuk opuścił Warszawę późnym wieczorem 12 sierpnia 1920 r. o godz. 21. Wyjechał samochodem z Warszawy, lecz nie do Puław nad rzekę Wieprz, do gromadzących się tam oddziałów – tylko do Małopolski, do Aleksandry Szczerbińskiej.

[Żona, Maria Piłsudska, de domo Koplewska, primo voto Juszkiewicz mieszkała wtedy w Krakowie. Dla ślubu z nią przeszedł w 1899r. na luteranizm md]

Ponadto Gen.  Weygand, wspominając rozmowę z Piłsudskim przed jego wyjazdem na front, był zapewne przekonany, że jedzie on do swej kwatery w Puławach.

Za Jędrzejewiczem: 

„Piłsudski jadąc samochodem razem z Prystorem nocą do Puław, nałożył sporo drogi by odwiedzić panią Olę i córki, znajdujące się wówczas pod Krakowem”. 

A dokładnie w Bobowej oddalonej od niego o 147 km. Cała trasa wyniosła ok. 650 km, a w tamtym czasie najszybsze samochody jeździły przeciętnie 31 km/h. Do Bobowej dotarł 14 sierpnia, a podobno na front do Puław przybył dnia następnego, gdzie nie walczył, tylko przybył na chrzest syna Minkiewiczów, w charakterze chrzestnego.

Sama kochanka Aleksandra wspominała:

„Gdy żegnał się z nami, przed wyjazdem do Puław, był zmęczony i posępny. Ciężar olbrzymiej odpowiedzialności za losy kraju, przygniatał go i sprawiał mękę. Ja w tym czasie znajdowałam się w okolicy Krakowa, dokąd mnie wyewakuowano razem z Wandą i Jagodą, która kilka miesięcy przedtem przyszła na Świat. Mąż przyjechał z Aleksandrem Prystorem, pożegnał się z dziećmi i ze mną, tak jak gdyby szedł na śmierć. Niecierpliwiła go moja absolutna pewność, że bitwa skończy się naszym zwycięstwem, a jemu nic się nie stanie. Nie wiem jak to nazwać: może przeczuciem, może instynktem, może intuicja, ale tak było rzeczywiście. […]

A teraz nie miałam najmniejszych wątpliwości, że wszystko będzie dobrze.

„Rezultat każdej wojny – powiedział do mnie mąż przed rozstaniem – jest niepewny aż do jej skończenia. Wszystko jest w ręku Boga”.

Teraz przejdźmy do samej bitwy. W dniach 12-18 sierpnia 1920 roku pełne dowodzenie działaniami armii polskiej w decydującym momencie Bitwy Warszawskiej pozostaje w ręku gen. Tadeusza Rozwadowskiego. Szef sztabu, gen. Tadeusz Rozwadowski, a nie Józef Piłsudski, wydał rano 14 sierpnia Odezwę do żołnierzy z powodu rozpoczęcia bitwy pod Warszawa. Stawiał w niej mocną alternatywę: 

„Albo rozbijemy dzicz bolszewicką i udaremnimy tym samym zamach sowiecki na niepodległość Ojczyzny i byt Narodu, albo nowe jarzmo i ciężka niedola czeka nas wszystkich bez wyjątku. Pomni tradycji rycerskich polskich, stangli dziś wszyscy chłopi, robotnicy i cała inteligencja do walki tej na śmierć i życie.

Pomni odwiecznego hasła „Bóg i Ojczyzna”, natężymy też w tych dniach najbliższych wszystkie nasze siły, by zgnieść doszczętnie pierwotnego wroga, dybiącego na naszą zagładę. Zaprzysiągł on zgubę Polski, a łaknie zdobycia i rabunku Warszawy. Ale my stolicy nie damy, Polskę od nich oswobodzimy i zgotujemy tej czerwonej hordzie takie przyjęcie, żeby z niej nic nie zostało”.

Generał Rozwadowski przez cały czas bitwy nad Wisła objeżdżał stale poszczególne odcinki frontu, wśród gradu kul wydawał dyspozycje, przesuwał odwody, zarządzał natarcia swoim systemem: „ze siodła”, a nie od zielonego stolika, daleko za frontem. Zielony stolik, to jest robotę sztabową, pozostawiał sobie na nocne godziny. Utrzymuje on co prawda kontakt z Piłsudskim (od 14 sierpnia), informuje o działaniach na froncie, zachowuje kurtuazje i szacunek, ale dowodzi sam. Decyzje o wydaniu rozkazu uderzenia 5. Armii podejmuje podczas narady z gen. Józefem Hallerem i gen. Maxime Weygandem w dniu 13 sierpnia 1920 roku. Nakłania też Piłsudskiego do przyspieszenia uderzenia z nad Wieprza o jeden dzień, z 17 sierpnia na 16 sierpnia, gdyż w przeciwnym razie Piłsudski w ogóle mógłby nie wziąć udziału w walce. Jak podaje Marszałek w swoich wspomnieniach, 16 sierpnia rozpoczynał atak, tylko na kogo? Wtedy bolszewików już nie było. Widać, że kompletnie nie orientował się, co się dzieje na froncie i walczył z przysłowiowymi „wiatrakami”. Co więcej Piłsudski opóźnił uderzenie od strony Puław.

W kluczowym momencie starcia „Ziuka” nie było na froncie… Kiedy Piłsudski dociera ze swoimi wojskami pod Siedlce 18 sierpnia 1920 r. bitwa i tak jest już rozstrzygnięta i trwa odwrót bolszewików.

Marszałek Piłsudski po powrocie do Warszawy postawił w południe 18 sierpnia nowe cele operacyjne przed swoimi armiami, jak gdyby nigdy nic, bo tylko niewielu wiedziało o jego prawdziwym udziale w „bitwie warszawskiej”. Po zakończeniu wojny Witos odesłał Piłsudskiemu tę, niewykorzystaną na szczęście dla Polski, dymisję. Schował polityczne animozje do kieszeni i m.in. dlatego jest mężem stanu.

Na koniec oddajmy głos jeszcze wybitnemu gen. Rozwadowskiemu, który pod koniec kwietnia 1926 r. złożył list na ręce gen. Żeligowskiego i oto najistotniejszy fragment:

Jak ogólnie wiadomo Pan Marszałek w chwili zupełnej depresji i bezradności został w roku 1920 tylko przeze mnie należycie podtrzymanym i popartym, i ze Polska cała zawdzięcza mnie właśnie w wielkiej mierze uratowanie od niechybnej i wszędzie oczekiwanej klęski. Milczałem aż nazbyt długo, gdy Pan Marszałek stroił się w częściowo niezasłużone wawrzyny, lecz dla podtrzymania jego prestiżu jako głowy państwa byłbym jak najbardziej bezinteresownie i celowo zatajał moją decydującą rolę w tych naszych ostatecznych zwycięstwach, gdyż pragnąłem i chciałem, aby ku chwale Ojczyzny Pan Marszałek stał się człowiekiem naprawdę wielkim, aby odegrał należycie swą rolę w historii Państwa i Narodu”.

Jest to kluczowy dokument – Rozwadowski jak nigdy przedtem zakwestionował rolę Piłsudskiego w bitwie i uznał, że to on odegrał rolę decydującą. Moim zdaniem ten list przyczynił się prawdopodobnie w sposób decydujący do jego uwięzienia i przedwczesnej śmierci. Piłsudski, co jest oczywiste, list ten przeczytał. Nie mógł pozwolić, by jego legenda została zniszczona i ciężka [propagandowa md] praca wielu współpracowników poszła na marne. Podczas ostatniego spotkania obu rywali, tuż po zwolnieniu Rozwadowskiego z więzienia, Piłsudski wprost nawiązując do tego listu rzucił zdenerwowany: „Ale Bitwę Warszawska wygrałem ja”.

Źródła: 

Tomasz Ciołkowski, Józef Piłsudski. Sfałszowana biografia”, II wyd. Warszawa 2021

Jędrzej Giertych, „O Piłsudskim”, Londyn 1987

Maciej Giertych, „Mit Piłsudskiego”, Warszawa 2017

Wacław Jędrzejewicz, „Kronika życia Józefa Piłsudskiego”, Londyn 1977

Andrzej Nowak, „Niepodległa! 1864-1924. Jak Polacy odzyskali ojczyznę?”, Kraków 2018

Andrzej Nowak, „Upadek imperium zła. Rok 1920”, Kraków 2020

Aleksandra Piłsudska, „Wspomnienia”, Warszawa 1989

prac. zb., „Generał Rozwadowski”, Warszawa 2020

Brunon Różycki, „Mit Marszałka. Legenda J. Piłsudskiego w świetle najnowszych badań”, Częstochowa 2021

Arcybiskup JÓZEF TEODOROWICZ: Niechaj wodze spierają się i swarzą. To jest Cud nad Wisłą.

Niechaj wodze spierają się i swarzą. To jest Cud nad Wisłą.

…Dziś pomóc mogą więcej wasze modlitwy, niżeli nasza sztuka wojenna…

[Wstęp do książki płk. Franciszka Arciszewskiego „CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957]

[ Ze zbioru kazań pt. NA PRZEŁOMIE, stronica  251. Nakład Księgarni Świętego Wojciecha. Poznań  – Warszawa – Wilno ‹- Lublin, rok 1923. ]   

[Jesteśmy dumni, że wiek temu mieliśmy TAKICH arcybiskupów i TAKICH żołnierzy. By się TERAZ przydali.. MD]

Wyciąg z kazania ks. arcybiskupa JÓZEFA TEODOROWICZA wypowiedzianego w katedrze warszawskiej w 1920 r., podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego.

===============

Ciężkie były zmagania się Izraela z Amalekitaini; bitwa rozgorzała wielka. Po jednej i drugiej stronie równy zapał ożywiał żołnierzy i wodzów. Nikt nie mógł rozróżnić, nikt rozpatrzyć, na która stronę przechyli się szala zwycięstwa. A wtedy Mojżesz odszedł, ażeby z dala od wrzawy i zgiełku bitwy do Pana się modlić. I wznosił obie dłonie w błagalnej modlitwie i jął zaklinać Boga, ażeby błogosławił orężowi Izraela. W tej samej chwili szyki wroga zachwiały się i cofać poczęły, a Izrael następował na nie. Lecz wysoko wyciągnione w górę ręce Mojżesza w zemdleniu poczęły opadać. Jak gdyby na dany znak, gdy osłabła modlitwa, wróg w lot poprawił trudne swoje położenie i odwrócił się, ścigany, jak gdyby czując słabość w Izraelu. I znowu losy bitwy poczęły być dla ludu wybranego wątpliwe. Jak fala zawrócona w biegu, odbita od twardej skały, tak duch Izraela cofał się i słabnął. A wtedy Mojżesz wznosił znów dłonie ku Panu i, o dziwo, Izrael na nowo poczynał brać górę. Az się spostrzegli i opatrzyli Mojżesza towarzysze, i wzięli jego ręce w swoje dłonie, i trz mali je wyciągnięte ku niebu. i juz szczęście wojenne trwale było przy Izraelu. I trzymali dłonie Mojżeszowe tak długo, aż ostatecznie zatryumƒował lud wybrany i w surmę zwycięstwa uderzył. (Ks. Wyjścia XVII,  8-16) 

Patrzcie, jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajem wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej, czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, tj. gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.

I każdy historyk wojenny mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę, czy na tamta stronę.  A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.

Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących, nie zsyła Aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały, bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy nie-doliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegrana albo też darzy zwycięstwem. 

Ten obraz żywo mi staje przed oczyma, kiedy dziś wespół z wami wspominam przed Bogiem ciężkie dni oblężenia Warszawy. Wasze wielkie wysiłki i ofiary, złożone w obronie stolicy przed straszliwym wrogiem, ale tez i wasze gorące po świątyniach modlitwy, wasze nowenny, wasze spowiedzi i wasze Komunie św., na intencję wybawienia Polski przyjmowane.

Niechaj wodze spierają się i swarzą, niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają, by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa.

Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo -waha się niepewne, jeszcze zależnym jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj? – Tu, pod Warszawą, taka była pewność przegranej, że wróg telegramami światu oznajmił na dzień naprzód jej zajęcie. Sam zas wódz francuski, który tyle zasług niespożytych położył około obrony naszej stolicy, gdy go nuncjusz zapytał w przededniu bitwy. czy liczy na zwycięstwo – odpowiedział znacząco: „Dziś pomóc mogą więcej wasze modlitwy, niżeli nasza sztuka wojenna“. Istotnie modlitwy pomogły. Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły tez wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale modły bitwę rozegrały, modły cud nad Wisłą sprowadziły.

Dlatego cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją cudem nad Wisła, i jako cud przejdzie ona do historii.

Zupełnie podobny to cud do cudu pod Częstochową. Dzieje pisać o nim będą i takimiż złotymi upamiętnią, go w sercu narodu głoskami, jak pisały i wspominały obronę Częstochowy. Tu i tam czerń zalała Polskę, tu i tam od zdobycia jednego grodu losy Polski zawisły; tu i tam boje i zwycięstwo uwieńczone zostały cudem Pańskim. W niczym cud pod Częstochową nie obniży wartości męstwa broniących grodu żołnierzy; ni jednego nie uszczknie lauru ze skroni Kordeckiego. Bóg, czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia;  owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić musza, cudem je wspiera  zi cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko, bałwochwaląca siebie, zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie?  Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? zali to nie  geniusz wodzów ja zbawił? 

Tylko tym, co się mienia bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy ze śmiesznej i zuchwalej nadętości tak mówią.

Veni, vidi, Deus vicit” – Przyszedłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył – powiedział Sobieski pod Wiedniem.  Pytam się was, czy te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza? czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego?

Nic,  zaiste, raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego  bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, ze tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie  wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę, utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza.

Można więc śmiało powiedzieć, ze te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej, niż samo męstwo. W słowach jego tkwi prawdziwa filozofia ducha wojen, w których Bóg, rozrządzający losem narodów, przegraną lub zwycięstwem dla swoich posługuje się  celów. Tkwi w nich obraz i symbol takich zwycięstw, które, jak zwycięstwo pod Warszawą, tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można.  Deus vicit! – powtarzamy za naszym zwycięskim królem, kiedy dzisiaj wspominamy o naszych przejściach strasznych i wielkim zmiłowaniu Bożym.  Deus vicit – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemska pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami. 

Cóż tu mówić dużo o planach, skoro przejścia do Warszawy dla wroga, jak się pokazało później, podobne były do nici pajęczej, którą trochę silniejszy napór albo trochę słabsza obrona każdej chwili mogły przerwać? Nie plan strategiczny rozstrzygał o ocaleniu Warszawy, skoro pozostawiał punktu obrony niezabezpieczone. Plan to inny ocalenie przyniósł. Plan ten skreślony był ręką Bożą a tworzył go i wykonywał  Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. Gdy za słaba była obrona na przedmościu warszawskim i wróg już począł zwycięsko napierać, wtedy, jak spod ziemi dobywa Duch Boży serca bohaterskie… Kiedy szeregi wojsk poczynają się łamać, coƒać i pierzchać, wtedy Wódz Niebieski odkomenderowywa poruszeniem wewnętrznym kapelana Skorupkę i ten pierzchających zawraca, a śmiercią męczeńską zwycięstwo zabezpiecza. Bóg  to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe  natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez  nie swoje przeprowadzał plany.

To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejszym w planie nadprzyrodzonym, Bożym… Bóg, który bohaterów wzbudził, który ich przewidział i wybrał, na właściwym miejscu- postawił  i w chwili stosownej użył, czyż nie wsławia w nich  imienia swojego? czyż przez nich chwały swej nie rozgłasza?  A jak jedni papierowe plany, Bożej przeciwstawiają mocy, tak znowu inni twierdza, że zwycięstwo pod Warszawa było łatwe, bo wróg był wyczerpany.  Wyczerpany? On przecież gonił, duchem zwycięskim  ożywiony, naszego żołnierza aż pod Warszawę. Taka gonitwa wyczerpywała wojsko nasze, ale nie jego siły.  Poczucie tryumƒu i zwycięstwa jest i w najsłabszej armii zadatkiem potęgi, podobnie jak poczucie przegranej jest i w najpotężniejszej zadatkiem jej słabości i rozgromu. I gdyby naprawdę wróg czuł się słabym, toć właśnie tutaj skupiłby wszystkie swe siły, ażeby ostatecznym uderzeniem zwycięstwo sobie zapewnić.  Czy jednak czuł on naprawdę niemoc swoja? Czyżby rozgłaszał światu swoje zwycięstwo jako dokonane, i narażał tak siebie na ośmieszenie i poniżenie, gdyby zwycięstwa tego nie był sam pewien? A czyżby rozdzielał armie swoje najniepotrzebniej i jedne oddziały wysyłał ku Niemcom, a drugie ku Warszawie, gdyby co do obliczeń swoich nie był upewniony? Zapewne w takim rozdzieleniu sił był olbrzymi błąd strategiczny, który tylko oczywistemu zaślepieniu przypisać można.

Był to błąd podobny do tego jaki popełnił Absalon, ścigając wojsko Dawida. Zamiast uderzyć na oddziały jerozolimskie cała siłą, jak mu radził Ahitophel, poszedł on raczej za złą radą Chuzy i ociągał się, pewien, iż stanie się to, co ma Chuza zapowiadał:  „Przypadniemy nań a okryjemy go, jako zwykła rosa  padać na ziemię, a nie zostawimy z mężów, którzy  z nim są, ani jednego” (Por. II Król. XVII, 12)

Tak samo myślał wróg o grodzie naszym; sądził on, że może swobodnie dzielić wojska, bo i tak stolica Polski, jak dojrzały owoc z drzewa, na pewno mu się dostanie. Bóg dopuścił, że nieprzyjaciel upoił się pycha i pewnością siebie i zaślepił się.

Mówił mi jeden z generałów: ,,Pod Warszawa Bog zdziałał cud”.

Pomijam już wszystko inne, ale podobnie szalony plan, jak rozdzielenie sił wojennych przez bolszewików w pochodzie na Warszawę, tylko jakiemuś szczególniejszemu zaślepieniu przez Boga przypisać się musi.  Myśmy zaś wówczas, patrząc na to, mogli powtarzać za Prorokiem: Wypuścicie z piersi waszych okrzyk wojenny, a mimo to zniszczeni będziecie. Wnijdźcie w narady, a one będą rozerwane i unicestwione. Dawajcie jakie chcecie rozporządzenia, a one się staną bez skutku, albowiem Bóg jest z nami. (por. Iz. VIII,  9-10). Prawdziwie, kiedy się rozejrzymy w całym planie i dziele, wołamy z Prorokiem: „Oto Bóg Zbawiciel  mój… moc moja i chwała moja Pan, bo stał się wybawieniem“ (Iz. XII, 2).

Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei. Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy hordy dzikie pod Warszawa ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmura czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. Ty to pośród ciemności rozpaliłeś światło, Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję, Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień  życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rak Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę. Bo żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę, żołnierz wyczerpany na ciele i na  duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie  w przegrana, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz  tylko od Ciebie, tylko z serca Twojego mógł zaczerpnąć  nowej wiary, nowej ufności i nowego zapału. Czym on był wówczas sam przez się, 0 tym świadczył ten oddział, który w chwili poczynającej się bitwy, wbrew zakazom, cofnął się z pola, oddając na pastwę wroga losy ostatecznej rozegranej. Oto czym był wówczas żołnierz sam z siebie, lecz w lwa się przemienił, gdyś Ty, o Panie, tchnął weń moc Twoją. «  A kiedyś nas tak przemądrze wspierał i wspomagał, nie spuszczałeś jednocześnie i wroga. z oczu.  – Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze,  kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.

Teraz już rozumiemy, teraz już wiemy, teraz już czytamy plany Twoje, o Panie. Dziełami Twymi przemawiasz do nas tak, jak przemawiałeś do Izraela przez Izajasza Proroka, który o Tobie i w Twoim imieniu powiedział: Znam Ja me plany, którem powziął względem was – to plany na pokój, a nie na nieszczęście; aby wam przyszłość tworzyć i dać nadzieję (Jer. XXIX, 1,1).

 -Jak zaś sama obrona Warszawy, tak i moralne jej skutki świadczą o zmiłowaniu Bożym i o dziele Bożym. Bóg przez swój cud pod Warszawa dał nam odpowiedź wymowną na nasze trwożne pytania, które rozpacz ciskała na usta. Patrząc na zwycięskie hordy, następujące na stolicę, pytaliśmy: Dlaczego dopuściłeś to wszystko na nas, Panie? Bóg odpowiada: Jam was  na to nawiedził, ażeby mój lud poznał Imię moje;  dlatego pozna on w ten dzień, iż to Ja jestem, który  mu mówię.: otom tu jest (por. Iz. LII, 6).

Poznaliśmy Imię Pańskie w dzień wskrzeszenia Polski, ale dusze nasze wkrótce odbieżały od Jego świętego imienia, i pilno nam było imię własne wywyższać i wynosić. I Bóg dopuszcza na nas straszne nawiedzenie i ratuje nas z niego cudem swoim, ażebyśmy przez nowe przeżycie poznali, iż to On  prawdziwie jest pośród nas. W odpowiedzi zaś swojej cudzie swoim Bóg nam ukazał przyszłość naszą.

Pod Warszawą zrozumieliśmy: albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu, a wtedy utracimy i byt nasz i duszę naszą, lub tez staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata.

Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego dniem dzisiejszym i jutrzejszym. I odzywa się do nas Bóg, jak się odzywał do Izraela przez Izajasza Proroka:  Narodzie, oczy twoje patrzą na Mistrza twego, i usłyszą  uszy twoje słowa napominającego: Ta jest droga,  chodźcie po niej, a nie ustępujcie ani na prawo, ani  na lewo (por. Iz. XXX, 20-21).

Cud pod Warszawą był też pochodnią, rozpaloną przez Boga, w której blasku ujrzały narody przeznaczenie Polski. Na co to – pytały – i dla jakich to celów Polska powstała i pośród nas stanęła? Na to odpowiada Bóg przez cud pod Warszawa – by murem ochronnym wam była, tarczą waszą i puklerzem waszym.

Bo ani wiedziały, ani się domyśliwały nawet narody, jak wielkie ma Polska dla nich znaczenie i przeznaczenie.  Oprócz wiernej sojuszniczki Francji, wszystkie inne państwa zostawiły nas w chwili oblężenia pod Warszawą własnemu losowi. Były pośród nich i takie nawet, które utrudniały dowóz broni i amunicji do stolicy. Inne z uśmiechem sceptycznym na ustach wołały, wzruszając ramionami: Już przepadli, już zginęli! Ze szpalt zaś prasy narodów, nawet z nami  sprzymierzonych, dolatywały nas nieraz docinki: Dobrze im tak, zasłużyli na ten los.

Gdyśmy walczyli o byt nasz, ludy i narody patrzyły na nasze zmagania tak, jak się wpatruje widz z galerii w jakieś cyrkowe widowisko.

Nigdy nie uwidocznił się żywiej brak wszelkiej myśli politycznej w Europie, jak w tej pamiętnej chwili.  Bo ci, którzy nam płacili obojętnością lekkomyślną, nie byli zdolni zadrżeć chociażby o swoje własne bezpieczeństwo. Jakżeż to więc chcemy, ażeby ludy te, państwa i narody wniknąć miały, pojąć i zrozumieć naszą misję dziejową -względem nich?

Dopiero gdy się rozległ po Europie i świecie okrzyk, iż Warszawa jest wolna, dreszcz przeszedł po wszystkich. Dopiero wtedy jęły się pytać narody: A cóż by to z nami się stało, gdyby Warszawa była padła, a dziki huragan przewalił się po niej i biegł, ażeby potem nam nieść zniszczenie?  Dopiero wtedy z piersi narodów dobył się okrzyk:  W zwycięstwie Warszawy jest zwycięstwo nasze, a wolność Polski poręcza i nam wolność.

Cud pod Warszawą był dopełnieniem cudu wskrzeszenia Polski. Powstanie narodu związał Bóg z wytrwałością jego w znoszeniu cierpień niewoli; ale cud nad Wisła wywołały nasze nowe przeniewierstwa.

Wskrzeszenie Polski było nowym tworem Bożym; ochrona zaś jej była dziełem zbawienia. Kiedy Polska stanęła pośród narodów, Bóg jeszcze nie wypisał na jej czole jej przeznaczeń. Ani ona sama nie wiedziała, czy ma powrócić do dawnych tradycji przeszłości, ani świat jej dawnego posłannictwa ku obronie świata od  Wschodu nie pamiętał.

Cudem pod Warszawą Bóg głoskami krwawymi, ale chwalebnymi, posłannictwo Polski na drogach jej nowych zapisał.  W dziele wskrzeszenia Polski Bóg posługuje się narodami, ażeby wespół z Nim, w myśl Jego, współdziałały ku jej powstaniu. Lecz w cudzie nad Wisłą, Bóg chce szczególniej stwierdzić, ze jednak On sam przede wszystkim dzierży naród nasz w ręce i kiedy chce, dopuszcza nań karę, a kiedy zechce, wybawia go.

Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królowa. Mówił mi kapłan, pracujący w szpitalu wojskowym, iż żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawa widzieli Najświętsza Pannę, okrywającą swym płaszczem Polski stolicę. I z różnych innych stron szły podobne świadectwa; zupełnie jak pod Częstochową. I właśnie dzień 15 sierpnia dzień poświęcony czci Matki Boskiej, a dzień ostatni wielkiej nowenny narodowej, był dniem pamiętnym zwycięstwa. Na ten dzień wróg zapowiadał był swój tryumf; w tym dniu miał odbyć swój wjazd do stolicy sam naznaczył tę właśnie datę na upokorzenie i na rozgromienie nasze.

I to właśnie w tym dniu stało się coś zgoła nieprzewidzianego, niespodziewanego. Dzień 15 sierpnia, obwołany w biuletynach całego świata – jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla pysznego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. „Haec dies, quam fecit Dominus, Alleluja.  (Ps. CXVII, 24)

To jest prawdziwy dzień Najświętszej  Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki –  dzień cudu nad Polska. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym  była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją.  Cud pod Częstochowa prowadził króla i naród do ślubów świętych, złożonych przed ołtarzem Maryi w archikatedrze Lwowskiej i do obwołania Jej Królową Polskiej Korony.

Niechajże cud pod Warszawą zdziała to samo. Niechaj zwiąże naród cały w jedno bractwo wdzięcznych czcicieli Maryi. I niechaj bractwo to podejmie się dopełnienia zaciągnionych, a jeszcze nie wykonanych ślubów.

Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą

Matka Boża Łaskawa, „Cud nad Wisłą” a „hordy bolszewickie” i masońskie w Polsce
  [Nie wiedziałem, te FAKTY były również przede mną UKRYTE !! Strzeżmy siebie  – i Polski – przed „hordami bolszewickimi” i masońskimi!  Mirosław Dakowski ]  Książka
„Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą”
Ks. dr Józef Maria Bartnik SJ, Ewa J. P. Storożyńska 15 sierpnia 2014 czyli prawda-nieujawniona  
Fragmenty
 
 Na znanym obrazie Jerzego Kossaka Cud nad Wisłą, ponad żołnierzami polskiego wojska broniącego przyczółków Warszawy przed bolszewicką nawałą, jaśnieje postać Matki Boskiej.
To nie żaden przypadek ani licencia poetica. Maryja faktycznie zjawiła się wówczas, by obronić ledwie powstałą po okresie rozbiorów Polskę przed kolejną niewolą, by uchronić tę ziemię przed antychrześcijańską ideologią. Fakt Jej zjawienia, który przetrwał przede wszystkim w pamięci ludu, oficjalnie był jednak przez dziesięciolecia pomijany milczeniem – niewygodny zarówno dla części polskich polityków, widzących w tym możliwość osłabienia w opinii publicznej znaczenia odniesionego zwycięstwa, jak i dla rządzących po drugiej wojnie światowej w Polsce komunistów, dla których wojna 1920 roku była niepowetowaną klęską. O. Józef Maria Bartnik SJ i Ewa Storożyńska zebrali zachowane świadectwa i odkryli jeszcze jeden, niezwykle cenny rys zjawienia Maryi na przedpolu Warszawy. Otóż Maryja miała się ukazać na niebie w takiej postaci, jak jest przedstawiona na czczonym w kościele ojców jezuitów na Starym Mieście w Warszawie obrazie Matki Bożej Łaskawej – przed wiekami ogłoszonej Patronką miasta i kraju. Stąd niezwykle barwna historia powstania obrazu i rozwoju jego kultu – Maria Łaskawa uznawana była za niezastąpioną orędowniczkę w czasie zarazy, a jej sława sięgała do wielu innych miast Rzeczypospolitej, w tym Krakowa i Wilna. Zwycięstwo roku 1920 zostało jednak uproszone przez polskie społeczeństwo w gorliwej modlitwie. To wskazówka dla nas na dzisiaj…
*                          *                            *
Wstęp (…) „Praca ks. dr. Józefa Marii Bartnika SJ przerywa tę zmowę milczenia i ujawnia zatajany przez dziewięćdziesiąt lat fakt dwukrotnego publicznego ukazania się Bogurodzicy, 14 i 15 sierpnia 1920 r., w czasie walk o Ossów i Wólkę Radzymińską. Autor przedstawia te nieznane szerszemu ogółowi zdarzenia, które zmieniają dotychczasowe rozumienie przebiegu bitwy o Warszawę. Książka jest monografią tematu. Prezentuje, poczynając od roku 1608, panoramę wydarzeń , których kulminacją będzie zjawienie się Bogurodzicy na ziemi warszawskiej w poświęconym Jej dniu, święto Wniebowzięcia, w roku 1920. Przytacza także proroctwa, które pół wieku wcześniej te zdarzenia zapowiadały. Ujawnienie faktu ukazania się Bożej Matki bolszewikom w decydującym momencie walk, kiedy ważyły się losy nie tylko Polski, lecz także Europy, weryfikuje oficjalną wersję przebiegu Bitwy Warszawskiej, w której dotychczas zdarzenia te nie były odnotowane.” (…)
Ukazanie się Matki Bożej podczas Bitwy Warszawskiej roku 1920. Kontekst historyczny i polityczny Pojawienie się Bogurodzicy ponad polskimi oddziałami broniącymi bolszewikom dostępu do Warszawy w wigilię święta Wniebowzięcia (Ossów) i w samo święto (Wólka Radzymińska) nie było ani grą świateł na niebie, ani urojeniem grupki egzaltowanych dewotów, ani też pobożną legendą. Było faktem! Podczas krwawych zmagań, kiedy rozstrzygał się los Polski – a co za tym idzie, Europy – Maryja dwukrotnie zjawiła się na przedpolach Warszawy, a data i okoliczności tego wydarzenia zostały zapowiedziane przez Najświętszą Dziewicę blisko pół wieku wcześniej (por. rozdział 11). Postać Maryi, jaśniejąca na ciemnym niebie, była dobrze widoczna. Bolszewicy bez trudu odgadli, kogo widzą! Zjawienie się Matki Bożej przeraziło ich tak, że w panice rzucili się do ucieczki (por. rozdziały 17 i 18). Po ustaniu działań wojennych ci z nich, którzy byli internowani w obozach jenieckich, wielokrotnie o tym opowiadali. Fakt publicznego zjawienia się Bogurodzicy, potwierdzony przez setki naocznych świadków, pozornie nie wzbudził zainteresowania czynników oficjalnych. Nie komentowano go ani nie dementowano, niemniej podjęto stanowcze kroki, by nie dopuścić do nagłośnienia sprawy. Obawiano się, że publiczne roztrząsanie tego zdarzenia mogłoby negatywnie wpłynąć na dobre imię polskich żołnierzy, oficerów oraz generalicji, a także Naczelnego Wodza – Marszałka Piłsudskiego, dlatego konsekwentnie je zatajano. Rzecz jasna także w czasach reżimu komunistycznego sprawę przemilczano, choć z zupełnie innych przyczyn. W marcu roku 1921, po podpisaniu traktatu pokojowego w Rydze, dla odrodzonej ojczyzny zaczęła się nowa epoka. Marszałek Piłsudski jeździł po całym kraju i dekorował zasłużonych żołnierzy, sztandary jednostek oraz trąbki bojowe Krzyżami Srebrnymi Orderu Wojskowego Virtuti Militari. Rozliczano czas wojny, historycy przystąpili do dokumentowania jej przebiegu, honorowano bohaterów, przyznawano ordery i medale. Fakt dwukrotnego publicznego zjawienia się Bogurodzicy na przedpolach Warszawy okazał się bardzo niewygodny dla Ministerstwa Spraw Wojskowych. Dla masonów – a było ich wielu wśród polityków – sprawa ta była nie do przyjęcia, gdyż „masoneria z właściwą sobie zaciekłością stara się wypierać z życia narodowego i państwowego wszelką myśl Bożą i religijną.” (…)
Pisarz Adam Grzymała-Siedlecki, korespondent wojenny w roku 1920, w swojej książce Cud Wisły nader wnikliwie wskazał na „złożoność czynników cudownego zwycięstwa w bitwie warszawskiej”, podkreślając współistnienie czynników „materialnych”, takich jak: – zjednoczenie rządu, – konsolidacja społeczeństwa, – obudzenie ducha walki u żołnierzy i ochotników, z czynnikiem „duchowym”, na który złożyły się: – publiczne zawierzenie Polski Sercu Jezusowemu 19 czerwca 1920 r. przez najwyższe władze kościelne, w którym oficjalny udział wzięli Naczelnik Państwa i przedstawiciele władzy; – powtórzenie zawierzenia przez Konferencję Episkopatu Polski na Jasnej Górze w dniach 26-27 lipca; – ponowienie aktu obrania Maryi Królową Polski, dokonane przez Episkopat Polski na Jasnej Górze 26-27 lipca; – nowenny błagalno-pokutne, połączone z procesjami i całodziennym czuwaniem przed Przenajświętszym Sakramentem w całej Polsce, a szczególnie w Warszawie (6-15 sierpnia); – nowenna błagalno-pokutna na Jasnej Górze w intencji ocalenia Ojczyzny (7-15 sierpnia); – nowenna o wstawiennictwo Matki Bożej i ratunek dla Polski, odprawiana w każdej świątyni w kraju; – apel biskupów polskich do Ojca Świętego o modlitwę za Polskę; – apel biskupów polskich do episkopatów świata o modlitwę za Polskę; – apel biskupów do narodu – jego owocem było 105 714 zgłoszeń do Armii Ochotniczej gen. Hallera. Te płynące z milionów serc gorące błagania wzruszyły serce Najczulszej z Matek i wyjednały łaskę Jej dwukrotnego publicznego ukazania się podczas walk na przedpolach stolicy, co w konsekwencji zmieniło bieg historii Polski, Europy i świata. JE Arcybiskup Józef Teodorowicz powiedział, że Maryja „w wielkie swe święta […] zwykła czynić […] swe zmiłowania.” Prawdziwość tych słów potwierdzili… sami bolszewicy! Z relacji jeńców wojennych wiemy, że 15 sierpnia 1920 r. po północy ujrzeli postać Bożej Matki unoszącą się ponad atakującymi Polakami (w okolicach wsi Mostki Wólczańskie i Wólka Radzymińska). Otwarcie przyznawali, że ukazanie się Bogurodzicy było przyczyną rejterady z pola walki: Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy! Komisarz Feliks Dzierżyński tak scharakteryzował wybrańców losu, którym dane było ujrzeć Bogurodzicę: Armia bolszewicka – to dzicz bezmyślna, chyba niewiele się różniąca od hord tatarskich z zamierzchłej przeszłości”. Aby sprecyzować, co wysoki komisarz miał na myśli, wyjaśnijmy, że słowo «horda» pochodzi z czasów najazdów na Polskę plemion Mongołów, nazywanych u nas Tatarami, których cechowało wyjątkowe barbarzyństwo i okrucieństwo. Mongołowie byli bezlitośni: dzieci i kobiety brali w jasyr, opornych – zabijali, a wziętych w niewolę używali jako żywe tarany do podbicia kolejnych warowni i miast. Żołnierzy spod znaku czerwonej gwiazdy – pentagramu, symbolu Lucyfera – roznosiła ta sama niszczycielska furia, co owe barbarzyńskie plemiona. Bolszewicy, podobnie jak Tatarzy, nie uznawali żadnej świętości ani nie znali uczucia litości. Mieli oni stalowe nerwy i serca z kamienia – bo jak inaczej tłumaczyć brutalne mordy i gwałty, dokonywane na bezbronnej ludności cywilnej i osobach duchownych.   (…)
ŚWIADKOWIE UKAZANIA SIĘ BOGURODZICY Bogurodzica, groźna jak zbrojne zastępy, pojawiła się na nocnym niebie w chwili, gdy porucznik Stefan Pogonowski wraz ze swoim batalionem znienacka zaatakował pozycje bolszewików (por. rozdział 18). Sołdaci, obudzeni w środku nocy niespodziewaną strzelaniną, struchleli, widząc kobiecą postać unoszącą się na niebie ponad atakującymi Polakami. Jej szeroki, granatowy płaszcz powiewał na wietrze, odcinając się smugami światła od czarnego nieba. Jego poły zasłaniały stanowiska Polaków i znajdującą się za nimi Warszawę. Chaotyczna strzelanina nie trwożyła zawieszonej na niebie Postaci. Co więcej, dostrzeżono, że Niebiańska Osoba jakby wychyla się to w jedną, to w drugą stronę i odrzuca czy też odbija lecące w Jej stronę – czyli w kierunku Polaków – pociski! Osłupieli ze zgrozy bolszewicy obserwowali, jak odrzucone przez Niewiastę kartacze eksplodują tam, gdzie znajdowały się ich odwody! Ksiądz Zdzisław Król przytoczył świadectwo gospodyni ze wsi pod Radzyminem, u której nieprzytomny z przerażenia krasnoarmiejec szukał kąta do ukrycia się. Wstrząśnięty mówił, że widział na własne oczy, jak „Matier Bożja brasala puli!” Matka Boża rzucała (odrzucała) pociski!. Bolszewicy byli ludźmi twardymi, nie ulegali łękom. Jednak widok majestatycznej postaci Bogurodzicy, jakby zawieszonej na niebie, wywołał wstrząs. Obudził zagłuszone sumienia i… wiarę. A sumienia te, które teraz, w obecności Najświętszej Dziewicy doszły do głosu, wołały, oskarżały i przypominały o popełnionych niegodziwościach, mordach, gwałtach i okrucieństwach! Każdy z nich czuł, że powinien paść na twarz, by oddać Matce Bożej cześć, by błagać o wybaczenie straszliwych win, by żebrać o zmiłowanie! Jednocześnie serca przepełniała trwoga! Uczucie to przeważało i bolszewicy, ogarnięci panicznym strachem, uciekali na łeb, na szyję, porzucając tabory, działa i amunicję. Nikt z krasnoarmiejców nie myślał o konsekwencjach ucieczki z pola walki, nikt nie lękał się sądu polowego. Wszyscy śmiertelnie bali się Maryi! Ochłonęli dopiero pod Zambrowem, gdzie wstrząśnięci opowiadali chłopom: Wy etawo nie widieli.   Tuda pod Warszawoj stojała bolszaja armija.   My tuda widieli Bożiju Matier,   katoraja zaslanijala Palijakow Wyście tego nie widzieli.   Pod Warszawą stała wielka armia.   Myśmy tam widzieli Bożą Matkę, która osłaniała Polaków. I oto, wbrew solennym zapewnieniom komisarzy, że Boga nie ma, sołdaci świadczyli o Jego istnieniu – wszak na własne oczy oglądali Bożą Matkę! J
ej postać nie była urojeniem, widmem czy duchem. Obserwowali Niebiańską Niewiastę działającą! Widzieli, jak odrzucała wystrzelone w kierunku Polaków pociski! Czy nie jest ironią losu, że prześladowcy wiary i mordercy księży katolickich stali się naocznymi świadkami zjawienia się Najświętszej Maryi? Wrogowie krzyża, programowi ateiści, chętnie i dobrowolnie składali świadectwa istnienia Bogurodzicy! Jaki pogląd mieli bolszewicy na temat istnienia Boga, dowiadujemy się z relacji ks. Wiktora Mieczkowskiego, proboszcza parafii św. Idziego w Wyszkowie. W sierpniu 1920 r. zmuszony był przyjąć na kwaterę bolszewicką wierchuszkę. Podczas posiłków gościom rozwiązywały się języki: przyszli do mnie na pogawędkę […]. Chrystus był pierwszym rewolucjonistą – rzeki drugi – za rewolucję oddal życie, a kościół wypaczył jego idee, ucząc o wolnej woli, której nie ma i być nie powinno. Komuna tak wychowa człowieka, że tylko dobrze robić będzie. […] Nie ma ani Boga, ani duszy, więc tylko na ziemi trzeba używać, a wy nie okłamujcie ludzi, obiecując im niebo. Jak już wspominaliśmy, bolszewików, którzy widzieli Matkę Bożą w Wólce Radzymińskiej, można było liczyć na setki. Paradoksalnie byli oni świadkami obiektywnymi i rzetelnymi, co gwarantował ich laicki światopogląd. Przekonano ich, że Bóg nie istnieje! Wpojono pogląd, że Pismo Święte jest jedną z baśni tysiąca i jednej nocy, zbiorem podań i legend! Początkowo nie chciano im wierzyć. Sądzono, że zmyślili historię o ukazaniu się Matki Bożej, by wytłumaczyć niechlubną ucieczkę z pola walki. Jednak zgodnych świadectw było tak dużo, że podejrzenia o mistyfikację musiały się rozwiać. Podejrzewano, że bolszewicy na skutek nadużycia alkoholu mieli zaburzenia psychiczne i zwidy. Było jednak w najwyższym stopniu nieprawdopodobne, by takie same zaburzenia dotknęły kilkuset różnych ludzi, znajdujących się we wsiach oddalonych od siebie o 50 km
Aby sprawę zatuszować, rozpuszczono pogłoskę, że bolszewikom puściły nerwy i uciekali na widok… dziwnego koloru nieba (!?). Jednak nie sposób uwierzyć, że mógłby to być wystarczający powód do dezercji z pola walki! Jeśli bolszewicy w ogóle kogoś się bali, to jedynie swoich komisarzy! Spotkanie z Najświętszą Maryją musiało być dla nich wstrząsającym przeżyciem, skoro, zapominając o lęku przed komisarzami i strachu przed sądem polowym, jednym głosem głosili wielkie dzieła Boże, rozgłaszając wszem i wobec, że… na własne oczy ujrzeli   Bożju Matier.   (…) Przerywamy zmowę milczenia Jak już wspomnieliśmy, w okresie międzywojennym ukazanie się Matki Bożej podczas Bitwy Warszawskiej było dla wielu, szczególnie dla ateistów i członków lóż masońskich, ze wszech miar niewygodne. Dla tych osób fakt ten był po prostu… nie do przyjęcia! W ich mniemaniu kompromitował polską armię i mógł negatywnie wpłynąć na wizerunek odrodzonej Polski. Bo cóż by Europa o Polakach pomyślała, gdyby do jej uszu doszło, że do pokonania bolszewików przyczyniła się sama Bogurodzica? Może utarłby się pogląd, że Polacy nie są zdolni do samodzielnej obrony własnego terytorium… Pomimo tuszowania sprawy fakt dwukrotnego zjawienia się Najświętszej Maryi stał się powszechnie znany dzięki lekarzom, sanitariuszom i innym osobom, które posługiwały w obozach jenieckich i dalej przekazywały usłyszane świadectwa. Bolszewicy zaś chętnie dzielili się swoimi przeżyciami – poranek 14 sierpnia w Ossowie i noc 15 sierpnia w Mostkach Wólczańskich i Wólce Radzymińskiej były najbardziej wstrząsającymi chwilami ich życia. Na własne oczy ujrzeli Bożiju Matier. Informacje o zjawieniu się Bogurodzicy pochodziły także od mieszkańców okolic Radzymina, Wyszkowa, Zambrowa i Marek, pośrednich świadków zdarzenia. Przekazywali oni dalej to, o czym dowiedzieli się od bolszewików. Relacjonowali także to, co sami widzieli: ich przerażenie i trwogę. Fakty te były więc powszechnie znane.
Jednak nie można było o nich pisać, temat ten stał się tabu! Po przewrocie majowym w latach 1926-1939 Polską niepodzielnie rządziła masoneria. Zdecydowana większość polskich premierów była członkami lóż, czyli wyznawcami Lucyfera, a więc wrogami Kościoła! Ci spośród pracowników Ministerstwa ds. Wyznań, którzy należeli do lóż masońskich, zadbali o to, by wyciszyć i zatuszować sprawę publicznego objawienia się mocy Boga. Chodziło o to, by za parę lat nikt już w Polsce o tym nie pamiętał, choć ” Żadnemu narodowi [Bóg] tak nie uczynił (Ps 147, 20).” Zamiaru tego nie udało się zrealizować, a to dzięki temu, że naród polski trwał przy wierze ojców! Nawet w ciągu stu dwudziestu trzech lat niewoli, kiedy to zaborcy stosowali politykę bezwzględnego wynaradawiania, nie udało się zmusić Polaków do porzucenia wiary. Pomimo usiłowań zaborców, by Polacy zmieniali wyznanie i asymilowali się jako Prusacy, Austriacy i Rosjanie, udało się Polakom wytrwać przy wierze przodków. Dla caratu „katoliczestwo” było największym wrogiem asymilacji, stąd chwytano się wszelkich sposobów, by Polacy przechodzili na prawosławie. Kuszono karierą, awansami, co za tym idzie odpowiednimi apanażami, słowem: dostatnim życiem. Jak wykazała praktyka, ten, kto zmienił wyznanie, przestawał być Polakiem, stawał się rusofilem i lojalnym poddanym cara. W sercu uciemiężonego narodu królowali Bóg i Jego Matka, a programem życia nadal było hasło: Bóg, Honor, Ojczyzna. Realizacja tego duchowego programu, wierność tym ideałom niejednokrotnie w historii odgrywały decydującą rolę i stanowiły tarczę przeciwko wynarodowieniu i znikczemnieniu, jakie niosły za sobą lata wojen i niewoli.   (…)

“WARSZAWIANKA” nad Wkrą 14 sierpnia 1920. Przy borkowskim moście.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920. Przy borkowskim moście.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920

przy borkowskim moście.

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

========================================

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 393 i nn.

Gdy po kościołach w niezajętej przez wroga części kraju lecz i w tych miejscach, w których bolszewicy nie ośmielali się zakazywać nabożeństw, zbierano się tłumnie, zanosząc w niebo błagalną litanię, tu przemożnym odgłosem był szmer tysięcy stóp po niezoranym rżysku, szelest żołnierskich butów o wiechcie polnego ziela na niespasanej od wielu dni łące oraz łomot coraz bliższych wybuchów. Artyleria sowiecka też się odezwała. Nacierający w pierwszych szeregach już widzieli z łagodnie opadających ku dolinie pól, jak masy wojsk na przyczółku mostowym w Borkowie rozwijają się szybko w bojową linię. Ci zaś, którym wypadło atakować nieco ku północy, na kierunku nadrzecznej, ocienionej wysoką zielenią wsi Wola, ku zarośniętej dolince potoku Naruszewka i dalej na Zawady – Popielżyn, nie od razu ujrzeć mogli swego przeciwnika. Na całej jednak linii zanosiło się na ciężki i gwałtowny bój spotkaniowy, bowiem oba wojska jednocześnie ruszały do natarcia i żadne nie zamierzało stąd ustępować.

Żołnierze nasi nawoływali się dość podobnie jak ich przodkowie w dawnych bitwach: „Hej, Radomiaki, równo!…”, „Piotrków… Łowicz, naprzód!…, „Kujawy! Do ataku !…”, „Kaliskie, Lubelskie, Tarnów, Rzeszówl”… i na sto jeszcze sposobów Uczniowie, gdy z jednego miejsca przybyła ich większa gromada, zwłaszcza ci z Warszawy i większych miast, gdzie zakładów oświatowych jest wiele, wykrzykiwali zwyczajowe nazwy swych szkół: „Zamoyski!” „Staszic! ”, „Jagiellonka !”, „Konopczyński!” „Handlówka!”, „Górski!”..

I szły te „wesołe gimnazjony”. Chłopcy padali rażeni nieprzyjacielskimi pociskami… jeden, drugi, następny, jakże wielu… Jakże wielu z tych, którzy dorósłszy i wykształciwszy się odpowiednio, mogliby naszą Ojczyznę ubogacić i wznieść na wyżyny w tylu dziedzinach życia ludzkich zbiorowości… Tak zaś już oni nie powstaną z tego sławnego pola, by żyć nadal na padole ziemskim; już nie ucieszą swym wesołym głosem rodziców, rodzeństwa, bliskich i domowych. Ich młode, czyste dusze idą stąd na Sąd Wielki, przed oblicze dobrego Boga, który wie wszystko.

Lecz przecież padali pod ciosami i ci starsi, ci z pewnym już dorobkiem, ci z pokolenia, jakie właśnie sięgało po kierownictwo sprawami narodu ojcowie rodzin, którzy także, dawnym rycerskim obyczajem, stawili się na zew Ojczyzny, jak niegdyś owi konfederaci czy kresowi wolentarze.

Jednakże teraz, na tamtych błoniach, nie czas budowy się dopełnia, nie czas pokojowego wznoszenia gmachów, a właśnie czas walki i śmierci. O wolność, o przetrwanie biją się zaś wszyscy od księcia krwi do niepiśmiennego parobka, na obszarach od dalekich gór aż po północne pojezierza.

Był wśród nich niejeden, co swój dom opuszczał w rozterce, bo niedostatek, bo jedyny żywiciel rodziny, bo choroba najbliższych. Był taki, któremu słabnąca żona sama powiedziała z łoża choroby: „Idź”.. i poszedł. Był taki, któremu „idź” powiedziała małżonka będąca przy nadziei, otoczona nadto gromadką dziatek. Był i taki, co na odchodnem żegnał się z umierającym sędziwym rodzicem. Byli i inni… i rozmaite okoliczności rodzinne czy domowe. Lecz oni z własnej woli poszli na służbę dla Ojczyzny, a zarazem zostali na nią wysłani przez swoich… bo tak było trzeba.

Już grają sowieckie cekaemy, zaraz odpowiedzą im nasze. Jeszcze czterysta, jeszcze trzysta, dwieście kroków dla pierwszych szeregów nie marszu już, lecz morderczego biegu pośród gejzerów ziemi wzbudzanych wybuchami nieprzyjacielskich pocisków.

Padnij!”, „Szybki ogień!”, „Powstań!”, „Naprzód biegiem!”

W nasze tyraliery uderzające na prawym skrzydle rażą nieubłaganie wrogowie ukryci za mostowym nasypem. Niedługo przecież, bowiem atakujący wzdłuż szosy biorą im niebawem tyły. Nasyp nie stanowi już zasłony, nasi za chwilę nań wbiegną, by spychać nieprzyjaciół w dół, na nadrzeczne błonie.

Wtedy to, pod błękitnym, lecz rozjaśnionym już przedpołudniowym upałem sierpniowym niebem, pod wysoko skłębionymi białymi chmurami, gdzieś tam z szeregu zabrzmiał dźwięczny młodzieńczy głos:

Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…

I już kilka dalszych, tu i tam, podchwytuje:

W gwiazdę Polski orzeł biały patrzac lot swój w niebo wzbił…

Tam, w pułkach ochotniczych, ale i winnych, pieśń tę znał chyba każdy:

A nadzieja podniecany woła do nas z górnych stron…

Fala zgodnych głosów wionęła po błoniu. Krok nacierającej piechoty wyrównuje się, przecież bez rozkazu dowódców.

Zza Wkry huczy swoje moskiewska kapela, a tu przestrzeń już cała grzmi setkami gardeł jak jeden grom:

Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój tryumf albo zgon…

Armaty, karabiny, odłamki szrapneli biją już gęsto. Padają ranni i zabici. „Jezu Chryste!…” słychać wezwania konających „Sanitariusz!” wołają z szeregu.

Hej, kto Polak, na bagnety, żyj swoboda, Polsko żyj!

Napierające szeregi nie śpiewają już, lecz krzyczą. Wreszcie wszystkie te odgłosy, cała ta wrzawa przechodzi w jedno wielkie „hurrraaa !!!

Obie fale wojsk biegną już ku sobie w bitewnym zapamiętaniu. Zwarcie! Huk, trzask, zwielokrotnione uderzenia, ciosy, rozdzierający wrzask…

Tak po prawdzie, nie wiadomo skąd pieśń ta spłynęła na owo pole chwały i cierpienia. Gdy po bitwie, w okresie owego pamiętnego pościgu za bolszewikami przez pół tej części Europy, na dłuższych już postojach, kiedy to był czas ogarnąć myślą minione co dopiero wydarzenia, poczęto rozpamiętywać koleje boju nad Wkrą, nie było pomiędzy żołnierzami zgody co do tego, kto rozpoczął śpiew. Wielu z tych, co by dopomogli rozwikłać ową zagadkę, już nie żyło.

Czy był to więc pewien, nie pierwszej bynajmniej młodości przysadzisty nieco jegomość o powierzchowności majstra cechowego, z kompanii pierwszego rzutu, jeszcze na początku bitwy zmasakrowanej ogniem bolszewickiej artylerii? Zginął, lecz pieśń ze wzmożoną siłą popłynęła ku dalszym szeregom.

Czy może w młodzieńczym porywie zaintonował Warszawiankę któryś z tych nadrabiających miną „skauciaków”, z tych, jacy przeżyli cało, niedawne w czasie rzeczywistym, lecz jakże już odległe w wyobraźni, bitwy odwrotowe pod Łomżą, Ostrołęką czy Surażem? „Skauciaki” nacierały również w kierunku mostu kolejowego w Zawadach. Gdzie oni teraz?

A byli tam przecież i ow1 „adwokaci”, w średnim wieku ochotnicy ze stołecznych wyższych sfer. Może to oni dali, jak już nieraz bywało, dobry przykład całemu wojsku? Może to oni zagrzali je pieśnią w tej rozstrzygającej bitwie?

Czy jednak śpiewać nie zaczęły owe łepki z klas maturalnych i przedmaturalnych, ledwie co przysłane na front, te, co to gwizdały zrazu i hukały na dowódcę, że ich jeszcze nie puszcza do walki, że młodszą klasę już wysłano, a starszej kazano czekać?

Jeśli nie oni, to szturmowa pieśń popłynąć mogła od po raz kolejny bijących się o tę rzeczną przeprawę syberyjskich weteranów. Choć po pojawieniu się owego przypuszczenia od razu zaczęto nieelegancko żartować, że raczej nie, bo i w oddziałach tych, jako pochodzących z bardzo daleka, żadnego Warszawiaka zapewne nie uświadczysz, to i Warszawianki też pewnie nie. Już prędzej „Sybirankę”… Żartownisiów szybko zganiono, argumentując, iż pochopnie wykluczają oni spod owych dociekań całe bataliony, pułki, ba, nawet dywizje. No bo taka Dywizja Gnieźnieńska, Batalion Wileński, czy Kompania Górnośląska i rozmaite inne „regionalne„ oddziały…

Ktokolwiek by to był, przecież bojowa pieśń niosła się szeroko poprzez nasze zwycięskie szyki, od krańca do krańca. Zatem, prawem przeciwieństwa jak ktoś zauważył pierwszymi pieśniarzami musiały być, ani chybi, właśnie te warszawskie cwaniaki, te od dawnego „Gerlacha”, od „Norblina” czy może z elektrowni, które forsowały Wkrę powyżej mostu w Borkowie.

A może pieśń przyleciała od południowej strony, od Warszawy jakby, lecz właściwie od Modlina, od przybywających na bitwę pułków Podlaskiej Dywizji?

Ktoś upierał się, że to wcale nie mężczyźni ani nie chłopcy lecz dziewczyna z czołówki sanitarnej, tej właśnie, która najwcześniej przybyła na pole bitwy, poddała właściwy ton, poruszona w swym czystym panieńskim sercu doniosłością chwili oraz widokiem rozległych błoni, po których wśród huku dział i terkotu karabinów maszynowych płynęły, jedna za drugą, ciągnące się daleko tyraliery naszej piechoty.

To pewnie ona, młoda Polka, która porzuciła była bezpieczny dom rodzinny, by nieść ulgę i ofiarna posługę walczącym i cierpiącym braciom – rodakom, na skraju śródpolnego zagajnika, czy może obok jakiejś szopy na obrzeżach spalonej wioski, podniosła się znad dopiero co opatrzonego rannego, uniosła swą jasną głowę ku błękitnemu ojczystemu niebu, potoczyła wzrokiem po polu, hen szeroko… i zaśpiewała. Iskra padła na prochy.

Tak… tak chyba było. Lecz kto widział, kto pamięta tę dziewczynę? W którym służyła ona pułku?

Ktokolwiek ze spierających się nie miałby racji, przecież zagrzmiała tam i wtedy pieśń dumna, gniewna, nie znosząca sprzeciwu, wzbudzona blisko już przed wiekiem, dla zwycięstwa. Lecz wtedy nie zwycięstwo było dane naszym prapradziadom lecz straszna klęska. To owa „stara pieśń”, jak i inne ożywiająca domowe wnętrza miarowym szmerem fortepianu, gdy zmierzch rozpływa się po tajemniczych wtedy zakamarkach salonu, a ludzie wtapiają się w wygodne siedziska, by wspominać przy kominku minione dzieje.

Grzmijcie bębny, ryczcie działa, dalej dzieci w gęsty szyk…

Ledwie pod wysokim sierpniowym niebem, na tym polu szerokim, zabrzmiały owe znane takty, a już wiała pieśń od krańca do krańca. Gdy pierwsze szeregi zwarły się z wrogiem w śmiertelnym uścisku, dalsze odpowiadały im echem:

Wiedzie hufce wolność, chwała, tryumf błyska w ostrza pik…

Artyleria obu stron biła teraz niemiłosiernie ze wszystkich luf, wypełniając rozkazy przygotowania do natarcia, wydane przez obu walczących ze sobą dowódców.

W oddali, nad prącymi naprzód masami bolszewickich wojsk można było odróżnić czerwone plamy sztandarów. Potężniała wrzawa tysięcznych ludzkich głosów, wzmagała się uparta kanonada. Lecz nawet pośród bitewnego zgiełku, uparcie jak fala o brzeg morski, bił w niebo zgodny śpiew:

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

Pieśń ta, jakże dawno temu skomponowana, chociaż w czasie innej wojny z Rosją, lecz przecież w jakże odmiennych okolicznościach, wyrażała wszakże stan obecny, wyrażała nastroje i pragnienia idących na wroga naszych żołnierzy. Dlatego właśnie zerwała się z tych pól, przez nikogo nieordynowana ani niezapowiadana owa „stara pieśń”, bojowy śpiew pradziadów.

Ach, kogóż tam nie było? Kto tam wtedy nie maszerował spiesznie, dzierżąc w garści swój wyniesiony z poprzednich bitew długi karabin z takimże bagnetem? Wskażcie dowolny spośród jakże wielu, typ polskiego chłopca, młodzieńca, mężczyzny, od czupurnego pomocnika rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, po kandydata na profesora w sławnym uniwersytecie na pewno był tam reprezentowany! Wielu atakowało w przemoczonych wciąż jeszcze mundurach, ponownie zbliżając się do rzeki, zza której bolszewicy zdołali ich wcześniej wyprzeć. Wtedy sztuka ta udała się wrogom, lecz teraz, o nie, teraz ani kroku w tył…

Setki par stóp mięsiły orną ziemię, pośród nieustających wybuchów szurały po mazowieckich zagonach, po łąkach, z których już ustąpiła poranna rosa.

Podążali tam, ramię w ramię, warszawscy czy krakowscy mistrzowie sportu oraz prawdziwe lebiegi, które nie wiedzieć jak przeniknęły do wojska i uchowały się w szeregu, a nie padły po drodze, niekoniecznie od bolszewickiej kuli czy szabli, lecz z własnej fizycznej słabości, potęgowanej trudami wojennymi. Byli tam oto ludzie najróżniejsi, w owych karnych, jednostajnych szeregach tyralierskich.

Ot, na przykład taki, co przed komisją zeznał, że ma wzrok jak inni i nie musi nosić okularów. Dostał więc frontowy przydział. Gdy w marszu na pierwszą bitwę sierżant spostrzegł w swej kompanii żołnierza w grubych okularach (jak się okazało, wcale niejednego), trochę się zdziwił efektami prac komisji lekarskich, po czym machnął na to ręką. Cóż poradzić jak powstanie to powstanie, zwyczajnie pospolite ruszenie. Zaś ów chłopak swoje szkła zakładał zwłaszcza do walki ogniowej, a strzelał dość celnie, lepiej nawet niż niektórzy z tych, co okularów w ogóle nosić nie musieli.

– Co ci jest? woła znowuż inny do kolegi. Jakim sposobem ty masz zgładzić bolszewika, skoro ciebie samego trzeba podtrzymywać, abyś nie upadł? – Dziękuję. Nic nie szkodzi odpowiada tamten. Czasami miewam takie jakieś duszności; może jaka astma czy co? Ale… ruch na świeżym powietrzu, od tylu już dni… Ha, ha, ha!… Zaraz mi przejdzie. Dotąd zawsze przechodziło dość szybko. To co im mówiłeś na komisji lekarskiej? Nic. Ot, krótko, że jestem zdrowy. A oni się nazbyt nie przyglądali. Spieszyli się przecież… No, sam wiesz. Jasne.

Tyraliery co pewien czas przypadały na komendę do ziemi, by za byle zasłoną skryć się przed wrogim ogniem i zarazem ostrzelać nadciągającego przeciwnika. Jednak co poniektórzy ochotnicy w bitewnyrn uniesieniu nie pamiętali ani o smutnych doświadczeniach z poprzednich bojów, ani o tyle razy powtarzanych przestrogach dowódców i strzelali z pozycji klęczącej albo i na stojąco. Szrapnele rozrywały się nad ich głowami.

Ty durniu! wrzeszczał więc jakiś chłopak do ledwie co ranionego kolegi. Nie trzeba było tak idiotycznie, jak jaki nadęty gówniarz wystawiać się na kule… Straciliśmy dobrego żołnierza… czyli ciebie… I to nie z winy tego wrednego bolszewika co to cię postrzelił, ale wyłącznie z twojej, z twojej winy!

Tyle gadania – stęknął tamten, ale Moskalom się nie pokłoniłem ani przed nimi nie padłem, jak wy. Wy, „królewiacy”, może przyzwyczajeni… a ja nie!

Dobra dobra… Te, „galileusz”, nie bądź taki chojrak, bo cię znowu trafią!

Parli do ataku tyleż chłopcy zdrowi, co i kulejący, tacy, którym buty z okrwawionych nóg zeszły, chłopcy ukrywający rozmaite swoje niesprawności, lżejsze zranienia, możliwe do opanowania kontuzje, a wszyscy niepomni na owo bezmierne zmęczenie owoc nadludzkich trudów, niedojadania, niekończących się przemarszów… Jeszcze przed kwadransem potykali się z wyczerpania i z niedostatku snu. Lecz wobec wroga, na kilka minut, na minutę przed skrzyżowaniem oręża stawali się kimś innym; nie wymizerowanymi chudziakami chłopaczynami, ale wręcz jakimiś olbrzymami z dawnych podań, i uderzali jak olbrzymy, bez pardonu.

Tak, tak… To już nie sprawa broni, sprawności, sił, zdrowia, zaopatrzenia, wyszkolenia ani liczby. Tarn i wtedy walczyły ze sobą nie tyle dwie armie, co czysta i bezgraniczna młodzieńcza miłość przeciwko zapiekłej, zaplanowanej i zorganizowanej nienawiści, nieuznającej niczego poza sobą samą, a pragnącej zawładnąć światem całym. Nadto… ten szczególny dzień. Bo przecież tego a nie innego dnia rozegrały się owe zdarzenia. Tam i wtedy starli się z jednej strony, chociaż nie bezgrzeszni, wszakże czciciele Najświętszej Maryi Panny, z drugiej zaś… No właśnie…

I nie wiedzieć czy to tylko wybuchy szrapneli zagrały jakby staccato, czy gdzieś tam, od tych połogich wzgórz na obrzeżach doliny, rzeczywiście zawarczały werble, ścichły jakby znów zahuczały do wtóru wojskom idącym na bolszewika z pieśnią na ustach?… Jakby ów legendarny „mały dobosz” podawał takt, bijąc wytrwale pałeczkami…

A może to się tak tylko zdawało niektórym żołnierzom? Może to po prostu walą od wzniesień kulomioty zdrożonego i wykrwawionego suwalskiego pułku, zamykające najeźdźcom najkrótszą stąd drogę do mostów modlińskich?… Zaś naprzeciw już widać wyraźnie zbliżające się postacie, już widać twarze, niezliczone twarze nadbiegających wrogów. Biją werble! Równaj krok! Hurraaa! Naprzód ! Jezus Maria Józef !

Od strony bolszewickiej podniósł się w niebo ten znany, ogłuszający, przeciągły ryk, obliczony na sparaliżowanie siły i woli przeciwnika, od krańca do krańca „uuurrraaa!”. Nic z tego. Strachy na Lachy. Teraz to my jesteśmy szybsi i mocniejsi i tak już pozostanie.

Kolejne dnia tego ruchome, zmierzające ku sobie linie piechoty zwarły się wreszcie z ogromnym łoskotem. Cóż to się wtedy działo…

Nie nam, chudopachołkom, rozprawiać o wielkich czynach naszych pradziadów. Jesteśmy na to za mali. Oni wszak nie znali owego upodlenia, w jakim nam przyszło grzęznąć i z jakiego nie potrafimy się tak do końca wydostać… A może nie chcemy już…

Rozpędzona nie mniej od polskiej ława wojsk bolszewickich wytrzymuje pierwsze uderzenie, lecz po dłuższej chwili zaczyna się chwiać. Raz to grupa atakujących Polaków wedrze się w głąb nieprzyjacielskiego szyku, to znów bolszewickie sołdaty z największą furią natrą na rozpędzonych naszych. Lecz ci, jakby w jakimś nadludzkim szale, rozdają zabójcze ciosy i prą naprzód, ku widocznej spoza nadbrzeżnej zieleni rzece, ku mostowi. Wojownicy nasi, w pełni swego gniewu, owe „straszne dzieci”, jak się ktoś o nich później wyraził, wymierzają oto słuszną zapłatę najeźdźcom. Na ziemię padają porażeni wrogowie, padają i oni. Któryś z naszych, stwierdziwszy iż nie może poruszać nogą, leżąc walił ze swego karabinu w kierunku z jakiego nadchodził wróg, dopóki biegnący koledzy nie znaleźli się w jego polu rażenia; a i wtedy unosił ponad głowę zbrojną prawicę i krzyczał: „Naprzód, chłopaki, naprzód!”. Inny, otrzymawszy postrzał skulony z bólu także repetował swój karabin i, wsparty na łokciu, strzelał w majaczącą przed nim ciemną masę nieprzyjaciół.

Jeszcze inny, gdy już zwarły się nacierające na się wzajem rzesze ludzkie i gdy mocnym uderzeniem wytrącono mu karabin z dłoni, a on w jednym mgnieniu pojął, iż schylać się po swoją broń oznacza śmierć, z gołymi rękami rzucił się na nacierającego nań bolszewika.

Wiele by o nich mówić… Nawet i ten cherlawy pokurcz, z jakiego podśmiewano się w szkole na zajęciach z gimnastyki, istna oferma batalionowa która wszak z pogodą znosiła nie tak znowuż dokuczliwe docinki kolegów, niezgrabiasz prawdziwy, teraz jakby dostał skrzydeł. Naciera w pierwszym szeregu, wyrywa się z dziwnym jakimś charkotem do przodu, a jego broń jak owo wiejadło, jeno furkoce w skwarnym powietrzu sierpnia.

Już masa bolszewicka ustępuje na całej prawie linii. Na nic ryki idących z tyłu komisarzy i czekistów. Na nic strzelanie do uciekających już w popłochu co poniektórych własnych sołdatów Na nic najgrubsze przekleństwa, na nic serie karabinów maszynowych coraz to posyłane w plecy swoim wojskom, w sam środek grup cofających się przed naszymi chłopcami.

Na borkowskim moście dudnią końskie kopyta. To gońcy gnają do sztabu sowieckiego, aby powiadomić o niebezpieczeństwie. Nim tam dojadą, światowa rewolucja poniesie kolejne wielkie straty. Oto bowiem, na niezważające już na nic gromady bolszewików, prące w panice przez niegłęboką wodę, by tylko dostać się na wolny jeszcze od Polaków lewy brzeg Wkry, zwalają się masy ich własnych towarzyszy, bezpośrednio gnanych i bitych przez naszą młodą ochotniczą piechotę. Wielki tłum pośród nieopisanej wrzawy tratuje i wyrywa z grząskiej ziemi nadwodne krze. Tocząca się na setek i tysięcy metrów bitwa powraca w nurty spokojnej, leniwie płynącej rzeki. Setki ludzi, w zmoczonym odzieniu, napieraj ą na siebie, biją, topią. Powolny prąd poczyna unosić coraz to liczniejsze trupy, przeważnie bolszewików. Niektórzy z bojców daremnie próbują udawać martwych, spływając w ślad za ciałami swych poległych towarzyszy. Jednak wszystko jest dobre, aby tylko ujść cało z tego przerażającego pogromu.

Niesłabnąca w swym naporze ława srogiej naszej piechoty już wypycha przeciwnika na drugi brzeg. Czerwoni bojcy, tu i owdzie, próbują się jeszcze opierać zza nadbrzeżnych chaszczy brodzącym w ślad za nimi Polakom. Ci zaś, mocząc do cna mundury, a nawet i broń, jak mogą, tak łapią ten upragniony przyczółek, byle szybciej. Jedni, w ślad za uciekającymi, brną przez jakieś przyrzeczne błotka, gęsto się ostrzeliwując. Inni chwytają się wszelakich ocalałych po przejściu bolszewików gałęzi, gnąc je i łamiąc do reszty, a zarazem nieustannie opędzając się od niedających za wygraną krasnoarmiejców.

Którzy stanęli już na brzegu, podają ręce, łamane gałęzie czy kolby karabinów wydobywającym się dopiero z wody kolegom. Płuca dyszą ciężko, rany krwawią, ciąży mokre ubranie. Niewielu już z sołdatów ma na ramionach plecak czy zrolowany płaszcz. Jeszcze czerwone komandiry ryczą na cały głos ostatnie rozkazy. Jeszcze wycofane uprzednio na lewy brzeg Wkry grupy czekistów sieką z karabinów po swoich i po naszych. Lecz polska nawała już ku nim zmierza, tratując próbujących się opierać, pędząc przed sobą gromady przerażonych wrogów. Spomiędzy nadrzecznych wierzb i topoli wybiegają coraz to liczniejsze postacie z orłem i z dwubarwną kokardą na czapce.

Polska artyleria przestała bić, by nie razić swoich. Pilnie potrzebne są namiary na nowe cele, bo tych nie brak. Na owym etapie zmagań nie śpiewa nikt już, ani nie zagrzewa do walki. Wśród strzałów, jęków i krzyków wybija się człapanie setek par mokrych buciorów i utrudzony oddech setek trzewi. Stojące dalej polskie baterie szykują się do zajęcia pozycji bliżej rzeki, aby lepiej wspierać to niezwykłe natarcie. Na niezniszczony most w Borkowie wpada obserwator artyleryjski na rączym wierzchowcu, rozpytując się na prawo i lewo o dowódców piechoty. Spodziewa się, że ci właśnie pomogą mu w ustaleniu nowych celów, lecz te zmieniają się z każdym kwadransem, bowiem oddalają się ku wschodowi. A tu już gromady słaniających się na nogach bolszewików rzucają broń, unoszą w górę ręce. Trzeba je ogarnąć, uformować w kolumny, pognać czym prędzej za rzekę, na nasze tyły. „Naprzód!” krzyczą oficerowie idący z najpierwszymi oddziałami.

Aby tylko jak najdalej od Wkry, aby „urobić” jak najwięcej terenu, wyrwać go ze szponów wszechświatowej rewolucji ocalić od zniszczenia, od zniewolenia, aby zagrozić siłom bolszewickim opierającym się o nieodległy Nasielsk miasto i stację kolejową. Przed naszymi czołowymi oddziałami znowu zaczynają się rozrywać pociski. Lecz nie, tym razem to nie wróg strzela… To własna uważna artyleria zaczęła już oczyszczać przedpole dla wciąż nacierającej, niezłomnej piechoty.

Cud nad Wisłą – historia nieopowiedziana

Cud nad Wisłą – historia nieopowiedziana

https://pch24.pl/cud-nad-wisla-historia-nieopowiedziana/

(Cud nad Wisłą – Bitwa Warszawska – Jerzy Kossak – ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego via Wikimedia Commons /Lemons2019)

W 1920 roku zatrzymaliśmy czerwoną zarazę. Odpędziliśmy diabelską hordę precz od naszej stolicy i pognaliśmy ją na wschód, skąd przyszła. Był to wielki, jeżeli wręcz nie największy w dziejach triumf oręża polskiego. Powinniśmy być z niego nieskończenie dumni, pomimo, iż ostatecznie nie rozgromiliśmy bolszewickiej dziczy, a nawet nie wyparliśmy jej z terytorium dawnej Rzeczypospolitej, czego tragiczne skutki spadły na nas już po dwudziestu latach. A jednak bezsprzecznie powstrzymaliśmy jej marsz na zachód, ratując od niechybnej zguby nieświadomą zagrożenia Europę. Jak śpiewa psalmista: „Stało się to przez Pana i cudem jest w naszych oczach” (Ps 118, 23).

Materiał pierwotnie został opublikowany 2020 roku

Dlaczego wstydzimy się Cudu nad Wisłą? Bo że tego typu postawę przejawiają liczni Polacy, nie ulega wątpliwości. I to wcale nie ateiści (co wszak w pełni zrozumiałe i szkoda sobie tym głowę zawracać), ale również katolicy, którzy wiarę w Boga mniej lub bardziej otwarcie deklarują, mniej lub bardziej świadomie żyją Ewangelią na co dzień i cudów istnienie mniej lub bardziej uznają. Ale wystarczy, by ktoś choćby napomknął o nadprzyrodzonym aspekcie zwycięstwa nad bolszewikami w sierpniu 1920 roku, a natychmiast wywoła u licznej rzeszy Polaków pełen zażenowania uśmieszek, pogardliwe spojrzenie z góry lub sarkastyczną odpowiedź:

Wesprzyj nas już teraz!

60 zł

80 zł

100 zł

– A gdzie tam cud! Jaki cud! Nie żaden cud, tylko geniusz wodza i waleczność żołnierza polskiego. Wygraliśmy, bo byliśmy lepsi i silniejsi.

Czyżby? Złośliwiec mógłby zauważyć, że zaledwie dwadzieścia lat później ten sam żołnierz dostanie ciężkiego łupnia i nie obroni Ojczyzny, a polityczni wychowankowie tego samego wodza w obliczu nadchodzącej wojny zachowają się jak dzieci we mgle i zmarnują Polskę.

Czy zaś byliśmy lepsi i silniejsi? Przede wszystkim, nie najrozsądniej jest post factum umniejszać siły i wartość bojową pokonanego wroga, bo się tym samym własne nad nim zwycięstwo umniejsza. Ale o to mniejsza.

Ważniejszą bowiem kwestią jest, czy rzeczywiście czerwona horda prąca na Warszawę, Lwów i Poznań, oraz dalej: na Berlin, Paryż i Rzym, była od nas słabsza? Siła, której uległo światowe mocarstwo o niewyczerpanych zasobach ludzkich i materiałowych, jakim była Rosja? Nie wolno nie doceniać sił przez Rewolucję zrodzonych, jak to uczynili pod koniec XVIII stulecia europejscy monarchowie…

Latem zaś 1920 roku tratowała polską ziemię rewolucyjna bestia, której starsza, francuska siostra nie była godna zawiązać sznurka u szubienicy. A naprzeciw tej siły Polonia dopiero co Restituta – kraj młodziutki, państwo ledwo sklejone z trzech całkiem odrębnych dzielnic, wojsko, co jeszcze wczoraj w szeregach obcych armii strzelało do siebie nawzajem (albo w szkolnej ławce siedziało), uzbrojone w mieszankę zaborczego dziedzictwa a dowodzone wedle trzech różnych tradycji…

Niech ziści się cud Wisły – prosimy Cię, Panie

Podobnych zastrzeżeń mógłby ktoś złośliwy namnożyć niekończącą się litanię. Ale dziś nie czas na złośliwości. Dzisiaj świętujemy oczywisty triumf. I dlatego dziś nazywamy rzeczy po imieniu.

15 sierpnia 1920 roku na polskiej ziemi wydarzył się Cud!

Utarło się sądzić, że Cud nad Wisłą wymyśliła endecja celem podważenia zasług marszałka Piłsudskiego. W istocie jednak sprawa nie do końca tak wygląda. Owszem, w nocy z 13 na 14 sierpnia, czyli w chwili największego zagrożenia stolicy, jak najbardziej endecki publicysta Stanisław Stroński opublikował na łamach dziennika „Rzeczpospolita” artykuł zatytułowany „O cud Wisły”, w którym – powołując się na analogiczną sytuację z początku września 1914 roku, kiedy to wojskom francusko-brytyjskim z wielkim trudem udało się na przedpolach Paryża zatrzymać niemiecki Blitzkrieg, co francuska opinia publiczna natychmiast okrzyknęła mianem „cudu nad Marną” – w życzeniowym, wręcz błagalnym tonie wołał o taki sam cud na polskiej ziemi.

Bo – jak czytamy we wspomnianym artykule – „żeby Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski, tej myśli wojsko nasze nie zniesie i każdy żołnierz sobie powie: po moim trupie! (…) I gdy w jutrzejszą niedzielę zbiorą się miliony ludności polskiej w kościołach i kościółkach naszych, ze wszystkich serc popłynie modlitwa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie. Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny”.

I tyle. Nic ponad to, co było widać naokoło: miliony Polaków na Mszach Świętych, w procesjach i czuwaniach; w kościołach, domach i na ulicach; na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i wiejskimi kapliczkami błagały o cud, który ich samych i ich rodziny, domy ich i ziemię, i wszystko, co się Polską nazywa, ocali od nadchodzącej hordy Antychrysta.

Nic ponad to, o co może – i powinien – prosić wierzący chrześcijanin.

Tylko w sposób nadprzyrodzony da się to wyjaśnić

Orzeczenie cudownego charakteru zwycięstwa na przedpolach Warszawy przyszło skądinąd. Wkrótce po zwycięstwie, podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego, z wysokości ambony warszawskiej bazyliki archikatedralnej pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela padły słowa wypowiedziane przez metropolitę lwowskiego obrządku ormiańskiego, arcybiskupa Józefa Teodorowicza:

„Cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją Cudem nad Wisłą i jako cud przejdzie ona do historii. (…) Zwycięstwo pod Warszawą tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można.”

Do kogo zaś należy wyrokowanie o nadprzyrodzonym charakterze zjawisk, jeśli nie do katolickiego hierarchy, na którym spoczywa sukcesja apostolska?

A wszystkich zaniepokojonych o ziemską chwałę uczestników tamtych wydarzeń tenże sam hierarcha, i jednocześnie żarliwy polski patriota, który niejednokrotnie dał wyraz swej miłości do Ojczyzny, uspokaja zapewnieniem, że postrzeganie warszawskiej wiktorii w kategoriach cudu nikomu bynajmniej nie ujmuje niczego z należnej mu chwały, bohaterstwa czy dowódczych kompetencji.

„Bóg czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia; owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić muszą, cudem je wspiera i cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko bałwochwaląca siebie zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie? Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? Zali to nie geniusz wodzów ją zbawił?”

„Tylko tym, co się mienią bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc, i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy w śmiesznej i zuchwałej nadętości tak mówią.”

Skąd zaczerpnąć nowej ufności i zapału?

„Niechaj wodze spierają się i swarzą” – kontynuuje mądry ormiański metropolita – „niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają: by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa. Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo waha się niepewne, jeszcze zależne jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj?”

15 sierpnia 1920 roku żołnierz polski – od dwóch miesięcy w nieustannym odwrocie; bity i spychany z kolejno zajmowanych pozycji, bez oporu oddający ważne punkty strategiczne (jak choćby twierdzę brzeską), porażony strachem przez wroga z głębi piekieł, jakiego nie widziano na tej ziemi od ponad dwustu lat, a który swym bestialstwem przewyższał tatarskie czambuły – ten żołnierz przez setki kilometrów cofający się coraz bardziej niezbornie, a wreszcie uciekający w popłochu – ten właśnie żołnierz pod Warszawą nagle a niespodziewanie odzyskał pełnię sprawności bojowej i niezłomnego ducha.

Bo – wskazuje arcybiskup Teodorowicz – „żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę; żołnierz wyczerpany i na ciele, i na duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie w przegraną, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz tylko od Ciebie, Panie, tylko od serca Twojego mógł zaczerpnąć nowej wiary, nowej ufności, nowego zapału.”

Ale czy to aby nie retoryczna, kaznodziejska przesada?

Skądże znowu! Przeczą temu fakty.

Oto już 16 lipca szef sztabu 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej raportował szefowi sztabu 1 Armii, że polskie „oddziały cofają się w zupełnym nieładzie, małymi grupami. Stan moralny jest bardzo niski. Wojsko ucieka przy lada wystrzale, przy lada okrzyku: „kawaleria”. Drogi są zapełnione tysiącami łazików bez karabinów. Trzeba stanowczych rozkazów, stanowczej egzekutywy w sprawach maruderstwa. Jeżeli tego nie będzie, cały kraj, przez który armii naszej cofać się wypadnie, zostanie doszczętnie rozgrabiony, a imię Polski na zawsze skompromitowane. (…) Niestety, trzeba nazywać rzeczy po imieniu, że masa panicznie w największym nieładzie ucieka.”

17 lipca generał Władysław Jędrzejewski meldował o „ogromnym przemęczeniu, upadku ducha i szerzeniu się grabieży. W tym samym meldunku donosił ponadto, iż oddziały uciekają nawet przed patrolami, pomimo najostrzejszych środków, a nawet rozstrzeliwań. (…) Oddziały nie są zdolne do stawienia jakiegokolwiek oporu.”

Z kolei porucznik Wiktor Drymmer zapisał w pamiętniku: „Widziałem oficerów płaczących i rozpaczających głośno, wymyślających na wszystko i na wszystkich. (…) Jednego z oficerów musiałem mocno uderzyć, gdy siedział na kamieniu i rozpaczał, wykrzykując, że wszystko stracone.” W innych zaś oficerskich wspomnieniach przeczytać można, że „nie ma już armii polskiej, tej silnej i odpornej armii, która niedawno temu cały świat zadziwiała swym zwycięstwem.”

Upadek morale był widoczny gołym okiem. Rząd nie krył najwyższych obaw. „Niebezpieczeństwo stanęło przed nami w całej swej grozie” – konstatował premier Wincenty Witos – „gdyśmy musieli patrzeć na coraz to nowe zastępy żołnierzy ubranych i uzbrojonych, ale przerażonych, nie mogących wymówić nawet jednego słowa, a widzących tylko w ucieczce ratunek. Zapytani, gdzie uciekają, nic nie odpowiedzieli, oglądając się tylko trwożnie za siebie.”

Wojsko Polskie opanowała – jak rzecz zwięźle ujął Józef Mackiewicz – „gangrena demoralizacji i rozkładu”.

I takie wojsko miało pokonać dziką hordę, która upojona dotychczasowymi sukcesami aż przytupywała z niecierpliwości na samą myśl o orgii gwałtu i łupiestwa, jaką wkrótce rozpęta w zdobytej Warszawie.

– Jeszcze szesnaście wiorst i Europa! – zagrzewał swoich bojców dowódca Frontu Zachodniego Michaił Tuchaczewski – a tam nieprzebrane skarby Zachodu; tam dopiero będzie można realizować leninowską dyrektywę wyrażającą samo jądro komunizmu: grab nagrabliennoje!

Do tego stopnia wróg był pewny zwycięstwa, że już 14 sierpnia – uprzedzając niezaistniałe jeszcze (i nie mające nigdy zaistnieć) fakty – oficjalnie całemu światu ogłosił zdobycie stolicy Rzeczypospolitej. Nie usprawiedliwiając bynajmniej oszczerczej sowieckiej praktyki kreowania faktów medialnych można jednak do pewnego stopnia tę pewność zrozumieć. 14 sierpnia 1920 roku bowiem sytuacja Polski była po prostu rozpaczliwa. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę znający wojnę od podszewki szef przebywającej w Polsce francuskiej misji wojskowej generał Maxime Weygand. „Wasze modlitwy mogą w tym dniu więcej pomóc niż cała nasza wiedza wojskowa” – oznajmił w rozmowie z kardynałem Achille Rattim, nuncjuszem apostolskim w Warszawie.

„Istotnie modlitwy pomogły” – orzeka autorytatywnie arcybiskup Józef Teodorowicz. „Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły też wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale to modły bitwę rozegrały, modły Cud nad Wisłą sprowadziły.”

Gdy zmora dusiła nieprzeparta

Na początku drugiej dekady sierpnia 1920 roku mogło się wydawać, że nie ma siły, która by przerażonego, osłabionego i zrozpaczonego, więc w ogólnym rozrachunku niezdatnego do boju, czyli, krótko mówiąc, przegranego żołnierza polskiego postawiła z powrotem na nogi, wlała weń ducha zwycięstwa, poderwała do kontrataku. Bo istotnie na ziemi takiej siły nie było. Duch zwątpienia ogarnął nawet dziarskiego zawsze Komendanta.

Józef Piłsudski w stanie krańcowej apatii, złożywszy na ręce premiera rezygnację ze stanowiska naczelnika państwa i naczelnego wodza już 12 sierpnia, czyli w momencie nie całkiem jeszcze krytycznym, opuścił stolicę, by – jak twierdzą nieprzychylni mu – szukać pocieszenia w ramionach konkubiny, czy też, aby – jak utrzymują jego zwolennicy – rzucić na stos swój życia los, osobiście prowadząc słynne uderzenie znad Wieprza.

Dziwne to zachowanie naczelnego wodza, skrajnie nieodpowiedzialne, wręcz szkodliwe, co zresztą on sam pośrednio przyzna w książce poświęconej wojnie polsko-bolszewickiej, pisząc, iż „przy braku mego autorytetu mogła się załamać obrona stolicy nawet wtedy, gdy przewagę nad wrogiem mieć możemy”. Mimo to zszedł z posterunku, co nie uszło uwagi otoczenia. „Wszyscy byli zdziwieni, a ja pierwszy, widząc, że wódz naczelny porzuca kierownictwo całości bitwy” – zapisał generał Weygand.

Czymże innym takie postępowanie racjonalnie wytłumaczyć, jak nie skrajnym rozstrojem ducha, umysłu i woli – głęboką depresją, gdy (wedle słów samego Piłsudskiego) „jakaś zmora dusiła mnie swą nieprzepartą siłą ustawicznego ruchu, zbliżającego potworne łapy do śmiertelnego ucisku gardła?”

Z drugiej strony jednak powyższe słowa człowieka, który nadprzyrodzonościami nigdy głowy sobie nie zawracał, tym dobitniej dowodzą powszechnego wówczas przekonania, że oto zmierza ku sercu Rzeczypospolitej niepokonana potęga samego mysterium iniquitatis – opisanej przez świętego Pawła w drugim liście do Tesaloniczan „tajemnicy bezbożności” (2 Tes 2, 7).

„Cóż może uczynić człowiek przeciwko tak zuchwałej nienawiści?” – pyta w identycznym stanie ducha Théoden król Rohanu, gdy piekielne hordy przełamują ostatni szaniec i wydaje się, że już wszystko stracone…

Przeciw pierwiastkom duchowym zła

Nie bez racji lord Edgar Vincent wicehrabia D’Abernon dostrzegł w podwarszawskiej batalii osiemnastą przełomową bitwę w historii świata. Nie trzeba być Polakiem, nie trzeba być chrześcijaninem, wystarczy odrobina rozsądku i chwila zastanowienia, by dostrzec jej doniosłe znaczenie.

Podobnie bowiem jak, gdyby Karol Młot poniósł pod Poitiers w roku 732 klęskę z rąk Arabów, to – w myśl trafnej uwagi osiemnastowiecznego angielskiego historyka Edwarda Gibbona – „być może do dzisiaj z katedr Oksfordu nauczano by obrzezany lud interpretowania według Koranu świętości i prawdy objawienia Mahometa”, tak gdyby polski żołnierz uległ bolszewickiemu agresorowi, z tych samych katedr już sto lat temu zagłodzony i okuty w kajdany lud Zachodu poznałby dogmaty marksizmu-leninizmu.

Gdyby pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, wkrótce cała Europa pogrążyłaby się w mrocznej otchłani zła w jego najohydniejszej postaci, ponieważ – jak uczy papież Pius XI w encyklice „Divini Redemptoris” – „komunizm jest zły w samej swej istocie”. Jest on – zapewnia z kolei w encyklice „Quod apostolici muneris” papież Leon XIII – „śmiertelną zarazą przenikającą do najgłębszych komórek społeczeństwa i narażającą je na pewną zgubę”. Jeśliby zaraza ta „została przyjęta, stałaby się całkowitą ruiną wszystkich praw, instytucji i własności, a nawet samego społeczeństwa” – ostrzega papież Pius IX w encyklice „Qui pluribus”.

Gdyby więc pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, Stary Kontynent stałby się piekłem na ziemi – od Atlantyku do Morza Śródziemnego, od Gibraltaru po Nordkapp rozciągałby się jeden wielki gułag. Albowiem – jak napisali 7 lipca 1920 roku polscy biskupi w dramatycznym liście do całego światowego episkopatu z apelem o pomoc i ratunek dla Polski ­– „bolszewizm prawdziwie jest żywym wcieleniem i ujawnieniem się na ziemi ducha Antychrysta”.

15 sierpnia 1920 roku pod Warszawą, a może raczej nad Warszawą, starły się moce nieporównanie potężniejsze od wojsk Wschodu i Zachodu – kto tego nie bierze pod uwagę, ten nie jest w stanie pojąć istoty ani samego (chwilowego, niestety) zwycięstwa Polaków, ani też istoty komunizmu (ostatecznie, wskutek takiej właśnie sceptycznej mentalności, wciąż triumfującego).

15 sierpnia 1920 roku nie toczyliśmy wszak „walki przeciw krwi i ciału” – by sięgnąć po jakże adekwatny ustęp listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan – lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12).

Za sprawą naszej Hetmanki i Królowej

Na ziemi zaś – jako się już rzekło – nie było podówczas siły zdolnej polskiego żołnierza wyrwać z odmętów defetyzmu i rozpalić w nim na nowo utraconą waleczność.

„Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei” – wspomina arcybiskup Józef Teodorowicz. „Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy dzikie hordy pod Warszawą ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmurą czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. To ty pośród ciemności rozpaliłeś światło. Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję. Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rąk Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę.”

Nie przypadkiem – bo nie ma przypadków, tylko znaki od Boga – losy wojny polsko-bolszewickiej odwróciły się tego dnia, w którym Kościół czci uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową” – podkreśla arcybiskup Józef Teodorowicz.

„Dzień 15 sierpnia” – mówi dalej lwowski metropolita – „obwołany w biuletynach całego świata jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla dumnego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. Oto dzień, który Pan uczynił: radujmy się zeń i weselmy! (Ps 118, 24). To jest prawdziwy dzień Najświętszej Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki – dzień cudu Jej nad Polską. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak i dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją.”

15 sierpnia 1920 roku za sprawą Niewiasty, która miażdży głowę węża, pękła moc czartowska. Niektórzy nawet ujrzeli na niebie Jej postać. I co ciekawe, nie byli to zrozpaczeni polscy żołnierze, lecz uskrzydleni nieprzerwanym pasmem dotychczasowych zwycięstw czerwonoarmiści. Zachowały się relacje jeńców bolszewickich, którzy na widok Bogurodzicy rzucili broń i pierzchli z pola walki.

– Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy! – deklarowali otwarcie.

Struchlały żołnierz nagle w lwa się przemienił

15 sierpnia 1920 roku duch przemiany dawał się wręcz wyczuć w powietrzu. Zauważyli to nawet twardzi żołnierze, nieskłonni ulegać nastrojom chwili.

„Nadszedł moment, kiedy nie tylko poszczególne jednostki, lecz całe armie nagle straciły wiarę w możliwość zwycięstwa nad wrogiem. Mieliśmy wrażenie, że struna, którą naciągaliśmy za sobą od przejścia Bugu, nagle pękła” – tak zwerbalizował opinię dość powszechną w sztabie Armii Czerwonej komkor Witowt Putna, dowódca 27 Omskiej Dywizji Strzeleckiej imienia Włoskiego Proletariatu.

„Naszym Polakom wyrosły skrzydła” – na bieżąco notował z kolei członek francuskiej misji wojskowej, major Charles de Gaulle. „Żołnierze, którzy zaledwie przed tygodniem byli fizycznie i psychicznie wyczerpani, gnają teraz naprzód, pokonując czterdzieści kilometrów dziennie. Tak, to jest Zwycięstwo! Całkowite, triumfalne zwycięstwo!”

– Ale gdzie w tym cud ów mniemany? – zawoła jeszcze zażarty niedowiarek. Gdzie wojsko anielskie, gdzie desant z nieba, gdzie nadprzyrodzona Wunderwaffe? Jeśli już Boga do wojny mieszamy, to po prostu uznajmy, że jest On po stronie silniejszych batalionów.

Nie, to bzdura. Nie powtarzajmy bezmyślnie bon motów starego zrzędy Woltera, który na dodatek nigdy w życiu prochu nie wąchał. Pan Bóg nie stosuje tanich rekwizytów rodem z Hollywood. „Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących – tłumaczy wyczerpująco arcybiskup Józef Teodorowicz – nie zsyła aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały; bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy niedoliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegraną, albo też darzy zwycięstwem.”

Szalę zwycięstwa, owszem, przechylił kontratak znad Wieprza, jednakowoż – jak celnie zauważył Norman Davies – „kontratak znad Wieprza był wprawdzie najbardziej dramatycznym wydarzeniem bitwy warszawskiej, lecz jego sukces był uzależniony od powodzenia działań, które go poprzedzały. Gdyby przyczółek wiślany upadł (…), śmiały manewr Piłsudskiego byłby bez znaczenia.”

Choćby ruszyła ofensywa nawet znad całego stada wieprzy, nic by nie zmieniła, gdyby przedmoście warszawskie nie utrzymało pozycji. Ale przedmoście warszawskie swe pozycje utrzymało, albowiem polski żołnierz, jeszcze wczoraj do ostatnich granic sterany odwrotem i podminowany rozpaczą, dziś precz odrzuciwszy strach i przemęczenie – o czym przypomina lwowski hierarcha – „w lwa się przemienił, gdyś ty, o Panie, tchnął weń mocą Twoją”.

Znaki od Pana historii

Ale to nie wszystko. Arcybiskup Teodorowicz dostrzega jeszcze jeden istotny aspekt nadprzyrodzonej pomocy. Pomyślmy tylko, ileż to razy w militarnych dziejach świata o zwycięstwie bądź klęsce decydował czynnik zupełnie nieprzewidziany: pomyślny zbieg okoliczności, łut szczęścia, ślepy traf. Chrześcijanin nie wierzy w ślepotę losu, bo wie, że w całym wszechświecie wszystko leży w mocy Boga w Trójcy Jedynego, Pana historii, który „wszystko urządził według miary i liczby, i wagi” (Mdr 11, 20). Każde szczęśliwe zrządzenie, które sceptyk nazwie uśmiechem losu, od Boga pochodzi.

Sięgnijmy po trzy przykłady z lata 1920 roku. Oto już na początku sierpnia naczelny dowódca Armii Czerwonej, Siergiej Kamieniew w porozumieniu z komisarzem ludowym spraw wojskowych Lwem Trockim wydał dowódcy frontu południowo-zachodniego Aleksandrowi Jegorowowi rozkaz przekazania trzech armii tegoż frontu zbliżającego się właśnie do Lwowa pod komendę prącego na Warszawę Tuchaczewskiego. Tak poważnie wzmocniony (zwłaszcza siłami okrytej ponurą sławą Konarmii, czyli Pierwszej Armii Konnej Siemiona Budionnego) Front Zachodni bez trudu przełamałby polską obronę, jednak sprawujący funkcję komisarza politycznego frontu Józef Stalin, niechętny Trockiemu i zazdrosny o wojenną sławę Tuchaczewskiego sprytnie opóźnił wykonanie tego rozkazu, wskutek czego czerwona konnica rozpoczęła przegrupowanie dopiero 13 sierpnia, czyli za późno.

Tego samego dnia 13 sierpnia zginął pod Dubienką major Wacław Drohojowski, przy którego zwłokach czerwonoarmiści znaleźli supertajną mapę z wyrysowanym planem działań polskich wojsk. Tuchaczewski jednak, zgodnie z sowiecką mentalnością, uznał dokument za mistyfikację, mającą wprowadzić go w błąd celem wymuszenia na nim niekorzystnych przegrupowań, i orzekłszy, że nie z nim takie tanie numery zignorował go.

A 15 sierpnia, podczas zaciętych walk nad Wkrą, polski pułk ułanów pod dowództwem majora Zygmunta Podhorskiego, wykorzystując nagle wytworzoną lukę we froncie wpadł do Ciechanowa, by znaleźć w nim pozbawiony jakiejkolwiek osłony sztab jednej z armii sowieckich i jedną z dwóch bolszewickich radiostacji. Zdobycie jej umożliwiło przestrojenie warszawskiego nadajnika na częstotliwość wroga i rozpoczęcie skutecznego zagłuszania – czytanym bez przerwy tekstem Pisma Świętego – czerwonych nadajników z Mińska, gdzie stacjonowało dowództwo Armii Czerwonej, wskutek czego jej oddziały nie były w stanie odbierać rozkazów Tuchaczewskiego. Nawiasem mówiąc symbolika tego wydarzenia wręcz poraża – czym zagłuszyć jazgot piekielnych hord jak nie Słowem Bożym…

Ale wracając do meritum, co zadziałało we wszystkich tych sytuacjach? Ślepy traf czy palec Boży? Lwowski arcybiskup widzi tę sprawę prosto: „Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze, kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.”

Krótko mówiąc, Ojciec Niebieski życzył sobie, aby zwycięstwo przypadło w udziale Polakom.

Venimus, vidimus, Deus vicit

Wygraliśmy tę bitwę i całą tę wojnę, ale nie sami – kiedyż wreszcie to do nas dotrze? I co zyskujemy na tak kurczowym trzymaniu się rzekomo „racjonalnych” wyjaśnień zwycięstwa? Jakie w tym dobro? Przecież odżegnywanie się od nadprzyrodzonej pomocy żadnej chwały człowiekowi nie przymnaża, lecz – wprost przeciwnie – stawia go w nader marnym świetle. Stanowi przejaw nie tylko bluźnierczej pychy, ale wręcz zwykłej małostkowości.

Jakie to odległe od naszej narodowej tradycji, która kazała żołnierzom i wodzom dawnej Rzeczypospolitej przed każdą bitewną potrzebą wzywać niebieskich auxiliów, a za zwycięstwo nieodmiennie Opatrzności Bożej dziękować. Jakże daleko odeszliśmy od wzorca, który zostawił nam Jan III Sobieski. Wybitny strateg, bezsprzecznie przodujący w gronie naszych największych wodzów, na słane z Wiednia, skądinąd niezbyt Polsce przychylnego, błaganie o ratunek nie odpowiedział buńczucznie a głupio:

– Jesteśmy potęgą, a wyście trupy. Dławcie się, bijcie się, nic mnie to nie obchodzi, o ile interesy Polski nie są zahaczone. A jeśli gdzie zahaczycie je, będę bił.

Przeciwnie, dostrzegając w dalszej perspektywie zagrożenie dla Rzeczypospolitej – bo w końcu chodziło o jej odwiecznego wroga – zdecydował pobić go zawczasu i nie na swojej ziemi.

A pogromiwszy nawałę porównywalną do bolszewickiej, wprost z pobojowiska napisał w liście do papieża: „Venimus, vidimus, Deus vicit – przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył.” Nie możemy się niestety pochwalić, że nasz król jako pierwszy w historii nowożytnej wykorzystał znany bon mot Juliusza Cezara (gdyż niespełna półtora wieku wcześniej uczynił to cesarz Karol V, kwitując zwycięstwo swej katolickiej armii nad heretykami z ligi szmalkaldzkiej pod Mühlbergiem słowami: Veni, vidi, Deus vicit), za to bezspornie chwalimy go za skromność, albowiem wypowiadając się z pierwszej osobie liczby mnogiej podzielił się chwałą zwycięzcy z całym swoim wojskiem.

Skoro więc wywyższony poprzez koronację ponad ogół poddanych monarcha nie wahał się wyznać, że „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały”, to dlaczego nam, prostym członkom egalitarnego społeczeństwa tak trudno to przychodzi?

„Czyż te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza?” – pyta arcybiskup Józef Teodorowicz. „Czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego? Nic, zaiste; raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, że tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza. Można więc śmiało powiedzieć, że te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej niż samo męstwo.”

Deus vicit! – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemską pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami – powiada ormiański hierarcha ze Lwowa, by od razu wyjaśnić, że zgoła inny plan ocalenie nam przyniósł.”

„Plan ten skreślony był ręką Bożą, a tworzył go i wykonywał Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć, ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. (…) Bóg to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili, odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez nie swoje przeprowadzał plany. To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejsze w planie nadprzyrodzonym, Bożym. Gdyby zabrakło w tym miejscu i w tej chwili tego konkretnego bohatera, przepadłoby wszystko. Tośmy stwierdzili pod Warszawą.”

Narzędzia w ręku niewidzialnego Wodza

O tym samym poucza nas Słowo Boże. Oto kiedy wędrującym ku ziemi obiecanej Izraelitom zastąpili drogę Amalekici pod Refidim, ci ruszyli na nich zbrojnie, a „Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza” (Wj 17, 10-13).

Arcybiskup Józef Teodorowicz opatruje to biblijne zdarzenie wyśmienitym komentarzem. „Patrzcie, najmilsi” – wskazuje – „jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajemnie wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, to jest gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.”

„I każdy historyk wojenny” – kontynuuje wybitny polski hierarcha – „mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili, i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę czy na tamtą stronę. A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co o bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.”

Ten sam schemat powtarza się w niezliczonych przykładach od samego zarania chrześcijańskiego świata.

Oto na przykład kiedy niedługo po idach październikowych roku 1065 od założenia Miasta cesarz Konstantyn, stanąwszy pod murami Rzymu, ujrzał we śnie niebiański znak Boży z zapewnieniem, iż pod tym znakiem zwycięży, niezwłocznie kazał swym żołnierzom umieścić go na tarczach. I faktycznie zwyciężył liczniejszego przeciwnika – wedle obietnicy Boga, któremu, choć poganin, postanowił zawierzyć.

Oto kiedy w roku Pańskim 1571 Turcy Osmańscy najechali Cypr, papież Pius V wysłał połączoną flotę z trudem zmontowanej koalicji Państwa Kościelnego, Hiszpanii, Wenecji, Genui, Sabaudii i Malty przeciwko najeźdźcom, a sam upadł na kolana, by z różańcem w dłoni błagać o niebiańskie wsparcie. I powstał z klęczek pewny zwycięstwa, zanim jeszcze powiadomili go o nim wysłańcy z pola bitwy.

Oto gdy w listopadzie 1655 roku Szwedzi przybyli pod jasnogórski klasztor celem splądrowania sanktuarium, przeor Augustyn Kordecki, od dawna się tego spodziewający (czego dał wyraz jeszcze w sierpniu kupując kilkadziesiąt muszkietów i wzmacniając liczebnie siłę zbrojną twierdzy), objął osobiste dowództwo jego obrony, nie ustając jednocześnie, wraz z całą duchowną załogą, w modlitwie i innych liturgicznych poczynaniach na rzecz uproszenia zwycięstwa. I po czterdziestu dniach bezskutecznego oblężenia potężny Szwed uszedł jak niepyszny ukradkiem nocną porą.

Bóg powiązał przyszłość z przeszłością

Naszkicowana powyżej perspektywa każe świeżym okiem spojrzeć nie tylko na samą warszawską wiktorię, nie tylko na zwycięski finał wojny z bolszewikami w roku 1920, ale również na fenomen zmartwychwstania Polski po ponad stuletnim niebycie politycznym. Uważna analiza faktów wiedzie bowiem do konkluzji, że Pan Bóg po to przywrócił życie Niepodległej, aby uratowała ona świat przed czerwoną zarazą.

„Pod Warszawą zrozumieliśmy” – podsumowuje arcybiskup Józef Teodorowicz – „że albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu – a wtedy utracimy i byt nasz, i duszę naszą – lub też staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata. Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego z dniem dzisiejszym i jutrzejszym.”

Rzeczpospolita powróciła na światową scenę, aby dalej pełnić misję zleconą przez Boga przodkom naszym, gdy za oczywisty natchnieniem Ducha Świętego przyjęli łaciński model cywilizacji. Taki już nasz los, czy raczej: takie nasze zadanie od Pana historii – być antemurale. Bronić cywilizacji Zachodu – nie tylko w nas samych, ale i w otaczającym nas świecie. Choćby nawet ów świat sobie tego nie życzył.

Czyż bowiem świat starożytny życzył sobie zmian, jakie nieśli mu Apostołowie. Oni jednak nie pytali go o zdanie, lecz konsekwentnie głosili naukę Tego, który przyszedł na świat, po to „aby świat zbawić” (J 12, 47), i wkrótce: „Patrz – świat poszedł za Nim” (J 12, 19).

Niedługo zaś potem ów świat stworzy najwspanialszą cywilizację w dziejach ludzkości. Albowiem – jak trafnie spostrzegł Plinio Corrêa de Oliveira – „gdy ludzie postanawiają współpracować z łaską Bożą, dokonują się cuda w historii: nawrócenie Imperium Rzymskiego, powstanie średniowiecza, rekonkwista Hiszpanii, wszystkie wydarzenia wynikające z wielkich zmartwychwstań duszy, do których są również zdolne narody. Te zmartwychwstania są niezwyciężone, ponieważ nic nie może pokonać cnotliwego narodu, który prawdziwie kocha Boga.”

To nasza droga.

Nie potrzeba nam cudów?

Polonia Restituta niestety nie do końca poszła tą drogą. Nie rozdeptała czerwonej gadziny. Nie pognała bestii piekielnej do samego jej gniazda, by tam jej zadać cios śmiertelny. Nie wyzwoliła nawet z jej szponów całości ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, zatrzymawszy zwycięską ofensywę o włos od całkowitego triumfu nad bolszewicką hydrą, pospieszyła zawrzeć z nią niekorzystny dla siebie pokój, choć nie obeschły jeszcze łzy po żołnierzach, których ciała rąbali szablami czerwoni orkowie u bram Lwiego Grodu. Porzuciła swoich antysowieckich sojuszników: Ukraińców i Rosjan, Kozaków i Białorusinów. Nade wszystko zaś zdradziła półtora miliona własnych obywateli, wydając ich na pastwę czerwonego Lewiatana na nieludzkiej ziemi.

A o Cudzie nad Wisłą szybko zapomniała. Szczególnie, kiedy sześć lat później władzę w niej przejęła bezbożna sitwa. Wprowadzono kult jednostki, w armii dokonano czystki. Miejsce bogobojnych generałów zajęli libertyni. Miejsce chrześcijańskich rycerzy – wierni pretorianie. Prawdziwi bohaterowie trafili za kraty.

Na owoce jawnej niesprawiedliwości i uporczywego negowania prawdy nie trzeba było długo czekać. Pychą nadęci nawet nie zauważyli, jak bestia w swej jamie z ran się wylizała i cień jej ponownie zawisł nad wschodnią granicą. A na zachód patrząc, nie dostrzegli, że się tam jej młodsza siostra wylęgła, nie mniej krwiożercza, nie mniej agresywna. Odżegnując się od wiary w plany Opatrzności, wyrzekli się pomocy Bożej.

Dlaczego we wrześniu 1939 roku nie było cudu nad Bzurą? Właśnie dlatego. Dlatego, że nikt wtedy żadnego cudu od Pana Boga nie potrzebował – taką ufność pokładaliśmy we własnych siłach i zapewnieniach sojuszników. Tak byliśmy „silni, zwarci, gotowi”; tak przekonani, że „nie oddamy ani guzika”, tak arogancko pewni, że Hitler ma czołgi i samoloty z tektury…

Nie bez racji uczy biblijna Księga Przysłów, iż „przed porażką – wyniosłość; duch pyszny poprzedza upadek” (Prz 16, 18).

Rzeczpospolita upadła głównie z rąk tej samej siły, którą w roku 1920 spektakularnie pokonawszy nad Wisłą i Niemnem, w roku 1921 literą traktatu ryskiego głupio zlekceważyła; przy stosunku potęg Zachodu w roku 1945 równie obojętnym jej sprawie jak ćwierć wieku wcześniej; przy równie jak dziś naiwnej wierze Polaków w szczytne intencje międzynarodowych instytucji.

A wąż, od którego morderczych splotów i jadu trującego Rzeczpospolita chwalebnie Europę uratowała, by natychmiast haniebnie zaniedbać roztrzaskania, wzorem swojej Królowej, na miazgę jego plugawego łba – ten „wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię” (Ap 12, 9); ten sam, co „był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył” (Rdz 3, 1) – najpierw się przyczaił, by wkrótce ponownie wypełznąć i z niepohamowaną zachłannością pożerać krainy, ludy, szczepy, języki i narody. Aby je piętnować znamieniem Bestii…

I do dziś nieustannie wężowym zwyczajem zrzuca jedną skórę, by zaraz przybrać inną – to płonie czerwienią, to czernią mroczy; to kusi zielenią, to tęczą mami oczy…

Czy zmarnowaliśmy Cud nad Wisłą? Bo, że go należycie nie wykorzystaliśmy, to więcej niż pewne.

Jerzy Wolak

ZBIEGI okoliczności, ZNAKI, prawdopodobieństwa, niesubordynacje. Strateg, pułkownik, uczestnik – o szansach „bitwy warszawskiej”.

ZBIEGI okoliczności, ZNAKI, prawdopodobieństwa, niesubordynacje.

Strateg, pułkownik, uczestnik o szansach „bitwy warszawskiej”

[Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego „CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957]

https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.19394_80.php

[Wydane przez ANTYK  w Warszawie (Komorów) w 2017. KUPUJCIE!! ]
 

[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. MD]

 W wypadku cudownego uzdrowienia chorych, w różnych miejscach świętych, chory odzyskuje zdrowie albo natychmiast, na oczach wielu świadków, albo też  stopniowo, od dnia swej pielgrzymki począwszy, w ciągu niedługiego czasu, aż do pełnego wyzdrowienia.  W obu wypadkach lekarze stwierdzają zwykle protokolarnie, że zabiegami medycyny dotychczas nam znanej nie można było chorego uleczyć i że wyzdrowienie nastąpiło w sposób dla wiedzy lekarskiej niewytłumaczalny.

W naszym wypadku nie możemy ustalić chwili, np. godziny, w której cud. nastąpił, bo sprawa nie dotyczy jednego człowieka, ale setek tysięcy ludzi na  polu bitwy, ba, dotyczy losów całego narodu polskiego.  Natomiast możemy ustalić szereg elementów nadzwyczajnych, nie dających się każde z osobna wytłumaczyć wiedzą wojskową lub zwyczajami wojennymi, a składających się w sumie na rezultat, nazwany cudem w rozdziale pt. „Ogólny obraz bitwy“. Każdy z tych poszczególnych elementów można by nazwać przypadkiem. Lecz zbieg tak wielu przypadków w jedną całość (i prawie w jednym czasie) nie da się już określić jako zjawisko zwyczajne. 

Jeżelibyśmy przypadkiem nazwali zdarzenie, które  zdarza się bardzo rzadko, np. raz na sto wypadków (co jest cyfra raczej za niską) to zbieg okoliczności,  w którym zdarzyły się dwa przypadki, można by  porównać z tym, co w loteryjce numerowej nazywamy ambo. Prawdopodobieństwo wygrania ambo (tzn. gdy  przy np. pięciu cyfrach, na które gracz postawił,  i pięciu cyfrach wylosowanych przez organizatorów loterii, gracz trafił dwie takie same cyfry jak los)  wymaga szczęścia jak 1 : 54. Prawdopodobieństwo trafienia trzech cyfr spośród pięciu wylosowanych,  tzw. terno, wymaga szczęścia jak 1 : 1680, a zbieg  okoliczności, w którym graczowi udałoby się trafić aż  cztery cyfry, wymagałby szczęścia jak 1 : 158.000.  Ile było w bitwie pod Warszawa 1920 r. „przypadków”, którymi „los” nas obdarzył?

1) Naczelnik Piłsudski powziął decyzję użycia tylko 5 i ½ dywizji do kontruderzenia znad Wieprza  wyraźnie wbrew własnemu przekonaniu. Wszelka wiedza wojskowa nakazywała mu użyć do tego celu większych sił i bardziej je skoncentrować. Zdawał on sobie z tego dokładnie sprawę i ciężko bardzo przyszło mu wydać rozkaz ,,nonsensowego”, jak się sam wyraża, podziału wojsk. Z powojennej rozmowy mojej z marszałkiem Piłsudskim wiem np., że bardzo wiele myślał o przydzieleniu 18 dywizji piechoty i może jeszcze jednej dywizji do grupy przeciwuderzeniowej  znad Wieprza. Potem jednak jak wiadomo uległ nieznanemu sobie przymusowi. 18 dywizja piechoty została rozkazem z 6 sierpnia przydzielona do składu 1-ej armii, na przyczółek warszawski. W kilka dni później przydział ten został zmieniony i wysłano ją na lewe skrzydło 5-ej armii. Jeszcze 12 sierpnia, gdy naczelnik Piłsudski wyjeżdżał z Warszawy, był on pod wrażeniem, że podzielił swe wojska źle.

Nawet Tuchaczewski nie może się powstrzymać od uwagi: „Oceniając ugrupowanie białych sił polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo iż w wyniku swoim dało ono całkowite zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby się było  zachować czynnie, ale byłoby ponadto zgniecione (T. 209).

Więc wiedza wojskowa była po stronie Piłsudskiego. Tymczasem właśnie niezastosowanie się do nakazów wiedzy wojskowej dało fundament do wspaniałego zwycięstwa. Bo gdyby w grupie kontratakującej. znad Wieprza było np. o jedną lub dwie dywizje piechoty więcej kosztem osłabienia 5-ej i 1-ej armii, zwycięstwo nie byłoby pełniejsze i szybsze niż faktycznie było. Natomiast gdyby lewoskrzydłowa 5-ta armia polska była o jedną dywizję (np. 18 dywizję piechoty) słabsza, albo gdyby pod Wólka Radzymińską było w składzie 1-ej armii, o jedną dywizję (np. 10 dywizję  piechoty) mniej, wypadki potoczyłyby się może zupełnie inaczej.

Nie byłoby marszu i kontrmarszu generała Krajowskiego i uderzenia na flankę 15-ej armii sowieckiej, nie byłoby może rajdu VIII brygady kawalerii na Ciechanów i zniszczenia radiostacji 4-ej armii bolszewickiej, nie byłoby tak pełnego zlikwidowania przełomu nieprzyjacielskiego pod Wólka Radzymińskaą.

 ,,Nonsensowy“ podział wojsk okazał się zatem celowy i skuteczny. Stąd wniosek, że wiedza wojskowa nie mogła dać nam takiego zwycięstwa jakie dało działanie wbrew wiedzy, wydaje się prosty.

2) Fakt wymknięcia się dowodzenia lewym skrzydłem 5-ej armii, w dniach 13, 14 i 15 sierpnia, z rąk generała Sikorskiego i przejęcie inicjatywy działania na skrzydle armii przez tak wytrawnego taktyka jakim był generał Krajowski, był aktem zupełnie niezwykłym, a dał rezultaty dodatnie dla całej wielkiej bitwy.  Źródłem tego faktu było upoważnienie generała Krajowskiego, na konferencji modlińskiej z 12 sierpnia do swobodnego działania zależnie od bardzo zmiennej sytuacji i niekrępowania się szczegółami otrzymanych rozkazów. Zaś rozkazy generała Sikorskiego wychodziły zbyt późno, by mogły mieć natychmiastowy wpływ na działania rozpoczęte o świcie, a kierowane z pierwszej linii bojowej przez generała upoważnionego do decyzji samodzielnych.

Lecz akcja generała Krajowskiego zmieniła się, na pół drogi między Płońskiem a Raciążem, z akcji przeciw korpusowi konnemu Gaja w akcję przeciwko 15-ej armii sowieckiej. Jego marsz na miraż wielkich wojsk nieprzyjacielskich pod Mystkowem i Rzewinem, i kontrmarsz na kanonadę nad Wkrą, robią wrażenie celowego odciągnięcia go w bok dla umożliwienia natarcia flankowego na wojska 15-ej armii sowieckiej.  Błyskawiczna decyzja kontrmarszu na Sochocin i Młock była odruchem, o którego możliwości generał  Krajowski nie myślał jeszcze rano tego dnia. Wydarzenia te miały miejsce dokładnie w tych samych godzinach co przerwanie drugiej linii obrony Warszawy pod Wólką Radzymińską, względnie załamanie się przeciwnatarcia 1 dywizji litewsko- białoruskiej pod  Radzyminem.

Ksiądz kapelan Skorupka, który poległ śmiercią żołnierska tego samego dnia około godziny 5.30 rano, to jest w chwili rozpoczęcia marszu generała Krajowskiego z Płońska na Raciąż, stał może wkrótce po śmierci przed Brama Niebios i błagał o pomoc dla oręża polskiego.

Kontrmarsz z Rzewina i Mystkowa w kierunku słyszanej kanonady nad Wkrą jest wprawdzie zgodny z jedną z podstawowych zasad nauki napoleońskiej,  ale nagłe porzucenie zamiaru związania Gaj-chana w walce i odwrócenie się do niego plecami, aby ruszyć na flankę 15-ej armii, było aktem niezwykłej samodzielności. Gdybyśmy za generałem Sikorskim przyjęli, że powodem nagłego kontrmarszu generała Krajowskiego była tylko chęć niesienia pomocy dwu pułkom 18 dywizji piechoty pozostawionym nad Wkrą (S. 130),  pozostałoby niezrozumiałe, dlaczego kazał on jednemu z pułków maszerować na Młock, odległy od linii frontu nad Wkrą o 12 kilometrów, a stamtąd na Sońsk, a brygadzie kawalerii aż na Glinojeck i Sulerzysz. Źródłem jego decyzji był nagły zamiar uderzenia na prawe skrzydło 15-ej armii, co też dnia następnego wykonał.

Tak czy inaczej, błyskawiczna decyzja zwrotu generała Krajowskíego była aktem artystycznym, aktem iskry Bożej, przez nikogo przedtem nie zaplanowanym. A efekt uderzenia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej był tak duży, że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana na północny brzeg Bugu-Narwi  do odwodu 3-ej armii, broniącej Nasielska. Miał on też, jak podaje generał Sikorski, wielkie znaczenie dla regeneracji moralnej żołnierza i spowodował, że „duch zwycięstwa wstąpił w żołnierzy”.

Generał Sikorski sądzi nawet, że sukces 5-ej armii odniesiony 15 sierpnia nie mógł pozostać bez wpływu moralnego na wojska przygotowujące się do uderzenia znad Wieprza.  Fakt przypadkowego wykorzystania, w czasie manewru generała Krajowskíego, zaledwie powstałej luki między 15-ta i 4-tą armią nieprzyjacielską i natrafienie na radiostację w Ciechanowie dodaje decyzjom generała Krajowskíego mistycyzmu.

3) Zajęcie miasta Ciechanów przez VIII brygadę  kawalerii w dniu 15 sierpnia od strony północnej wykonane było z natchnienia wyższych oficerów dowództwa brygady, a nie było nakazane przez władze  przełożone. Ostatni rozkaz generała Sikorskiego, który może jeszcze doszedł dowództwa brygady (chociaż i to nie jest pewne), tj. rozkaz z 13 sierpnia, przewidywał na dzień 14 sierpnia uderzenie 18 dywizji piechoty  z Płońska na Ciechanów, a VIII brygadzie kawalerii  nakazywał osłanianie lewego skrzydła piechoty. Potem miała brygada nawiązać łączność w rejonie Glinojecka z grupą Mława i ubezpieczyć tyły 18 dywizji  piechoty.

Na 15 sierpnia przewidywał generał Sikorski uderzenie „dywizji” jazdy wraz z jednym pułkiem piechoty na Ciechanów od strony Sochocina, ale  rozkaz ten, z powodu braku łączności z VIII brygada  kawalerii, nigdy dowództwa brygady nie doszedł. Generał Krajowski zaś nakazał brygadzie na 15 sierpnia osłonę lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty  W czasie natarcia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej. Więc rajd całej brygady na Ciechanów od  strony północnej, i powrót do rejonu Gumowa i Rumoki, był dość dowolną interpretacja rozkazu generała Krajowskiego, co spowodowało ostre wyrazy jego  niezadowolenia.

Kto w sztabie VIII brygady kawalerii poddał myśl oderwania się od skrzydła 18 dywizji piechoty i urządzenia 15 sierpnia rajdu całej brygady na Ciechanów od strony północnej, dotąd nie ustalono. Pozostaje faktem, że było to natchnieniem podwładnych, bez rozkazu, albo wbrew rozkazom, przełożonych, a zatem  czyn W zwyczajach wojennych bardzo niezwykły i ryzykowny. Lecz rezultaty samodzielnej inicjatywy VIII brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia były nie  tylko dodatnie, ale były tak nadzwyczajne, tak niepomiernie przekraczające normalne osiągnięcia małej  stosunkowo jednostki taktycznej, że wyższe dowódz-twa polskie długo jeszcze tych rezultatów nie doceniły.

Zaś wykonawcy rajdu nie zdawali sobie w ogóle sprawy z wielkości czynu dokonanego. Został on wykonany ich rękami bez ich świadomości. Nawet po wojnie, gdy ustalane w całym wojsku dnie świąt pułkowych, na pamiątkę najchwalebniejszych czynów wszystkich pułków, święta pułkowego 203 pułku uła-  nów (późniejszego 27 pułku ułanów) nie wyznaczono  na rocznicę sławnego zniszczenia radiostacji w Ciechanowie, lecz na inny dzień, dużo mniejszego znaczenia.

Dopiero z powojennej pracy wodza strony przeciwnej, Tuchaczewskiego, dowiedzieliśmy się, że wypadek ten odegrał, w jego zrozumieniu, „rozstrzygającą“ rolę w biegu działań i dał początek ,,katastrofalnego“ wyniku dla strony sowieckiej. (T. 210)

Zadziwiające jest też zachowanie się oficerów  dowództwa VIII brygady kawalerii po zniszczeniu  radiostacji w Ciechanowie. Podczas gdy do tej chwili okazywali oni zupełnie niezwykłą inicjatywę planowania i działania, przekraczającą normalne zwyczaje wojskowe, to po dokonaniu tego „rozstrzygającego o katastrofie” sowieckiej czynu stracili nagle koncepcję dalszego działania; stworzyli jakaś naradę, w której każdy radził co innego i z której już nic poważniejszego nie wynikło.

 4) Zniszczenie radiostacji w Ciechanowie spowodowało wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej z bitwy od 15 do 18 sierpnia. Tuchaczewski zamierzał koncentryczne przeciwuderzenie swoich 4-ej,  15-ej i 3-ej armii na polska 5-tą armię. Zdawało mu się, że zguba 5-ej armii jest nieunikniona i sadził, że  jej unicestwienie pociągnęłoby za sobą najdonioślejsze  skutki. W dalszym biegu wszystkich działań jednakże „Polakom dopisało szczęście” i Tuchaczewski nie  zdołał tego rozkazu przekazać 4-ej armii. Przez „niezrozumiałą“ dla niego dalsza działalność 4-ej armii wytworzyło się położenie, które nazywa „wręcz potworne“ i które, jego zdaniem, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę 3-ej i 15-ej armii, ale jeszcze krok za krokiem wypierać je w kierunku wschodnim.

Zapewne, można to nazwać i szczęściem. Czyż ktoś uratowany od kalectwa cudem Chrystusa Pana lub Matki Boskiej nie miał szczęścia? Zapewne, że miał nawet bardzo wielkie szczęście. A że Tuchaczewski, którego ponosiła poprzednio piekielna radość, uznał swe późniejsze położenie za ,,potworne“, z powodu udzielenia nam pomocy Boskiej w formie szczęścia i wyrwania nas z nastawionych szponów komunistycznych, temu nie można się dziwić.

5) Akcja porucznika Pogonowskiego pod Wólką Radzymińską była szczęśliwym zbiegiem nieporozumień. Pierwsze nieporozumienie – między generałem  Żeligowskim a generałem Latinikiem o miejsce ustawienia batalionu I/28 – spowodowało, że batalion znalazł się o 4 kilometry bliżej Wólki Radzymińskiej i na południowej stronie przełomu nieprzyjacielskiego, zamiast na zachodniej. Gdyby batalion stał w Kątach Węgierskich albo w Pustelniku, akcja jego na Wólkę byłaby co najmniej o godzinę późniejsza, względnie nie byłaby się odbyła wcale i nie byłoby paniki wśród oddziałów bolszewickich, która miała tak wielkie konsekwencje.  Drugie nieporozumienie polegało na tym, że generał Żeligowski zamierzał stworzyć z batalionu I/28 „punkt nieruchomy“, ale nie ujawnił tej swej intencji  na piśmie, tak że dowódca brygady podpułkownik Thommee i dowódca 28 pp. wydali batalionowi rozkaz  natychmiastowego natarcia na Wólkę.  Trzecie nieporozumienie wynikło z tego, że generał Żeligowski zmienił godzinę natarcia, z wieczoru 14 sierpnia na świt 15 sierpnia, a porucznik Pogonowski nie został o tym powiadomiony.  Gdyby się stało, jak generał Żeligowski nakazał  porucznikowi Pogonowskiemu, nie byłoby natarcia  nocnego na Wólkę Radzymińska. Gdyby się stało, jak kazał generał Latinik, batalion byłby w ogóle na  innym odcinku boju. A gdyby nie było natarcia nocnego i paniki wśród wojsk bolszewickich w Wólce Radzymińskiej i w Izabelinie, atak poranny brygady  polskiej z Nieporętu i z fortu Beniaminów poszedłby jeszcze trudniej niż faktycznie poszedł (W. 481),  wynikłaby zacięta walka z oddziałami bolszewickimi, które były w lesie na wschód od Nieporętu, pułki 21 dywizji strzelców przyszłyby z pomocą, tak jak uczyniły to dnia poprzedniego pod Radzyminem, i całe  przeciwnatarcie 10 dywizji piechoty mogło ugrząźć w miejscu, a może nawet podzielić los przeciwnatarcia  1 dywizji litewsko-białoruskiej pod Radzyminem.  Kto spowodował, że pomimo tylu nieporozumień między rozkazodawcami, pomimo ordre i contr-ordre,  nie nastąpił désordre, a akcja słabego batalionu  piechoty dała tak niezwykle szczęśliwe rezultaty?  Nawet dowódca przeciwnatarcia generał Żeligowski szuka wytłumaczenia w „nadzwyczajnym instynkcie“  porucznika Pogonowskiego.

6) Tuchaczewski twierdzi, że ,,...armia 12-ta  przejęła rozkaz do 3-ej armii polskiej, z którego  wynikało jasno, że Polacy gotują się do ofensywy  przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki  Wieprz. Nawiasem mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu...“, a dalej pisze ,, …o ofensywie polskiej (znad Wieprza) dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18 sierpnia z rozmowy hughesowej z dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofen-  sywie dowiedział się dopiero 17-go. Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym co się stało.“ (T. 213) 

Mamy więc do czynienia z dwoma zjawiskami  niezwykłymi w praktyce wojennej. Jednym jest fakt, że polski rozkaz operacyjny o podstawowym znaczeniu wpadł w ręce nieprzyjaciela i został zignorowany, a drugim, fakt dotarcia wiadomości o faktycznym rozpoczęciu natarcia polskiego znad Wieprza z dwudniowym opóźnieniem.  Jeżeli grupa mozyrska nie została co najmniej powiadomiona o przejęciu wspomnianego rozkazu polskiego i o możliwości zagrożenia jej od strony południowej, znaczyłoby to, że ujawnienie tego rozkazu wzmocniło raczej bolszewicką pewność siebie.

Dowództwo grupy mozyrskiej tak czuło się pewnie i tak niczego się nie spodziewało, że gdy otrzymało wiadomości o starciach z Polakami pod Łaskarzewem, Żelechówem i Parczewem, nie meldowało nawet natychmiast o tym do swego dowództwa armii.  Z cytat przytoczonych wynika, że połączenie telegrafczne między sztabem 16-ej armii a sztabem Tuchaczewskiego w Mińsku było dobre. Nie wynika z nich, by połaczenie z grupą mozyrską było zerwane.

Więc dowództwo grupy mozyrskiej mogło co najmniej 16 sierpnia wieczorem meldować o spotkaniach 57  dywizji strzelców z nacierającymi od południa Polakami. Fakt, że dowództwo 16-ej armii dowiedziało się o tym dopiero 17 sierpnia, jest więc zadziwiający, ale fakt, że sztab Tuchaczewskiego dowiedział się o tym  jakoby dopiero 18 sierpnia, jest jeszcze bardziej  zdumiewający. Słowami bolszewickimi można by mówić o sabotażu zorganizowanym przez kogoś nieznanego.  W rozmowie hughesowej Tuchaczewskiego, odbytej we wczesnych godzinach rannych 18 sierpnia z jego naczelnym wodzem (Kamieniewem), jest wprawdzie mowa o tym, że 57 dywizja strzelców grupy mozyrskiej odrzucona została na linię Łaskarzew  – Żelechów – Parczew, ale zaraz następny ustęp tej  rozmowy brzmi: ,,Z przejętych rozkazów przeciwnika  widać, że w lubelskim rejonie, między Wisła a Wieprzem, koncentruje się nowa armia, celem przeprowadzenia uderzenia na północ.“ (S. 165)

Więc Tuchaczewski jeszcze w czasie tej rozmowy, a zatem 18 sierpnia rano, nie zdawał sobie sprawy z tego, że wielka kontrofensywa polska znad Wieprza była już od dwu dni „w takcie wściekłego galopu“ w toku. W konsekwencji został on zaskoczony natarciem naczelnika Piłsudskiego nie z rejonu Wieprza, ale znad  szosy Warszawa – Brześć, gdy sytuacja jego wojsk  była już zupełnie beznadziejna.

7) Wyeliminowanie armii konnej Budiennego  i 12-ej armii bolszewickiej z bitwy (z powodu szeregu  nieporozumień wewnętrznych w sztabach bolszewickich) miało znaczenie kapitalne. Marszałek Piłsudski pisze, jak wspomnieliśmy poprzednio, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawił bardzo słabe siły tj. 7 dywizję piechoty w okolicach Chełma i bardzo  słabą 6 ukraińska dywizję na południe od niej. Więc ruchom wspomnianych dwu armii bolszewickich niewiele stało na przeszkodzie. Zaś ukazanie się armii Budiennego np. 16 sierpnia w rejonie między Włodawą  a Lublinem mogło spowodować poważne zmiany naszych planów. Jakkolwiek nie jest prawdopodobne, by powstrzymało to wszystkie wojska naszej grupy przeciwuderzeniowej od rozpoczęcia planowanego przeciwnatarcia  znad Wieprza, lub, jak to chce Tuchaczewski (T. 210),  odrzuciło wojska nasze za Wisłę, to jednak jest prawdopodobne, że uderzenie Budiennego na Lublin mogło w pewnym stopniu udaremnić usiłowania polskiego  naczelnego wodza (P. 122). Być może, że jedna dywizja piechoty i brygada kawalerii, z grupy generała Rydza  Śmigłego, musiałyby pozostać na miejscu, by wzmocnić opór 3-ej armii polskiej, a może i 2 dywizja piechoty spod Dęblina musiałaby ruszyć na Lublin.  Przeciwnatarcie pozostałych polskich dywizji na wojska Tuchaczewskiego byłoby o tyle słabsze.

Zupełne zaś wyłączenie armii konnej Budiennego i 12-ej armii  bolszewickiej z pola bitwy warszawskiej dało nam swobodę działania.  A gdy się weźmie pod uwagę, co omówiliśmy w punkcie 4, że w tym czasie większość 4-ej armii  bolszewickiej, ze swym korpusem konnym Gaja, była  również wyłączona z bitwy, a w czasie nieobecności  tych dwóch potężnych sił skrzydłowych nastąpił pogrom trzech centralnych armii Tuchaczewskiego, nie  można nad takim zbiegiem okoliczności przejść do  porządku dziennego.  Wspomnieliśmy już o tym, że zarówno na wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej, jak  i na wyeliminowanie konnej armii Budiennego, z  bitwy, złożyło się po kilka „przypadków” lokalnych.  Każda z tych dwu armii nieprzyjacielskich miała  konkretne i na czas wydane rozkazy swoich przełożonych do uderzenia na skrzydła wojsk polskich.  Obie nie zdołały zleceń tych wykonać.

***

ZAKOŃCZENIE

 Może ktoś nadal twierdzić, że jedynym źródłem  zwycięstwa był plan operacyjny naczelnika Piłsudskiego. pomimo albo z powodu ,,nonsensowego” ugrupowania wojsk. i nie bacząc na to, że marszałek Piłsudski sam szuka bezwiednie ,,nadzwyczajnych” przyczyn piorunującego przewrotu, a także i na to, że on sam wyrażał się nieraz, że w sierpniu 1920 r.  „Palec Boży ziemi dotykał”.

Może ktoś w akcji VIII  brygady kawalerii pod Ciechanowem dopatrywać się tylko działalności doskonałych kawalerzystów, pomimo tego, że oni sami nie zdawali sobie sprawy z doniosłości swego czynu, a po nim stracili koncepcję  dalszego działania. Może ktoś, za Tuchaczewskim, twierdzić, że Polacy mieli tylko szczęście, pomimo tego, że on sam widzi coś ,,potwornego“ w sparaliżowaniu  swej 4-ej armii.

Może ktoś twierdzić, że w decyzji  generała Krajowskiego pod Mystkowem i Rzewínem  nie było iskry Bożej artysty taktyka, a tylko normalne  postępowanie dobrego generała, albo, że pod Wólka  Radzymińską nie było zbiegu szczęśliwych nieporozumień, lecz tylko wykonanie rozkazu otrzymanego  przez porucznika Pogonowskiego, pomimo tego, że generał Żeligowski mówi o „nadzwyczajnym instynkcie“.

Może ktoś twierdzić, że opóźnienie wiadomości  o rozpoczęciu polskiego przeciwnatarcia znad Wieprza  do sztabu Tuchaczewskiego o dwa dni było przypadkiem albo, że wyłączenie z bitwy armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej, równocześnie  z wyłączeniem większości 4-ej armii z korpusem konnym Gaja, było zbiegiem okoliczności, a może też, że  wspaniała jedność narodowa w chwili widocznego już  dla wszystkich zagrożenia ojczyzny była naturalnym  odruchem narodu albo wynikiem dobrej organizacji  i propagandy.

Gdybyśmy jednak wszystkie te wydarzenia niezwykłe, które grały na naszą korzyść, nazwać chcieli przypadkami albo zaliczyć je chcieli do imponderabiliów, to obliczenie prawdopodobieństwa zbiegu aż siedmiu szczęśliwych dla nas wypadków wykazałoby nam, że jest ono jak 1 : 16 miliardów, czyli, że nie ma  już prawdopodobieństwa realnego.

Takie szczęście trudno sobie wyobrazić. Za takie szczęście trzeba Panu Bogu dziękować.  Z przeprowadzonej analizy bitwy nie wynika, że uzyskaliśmy zwycięstwo pod Warszawa 1920 r., utrwalili naszą niepodległość i uratowali Europę zachodnią od zalewu komunistycznego tylko dzięki własnym zdolnościom strategicznym, doskonałemu dowodzeniu na wszystkich szczeblach hierarchii wojskowej i dobrej organizacji. Nie wynika także, że zawdzięczamy zwycięstwo jakimś podstawowym planom doradców francuskich, jak się tego domyślali niektórzy komentatorzy zachodniej Europy. nie mogący pojąć tak nagłego zwrotu losów wojny. Natomiast nie ulega wątpliwości, że liczne wypadki niezwykłe przyczyniły się do zwycięstwa bardzo poważnie.  Przy całym szacunku i wdzięczności, jakie winniśmy naszym przywódcom wojskowym i cywilnym i poszczególnym żołnierzom za ich wielką pracę fachową, za ich trud i nie szczędzenie swego życia dla Ojczyzny, musimy uznać, że bez natchnienia Bożego  w chwilach pobierania ważnych decyzji i bez pomocy  Bożej na polu bitwy nie byliby w stanie wygrać bitwy  pod Warszawa 1920 r. w tak szybki i tak decydujący  sposób.

Wydaje się więc, że popularne w Polsce nazwanie zwycięstwa tego CUDEM NAD WISŁĄ ma swoje uzasadnienie.  A słowa modlitwy naszej, wyrażające wiarę w to, że Bóg przez tak liczne wieki osłaniał Polskę „tarczą Swej opieki od nieszczęść, które przygnębić ją miały”, mają w odniesieniu do omawianej bitwy pod Warszawą 1920 roku poważne oparcie o fakty historyczne.

KONIEC

“Okazyjny wyskok samodzielny” ułanów a losy wojny polsko – bolszewickiej.

“Okazyjny wyskok samodzielny” ułanów a losy wojny polsko – bolszewickiej.

 Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego „CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957.

[Wydane OSTATNIO przez ANTYK  w Warszawie (Komorów) w 2017. KUPUJCIE!!  Można u mnie. ]

Na osobne omówienie zasługuje działalność VIII.  brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia. Była to brygada silna, bo składająca się z czterech pułków ułanów  (2, 108, 115 i 203) i dywizjonu artylerii konnej, pod  dowództwem wytrawnego kawalerzysty, generała Karnickiego.

[Z powodu dołączenia do VIII brygady kawalerii, składającej się z trzech pułków, tuz przed bitwa  warszawską jeszcze 203 ochotniczego pułku ułanów,  nazywano brygadę często „grupa generała Karnickiego” względnie w rozkazach generała Sikorskiego  czasem „dywizja kawalerii” lub „dywizja generała Karnickiego“. W niniejszej pracy pozostajemy przy nazwie VIII brygada kawalerii, gdyż dopiero 17 sierpnia została utworzona dywizja kawalerii płk. G.  Dreszera, w skład której weszła i VIII brygada kawalerii. Nazwa zaś ,,grupa“ nie daje obrazu jednostki objętościowo ściśle określonej. ]

W czasie gdy generał Krajewski maszerował 14  sierpnia, z częścią 18 dywizji piechoty, spod Płońska  przez Mystkowo i Rzewin W kierunku Raciąża, brygada posuwała się, jako prawa kolumna tej wyprawy, z rejonu Smardzewo – Sarbiewo – Koliszewo  przez Krościn, Cieszkowo, Drozdowo, również w kie-  runku Raciąża. W momencie gdy generał Krajewski  zarządził swój nagły zwrot wstecz, z Mystkowa i Rzewina na Sochocin i Młock, VIII brygada kawalerii,  która była już w Drozdowie, otrzymała rozkaz skręcenia na Glinojeck i posuwania się w kierunku północno-  wschodnim jako kolumna lewa, na równej wysokości z piechota 18 dywizji piechoty. (Patrz szkic nr 2 [będzie, gdy wydamy książkę MD] )

Brygada zajęła 14 sierpnia o godz. 17, po krótkiej walce Glinojeck, a późnym wieczorem, gdy lewe skrzydło 18 dywizji piechoty znalazło się w Młocku,  VIII brygada kawalerii była w miejscowości Sulerzysz  i miała kontakt z piechotą lewego skrzydła. 

W nocy z 14 na 15 sierpnia zawiały jednak w dowództwie brygady dziwne wiatry.

Kawalerzyści wszelkich armii lubią zadania samodzielne. Rajdy na dalekie tyły nieprzyjaciela, dokonanie tam większych zniszczeń, szerzenie paniki, napady na sztaby wyższych dowództw lub cofające się wojska, to jest to, o czym śnił każdy prawdziwy kawalerzysta. Więc oficerom dowództwa naszej VIII brygady kawalerii chodziły również takie myśli po głowach. Podtrzymywał ich jeszcze w tych myślach francuski pułkownik Loir,  oficer łącznikowy wojskowej misji francuskiej, wybitny  kawalerzysta, który po czteroletniej wojnie okopowej na froncie francusko-niemieckim tak zatęsknił za  działaniem z siodła, że przyłączył się na ochotnika do  oddziału frontowego i nie było siły, która by mogła  mu wytłumaczyć, że nie powinien znajdować się w pierwszej linii bojowej, w tak ryzykownej wyprawie, w czasie rajdu na Ciechanów pełnił on przy generale Karnickim funkcję bliżej nie określoną, noszącą  nazwę „doradca techniczny”.

Więc ułani nasi uznali, że rola wyznaczona im przez generała Krajowskiego, polegająca na ochronie lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty, jest niezgodna z doktryną dobrego użycia kawalerii i postanowili działać nieco inaczej. Postanowili zrobić okazyjny wyskok samodzielny i uderzyć na Ciechanów od strony północnej. Miasto to miało dla nich już od 10 dni jakiś magiczny pociąg. Tak jakby tam właśnie czuli swoje przeznaczenie. Już 10 sierpnia, gdy brygada cofała się przez Gąsocin, próbowali zrobić najazd na Ciechanów, ale im się to nie powiodło, bo w mieście były wówczas silne oddziały liniowe nieprzyjaciela. A gdy 14 sierpnia w południe dostali od generała Krajowskiego rozkaz marszu z Drozdowa  przez Glinojeck w ogólnym kierunku na Ciechanów,  postanowili działać na własną rękę. 

Przed opisem napadu na Ciechanów i niezwykłych jego skutków trzeba stwierdzić, że generał Krajewski  nie wyznaczył brygadzie dokładnej drogi marszu na  Ciechanów, dał jej tylko ogólne zadanie operacyjne,  ochrony lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty  w czasie bardzo ryzykownego przedsięwzięcia, jakim miało być uderzenie na flankę 15-ej armii sowieckiej..  Sposób wykonania tego zadania zależeć musiał od postępu natarcia piechoty i reakcji nieprzyjaciela, pozostać więc musiał do uznania dowódcy brygady.  Mając chronić skrzydło 18 dywizji piechoty przed siłami nieprzyjacielskimi mogącymi być w Ciechanowie, brygada powinna się była posuwać między Ciechanowem a skrzydłem 18 dywizji piechoty, po czym może zająć miasto. Więc obejście ciechanowskiej grupy nieprzyjacielskiej od strony północnej i pozostawienie jej między sobą a skrzydłem dywizji, nie szło po myśli rozkazu o ochronie flanki nacierającej piechoty.  Rozkaz zaś generała Sikorskiego, podpisany w Modlinie dnia 15 sierpnia 0 godz. 6 rano, nakazujący brygadzie wraz z jednym pułkiem piechoty uderzyć na Ciechanów, nie doszedł dowództwa brygady. Nie posiadała ona bowiem własnej radiostacji, a w chwili podpisywania rozkazu była już od trzech godzin w pełnej akcji.

Decyzja zajęcia Ciechanowa od strony północnej zrodziła się więc samodzielnie, z własnej inicjatywy oficerów dowództwa brygady. O godz. 3 w nocy 14/15 sierpnia skręciła więc VIII brygada kawalerii z Sulerzysza w kierunku północnym na Chotum, Modelka, Pawłowo, rozbijając po drodze kilka dużych, po kilkaset wozów liczących taborów bolszewickich. Na wysokości Grzybowa i Przywojewa rozwinęła się brygada o godz. 8 rano do natarcia, ustawiła swą artylerię, po czym – ubezpieczywszy  się od strony Makowa – wpadła, z 203 pułkiem ułanów, dowodzonym przez majora Z. Podhorskiego, na czele, około godz. 10 do północnej części miasta.

Zaskoczenie kwaterującego tam sztabu 4-ej armii sowieckiej było  tak przeraźliwe, że dowódca armii, nie próbując nawet obrony miasta, uciekł w panice, drogą okrężną do  Mławy, a sztab jego do Ostrołęki. Wśród entuzjazmu ludności cywilnej miasto zostało W krótkim czasie zupełnie oczyszczone od nieprzyjaciela. Liczne tabory, radiostacja, kancelarie itp. pozostały jako zdobycz wojenna w ręku naszych ułanów. Radiostacja była spalona. Zdobycz użyteczna dla ludności cywilnej  rozdzielone; część rzeczy przekazano magistratowi miasta. 

Po dokonaniu tego czynu oficerowie dowództwa VIII brygady kawalerii, nie zdając sobie zupełnie  sprawy z tego, jak dalece przyczynili się do wygrania  bitwy warszawskiej. a zatem i do wygrania wojny, zaczęli zastanawiać się, dokąd brygada dalej ruszyć.  Do dowództwa brygady przybyli prawie wszyscy dowódcy pułków. Jedni radzili uderzyć w kierunku wschodnim, na tyły nieprzyjacielskie, inni zalecali ruszyć w kierunku południowym dla nawiązania kontaktu z lewym skrzydłem 18 dywizji piechoty, inni radzili jeszcze inaczej.

Po jakimś czasie gros brygady  wyruszyło z miasta w kierunku wschodnim, a jeden  pułk (203 p. uł.) w kierunku lewego skrzydła 18 dywizji piechoty. Po kilku kilometrach marszu gros brygady chciało wrócić do Ciechanowa, ale miasto było już ponownie zajęte przez nieprzyjaciela. Ostatecznie za-  wrócono gros brygady też w kierunku południowo- zachodnim na Gumowo. Dowódca 203 pułku ułanów zdołał nawiązać kontakt z generałem Krajowskim w Ojżeniu, lecz lewe skrzydło piechoty, które brygada miała osłaniać, było w tym czasie już o 15 kilometrów na wschód od Gumowa, pod Sońskiem.

Generał Krajowski, nie znając jeszcze skutków zniszczenia radiostacji 4-ej armii sowieckiej w Ciechanowie, wyraził w bardzo ostrych słowach swoje niezadowolenie z powodu samodzielnej akcji VIII brygady kawalerii. Na noc pozostała brygada w okolicy Rumoki i Gumowa.  Potem połączyła się ona z IX brygadą kawalerii, nadeszłą właśnie do Płońska, i weszła wraz z nią w skład nowej dywizji kawalerii pułkownika G. Dreszera.

Napad VIII brygady kawalerii na Ciechanów, tak krótko i tak bezbarwnie tutaj opisany, miał jednak olbrzymie skutki strategiczne. Skutki, jakie tylko bardzo rzadko w całej historii powszechnej dało się najszczęśliwszyrn kawalerzystom osiągnąć. Najlepiej oceni to przeciwnik, który odczuł je na własnej skórze.  Według opinii Tuchaczewskiego (T. 211), którą przytoczyliśmy poprzednio, rajd odegrał rozstrzygającą rolę w biegu działań, dał początek katastrofalnemu wynikowi i zapoczątkował położenie wręcz potworne. 

Brak łączności między dowódcą 4-ej armii a sztabem dowództwa Tuchaczewskiego spowodował zupełne nieskoordynowane działania tej armii z innymi wojskami bolszewickimi od 15 do 18 sierpnia rano, tj. w ciągu czterech najważniejszych i decydujących  dni bitwy warszawskiej. Dowódca 4-ej armii, po ucieczce z Ciechanowa, wydał z Mławy, 15 sierpnia wieczorem, rozkaz rozrzucający dywizje swej armii ekscentrycznie na olbrzymiej przestrzeni. 12 dywizja strzelców miała nacierać na Brodnicę [doszły, moja mama nam o tym opowiadała MD] , Grudziądz i Toruń; korpus konny Gaja miał działać między Toruniem a Włocławkiem; 53 dywizja strzelców miała przesunąć się do rejonu między Lipnem a Włocławkiem, aby współdziałać z  korpusem konnym Gaja w forsowaniu Wisły; 18 dywizja strzelców miała nacierać na Płońsk, a 54 dywizja  strzelców w kierunku Sochocina.  W nocy z 15 na 16 sierpnia przybył dowódca 4-ej  armii do Lipna i nakazał korpusowi konnemu i 53  dywizji strzelców zdobycie Włocławka. 17 i 18 sierpnia każe im zdobywać Płock.

Dopiero 19 sierpnia rano, po nawiązaniu łączności z Tuchaczewskim, rozkazuje on przerwać walki w Płocku i ruszyć korpus konny Gaja czym prędzej przeciwko lewemu skrzydłu polskiej  5-ej armii w Płońsku. Lecz tego zadania Gaj chan nie mógł już wykonać. Bowiem, jak to będzie przedstawione w następnym rozdziale, w tym dniu trzy centralne armie Tuchaczewskiego (15-ta, 3-cia i 16-ta)  cofały się już pobite i trzeba było ratować korpus  konny ucieczka na Mławę.

Dzięki więc samodzielnej akcji VIII brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia 4-ta armia bolszewicka była przez 4 dni jakby sparaliżowana. Robiła ruchy niezgrane z ruchami innych armii Tuchaczewskiego.  Większość jej, łącznie z tak ważnym korpusem konnym Gaja, kręciła się bezowocnie po dużym obszarze między Toruniem a Płockiem i nie wzięła udziału w wielkiej bitwie warszawskiej. Tylko dwie lewoskrzydłowe dywizje strzelców (18 i 54), skierowane na Płońsk i Sochocin, odegrały w niej niewielką rolę.

===================

[uwaga MD: Ten tekst to przykład, jak płk. Arciszewski z humorem, ale i logiką matematyka i stratega, wykazuje rolę „przypadków” – w tym czasie zawsze na korzyść Polski. Dodane we wrześniu 2017: ANTYK wydał tę książkę. Powinna znaleźć się w każdym domu polskim, patriotycznym. I u KAŻDEGO ksiądza i biskupa na biurku.  ]

KONNA ARMIA BUDIENNEGO – nauki dla nas po stu latach.

KONNA ARMIA BUDIENNEGO – nauki dla nas po stu latach.

[piszę o tym po stu latach, ale to nie „wspominki historyczne”, gdyż nasza sytuacja jest w 2017 dramatyczna, na tamtych zmaganiach należy się wzorować. MD]

Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego „CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Wyd. ANTYK, 2017, wg Veritas, Londyn, 1957]

[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. O sądzie nad STALINEM ledwo wspominam. . MD]

Narzekanie pobitych wodzów na spóźnienie się jakiegoś oddziału wojskowego do bitwy jest zjawiskiem w historii wojennej dość częstym, i nie ma w tym nic dziwnego, że i Tuchaczewski chwyta się tej obrony, wskazując na opóźnienie się armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej do bitwy warszawskiej. Zadziwiająca jest raczej bezradność wyższych władz bolszewickich, zazwyczaj bardzo radykalnych, wobec ośmiodniowej niesubordynacji podwładnego dowódcy armii.

A może to nie tylko Budiennego była wina? Budienny i jego konna armia kozacka zasłużyli się bolszewikom głównie w walkach domowych, a zwłaszcza w likwidowaniu armii Denikina. Ich zupełnie swoiste metody pacyfikacji opozycyjnych okręgów w Kazachstanie, Gruzji etc., wyrzynanie całej ludności – dziesiątek i setek tysięcy, łącznie z kobietami i dziećmi – a także bestialskie postępowanie z jeńcami wojsk Denikina, stały się postrachem dla całej Rosji i rozbestwiały kozaków coraz. bardziej.

A gdy oddziały tej armii morderców pojawiły się w 1920 r. na Podolu i Wołyniu, zasłynęły szybko i u nas ze swego okrucieństwa. Ich konie stepowe były przeważnie nędzne, ale niezmiernie wytrzymałe na wszelki niedostatek, Większość miała częściowe umundurowanie kozaków carskich uzupełnione dowo1nie. Niektórzy mieli płaszcze, kurtki lub spodnie zdarte z jeńców polskich, albo części garderoby cywilnej, zrabowane w ostatniej miejscowości. Na głowie nosili bądź czapy futrzane z kolorowym dnem zwieszającym na bok, albo hełmy francuskie. Mieli szablę rosyjską, karabinek przewieszony przez plecy i ładownice najróżnorodniejsze. Każdy szwadron posiadał po kilka ciężkich karabinów maszynowych na tzw. ta- czankach, tj. lekkich, zwrotnych wózkach lub bryczkach, zaprzęgniętych w parę mocnych koni. Obsługa karabinu maszynowego siedziała na taczance, a często też strzelała z niej. Artyleria konna, której każda dywizja jazdy miała po dywizjonie, miała 3-calowe polówki rosyjskie. Obsługa tych armat musiała składać się z wytrawnych konnych artylerzystów byłej armii carskiej, bo manewrowała i strzelała z wielką precyzją. W czasie ofensywy przeciw Polsce armia konna, Budiennego i III korpus konny Gaja odgrywały przodującą rolę operacyjną. Przebiwszy się raz przez frontowe oddziały polskie parły potem – w tej wojnie małych sił na wielkich przestrzeniach – niepowstrzymanie naprzód i na tyły naszych wojsk i powodowały załamywanie się jednej polskiej pozycji po drugiej. Na oddziały piechoty lub artylerii w szyku bojowym nacierały tylko w razie konieczności, trzymając się raczej taktyki wilków atakujących jednostki odosobnione lub wyczerpane pościgiem. Najchętniej wyżywały się w niszczeniu taborów i urządzeń etapowych, gorzej uzbrojonych i zaskoczonych, siejąc tam panikę i rozprzężenie. Ale i nasze wojska liniowe ulegały w czasie odwrotu, a zwłaszcza tabory bojowe w kolumnie marszowej, łatwemu zdenerwowaniu na widok ławy kozaków, zbliżającej się z boku.

Pod względem okrucieństwa oddziały korpusu konnego Gaja nie różniły się od kozaków armii Budiennego. Dnia 22 sierpnia na przykład wymordowały one pod Szydłowem przeszło 200 rozbrojonych jeńców z 49 pułku. piechoty tylko dlatego, że w gwałtownym. swoim odwrocie nie mogły uprowadzić ich z sobą. Komunikat wojenny polskiego naczelnego dowództwa z 23 sierpnia 1920 r. wspomina o tej masowej zbrodni wojennej i o represjach przez nas zastosowanych. Następnego dnia, pod Chorzelami, wymordowali znów jeńców z brygady syberyjskiej. O tej zbrodni wspomina generał Żeligowski słowami: „Widok pola walki robił przykre wrażenie. Leżała na nim wielka ilość trupów. Byli to, w ogromnej większości nasi żołnierze, ale nie tyle ranni i zabici w czasie walk, ile pozabijani po walce. Całe długie szeregi trupów, w bieliźnie tylko i bez butów, leżały wzdłuż płotów i w pobliskich krzakach. Byli pokłuci szablami i bagnetami, mieli zmasakrowane twarze i powykłuwane oczy.”

Toteż wpływu demoralizującego, a także siły bojowej, armii Budiennego i korpusu Gaja chana nie można było lekceważyć, jak to początkowo czynili niektórzy dowódcy polscy. Gdyby armia konna Budiennego, zaraz po boju pod Równem, 8 lipca 1920 r. poszła z Łucka wprost na Brześć nad Bugiem, na tyły naszych wojsk, cofających się znad Auty i Berezyny (a w drodze do Brześcia nie spotkałaby żadnych większych oddziałów polskich), byłaby może cała wojna polsko-bolszewicka wzięła inny obrót.

Ale Budienny otrzymał rozkazy kierujące go na Lwów, Rawę Ruska, Sieniawę nad Sanem i Przemyśl. Były też pewne zamiary polityczne bolszewików w kierunku Dniestru i Rumunii. Nawet jeszcze w początku sierpnia 1920 r., .po boju pod Brodami, gdy polski wódz naczelny wyciągał siły z Małopolski Wschodniej i Wołynia do obrony Warszawy i dla utworzenia grupy przeciwuderzeniowej nad Wieprzem, była dla armii Budiennego – co prawda już lekko nadbitej – okazja do uderzenia w kierunku Lublina i pokrzyżowania planu przeciwnatarcia polskiego. Tym razem jednak już nie jakieś wielkie plany polityki sowieckiej, ale najzwyklejsza, żadnymi zwyczajami wojskowymi nie usprawiedliwiona niesubordynacj a Jegorowa (i Stalina) w stosunku do swego naczelnego wodza uratowała nas od poważnego zakłócenia planu bitwy warszawskiej. Tuchaczewski tłumaczy się w sposób następujący: „Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie frontu południowo-wschodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka, w kierunku Lublina, przez skoncentrowanie tam sił głównych armij l2-ej i l-ej konnej… Było oczywiste, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie rozgromienia naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę rozstrzygająca.”

I dalej: „Naczelne dowództwo biorąc pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11 sierpnia o godz. 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku Zamość – Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia, byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnie pogromu, bo tyły ich otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej. Jednakże wobec położenia, wynikłego w Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzone do tej pory, kierowane były ku Lwowu, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia głównodowodzący w rozmowie hughesowej [proto- dalekopis md] zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoją dyrektywę.

Kiedy wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie poniewczasie. Ale, najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplątała się w owych dniach w zacięte walki_ 0 Lwów, tracąc bezpłod- nie czas i siły na jego Umocnionych pozycjach W walce z piechota. jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie pochłonęły armię konna, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno, że nic pożytecznego W kierunku Lublina zdziałać już ‘nie mogła.” (T. 212-213) „J eżelibyśmy W swoim czasie byli skoncentrowali w_ kierunku Lublina oddziały armii_ konnej, to i tutaj ugrupowanie nasze byłoby groźne dla »białych pol-skich oddziałów. Polacy wówczas nie tylko nie mogliby myśleć o natarciu z rejonu Dęblin – Lublin, ale sami znaleźliby się w bardzo ciężkim położeniu i bezwzględnie musieliby być odrzuceni na zachodni brzeg Wisły.”

Czy rzeczywiście skutki uderzenia armii Budiennego na Lublin byłyby aż tak duże, to nie jest prawdopodobne, bo przecież nad Wieprzem było kilka doborowych polskich dywizji piechoty, które by się tak zaraz za Wisłę odrzucić nie dały; ale dywersja byłaby pewnie poważna.

Marszałek Piłsudski omawia sprawę następująco: „Wyciągnąwszy z południa 1 i 3 legionowe dywizje, otworzyłem niejako bramę wpadową pomiędzy innymi i dla konnej armii Budiennego. Pomimo zaś, że istnieje tam nasza jazda z nakazem zatrzymywania konnej armii Budiennego w pochodzie ku nam, doświadczenie jednak dotychczasowe nie pozwala mi być pewnym.. Oczekiwać mogę, że w krótkim przebiegu czasu mogę mieć na swoich bezpośrednich tyłach od Sokala i Hrubieszowa, maszerującą konną armię Budiennego lub jej część, co może w wielkim stopniu udaremnić moje usiłowania. Zaznaczam przy tym, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawiam bardzo słabe siły – 7 dywizję w okolicach Chełma i bardzo słabą ukraińską dywizję na południe od niej.”

A oto, co o tym sądzi generał Sikorski: „Trudno dzisiaj powiedzieć, jakie skutki pociągnęłoby za sobą wmieszanie się w warszawską bitwę konnej armii i 12-ej armii sowieckiej. Osobiście nie podzielam optymizmu tych wojskowych, którzy_ twierdzą, że epizod ten nie odegrałby poważniejszej roli, i dlatego sądzę, że niewykonanie w czas otrzymanego „przez Budiennego i dowódcę 12-ej armii rozkazu jest ‘jednym z poważniejszych powodów rosyjskiej prze» granej nad Wisłą W 1920 r.” Mimo wspomnianego rozkazu Kamieniewa z 11 sierpnia wydał Jegorow (i Stalin) 12 sierpnia Budiennemu rozkaz opanowania Lwowa. 14 sierpnia Kamieniew podporządkował konną armię Budionnego Tuchaczewskiemu. 16 sierpnia, po walkach pod Buskiem i Kamionka Strumiłową, wydał Budienny rozkaz zdobycia Lwowa. 17 sierpnia wydał Tuchaczewski rozkaz (406/010): „Pierwsza konna armia. powinna wytężyć wszystkie swe siły, by zgrupować się za wszelką cenę w oznaczonym terminie w rejonie Włodzimierz Wołyński – Uściług, majac na celu W przyszłości natarcie na tyły uderzeniowej grupy przeciwnika” . 19 sierpnia armia konna walczyła pod Żółkwią i pod Winnikami. Dopiero wieczorem tego dnia otrzymała ona rozkaz wycofania się do obszaru Włodzimierza wołyńskiego celem uderzenia na Lublin, a rada rewolucyjna armii wydała rozkaz zmiany kierunku działań dopiero 20 sierpnia.

Kamieniew, sowiecki „naczelny wódz”, w rozmowie z Jegorowem, dowódca frontu południowo-zachoda [—] jego fantastyczny plan zdobycia Lwowa, oraz plan zajęcia Przemyśla i Sambora, a następnie sforsowania Dniestru i zagrożenia Rumunii, czego dokonać chciano już po oddaniu konnej armii Budiennego do dyspozycji Tuchaczewskiego, poprzestaje jedynie na żałosnym wspomnieniu faktu, że zwłoka w wykonaniu jego instrukcji, zarządzającej przegrupowanie 12-ej i i-ej konnej armii w kierunku Lublina, wydaje już dzisiaj ujemne rezultaty. Przeciwstawić się jednak zdecydowanie tym następstwom jak gdyby nie był w stanie.”

Mamy więc obraz nieposłuszeństwa na polu bitwy... Nieposłuszeństwa tak długotrwałego, że stało się jednym z powodów przegrania bitwy pod Warszawą.

Jakie były powody tego nieposłuszeństwa, względnie kto wpłynął najbardziej na to, że zostało ono popełnione, byłoby bardzo ważne ustalić. Niestety historiografia sowiecka, licząc się z nadal bardzo wysoka pozycja Budionnego w partii bolszewickiej, a także z tym, że jednym z komisarzy rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu Jegorowa był sam Stalin, nie ma jeszcze możności przedstawienia tego drażliwego tematu w sposób bezstronny. Za życia Stalina historycy sowieccy wykazywali, że zwrócenie się konnej armii w stronę Lublina już 11 sierpnia nie dałoby wyników pożądanych, i że po 17 sierpnia było ono niemożliwe i że należało dokończyć wpierw ofensywę na froncie południowym.

Opinia potępionego już w tym czasie Tuchaczewskiego nie miała już dla historyków znaczenia. Ale ponieważ w systemie komunistycznym historia jest ustalona zależnie od potrzeb politycznych tych, którzy są chwilowo u władzy, więc może doczekamy się jeszcze kilku różnych opisów omawianych wypadków. Być może, że częściowe wyjaśnienie sprawy daje nam rozmowa hughesowa Tuchaczewskiego z Kamieniewem, odbyta 18 sierpnia, w której ten ostatni; stwierdza:

Jeszcze 11 sierpnia wydałem zarządzenie o przegrupowaniu Budiennego. Ze względu na szereg nieprzyjemnych wydarzeń przegrupowanie to jeszcze nie zaczęło się i dziś nie ma pewności, czy zacznie się jutro, gdyż rewolucyjna rada wojenna. konnej armii, otrzymawszy instrukcje z jednym tylko waszym podpisem, nie jest pewna jego autentyczności i żąda potwierdzenia jej przez członka Wojennej rady rewolucyjnej frontu, co też zróbcie natychmiast, ażeby zarzadzenie to otrzymało ton kategoryczny. Wina ośmio dniowego opóźnienia się konnej armii Budiennego do akcji na Lublin może więc leżeć po części i w systemie bolszewickiego rozkazodawstwa. Ale ta sprawa datuje się dopiero od 17 sierpnia. Poprzednio Jegorow (i Stalin) popychali armię konną, bez zgody swego naczelnego dowództwa, w kierunku ma Lwów i Sambor, Więc na to, że konna armia Budiennego nie weszła do bitwy pod Warszawą, złożyły się co najmniej dwa czynniki: rozkazy Jegorowa (i Stalina) i brak podpisów komisarzy rady rewolucyjnej u Tuchaczewskiego.

Skutki zaś były większe, aniżeli brak czterech konnych dywizji Budionnego, bo w konsekwencji i 12 armia sowiecka nie weszła do bitwy głównej. Toteż popularne mniemanie, że to Tuchaczewski przegrał wojnę z Polska 1920 r., jest niesłuszne. Kamieniew zatwierdził plan Tuchaczewskiego przejścia Wisły na północ od Warszawy i uderzenia na stolicę od strony zachodniej, a zatem przejął odpowiedzialność za tę operację na siebie. To on obiecał Tuchaczewskiemu pomoc wojsk Jegorowa po przekroczeniu Bugu i nie dotrzymał przyrzeczenia. To on powinien był bardziej energicznie interweniować, by Budienny rozkaz jego wykonał. To on wreszcie, wiedzac o ciągłym powiększaniu się luki między wojskami Jegorowa i Tuchaczewskiego, pozostawił Tuchaczewskiego przed rozstrzygającą bitwa bez odwodów strategicznych dowództwa głównego.

Z innej strony sprawę oświetlając, można by się domyślać, że to Stalin, komisarz rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu w Kijowie, ze względów czysto politycznych, bez zrozumienia wymogów operacyjnych, żądał od Jegorowa posuwania armii Budionnego na Lwów, a innych wojsk frontu południowo -zachodniego w kierunku granicy węgierskiej. Jeżeli tak, to on byłby głównym sprawca opóźnienia odmarszu armii Budiennego do bitwy warszawskiej. A że Tuchaczewski wyraźnie wskazał na to opóźnienie, jako na jeden z powodów klęski 1920 r., stad nienawiść Stalina do Tuchaczewskiego i późniejsze jego rozstrzelanie, pod innym pretekstem.

Dla nas, Polaków, skutki przewlekłej niesubordynacji Jegorowa, Stalina i Budionnego, a także nieumiejętności dowodzenia ze strony Kamieniewa były błogosławione. Dały nam możność wykończenia czterech armii Tuchaczewskiego zgodnie z planem z 6 sierpnia, a armia konna Budiennego i 12-ta armia sowiecka nie odegrały w wielkiej bitwie pod Warszawa żadnej roli.

Cud nad Wisłą: wyciszanie i dezawuowanie objawień

Cud nad Wisłą: wyciszanie i dezawuowanie objawień

St. Krajski

https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.23644_80.php

W materiale pt. „Cud nad Wisłą – przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych” opisałem rolę Matki Bożej w Bitwie Warszawskiej, Jej obecność na polu bitwy, zeznania świadków, którzy widzieli jak dwukrotnie (14 i 15 sierpnia 1920 r.) pojawiła się na niebie. W materiale pt. „Cud nad Wisłą: zaniechania ze strony polskiego Kościoła”  starałem się odpowiedzieć na pytanie: dlaczego Kościół polski milczał na temat tych objawień?

W tym materiale odpowiem: kto i dlaczego starał się nie dopuścić do tego, by dotarły one do świadomości Polaków.

To zjawisku pojawiło się już w 1920 r. i trwa do dziś. Podejście do problemu i „argumenty” są wciąż te same.

Bezpośrednio po 15 sierpnia 1920 r. rozpowszechniano informacje, że bolszewicy zmyślili sobie objawienia „by wytłumaczyć niechlubną ucieczkę z pola walki”. Głoszono, że „bolszewicy na skutek nadużycia alkoholu mieli zaburzenia psychiczne i zwidy”.

Były to bardzo słabe „argumenty”, ponieważ to samo mówiło setki żołnierzy rosyjskich i jeńców, którzy znajdowali się w różnych miejscach i nie mieli ze sobą kontaktu.

Rozpowszechniano też opinie, że samo określenie „Cud nad Wisłą” wymyślili bolszewicy, by „zatuszować swoją porażkę” oraz opinię, że to określenie wymyśliła opozycja wobec Piłsudskiego, by pomniejszyć jego zasługi.

Do dziś rozpowszechnia się opinię, że objawienia wymyślili albo endecy albo „kościelni historycy”.

Andrzej Garlicki, współczesny historyk napisał: „Piłsudczycy bardzo nie lubili określenia cud nad Wisłą, gdyż w ich mniemaniu wskazywanie na udział sił nadprzyrodzonych podważało zasługi Józefa Piłsudskiego w bitwie warszawskiej”.

W „Polityce” Wiesław Władyka napisał: „Określenie cud nad Wisłą wymyślił endecki pisarz Stanisław Stroński tuż po 15 sierpnia 1920 r., próbując w ten sposób odebrać laury zwycięstwa znienawidzonemu Piłsudskiemu. To nie wódz był autorem zwycięstwa, to Bóg natchnął siłą Naród, który mimo nieporadności przywódcy stanął do bohaterskiej walki z Sowietami i wygrał”.

Na portalu „zadane.pl” w dziale przeznaczonym dla uczniów szkół podstawowych znajdujemy krótki materiał pt. „Kto wymyślił określenie cud nad Wisłą?”. Czytamy tam: „W roku 1920 fala wojsk bolszewickich zalała cały kraj. Polacy oczekiwali jakiegoś cudu, pomocy siły wyższych, aby pokonać Sowietów. Po raz pierwszy tego wyrażenia użył prof. Stanisław Stroński w jednym ze swych artykułów. Polacy pokonali armię bolszewicką 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej w bitwie pod Radzyminem. To zwycięstwo szybko nazwano cudem nad Wisłą, ponieważ wielu Polaków zaczęło naprawdę wierzyć w to, że zatrzymaliśmy pochód komunizmu na zachód dzięki boskiej pomocy”.

Na Portalu Radia Maryja pojawił się wywiad udzielony przez ks. dr Józefa Marię Bartnika. W jego trakcie padło pytanie: „Jakie były różnice między zatajaniem prawdy o objawieniu Matki Bożej przed II wojną światową a tym w czasach reżimu komunistycznego?”

A oto odpowiedź ks. Bartnika:

W czasie międzywojnia prawda o zjawieniu się Matki Bożej była dla czynników oficjalnych nader niewygodna. W wolnej, rozwijającej się, postępowej i dążącej do nowoczesności Polsce fakt ten był nie do zaakceptowania! Tym bardziej, że jeśli rozeszłaby się wieść o tym objawieniu, to nieuchronnie nasunęłaby się konkluzja, że dla pokonania bolszewików waleczni Polacy musieli otrzymać pomoc z Nieba! Co by sobie Europa pomyślała o naszej armii i dowódcach, gdyby doszło do jej uszu, że w walkach z bolszewikami przyszła nam z pomocą sama Matka Boża? Już samo słowo cud, które mogłoby sugerować nadprzyrodzoną interwencję w czasie walk o Warszawę, było cenzurowane i usuwane z prasy i wydawnictw sanacyjnych. Dla piłsudczyków żadnego cudu, a nie daj Boże, pojawienia się Najświętszej Dziewicy w czasie walk z bolszewikami, nie było i być nie mogło! W trzeciej, największej wygranej bitwie w historii polskiego oręża (po Grunwaldzie i Wiedniu), która uratowała Europę przed rewolucją bolszewicką, decydującej o losach Polski, Europy i świata, jedynym animatorem zwycięstwa miał być sam Marszałek Piłsudski, bez pomocy sił nadprzyrodzonych.

Dlatego pomimo setek relacji naocznych świadków fakt ten zaliczono do pobożnych ludowych legend i nie dopuszczono, by został w jakikolwiek sposób nagłośniony. Sprawa zjawienia się Matki Bożej stała się tematem tabu. Efektem tej polityki było to, że relacje bolszewików, bezpośrednich świadków ukazania się Maryi, nie mogły być publikowane ani w prasie, ani w książkach wspomnieniowych.

To wiekopomne wydarzenie nie zatarło się i nie znikło z pamięci Narodu, a to dzięki osobom, które posługiwały w obozach jenieckich i dalej kolportowały zasłyszane świadectwa. Bolszewicy chętnie dzielili się swoimi przeżyciami. Pamiętna noc z 14 na 15 sierpnia była najbardziej wstrząsającym momentem całego ich dotychczasowego życia: Na własne oczy ujrzeli Matier Bożiju!”.

W dalszej części wywiadu powiedział też:W latach 50. propaganda komunistyczna określała wojnę 1920 roku najazdem jaśnie panów na kraj radziecki! W tej sytuacji nie trudno się dziwić, że wszystkie wypowiedzi nawiązujące do objawienia się Maryi były cenzurowane, rugowane i ośmieszane. Autorzy, nawet zawoalowanych aluzji, stawali się obiektem ataków i niewybrednych drwin tzw. naukowej krytyki reżimowych publicystów. Niestety, do dziś nie nastąpił w tej materii żaden przełom. Temat jest konsekwentnie pomijany, co szczególnie bolesne, w homiliach wygłaszanych 15 sierpnia”.

Cud nad Wisłą – przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych

Cud nad Wisłą przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych

dr Stanisław Krajski http://prawy.pl/76899-cud-nad-wisla-przebieg-wydarzen-nadprzyrodzonych/

Polacy mieli małą szansę wyjścia zwycięsko z tej bitwy. Norman Davies w swojej książce pt. „Serce Europy. Krótka historia Polski” pisze: „Prasa komunistyczna oraz niektórzy optymiści w Niemczech już ogłosili upadek Warszawy. Wtedy to w połowie sierpnia 1920 r. armia polska zadała przeciwnikowi druzgocący cios, którego nikt się nie spodziewał. (…) Faktem jest, że Armia Czerwona doznała wtedy jedynej klęski w swojej historii usianej zwycięstwami”.

O godz. 3.30 Rosjanie rozpoczęli natarcie uderzając przede wszystkim na pozycje zajęte przez gimnazjalistów. Ci zaczęli uciekać. Front został przerwany. Żołnierze polscy uciekali w stronę Ossowa. W tej chwili nadjechał ppłk Jerzy Sawicki i zawołał „Kto i dokąd ucieka kiedy tam się biją”. Odpowiedział mu dowodzący kolumną ppor. Mieczysław Słowikowski, stwierdzając, że wykonuje polecenie dowódcy pułku. Wtedy ppłk Sawicki wydał rozkaz: „Na moją odpowiedzialność i na mój rozkaz jedna kolumna – w prawo, druga w lewo, a tyraliery do kontrataku!”. W tym momencie do ppor. Słowikowskie podbiegł ks. Skorupka prosząc o możliwość pójścia razem z żołnierzami. Żołnierze ruszyli do ataku, ale szybko tyraliera zaczęła się łamać. Ks. Skorupka wybiegł przed nią lewą ręką wskazując kierunek ataku, a w prawej trzymając wysoko krzyż i krzyczał „Za Boga i Ojczyznę”. W pewnym momencie ksiądz został trafiony kulą i padł nieżywy, a bolszewicy zaczęli uciekać.

Polacy wygrali bitwę, która była punktem zwrotnym wojny 1920 r. Co się stało?

Ks. kardynał Aleksander Kakowski napisał: „Bolszewicy wzięci do niewoli opowiadali, że widzieli księdza w komży z krzyżem w ręku, a nad nim Matkę Boską”.

Zeznania jeńców rosyjskich i Polaków, którzy rozmawiali z jeńcami rosyjskimi są jednoznaczne. Świadkowie opisują Matkę Bożą, którą bolszewicy widzieli na niebie w dniu 14 sierpnia 1920 r. tak jak przedstawiona jest ona na obrazie Matki Bożej Łaskawej, który znajduje się obecnie w kościele Jezuitów na Starym Mieście w Warszawie.

Bolszewicy mówili o kolorze sukni i włosów oraz o tym, że Matka Boża trzymała w rękach pęki „jaśniejących prętów” lub „piorunów”. Żołnierze rosyjscy uważali, że Matka Boża trzyma w rękach „jakąś broń”. (na obrazie Matki Bożej Łaskawej Matka Boża trzyma w rękach pęki strzał, bo jest to „Matka Boża krusząca w dłoniach strzały gniewu Bożego”).

Drugi raz Matka Boża ukazała się w dniu 15 sierpnia 1920 r. podczas bitwy pod Wólką Radzyńską, Bitwa ta nie była zaplanowana ani przez Polaków ani przez Rosjan. Por. Stefan Pogonowski otrzymał od gen. Lucjana Żeligowskiego rozkaz zajęcia stanowiska obok wioski Kąty Węgłowskie blisko Radzymina. Miał tam czekać na przemarsz oddziałów, które miały nadejść od strony Nieporętu. Zadaniem jego oddziału było je osłaniać. Por. Pogonowski w nocy 15 sierpnia samowolnie [tj ma tylko wcześniejsze rozkazy, sprzeczne z późniejszymi. MD] opuszcza stanowisko i uderza na stanowiska bolszewickie w Mostkach Wólczańskich i Wólce Radzyńskiej. Jego brawurowy atak uderzył, choć nie mógł tego wiedzieć, w „najczulsze miejsce armii rosyjskiej”. Jest to atak małego oddziału na wielkie siły bolszewickie, a jednak Rosjanie zaczynają uciekać.

„Bolszewiccy jeńcy wzięci do niewoli opowiadali – jak czytamy w książce „Matka Boża Łaskawa a cud nad Wisłą” – że podczas nocnego ataku na Wólkę nagle zjawiła się przed nimi, unosząc się wysoko nad ziemią „Matier Bożja”.

Mówili, że niespodziewanie ujrzeli na ciemnym niebie ogromną, potężną i pełną mocy kobiecą postać, od której biło światło. Nie był to ani duch ani zjawa! Bolszewicy wyraźnie widzieli Świętą Postać jako żywą osobę! Wokół Jej głowy jaśniała świetlista aureola, w jednej dłoni coś trzymała jakby tarczę, od której odbijały się wystrzeliwane w kierunku Polaków pociski, po czym powracały, by eksplodować na pozycjach atakującej armii! Wyraźnie widzieli, jak poły jej szerokiego, granatowego płaszcza unosiły się i falowały na wietrze, zasłaniając Warszawę. Grozę zjawiska potęgowała asysta Niebiańskiej Osoby. Towarzyszyły jej oddziały przerażających skrzydlatych, konnych rycerzy, zakutych w pobłyskujące mimo ciemności stalowe zbroje, pokryte lamparcimi skórami. Hufce widmowych postaci najwyraźniej… gotowały się do walki!”.

Dowiadujemy się też, że „niebiańska Osoba jakby wychylała się to w jedną to w drugą stronę i odrzuca czy też odbija lecące w Jej stronę – czyli w kierunku Polaków – pociski! Osłupiali ze zgrozy bolszewicy obserwowali, jak odrzucane przez Niewiastę kartacze eksplodują tam, gdzie znajdowały się ich obwody!”.

Jak czytamy w cytowanej książce: „Szczegóły ukazania się Najświętszej Dziewicy znamy także z relacji świadków pośrednich – mieszkańców wsi, do których dotarli oszalali z grozy bolszewicy, szukając jakiegokolwiek schronienia. Uciekinierzy byli w stanie szoku nerwowego! Mieli przerażone, wytrzeszczone oczy, szczękali zębami, zachowywali się bezrozumnie, usiłując schować się gdziekolwiek, choćby w psiej budzie! Na klęczkach błagali Polaków o ukrycie, otwarcie przyznając, że ratują się ucieczką przez Carycą – Matier Bożju”.

Autorzy książki zapisali świadectwo ks. Wiesława Wiśniewskiego, który przekazał im wspomnienie swojego pradziadka, Bolesława, mieszkańca parafii Zambrów: „Około 20 sierpnia wycofujący się w rozsypce bolszewicy mówili, że do Warszawy szło im się dobrze, jednak miasta nie zdobyli, ponieważ zobaczyli [uwidieli] nad stolicą Matkę Bożą i nie mogli z nią walczyć”.

Polacy nie widzieli Matki Bożej. Ze zdziwieniem obserwowali tylko paniczną ucieczkę bolszewików.

Było setki bezpośrednich (jeńcy bolszewiccy) i pośrednich (tych, którzy słyszeli ich opowiadania) świadków tych wydarzeń.

Ich zeznania znajdujemy, między innymi w „Wiadomościach Archidiecezjalnych Warszawskich” (nr 8/2005).

Ks. Wiktor Mieczkowski, proboszcz parafii św. Idziego w Wyszkowie w swojej książce pt. „Bolszewicy w polskiej plebanii” pisze: „W wielu wsiach mówili bolszewicy, że od Warszawy odpędzili ich nie Polacy, a Matier Bożja”.

W dniu 8 grudnia 1920 r. ks. abp Józef Teodorowicz ormiańsko-katolicki arcybiskup Lwowa (poseł na sejm ustawodawcy, a następnie senator) powiedział w swoim kazaniu: „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową. Mówił mi kapłan pracujący w szpitalu wojskowym, iż żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawą widzieli Najświętszą Pannę okrywającą swym płaszczem Polski stolicę. I z różnych innych stron szły podobne świadectwa”.

=====================================

Od redakcji: Jest to fragment książki Stanisława Krajskiego pt. „Spisek przeciwko Matce Bożej (i Polsce). Czy Matka Boża wzywa nas do walki. (stron 168).

Zapomniany i zapominany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski

Zapomniany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski
Jan Engelgard   https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.10200_80.php
23.08.2013.
Filmowy powrót Generała Rozwadowskiego  
Od wielu lat dopominamy się o pamięć o gen. Tadeuszu Rozwadowskim, ale zalała nas fala propagandy piłsudczykowskiej. Dużo by pisać o kuriozach i zwykłych fałszach popełnianych przez zawodowych historyków, którzy na fali koniunkturalizmu zdolni są do wszystkiego. Jednym z takich pól, gdzie jest najwięcej fałszu – jest przebieg Bitwy Warszawskiej 1920 roku.
Swoje apogeum ta prymitywna w sumie propaganda osiągnęła w filmie Jerzego Hoffmana pt „1920 – Bitwa Warszawska”. Rozwadowski został tam przedstawiony jako trzęsący się ze strachu staruszek, któremu rad udziela geniusz nad geniusze – Józef Piłsudski. Można zrozumieć wymogi filmu fabularnego, ale nie można tak ordynarnie fałszować prawdy, o której dzisiaj na każdym kroku krzyczą wszyscy, po czym sami tę prawdę gwałcą. Ale cóż mówić o filmowcach, kiedy zawodowi historycy, nie mogąc już przemilczeć rozkazu Rozwadowskiego nr 10000 z 9 sierpnia 1920 – wedle którego bitwa została rozegrana – piszą w jednej z książek, że rozkaz ten Generał napisał pod dyktando… Piłsudskiego. Twierdzą tak, mimo że sam Piłsudski w swoich wspomnieniach pisze jasno, że uważał koncepcję Rozwadowskiego i Weyganda za nonsens i nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Dlatego przyjął ten rozkaz do wiadomości, ale go nie firmował. Dalsze pisanie o „osiągnięciach” naszych historyków w tej materii nie ma sensu, gdyż jest to zajęcie – jak to się mówi – traumatyczne.
Wracajmy jednak do filmu. Jesienią ubiegłego roku zadzwonił do mnie Piotr Boruszkowski z TVP Historia z informacją o tym, że ma zamiar nakręcić film dokumentalny o Gen. Tadeuszu Rozwadowskim i zapytał, czy bym mu nie wskazał jakichś lektur i dokumentów. Po pierwszym naszym spotkaniu okazało się, że jego zamiarem jest uczciwie pokazanie sylwetki Generała. Przez kilka miesięcy trwała walka o fundusze na realizację filmu – w grę wchodziła suma 100 tys. złotych. Nie jest to suma wielka, ale pozwalała na realizację dokumentu fabularyzowanego na przyzwoitym poziomie. W tym miejscu należą się słowa podziękowania dla TVP Historia i dyrektora tego kanału – dr. Tadeusza Doroszuka, który tę ideę wspierał. Gorącym orędownikiem powstania filmu był także Dariusz Król, także z TVP Historia. Zdjęcia do filmu wypadły w styczniu 2012, ale akurat wtedy nie było zimy. Większość scen kręcono na warszawskiej Cytadeli, gdzie mieści się Muzeum X Pawilonu – Oddział Muzeum Niepodległości w Warszawie. TVP Historia i Muzeum Niepodległości mają podpisaną umowę o współpracy, więc wielkich trudności nie było. Na Cytadeli kręcono sceny szpitalne. Wnętrza Cytadeli Warszawskiej i jej okolice okazały się bardzo przydatne, scenarzyści od razu docenili ich wartość.
To na Cytadeli kręcono sceny szpitalne (imitujące lecznicę św. Józefa w Warszawskie na Hożej, gdzie Generał zmarł), sceny w gabinecie szefa Sztabu Generalnego, wreszcie sceny imitujące wiezienie na Antokolu w Wilnie, gdzie Rozwadowski był więziony w latach 1926-1927. Cytadela, tak samo jak Antokol – była carskim więzieniem. W rolę Generała wcielił się zawodowy aktor, Tomasz Marzecki, którego wybór do tej roli okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie chodzi tu tylko o podobieństwo fizyczne, ale przede wszystkim o grę. Marzecki był jedynym zawodowym aktorem grającym w filmie, bo na zatrudnienie innych nie było środków. Pozostałe role odtwarzają amatorzy, głównie z grupy rekonstrukcyjnej 1. Pułku Ułanów Krechowieckich w mundurach z epoki. Trzeba przyznać, że amatorzy przysporzyli pewnych kłopotów twórcom filmu, ale akurat nie rekonstruktorzy. Czy film spełnia oczekiwania? W moim przekonaniu tak, choć chciałoby się, by pokazać wiele innych wątków, bądź nieco inaczej skomentować pewne wydarzenia. Są to jednak drobiazgi.
Ogólny wydźwięk filmu jest jednoznaczny – pokazuje prawdę o Generale i prawdę o Bitwie Warszawskiej. Nie czyni tego nachalnie, widz nie odniesie wrażenia, że reżyser chce gloryfikować Rozwadowskiego a potępiać Piłsudskiego. Wydarzenia komentują – prof. Wojciech Roszkowski, dr Mariusz Patelski, Piotr Rozwadowski i Kazimiera Rozwadowska-Zabłocka. Zacznijmy od prof. Roszkowskiego. Jego wybór jako komentatora wydawał mi się zabiegiem nieco ryzykownym, bo uchodził on do tej pory za reprezentanta tego nurtu polskiej historiografii, która jednoznacznie stoi po stronie Józefa Piłsudskiego. Jednak widzowie zostaną mile rozczarowani – Roszkowski prezentuje się jako zwolennik „rehabilitacji” Rozwadowskiego i w kilku momentach nie szczędzi krytyki Piłsudskiemu. Może czyni to zbyt ostrożnie, ale rozumiem autorów filmu – opinie wypowiadane przez Roszkowskiego są swego rodzaju „gwarancją bezpieczeństwa”, utrudniają przedstawienie filmu jako tendencyjnego i anty-piłsudczykowskiego. Biograf Rozwadowskiego, dr Mariusz Patelski, jest bardziej jednoznaczny, ale wypowiada swojej opinie z dużą kulturą i bez zacietrzewienia. Piotr Rozwadowski, prezes Stowarzyszenia Rodziny Jordan Rozwadowskich, nie jest historykiem i nieco wzdragał się przed udziałem w filmie w tej roli, ale okazało się, że świetnie czuje się przed kamerą, a jego komentarze są fachowe i znakomicie uzupełniają głosy obu historyków. Ale prawdziwą rewelacją są wypowiedzi naocznego świadka historii – Kazimiery Rozwadowskiej-Zabłockiej. Starsza pani, pamiętająca jeszcze bohatera filmu, z czasów, kiedy wychodził z więzienia – wykazuje ponadto talent medialny i niemałą wiedzę na temat opisywanych wydarzeń. Film został zmontowanym fachowo, z użyciem najnowszej techniki. Ogląda się go z wielkim zainteresowaniem, nie ma w nim dłużyzn i niepotrzebnych wątków. Widać jednak, że materiał dokumentalny (fotografie, zdjęcia filmowe) mógłby być bardziej bogaty, ale brak czasu i środków usprawiedliwia autorów. Wydaje się też, że wątek dotyczący przebiegu Bitwy Warszawskiej jest potraktowany zbyt skrótowo. Jasno wskazuje na twórcę zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Uważam, że powinien to być kluczowy fragment filmu, z bardziej rozbudowaną narracją, z zacytowaniem większej ilości opinii i bardziej ostrymi akcentami. A tak, to Bitwa Warszawska może być odebrana jako jedynie epizod, ważny, ale jednak epizod. Nie znaczy to, że ta kwestia została w filmie źle przedstawiona. Wręcz przeciwnie – jest to pierwszy polski film, który tak jasno wskazuje na twórcę zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej. Bez złośliwości, bez zacietrzewienia, co jest zabiegiem słusznym, gdyż i tak dla wielu widzów, to co zobaczą i usłyszą – może być szokujące. Jeśli już mówimy o pewnym niedopowiedzeniach, to widziałbym także bardziej szczegółowe pokazanie narastającej przed 1926 rokiem konfrontacji obozu piłsudczykowskiego z generalicją, której centralną kwestią była interpretacja przebiegu Bitwy Warszawskiej. To była swego rodzaju „padgatowka” do uwięzienia Rozwadowskiego po zamachu majowym.
Rozumiem wszakże, że wówczas należałoby albo wydłużyć film, albo zrezygnować z wielu innych wątków. Co dalej? Teraz należy ten film jak najszerzej rozpropagować. [Jest na CHOMIKUJ, pewnie też gdzie indziej md]. Emisja w TVP Historia powinna być tylko wstępem do propagowania filmu wśród publiczności. Pokazy w wielu miejscowościach z udziałem twórców i historyków – to jedna z metod dotarcia do odbiorcy. Film powinien także być dostępny jako materiał edukacyjny na DVD, np. jako dodatek do książki „Generał Rozwadowski” (reprint z 1929) lub do periodyku „Niepodległość i Pamięć”, wydawanego przez Muzeum Niepodległości. Temu filmowi nie można pozwolić na szybkie „zgaśnięcie”. – – – „Zapomniany generał Tadeusz Jordan Rozwadowski”, film dokumentalny, TVP Historia 2012, scenariusz i reżyseria; Piotr Boruszkowski, zdjęcia: Tadeusz Jarosiński. W roli generała Tadeusza Rozwadowskiego: Tomasz Marzecki.

Cud nad Wisłą: Zaniechania ze strony polskiego Kościoła.

[Wzięte w 2023 roku z Archiwum: https://www.dakowski.pl/archiwum/pliki/index.23645_80.php

========================

Powinni:

Kuria Metropolitarna Warszawska rozpoczyna kanoniczne badanie publicznego zjawienia się Bogurodzicy bolszewikom 14 sierpnia roku 1920 w Ossowie i 15 sierpnia w Wólce Radzyńskiej. Uprasza się bezpośrednich i pośrednich świadków o składanie relacji na ręce notariusza Kurii Metropolitalnej”.

St. Krajski

http://prawy.pl/76907-cud-nad-wisla-zaniechania-ze-strony-polskiego-kosciola/

W materiale pt. „Cud nad Wisłą – przebieg wydarzeń nadprzyrodzonych”  opisałem rolę Matki Bożej w Bitwie Warszawskiej, Jej obecność na polu bitwy, zeznania świadków, którzy widzieli jak dwukrotnie (14 i 15 sierpnia 1920 r.) gdy pojawiła się na niebie.

No właśnie.

Były dosłownie tysiące świadectw w tej sprawie i co z nimi robiono? Co Kościół z nimi robił? Tak naprawdę nic. Informacje o objawieniach miał kard. Aleksander Kakowski. Pisał przecież o nich. Był w latach 1913-1938 arcybiskupem metropolitą warszawskim, a w latach 1925- 1938 również prymasem.

To on, jak słusznie zauważają ks. Józef Maria Bartnik i Ewa J. P. Storożyńska, autorzy książki „Matka Boża Łaskawa a cud nad Wisła”, powinien wydać komunikat:

Kuria Metropolitarna Warszawska rozpoczyna kanoniczne badanie publicznego zjawienia się Bogurodzicy bolszewikom 14 sierpnia roku 1920 w Ossowie i 15 sierpnia w Wólce Radzyńskiej. Uprasza się bezpośrednich i pośrednich świadków o składanie relacji na ręce notariusza Kurii Metropolitalnej”.

To on powinien przypilnować, by odpowiednie komisje przesłuchały pod tym kątem jeńców. To on powinien zadbać, by rzetelne informacje na ten temat docierały do katolików w Polsce i na całym świecie.

Inni biskupi również powinni się w to zaangażować. W Bitwie Warszawskie brali udział ludzie z całej Polski. Najłatwiej było do nich dotrzeć w ich parafiach.

Nikt nie kiwnął palcem? Dlaczego? Przede wszystkim dlaczego taki bierny był kard. Kakowski?

Pełna odpowiedź na to pytanie powinna być poprzedzona szczegółowymi badaniami historycznymi. Bez nich jednak też możemy postawić pewne hipotezy, jak się wydaje bliskie prawdy.

Ze strony polityków, ukrytej w tych środowiskach masonerii, mającej ponadto w tej sferze znaczne wpływy, oraz ze środowisk piłsudczykowskich płynął jeden silny, wyraźny i jednoznaczny sygnał: „Zwycięstwo w Bitwie Warszawskiej było wyłącznie dziełem człowieka, dziełem armii polskiej, dziełem narodu polskiego, dziełem Piłsudskiego”.

Taki sygnał trafiał na podatny grunt. Cechą polskich ówczesnych biskupów była uległość wobec władzy państwowej. Polscy biskupi ówcześni to byli biskupi, którzy objęli swoje stanowiska podczas zaborów, a zaborcy tolerowali tylko biskupów spolegliwych. Bez zgody zaborców nikt w zasadzie nie mógł zostać biskupem.

Historia życia ks. Kakowskiego potwierdza, jak się wydaje, te prawdy. Interesująca może tu być dla nas rozprawa naukowa ks. Bronisława Czaplickiego pt. „Działalność ks. Aleksandra Kakowskiego w Petersburgu w latach 1910-1913”.

Akademia Duchowna w Petersburgu była jedyną uczelnią katolicką na terenie Rosji (nie było takiej zatem w zaborze rosyjskim).

Według zamysłu władz rosyjskich – czytamy w pracy ks. Czaplickiego – służyła raczej celom państwa rosyjskiego niż dobru Kościoła katolickiego. Miała przygotowywać posłusznych sług caratu, dlatego znajdowała się pod szczególną presją. Chociaż była ona wyższą uczelnią teologiczną, to jednak znaczną część czasu wykładowego zajmowały lekcje z historii i geografii Rosji oraz literatury i języka rosyjskiego. Władze żądały, aby wykładane było też prawodawstwo rosyjskie. Zarówno objęcie stanowisk w Akademii, jak i jej finansowanie było uzależnione od woli władz państwowych. Kościół katolicki w Rosji, jak i inne tzw. wyznania obce, podlegał ministerstwu spraw wewnętrznych, a w nim Departamentowi Spraw Duchownych Wyznań Obcych (Departament duhovnyh del inostrannyh ispovedanij –DDDII)”.

W 1910 r. arcybiskup mohylewski Wincenty Kluczyński, po odejściu rektora, zaproponował na to stanowisko jej długoletniego profesora, swojego biskupa pomocniczego Jana Cieplaka. Władze carskie nie zaakceptowały tej kandydatury.

Wtedy na to stanowisko zgłosił się ks. Kakowski. Poparł go jego ordynariusz, metropolita warszawski abp Wincenty Popiel uznawany przez władze carskie za „swojego”. W czerwcu 1905 r. odczytano z ambon w diecezji warszawskiej jego list pasterski pt. „Do rodziców polskich”, „nawołujący do zaniechania bojkotu szkoły carskiej”. W liście tym abp Popiel nazwał strajk szkolny „sprzeniewierzeniem wobec wielkich ideałów”. Przypomnijmy, że: „Głównymi postulatami strajkujących było wprowadzenie do szkół języka polskiego jako wykładowego, powszechny i bezpłatny dostęp do edukacji, zniesienie policyjnego nadzoru nad młodzieżą szkolną, wprowadzenie kontroli rodziców nad doborem kadry nauczycielskiej, zniesienie ograniczeń wyznaniowych, narodowościowych i stanowych w przyjmowaniu uczniów, wprowadzenie prawa kobiet do wyższego wykształcenia”.

Władze carskie zaakceptowały kandydaturę Kakowskiego. Dopomogły też w poparciu jego kandydatury przez Watykan (i tak np. agent carski w Rzymie wniósł odpowiednią sumę za przygotowanie dokumentów). Jego działania jako rektora były przez niektórych wykładowców oceniane bardzo negatywnie. I tak np. ks. Karol Dębiński napisał w swoich wspomnieniach, że ks. Kakowski „umiał chodzić około swoich spraw” i był „prorządowy”.

Wreszcie to władze carskie spowodowały, że ks. Kakowski został metropolitą warszawskim. Tak o tym pisze ks. Czaplicki: „Udział władz rosyjskich w wyniesieniu ks. Kakowskiego na stanowisko metropolity warszawskiego widzimy w sprawozdaniach, które minister spraw wewnętrznych składał cesarzowi Mikołajowi II. 10 marca 1913 r. informował on cara O rozpoczęciu rozmów z Watykanem w sprawie naznaczenia kanonika Kakowskiego arcybiskupem warszawskim, 7 kwietnia 1913 r. – składał sprawozdanie O wydatkach, związanych z oczekiwanym naznaczeniem kanonika Kakowskiego…, a 30 maja 1913 r. informował cara O naznaczeniu kanonika Kakowskiego arcybiskupem warszawskim. W tym właśnie dniu Mikołaj II polecił ks. A. Kakowskiemu objąć stanowisko arcybiskupa warszawskiego. Powyższe zestawienie pokazuje, że procedura obsadzenia stolicy metropolitalnej warszawskiej została przeprowadzona przez administrację rządową dość szybko. Brak zastrzeżeń ze strony rządu oznacza, że kandydat był oceniany jako człowiek oddany władzy państwowej lub przynajmniej nieszkodliwy”.

Kard. Kakowski nie nagłaśniając sprawy objawień w dniach 14 i 15 sierpnia 1920 r. nie tylko poszedł na rękę wielu środowiskom politycznym (i masonom), ale ustrzegł się od spodziewanych ataków, w ramach których wyciągano by prawdopodobnie różne fakty z jego przeszłości i zarzucano współpracę z zaborcą.

======================

[Czy tak samo należy interpretować milczenie biskupów w tej sprawie w XXI wieku?? Czy są może inne przyczyny? JAKIE??  Mirosław Dakowski]

===================================

Od redakcji:Są to fragmenty książki Stanisława Krajskiego pt. „Spisek przeciwko Matce Bożej (i Polsce). Czy Matka Boża wzywa nas do walki. (stron 168).

Wielokrotnie znikający fresk Cudu nad Wisłą. [Na obecnej Białorusi, w Castel Gandolfo…]

Znikający fresk

Historię pisze się dziś w Rosji i Białorusi na nowo. Jej najbardziej wstydliwe, kompromitujące Rosjan karty muszą być zniszczone. Dlatego z kościoła Matki Boskiej Różańcowej we wsi Soły pod Smorgoniami (Białoruś, obwód grodzieński) znika fresk przedstawiający rozgromienie bolszewików w Bitwie Warszawskiej. Paniczna ucieczka sołdatów przed obrońcami Warszawy w 1920 r. nie może gorszyć niczyich oczu.

Ewa Polak-Pałkiewicz znikajacy-fresk

Wtargnięcie do kościoła i zamalowanie ściennego malowidła pod hasłem, że „podżega do nienawiści na tle narodowościowym i religijnym”, ma symboliczną i polityczną wymowę. Był to kolejny zamach na dzieło Piotra Siergijewicza, malarza o białoruskich korzeniach, ale Polaka z wyboru, ochotnika w wojnie bolszewickiej. Pierwszy raz zamalowali je Sowieci w 1944 r., „po wejściu drugiego bolszewika”, jak mówi się na Białorusi („pierwszy bolszewik” wszedł w 1939 r.). Malowidło odkrył w latach 90. i poddał renowacji obecny proboszcz ks. Leonard Stankowski). Było ono odwzorowaniem słynnego obrazu Jerzego Kossaka z 1930 r., w wielu fragmentach udanym. 

Pierwowzór – synteza cudu

„Cud nad Wisłą” krakowskiego malarza, który miał uczcić dziesiątą rocznicę zwycięstwa nad bolszewikami, nie jest wiernym przedstawieniem bitwy pod Ossowem 14 sierpnia 1920 r., na motywach której Kossak oparł swoją malarską opowieść. Jest alegorią. Jednak zawiera syntezę wydarzeń, które stały się przełomem w historii XX-wiecznej Europy. Przywołuje symbolikę historyczno-religijną, która z naszym zwycięstwem się łączy. Przedstawia prawdziwy cud – chwilę, w której dopiero co powstały z niewoli kraj siłami ochotniczej armii pokonuje kilkukrotnie potężniejszego wroga.

Patrząc tylko po ludzku, byliśmy bez szans, zwłaszcza wobec braku realnej pomocy z Zachodu. Rozprawa z bolszewikami nie była tak widowiskowa, łatwa i szybka, jak pokazują to dziś migawki kronik filmowych czy pełne efektów specjalnych filmy w rodzaju obrazu Jerzego Hoffmana. Toczyła się ze zmiennym szczęściem, siły wroga były przytłaczające, zawziętość napastników wzmagała się z każdym dniem.

To obraz oryginalny, Jerzego Kossaka

=================

Gdyby Kossakowy obraz analizować tylko pod względem artystycznym, na pewno można by mu niejedno zarzucić: fotograficzny realizm postaci, nagromadzenie wątków (w dali widać Marszałka Piłsudskiego na koniu, we mgle porannej galopuje husaria, nadlatują polskie samoloty), nieścisłości topografii. Ale autor postawił sobie jako zadanie syntezy, uchwycenia dramatyzmu bitwy, wymowę bohaterskiej śmierci księdza Ignacego Skorupki.

Wreszcie wskazanie na interwencję Matki Boskiej, co z pewnością było najtrudniejszym wyzwaniem i z czym poradził sobie w sposób subtelny. Chciał też w realistycznym ujęciu ukazać panikę, jaką wywołało wśród bolszewików zarówno ukazanie się Maryi, jak i determinacja oraz nadludzki niemal wysiłek obrońców stolicy.

„Ja nie wiem, kto tę wojnę wygrał…” 

Bez wątpienia „trzeci Kossak” (syn Wojciecha, wnuk Juliusza) przekazał na słynnym płótnie to, co jest powodem naszej dumy: niebywałe męstwo, wiarę i zjednoczenie całego narodu.

Sowieci bali się Marszałka wprost panicznie. Podkreśla to ks. Walerian Meysztowicz, bohater wojny bolszewickiej, radca kanoniczny Ambasady Polskiej przy Watykanie (od 1932 r.): „Stalin bał się Piłsudskiego. Osoba wąsatego szlachcica o twardym wejrzeniu trzymała go jak na łańcuchu. Odważny nie był. Ambasador Grzybowski widział go kiedyś, gdy w przerażeniu przed urojonym zamachem, prawie czołgając się, szukał ratunku. Dopiero, gdy nie stało Marszałka, gdy na szachownicy został tylko bladooki histeryk z kosmykiem na czole – wówczas dopiero Stalin odważył się na wojnę. Wykorzystał niemieckie szaleństwo”.

Nuncjusz Ratti nie rozstaje się z ikoną jasnogórską

Jerzy Kossak udokumentował, że nasze zwycięstwo w wojnie bolszewickiej nie było tylko zwycięstwem militarnym.

I to jest z pewnością jednym z motywów barbarzyńskiego zniszczenia fresku w kościele w Sołach. Wizja Matki Boskiej na niebie nad Warszawą nad ranem 14 sierpnia 1920 r. pojawia się w relacjach sowieckich żołnierzy, właśnie tak, jak przedstawił ją Kossak: Maryja w znaku Matki Boskiej Łaskawej z wizerunku w sanktuarium Ojców Pijarów (obecnie Jezuitów) na Starym Mieście, w charakterystycznym rozwianym granatowym płaszczu, w koronie, z rozpostartymi ramionami, trzymająca w dłoniach połamane strzały, otoczona hufcami rycerskimi. 

Dla bolszewików obraz ten był tak przerażający, jak poświadczają relacje ludzi z okolic Warszawy, którzy słyszeli słowa sowieckich żołnierzy – przechowywane do dziś w parafiach Wyszkowa, Ossowa, Radzymina, Kobyłki i innych podwarszawskich miejscowości – że w jednej chwili zapomnieli o rozkazach i niechybnej śmierci za ich złamanie. O czekających ich bogatych łupach w stolicy „pańskiej Polszy”, o smaku zwycięstwa nad „starą Europą”. Uciekali jak wicher, rzucając po drodze broń, zostawiając konie, działa… 

Doskonale zdawał sobie sprawę z położenia Polski w czasie wojny bolszewickiej nuncjusz apostolski Achilles Ratti. Na dwa lata przed jej rozpoczęciem, udzielając w Chełmie specjalnego błogosławieństwa Polsce, zapowiedział: „Da Bóg, niedługo dźwignie się Wasza Polska – Ojczyzna, a w niej wolny i szlachetny naród polski nie będzie więcej prześladowany za swoje przekonania katolickie”.

W sierpniu 1920 r. nuncjusz Ratti wraz z kard. Aleksandrem Kakowskim, metropolitą Warszawy, odwiedzał rannych w szpitalach i żołnierzy w okopach, dodawał wszystkim otuchy. W czasie bitwy warszawskiej nie opuścił stolicy, był jednym z dwóch zaledwie dyplomatów wyższego stopnia (obok ambasadora Turcji), którzy nie szukali schronienia w Poznaniu. 

Wieść o śmierci Marszałka Pius XI mocno przeżył. „Eravamo amici”, powiedział, „Straciłem przyjaciela…” (przytacza jego słowa ks. Meysztowicz). Wyjeżdżając z Polski Achilles Ratti zabrał ze sobą dużych rozmiarów kopię obrazu Matki Boskiej Jasnogórskiej, która umieszczona została później w głównym ołtarzu jego prywatnej kaplicy w Castel Gandolfo. Nad drzwiami zawisły mapy Polski ozdobione okazałym herbem Piłsudskich, Kościeszą.

Fresk, który zniknął z papieskiej kaplicy

Fresk w Sołach nie jest jedynym malowidłem przedstawiającym Bitwę Warszawską, który zdobił ściany świątyni. Skandal z jego zamalowaniem przypomina mało znaną historię innego, bardzo wybitnego malarskiego uwiecznienia zwycięstwa 1920 r. 

Jan Paweł II był niezwykle zaskoczony, gdy wkrótce po konklawe w 1978 r. odkrył w kaplicy w Castel Gandolfo – swojej ulubionej rezydencji – ścienne malowidła Jana Henryka Rosena przedstawiające Cud nad Wisłą i obronę Częstochowy.

Zostały one namalowane na prośbę Piusa XI w 1933 r. Na życzenie Pawła VI (w czasie, gdy watykańską Ostpolitik prowadził kard. Agostino Casaroli – określał ją sam mianem modus non moriendi, „sposobu, żeby nie umrzeć”; sprowadzała się ona do polityki ustępstw wobec reżimów komunistycznych m.in. w kwestii mianowania biskupów) freski zostały zasłonięte. Jan Paweł II ujawnił je ponownie. Był pod wielkim wrażeniem tych dzieł, zapragnął osobiście poznać ich twórcę. W 1980 r., po wielu latach spędzonych w Stanach Zjednoczonych, Jan Henryk Rosen, sędziwy wówczas artysta, wykonał dla papieża wizerunek św. Stanisława, biskupa.

Papież Polak przypominał niejednokrotnie – także odwiedzając cmentarz bohaterów wojny bolszewickiej w Radzyminie – że urodził się w maju 1920 r., gdy bolszewicy szli na Warszawę. 

Bitwa Warszawska – Cud nad Wisłą – WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

1920-2020 – Niech przemówią świadkowie (2) WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

Przez Redakcja Polityka Polska – 6 sierpnia 2020

https://politykapolska.eu/2020/08/06/1920-2020-niech-przemowia-swiadkowie-2-wspomnienia-premiera-wincentego-witosa/

Od redakcji PP: Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”. Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.

Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.

Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !


Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.

ODCINEK II. WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA

Urywki wybrane przez Romana Galińskiego z książki Wincentego Witosa „Moje wspomnienia”, tom II, Paryż 1964, Instytut Literacki i ogłoszone w „Komunikatach Tow. im. R. Dmowskiego w Londynie, tom I, rok 1970/71, str. 388-397. Podtytuły Galińskiego, podkreślenia moje – J.Giertych. Witos był w owym czasie premierem (prezesem rady
ministrów).

„Wojną polsko-bolszewicką jak i jej przebiegiem zajmowałem się bardzo gorliwie. (…) Starając się w granicach możliwości robić wszystko, co się mogło przyczynić do szczęśliwego przebiegu walki i zapewnienia zwycięstwa, nie mieszałem się nigdy do tego, na czym się nie znałem i co było obowiązkiem i prawem fachowców, przed państwem i rządem odpowiedzialnych. Moja więc ocena większych czy mniejszych zasług poszczególnych osób, w tej wojnie wybitniejszy udział biorących może być podyktowana obiektywną oceną chłopskiego, a sądzę i zdrowego rozumu. Nie przeczę, że w tych sprawach może on się okazać niewystarczający.

Wiem, że wielu opinię moją potraktuje wzruszeniem ramion, inni zapewne ze świętym oburzeniem. To mnie jednak niewiele obchodzi wtenczas, gdy trzeba dać świadectwo prawdzie i uznać rzeczywiste zasługi ludzi, o których tak łatwo zapomniano, a którzy nie chcieli, czy nie umieli się reklamować”. (Witos, ibid., str. 354).

ZAŁAMANIE PSYCHICZNE ARMII I SPOŁECZEŃSTWA

„Sprawą niezwykle wielkiego znaczenia było przywrócenie zaufania w wojsku i społeczeństwie tak do Naczelnego Dowództwa jak i do dowództw poszczególnych części armii, gdyż i tam nie było wcale dobrze. Gen. Rydz-Śmigły zawiódł zupełnie na południu, mimo użycia znacznych sił i doskonałej sposobności. Szef sztabu, gen. Stanisław Haller, sumienny, prawy i dobry człowiek, nie miał żadnej własnej koncepcji, będąc lojalnym, a często ślepym wykonawcą rozkazów Naczelnego Wodza. Nie dopisał także dowódca pomocnego frontu, gen. Szeptycki, złamany niepowodzeniami, które przewidywał, ale którym nie mógł zapobiec.

Należało przeprowadzić zmiany, by z nowymi ludźmi przyszło zaufanie. Tak się też stało. Szefem sztabu w miejsce gen. St. Hallera został mianowany 22 lipca gen. Tadeusz Rozwadowski, który nie tylko, że odznaczał się wielką odwagą i niewyczerpanym bogactwem pomysłów operacyjnych, ale pewnością siebie i wprost bezgranicznym optymizmem. Dowództwo zaś po Szeptyckim objął gen. Józef Haller, który przyniósł z sobą pomiędzy innymi zaletami entuzjazm, religijną wiarę w zwycięstwo, osobiste męstwo i zdolność porywania żołnierzy.

Na skutek bardzo poważnych zarzutów, podnoszonych przeciw Piłsudskiemu, odbyło się kilka poufnych konferencji, ale znaczna większość przedstawicieli stronnictw oświadczyła się za utrzymaniem go na dotychczasowym stanowisku, żeby nie drażnić jego dość licznych i zaciętych zwolenników, a przy tym uniknąć walki kandydatów na stanowisko po nim”. (Ibid., str. 273)

NOWY SZEF SZTABU PRZYWRACA WIARĘ W ZWYCIĘSTWO

„Po kilku dniach po objęciu swego urzędu gen. Rozwadowski przedstawił Radzie Ministrów plan obrony, mający na celu co najmniej zatrzymanie pochodu wojsk bolszewickich. Plan ów nazywał on swoim. Nie przyszło mi nawet na myśl zapytać, czy on wyłącznie od niego pochodzi, czy też był wynikiem pracy wspólnej.

Nowy szef sztabu, zupełnie pewny siebie, zapewniał kategorycznie wpatrzoną w niego Radę Ministrów, że jest w możności wstrzymania bolszewików, przynajmniej nad brzegami Bugu, gdyż wojska polskie zajęły tam bardzo silne, świeżo umocnione pozycje. Dostały też rozkaz nie opuszczania ich za żadną cenę.

Rada Ministrów zarówno plan jak i oświadczenie gen. Rozwadowskiego przyjęła do wiadomości zadowolona, że znalazł się przecież ktoś, co ma głowę na karku i wiarę w zwycięstwo. Osobno i poufnie informował mnie gen. Rozwadowski, iż polecił, żeby linię tę specjalnie umocniono i jest w stu procentach pewny, że sobie tam bolszewicy karki na dobre połamią. Wierzyłem mu zupełnie.

Minęły dwa dni na dość niespokojnym oczekiwaniu, gdyż różne wieści dostawały się do Rady Ministrów. Przekonaliśmy się wkrótce, że nie były one w zupełności pozbawione podstawy. Na posiedzenie Rady Ministrów, które odbywało się prawie w permanencji, przy szedł zaproszony przeze mnie gen. Rozwadowski. Obserwowałem go bardzo pilnie i zauważyłem, że ma minę nieco strapioną. Niestety, nie pomyliłem się wcale.

Zabrawszy głos, zakomunikował zdziwionej i przerażonej Radzie Ministrów że bolszewicy linię Bugu przekroczyli i to bez większych trudności, bo woda w rzece niemal że wyschła, a zresztą z punktu widzenia wojskowego obrona tej linii byłaby zupełnie bezcelowa.

Po jego całkiem spokojnym oświadczeniu nam się zrobiło zupełnie gorąco. Pierwotny optymizm uległ miejsca głębokiej trosce i niedowierzaniu. Nastąpiło też dłuższe przykre milczenie. Ministrowie pytającym wzrokiem spoglądali to na siebie, to na szefa sztabu. Wcale tym nie zrażony gen. Rozwadowski, zabrawszy powtórnie głos, dowodził z widocznym przekonaniem i przejęciem, że się nic złego nie stało, bo walkę z bolszewikami należy przenieść na nowe, skrócone linie, a już najlepszym ze wszystkiego byłoby ściągnąć ich w okolice Warszawy i tu do jednego wystrzelać. Tego planu musi jednak na razie zaniechać, mimo że go uważa za wykonalny.

W czasie jego przemówienia obserwowałem poszczególnych ministrów, widząc jak jego argumenty, nie opuszczająca go pewność siebie, wiara i szczerość zaczęły ich znowu przekonywać, a kiedy zaręczył, że obecnie jest zdolny wojska bolszewickie zatrzymać na szereg tygodni, wiara u wszystkich odżyła prawie zupełnie na nowo. Nie przekonany został tylko minister Skulski”. (Ibid., str. 282-283).

JEDEN GEN. ROZWADOWSKI NIE TRACI NADZIEI

Za dalsze dwa dni Rada Ministrów dowiedziała się znowu od tego samego szefa sztabu, że wojska bolszewickie postępują znowu naprzód, przeszły już pomiędzy innymi linię Osowiec-Grajewo i zagrażają Łomży, zaś gen. Sikorski, który się długo trzymał w Brześciu, zmuszony będzie przez wojska bolszewickie się przebijać, gdyż mu przecięły odwrót. Na południu bolszewicy przekroczyli rzekę Zbrucz.

Atakowany pytaniami, czasem nawet bardzo nieprzyjemnymi, odpowiedział spokojnie i niemal dobrodusznie, że to są drobne uchybienia, które się wnet odrobi. Bolszewicy zaś wcale nie zwyciężyli w bitwie, ale tylko tak sobie «podstępem podleźli». On już zresztą wydał rozkazy, aby ich z powrotem wyrzucić. Kiedy to powiedział, wśród ministrów odezwały się przyciszone śmiechy. Dalszym naradom towarzyszył bardzo ponury nastrój.

Gen. Rozwadowski opuścił posiedzenie wcześniej, wywołany do sztabu dla jakiejś ważnej sprawy, a późnym wieczorem przyszedł znowu do mnie. Zauważyłem, że był nieco zmieniony. Okazywał znacznie mniej optymizmu, choć nie tracił wiary w zwycięstwo, a ostatnie niepowodzenia przypisywał rozkazom Piłsudskiego, które niweczyły jego zamierzenia, a którym musiał się podporządkować.

«Nie mogę taić przed panem, – mówił – że wojska bolszewickie postępują wciąż jeszcze bardzo szybko naprzód, nie trafiając przy tym na poważniejszy opór, gdyż nieraz uciekają przed nimi całe nasze nawet silne oddziały, rzucają broń z takim trudem nabytą, nie chcąc stawić czoła nieprzyjacielowi».

Wielu nawet wyższych oficerów całkowicie zawiodło. Na Radzie Ministrów wszystkiego nie mówił, gdyż miał obawę, aby niepotrzebne wiadomości nie rozszerzały się zbytnio i nie dawały powodu do popłochu i depresji. Ministrom raczej należy zakomunikować pojedynczo, co będzie potrzebne”. (Ibid., str. 283-284).

PIŁSUDSKI PARALIŻUJE SKUTECZNOŚĆ AKCJI

„Skarżył się znowu szeroko, że Piłsudski, nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystko wiedzącego, przeszkadza w celowej akcji. Bolszewicy nauczyli się bardzo wiele i stali się groźnymi przeciwnikami. Twierdził, że z winy Piłsudskiego bitwa pod Brodami z Budiennym nie przyniosła pełnego zwycięstwa, gdyż na wiadomość o upadku Brześcia kazał ją przerwać zupełnie niepotrzebnie. Siły wycofane stamtąd nie mogą już zdążyć, żeby wziąć udział w walce nad Bugiem, a Budienny pozostaje w dalszym ciągu dla nas groźną potęgą, mając możność odpoczynku i przegrupowania. W końcu zaznaczył, że jakkolwiek się dzieje, to on jest pewny zwycięstwa”. (Ibid., str. 284).

KTO OPRACOWAŁ PLAN BITWY POD WARSZAWĄ

„W rządzie panowało ogólne przekonanie, że cały plan operacyjny, mający się przeciw bolszewikom przeprowadzić, zostanie opracowany wspólnie przez Piłsudskiego, gen. Rozwadowskiego i gen. Weyganda; Czy był on dziełem ich wspólnej pracy, czy jednego z nich, nie wiedział nikt z nas dokładnie. Wiem, że tak Piłsudski jak i Rozwadowski przypisywali sobie jego autorstwo i nieraz o tym mówili, natomiast generał Weygand uparcie milczał. Kiedy raz zapytałem ministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, odpowiedział mi wzruszeniem ramion i słowami: «Weygand się niczym nie chwali, choć się dość napracował». Niewiele znowu z tego wiedziałem.

Istota planu polegała początkowo na wycofaniu wojsk frontu północnego nad Wisłę i utworzeniu nowej armii manewrowej pod nazwą «frontu północnego». Zadaniem frontu północnego gen. Hallera było nie dopuścić do oskrzydlenia wzdłuż granicy niemieckiej i osłabić rozmach uderzenia ewentualnego na przyczółek warszawski. Zadaniem zaś frontu środkowego miało być uderzenie na bok i tyły nieprzyjaciela atakującego Warszawę i rozbicie go przy współdziałaniu wojsk frontu północnego. Ażeby te plany i prowadzoną stosownie do nich koncentrację wojska utrzymać w tajemnicy, nawet na posiedzeniu Rady Obrony Państwa Piłsudski był bardzo wstrzemięźliwy, dając informacje nie zdradzając w szczegółach zamierzonych planów”. (Ibid., str. 287-288).

PIŁSUDSKI PODAJE SIĘ DO DYMISJI

„W dniu 10 lub 11 sierpnia 1920 r. na kilka dni przed rozpoczęciem ofensywy przeciw bolszewikom Piłsudski zaprosił mnie, wicepremiera Daszyńskiego i ministra Skulskiego na osobną, a jak mówił, bardzo ważną i poufną konferencję. Odbyła się ona w prezydium Rady Ministrów. Naczelny Wódz był mocno skupiony i poważny, a jak mi się wydawało, przybity, niepewny, wahający się i mocno zdenerwowany.

W rozmowie, którą sam rozpoczął, był niesłychanie ostrożny, a dotykając spraw bieżących, stawiał raczej bardzo smutne horoskopy. Twierdził, że stawia na ostatnią kartę, nie mając żadnej pewności wygranej. Poza sprawami ogólnymi mówił także dość długo o swojej osobie. W ciągu rozmowy wyjął z kieszeni niezapieczętowany list i odczytał go głosem ogromnie niewyraźnym i zmienionym. Na czterech kartkach małego formatu mieściła się dość obszernie umotywowana jego dymisja ze stanowiska Naczelnika Państwa. W piśmie tym zaznaczał między innymi, że nie wiedząc, czy i kiedy będzie mu dane wrócić z placu boju, którego losy uważa za niepewne, mnie prosi i upoważnia do zastępowania go na jego urzędzie. Co zaś do samej rzeczy i pisma, prosi o zachowanie bezwzględnej tajemnicy tak długo, jak tego będą wymagały stosunki, i ja sam uznam za potrzebne. Treść więc tego pisma była znana ministrom Daszyńskiemu i Skulskiemu, a wydaje mi się, że także i Sapieże, choć dobrze tego szczegółu nie pamiętam.

Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie, byłem zadowolony jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w ostatnich czasach popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak wtenczas widząc u niego wielką troskę odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość Ojczyzny, miałem wrażenie, ze się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności, a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, że pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli.

Jeszcze w obecności Piłsudskiego pismo jego zamknąłem do kasy ogniotrwałej w prezydium Rady Ministrów, zaglądając codziennie, czy go kto przypadkiem nie ukradł albo nie naruszył. Kiedy zaś minęły ciężkie dni wojenne, pojechałem do Belwederu i oddałem pismo jego autorowi, będącemu wówczas w innym zupełnie nastroju. Biorąc je ode mnie i dziękując za solidne, jak mówił, postępowanie, twierdził, że o tym zupełnie zapomniał.

Opiekując się troskliwie tym dokumentem przez parę tygodni, miałem pewne skrupuły co do zrobienia sobie z niego odpisu. Ciekawość jednak zwyciężyła, odpisu dokonałem. Niewiele mi jednak z tego przyszło, gdyż w czasie wypadków majowych w r. 1926 nieznani sprawcy ukradli mi go, zabierając przy tym i inne dokumenty. Moje zachowanie się wobec Piłsudskiego było chyba zupełnie bez zarzutu, niestety, pan Naczelnik wcale się wobec mnie dżentelmenem nie okazał. Mimo wszystko swego postępowania nie żałuję, choć nieraz gorycz przychodzi”. (Wincenty Witos „Moje wspomnienia”, tom II, Biblioteka „Kultury”, tom XCIX, Paryż 1964, Instytut Literacki, str. 289-291).


Komentarz Jędrzeja Giertycha. Tekst złożonej na ręce Witosa dymisji Piłsudskiego zachował się jednak. Podaję go niżej.

Witos przytoczył w swoim wspomnieniu treść dymisji Piłsudskiego w sposób niepełny (a może w sposób niepełny zapamiętał), była to bowiem dymisja nie tylko ze stanowiska Naczelnika Państwa, ale i Wodza Naczelnego.

Pierwsza rzecz, nad którą się tu trzeba zastanowić, to jest pytanie, jakie znaczenie miał akt dymisji Piłsudskiego. Czy był to akt na wypadek jego śmierci w boju? Nie potrzeba było na ten wypadek jego dymisji: zakończenie się jego roli jako Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego byłoby wtedy automatyczne. A nie był to także rodzaj testamentu: nie ma w tym akcie dymisji żadnych zarządzeń co do tego, kto ma w razie jego śmierci zająć jego miejsce.

Jest oczywiste, że akt dymisji Piłsudskiego był aktem nie związanym z przewidywaniem śmierci i dotyczył sytuacji, jaka istnieć będzie wciąż jeszcze za jego życia. Narzuca się tu od razu przypuszczenie, że chodzi tu o zabezpieczenie sobie możności nie ponoszenia odpowiedzialności za mogącą nastąpić klęskę.

Witos zapewne myli się, pisząc że rozmowa jego z Piłsudskim w obecności Daszyńskiego i Skulskiego odbyła się 10 lub 11 sierpnia. Akt dymisji nosi datę 12 sierpnia. Jest mało prawdopodobne, by Piłsudski doręczał Witosowi akt, podpisany z datą o jeden lub dwa dni późniejszą. Jest więc prawdopodobne, że pamięć Witosa zawiodła i że owa rozmowa odbyła się dopiero 12 sierpnia. Jest to zresztą okoliczność bez większego znaczenia.

Z listu Weyganda do Focha pod datą 13 sierpnia wiemy, że „Naczelnik Państwa wyjechał tej nocy ku rejonowi Wieprza”. (Vide „La guerre polono-sovietique de 1919-1920”, Collection Historique de rinstitut d’Etudes Slaves”, XXII Paryż 1975, Institut d’Etudes Slaves, str. 120-121). „Tej nocy” – to znaczy w noc z 12 na 13 sierpnia. J.G.


AKT DYMISJI PIŁSUDSKIEGO

Belweder, 12.VIII.1920 r.

Wielce Szanowny Panie Prezydencie!

Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich.

Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:

1) Już na jednym z posiedzeń R.O.P. (Rady Obrony Państwa – przypisek wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż R.O.P., gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed R.O.P. parę tygodni temu.

2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „a outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności, gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno dla Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.

3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od prawie dwu lat wypełniam. Ja i R.O.P., rząd czy sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona bardziej zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze reprezentuję dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy funkcjach przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się.

Wreszcie ostatnie. Rozumie (sic) dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie.

Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski.

Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać wówczas będę rozkazu Rządu co do zużytkownia moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego do wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względów osobistych.

Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.

(-) Józef Piłsudski


Fragment komentarza J. Giertycha:

Czy generał Rozwadowski wiedział o tym, że Piłsudski podał się do dymisji? I że wobec tego, jako Szef Sztabu staje się automatycznie pełniącym funkcje Naczelnego Wodza?

Nie wiemy o tym. Nie posiadamy żadnego dokumentu, czy relacji, które dawałyby na to pytanie odpowiedź.

Z treści relacji Witosa zdaje się wynikać, że chyba Rozwadowskiego o dymisji Piłsudskiego nie powiadomił. Choć nie jest to zupełnie pewne. Ostatecznie, mogło się zdarzyć, że w następnych godzinach i dniach mógł o tym Rozwadowskiemu powiedzieć, ale wzmianki o tym w swoich pamiętnikach nie uczynił. Natomiast bardziej możliwe jest, że sam Piłsudski mógł przy jakiejś okazji w owym dniu Rozwadowskiego o tym powiadomić.

Jest jednak również możliwe, że Rozwadowski o tej dymisji nie dowiedział się nigdy. Nie dowiedział się nawet post factmn, już po bitwie, lub po latach.

Ale był on Szefem Sztabu, a więc automatycznym zastępcą Wodza Naczelnego. A Piłsudski wyjechał z Warszawy. Już od szeregu dni czynności Wodza Naczelnego nie spełniał, ale wyjazdem swoim zamanifestował w sposób ostateczny że kierować całością toczących się operacji nie zamierza. Dla Rozwadowskiego stwarzało to oczywisty obowiązek przejęcia w sposób ostateczny i całkiem formalny odpowiedzialności za dalszy bieg wojny i za zaczynającą się wielką bitwę.

Rozwadowski był faktycznym wodzem naczelnym, bo formalny wódz naczelny wyjechał i tym samym przerzucił całkowitą odpowiedzialność na niego jako zastępcę. Rozwadowski kierował bitwą, bo uważał to jako zastępca Wodza Naczelnego za swój obowiązek, oraz bo wiedział dobrze co ma teraz robić i bo bitwę wygrać chciał i uważał, że potrafi. Nawet i bez dymisji Piłsudskiego jego faktyczne kierowanie bitwą byłoby faktem oczywistym i nieuniknionym. Ale od strony Piłsudskiego, doręczona Witosowi na piśmie dymisja była nadaniem wodzostwu Rozwadowskiego cechy formalnej. Była zrzeczeniem się odpowiedzialności samemu po to, by ją dźwigał Rozwadowski. – J.G.


GENERAŁ ROZWADOWSKI WPROWADZA PLAN W CZYN

„Wśród ciągłej niepewności i rosnącego naprężenia gen. Rozwadowski przyszedłszy do mnie powiedział poufnie, że rozpoczęcie naszej wielkiej ofensywy zostało wyznaczone na dzień 12 sierpnia, o ile nie zajdą jakieś wielkie i nieprzewidziane przeszkody. Kiedy dzień ten przyszedł, a ofensywy nie rozpoczęto, przybył znowu nazajutrz do mnie, usprawiedliwiając niedotrzymanie terminu spóźnieniem przy załadowaniu ciężkich dział na jakiejś małej stacyjce kolejowej nie doszkoloną jeszcze dostatecznie obsługą i postanowieniami Nacz. Wodza, którego on nie może często zrozumieć, ale musi się podporządkować. Wyraził też obawę, że ofensywa Piłsudskiego może być spóźniona, gdyż ciężar walki przenosi się na północ od Warszawy. Akcja Piłsudskiego znad Wieprza będzie bardzo efektowna, ale dla wojny ma jego zdaniem znaczenie drugorzędne.

Powodem odłożenia terminu rozpoczęcia ofensywy miały być także nieukończone prace fortyfikacyjne w okolicy Warszawy. (…)

Zniecierpliwienie i obawy jeszcze się wzmogły, gdy nadeszły sprawdzone wiadomości, że dowództwo bolszewickie przygotowuje wielkie uderzenie w okolicy Modlina, mające na celu złamanie polskiego oporu i przejście Wisły w tych okolicach. Gen. Rozwadowski miał duże obawy, czy słabe polskie oddziały mogą uderzenie zwycięsko odeprzeć, o ile Piłsudski nie ruszy się prędzej od południa. (Ibid., str. 296-297).

„Na drugi dzień gen. Rozwadowski oznajmił Radzie Ministrów, że bolszewicy napierając coraz mocniej na stolicę, zajęli Radzymin i zbliżają się do miejscowości Marki, położonej zaledwie 12 kilometrów od Warszawy, przeszli też bez dużego oporu naszych wojsk przez dwie linie obronne, świeżo zbudowane i niesłychanie słabe. Dalej przyznał, że i na innych frontach nie jest dobrze, gdyż doszli oni prawie pod Toruń, zajęli Płock i kilka innych miejscowości, bardzo ważnych pod względem wojskowym. Na froncie południowym posunęli się pod Zamość i Lwów. Trzymający się najmocniej odcinek frontu pod dowództwem generała Sikorskiego zmuszony był się cofnąć i przejść na inne pozycje.

Niespodziewane przez nikogo te wiadomości wywołały w Radzie Ministrów chwilowo przygnębiające wrażenie, gdyż szef sztabu przed paru godzinami mówił zupełnie co innego, a teraz zapowiada tak wielkie i niebezpieczne zmiany w sytuacji. Zaczęto go obsypywać pytaniami. Generał Rozwadowski; jakby zupełnie zapomniał o tym; co dopiero mówił, z zupełną pewnością: siebie opowiadał, że on wykonywa swój plan sprowadzenia bolszewików pod Warszawę i rozprawienia się z nimi przy bramach stolicy.

Gdy to jego oświadczenie w przerażoną Radę Ministrów uderzyło jak piorun, on śmiejąc się dodał, że wszystkich bolszewików wystrzela «na sztrece». Ten jego optymizm trudno już było zrozumieć”. (Ibid., str. 298-299).

Po wycieczce na front „do Warszawy powracaliśmy w ciężkim nastroju (…) Oczekujący mnie gen. Rozwadowski miał natomiast twarz rozpromienioną, dowodząc mi dość długo, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo minęło, jeżeli ono w ogóle istniało, a pełne zwycięstwo nad bolszewikami jest co godzina bliższe.

Nie mogłem pojąć, na czym opierał te swoje nadzieje, gdyż dopiero sam mi mówił, ze Radzymin dostał się w ręce bolszewików w tych godzinach, a przeciwdziałanie dywizji litewsko-białoruskiej zostało złamane, wojska zaś bolszewickie zaczęły podchodzić pod Jabłonnę i Nieporęt. Kiedy go zapytałem, czy w związku z wytworzoną sytuacją nie należy poczynić potrzebnych zarządzeń, gdyż bolszewicy mogą nas wziąć jak do saka, odpowiedział mi lekko uśmiechnięty, że nie ma do tego żadnej potrzeby bo gen. Haller da bolszewikom za to zuchwalstwo porządną nauczkę. Stosunek sił w okolicy Warszawy jest dla naszych wojsk bardzo korzystny, a można by bolszewików zupełnie połamać, gdyby Piłsudski był już uderzył znad Wieprza. Skutkiem jego zwlekania stan wytworzył się taki, że ofensywa Piłsudskiego ma zapewnione zupełne powodzenie, gdyż przed nią stoją bardzo słabe siły bolszewickie. Niesłusznie też jego zdaniem zaniepokoiło się Naczelne Dowództwo i gen. Weygand, gdyż do zajęcia Warszawy przez bolszewików on bezwarunkowo nie dopuści, mając do tego potrzebną siłę i ducha w narodzie. W wojsku następuje także bardzo korzystna zmiana. Jeżeli Piłsudski uderzy ze swoją armią na bolszewików dopiero 17 sierpnia, jak to zamierza, to przed sobą prawie nic mieć nie będzie, bo całe siły bolszewickie zwalą się na Warszawę, a wtenczas dopiero mogło by być złe. Spodziewając się tego, tak on jak i gen. Weygand starają się nakłonić Piłsudskiego do wcześniejszego wystąpienia i mają nadzieję, że jego niezrozumiały upór uda się przełamać”. (Ibid., str. 302).

NAJTRUDNIEJSZE ZADANIE PRZYPADŁO GEN. SIKORSKIEMU

„Według raportu, jaki świeżo otrzymał, gen Sikorski usiłując atakować, natrafił zupełnie niespodziewanie na główne siły dwóch armii sowieckich, nie wiedząc, że inna armia i korpus Gaja wymijają go od strony północnej, wkraczając w obszar tyłowy. «Ma on tam do czynienia z ogromną przewagą wroga, ale jestem pewny, że da sobie radę, bo ma głowę na karku, a zresztą dziś mu posłałem potrzebne posiłki». Jemu przypadło w tym czasie najtrudniejsze, ale i najważniejsze zadanie do spełnienia.

Na drugi dzień o godzinie 9-tej rano rozpoczęła Rada Ministrów swoje posiedzenie. Gen. Rozwadowski złożył krótkie sprawozdanie z sytuacji wojskowej, nie tając, że jest ona bardzo ciężka, jednak nie ma powodu do obaw, bo zmieni się ona na lepsze, może nawet w najbliższych godzinach. Gorąco przemawiał w obronie Piłsudskiego, usprawiedliwiając spóźnienie jego ofensywy”. (Ibid., str. 303). „Gen. Sikorskiego bardzo mało znałem. (…) W służbie dla państwa polskiego miał już wtedy dobre i zasłużone imię, a gen. Rozwadowski mówił, że w walkach i odwrocie zachował się on najlepiej ze wszystkich polskich dowódców w tej wojnie. Twierdził, że mimo iż wytrwał najdłużej, najmniejsze poniósł straty. On go uważa za prawdziwie mądrego i zdolnego oficera, z którym mało kto mógł się mierzyć.

Przybywszy do Modlina, zastaliśmy gen, Sikorskiego. (…) Twierdził, że silny nacisk rosyjski mógłby tu zostać zupełnie złamany, co by miało rozstrzygające znaczenie dla całej wojny, gdyby rozporządzał większymi siłami i gdyby jazda. gen. Dreszera była spełniła poruczone jej zadanie. Ciężar walki jego zdaniem znajduje się na froncie północnym szczególnie zaś na odcinku, który on zajmuje. (…) Mówiąc o oficerach francuskich do jego armii przydzielonych, gen. Sikorski wyrażał się o nich z największym uznaniem, twierdząc, że oni okazują niesłychaną odwagę i pracują tak pilnie i gorliwie, że oficerowie polscy powinni z nich brać przykład”. (Ibid., str. 304-305).

„Zaraz po moim powrocie do Warszawy przybył gen. Rozwadowski. Obawiając się znowu niepomyślnych wiadomości, patrzyłem na niego z dużym niepokojem, starając się poznać po jego twarzy. Był jak zawsze pewny siebie, uśmiechnięty. Zaznaczył szybko, że dziś przynosi mi same dobre wiadomości. A to: Piłsudski, nalegany przez niego, gen. Weyganda i innych, zdecydował się na rozpoczęcie ofensywy o jeden dzień wcześniej i już jest w pełni akcji, która postępuje nadzwyczaj szczęśliwie. Gen. Sikorski po bardzo ciężkich walkach z ogromną przewagą nieprzyjacielską nie tylko zdołał przerwać otaczającą go już obręcz sił bolszewickich, ale zmusił je do puszczenia zajętych stanowisk i zupełnej zmiany pierwotnych planów. Wielkie odciążenie nastąpiło także na froncie gen. Hallera. Obecnie Rozwadowski ma tylko jedno zmartwienie, ażeby bolszewicy zbyt szybko nie uciekali. Ja tego zmartwienia nie miałem”. (Ibid., str. 316).

Po podróży do Poznania „przybywszy do Warszawy, zastałem znacznie, zmienione położenie. Gen. Rozwadowski zakomunikował mi, że według umówionego planu pomiędzy nim a Piłsudskim i gen. Weygandem, rano w dniu 17 sierpnia wyszło spod Warszawy uderzenie kilku batalionów, zaopatrzonych w pociągi pancerne i czołgi w stronę Mińska Mazowieckiego, który też wieczorem został zajęty. Generał Haller wszedł do Mińska z czołowymi oddziałami.

Wojska frontu środkowego już w pierwszym dniu walki pod komendą Piłsudskiego rozbiły grupę mozyrską, która im stanęła na drodze, a następnie znosząc liczne mniejsze oddziały bolszewickie, postępowały z niesłychaną szybkością, tak, że już 17 sierpnia, w walce z 16 armią bolszewicką, prawie równocześnie z gen. Hallerem dotarły do Mińska. Opowiadając mi to wesołe i wielkie zdarzenie, gen. Rozwadowski z miną tryumfującą nie omieszkał mi przypomnieć, że on przecież miał rację; Nie mogłem mu tego rzecz prosta odmówić”. (Ibid., str. 323).

POWODZENIE PLANU ZMNIEJSZONE UPOREM PIŁSUDSKIEGO

„Po przyjeździe do Warszawy przybył do mnie gen. Rozwadowski z wiadomością, że Lwów znajduje się znowu w dużym niebezpieczeństwie, choć on jest pewny, że się to w ciągu kilku godzin zmieni. Przedstawiając mi sytuację szczegółowo podkreślił, że skutki opóźnienia ofensywy Piłsudskiego mają już teraz fatalne następstwa, gdyż znaczna część pobitej armii bolszewickiej uratuje się w odwrocie. Gdyby jego rad posłuchano, byłoby zupełnie inaczej. Uporu niezrozumiałego nie dało się przełamać a szkoda, niepowetowana szkoda. Powtarzając wielokrotnie te wyrazy, jakby dla utrwalenia w pamięci, gen. Rozwadowski wyszedł”. (Ibid., str. 341).

„Gen. Rozwadowski stale niezadowolony i zarazem zmartwiony, gdyż Piłsudski jakoby znowuż przekreślił jego plany. Dążył on do zniszczenia sił bolszewickich, pobicia Litwinów i przez Wilno i Białystok wkroczenia na Litwę kowieńską, ażeby tą drogą dotrzeć do Bałtyku i tam pozostać. (…) Wbrew temu Piłsudski poszedł nad Niemen z zamiarem rzucenia wojsk bolszewickich na błota pińskie. Gen. Rozwadowski zawsze był zdania, że to posunięcie chybiło celu, gdyż wojska bolszewickie nie zostały zniszczone natomiast wojskom litewskim dało możność wycofania się bez strat i zatrzymania w swoim ręku Wilna”. (Ibid., str. 353).

FRONT PÓŁNOCNY ZADECYDOWAŁ O ZWYCIĘSTWIE

„Wbrew urabianej tendencyjnie i stale opinii, rozstrzygnięcie polskie w bolszewickiej wojnie r. 1920 zapadło nie na południu, lecz na północy, a więc nie na froncie dowodzonym przez Piłsudskiego bezpośrednio, ale na froncie gen. Hallera. Szale zwycięstwa i klęski w naszej rozprawie z bolszewikami zdecydowały się w kilkudniowej, bardzo ciężkiej i krwawej bitwie, jaka się toczyła na północ od Modlina, od 14 sierpnia począwszy. Stwierdzały to zresztą komunikaty Naczelnego Dowództwa, przyznawali także bolszewicy.

Dostępne obecnie ich komunikaty i publikacje głoszą bez ogródek, że przesilenie wojny w r. 1920 nastąpiło na odcinku piątej armii prowadzonej przez gen. Sikorskiego i to jeszcze wtenczas zanim ofensywa znad Wieprza dała się odczuć na polach bitew nad Wisłą i Wkrą. O ile wiem, Nacz. Dowództwo o ugrupowaniu wojsk bolszewickich miało zupełnie fałszywe wiadomości. Usiłował je też sprostować gen. Weygand, widać lepiej zorientowany w tym, że ogromna większość wojsk bolszewickich zgromadzona była na północ od Bugu i Narwi. Piłsudski jednak nie chciał się dać przekonać. Przecież jeszcze w swojej książce stwierdza, że dnia 17 sierpnia, a więc po przełomowej bitwie pod Nasielskiem, poszukiwał on większości wojsk bolszewickich na drodze swego pochodu, a więc na północ od Wieprza”. [czyli na południe od Warszawy] (Ibid., str. 358-359).

GENERAŁ SIKORSKI

„Jak wynikało z relacji gen. Sikorskiego w czasie rozmowy ze mną, miał on przeciw sobie ogromną przewagę wojsk bolszewickich, gdy rozpoczynał uderzenie na północ od Modlina. Nie należy zapominać przy tym, że przeciw niemu stały wojska bolszewickie, upojone zwycięskim pościgiem już od Dźwiny, gdy większość oddziałów gen. Sikorskiego miała za sobą wiele klęsk i ciężki, długi odwrót.

Toteż w tych warunkach tym silniejszej trzeba było woli, energii i uporczywej konsekwencji ażeby tak wyczerpane wojska rzucać do ataku i z nimi zwyciężać. Wola została narażona na bardzo ciężką próbę pomiędzy innymi, gdy bolszewicy wielkimi siłami, zebranymi pod Płockiem i Płońskiem rozpoczęli uderzenie na odsłonięte zupełnie tyły armii gen. Sikorskiego.

Na wynik tej walki oczekiwaliśmy z niesłychanym niepokojem, mimo zaufania żywionego do gen. Sikorskiego. Nie małą obawę miał także i gen. Rozwadowski widząc że wojska stojące pod Radzyminem nie mogły obronić Warszawy. Mimo, że sam uważał to za bardzo ryzykowne, gdyż oddziały tej armii były za mało skupione, a żołnierze pozbawieni środków walki i żywności, zwożonych dopiero pospiesznie do rejonów Modlina, polecił on akcję Sikorskiego na gwałt przyspieszać. Nie widział bowiem innego wyjścia, zwłaszcza gdy pod Radzyminem zaczął się front łamać daleko prędzej niż można się było tego spodziewać.

Armia ta musiała rozpocząć nierówną walkę w czasie, kiedy znaczna część sił w skład jej wchodzących nie przybyła jeszcze na miejsce przeznaczenia. Toteż w początku było jej bardzo ciężko. Pomimo tego zdołała nie tylko ulżyć Warszawie, zatrzymać bolszewików, którzy pod Modlinem chcieli przekroczyć Wisłę, ale spowodowała dalszą i to znaczną ulgę pod Radzyminem. Kiedy razem z innymi ministrami składałem gen. Sikorskiemu, gratulacje w zdobytym Nasielsku, mogliśmy być niemal pewni zwycięstwa, chociaż liczne dywizje bolszewickie w tym samym czasie szturmowały zawzięcie tak niedalekopołożony Płock. W przekonaniu tym utwierdzały nas i pewność wodza i znakomite nastroje i postawa jego żołnierzy. Zasługi gen. Sikorskiego wszyscy uznawali i wszyscy też milczeli, gdy Piłsudski wywierając na nim jak na wielu innych swoją zemstę, odsunął go nawet od służby w wojsku, do której ma lepsze od wielu kwalifikacje.” (Ibid., str. 359-360).

USUNIĘCI Z WIDOWNI

„Nie mogę wiedzieć z dokumentami w ręku, czy się to stało rozmyślnie, czy tylko dzięki przypadkowi, że konkurenci do zasług po zwycięstwie nad bolszewikami pod Warszawą zostali z widowni zupełnie usunięci. Z gen. Rozwadowskim skończono na wieki, starając się nakryć potwarzą jego imię, generałów Hallera i Sikorskiego odstawiono, nie pozwalając im pracować dalej w uratowanej przez nich ojczyźnie. Nie wymieniam już tej wielkiej i skrzywdzonej gromady ludzi.

Ponieważ Piłsudski nie mógł unicestwić gen. Weyganda, swoją niechęć do niego przeniósł na Francję. Znając jego niepohamowaną pychę, mogę śmiało wnioskować, że jego nieprzyjazny stosunek do niej był w dużej mierze także i tymi przesłankami podyktowany.” (Ibid., str. 362).

GENERAŁ ROZWADOWSKI

„Cokolwiek się będzie pisać i mówić, kogo się będzie chciało ubierać w laury i zasługi, to rok 1920, ‘Cud nad Wisłą’ i zwycięstwo nad bolszewikami odniesione pozostać muszą na zawsze z nazwiskiem gen. Rozwadowskiego związane. Ja osobiście nie znałem go zupełnie aż do czasu objęcia przez niego obowiązków szefa sztabu. Raz tylko słyszałem o nim na posiedzeniu krakowskiego Naczelnego Komitetu Narodowego, kiedy przy jakiejś sposobności z jednej strony przedstawiono go jako wykształconego i bardzo zdolnego oficera, a przy tym gorącego Polaka, z drugiej strony zwalczano zawzięcie jako zapalonego endeka i reakcjonistę o wstecznych niesłychanie poglądach. Na czym miała polegać ta jego reakcyjność, tego nie mówiono.

Na moim urzędzie prezydenta ministrów, zwłaszcza z początku, sprawił on mi przykry zawód, kiedy jego bardzo stanowcze zapowiedzi, dotyczące postępów naszego wojska wręcz się nie spełniły, a niebezpieczeństwo zwiększało się gwałtownie z godziny na godzinę.

Według mego niefachowego zdania nie rozwinął on wcale swojego talentu w czasie przewrotu majowego. (…) Każdemu jednak może się powinąć noga, a wojna domowa nie dla wszystkich jest walką z nieprzyjacielem, którego należy tępić wszelkimi środkami. (…)

Co innego r. 1920 i walka z bolszewikami. Tam miałem co dzień możność i sposobność widzieć i podziwiać jego niczym nie naruszony spokój, nadludzką wytrwałość, optymizm nie opuszczający go nawet w najcięższych chwilach, bezgraniczne oddanie się sprawie i wiarę w zwycięstwo, którą umiał przenieść w swoje otoczenie.

Mnie się wydawał czasami trochę nieopatrznym, choć zawsze prostolinijnym i zupełnie bezinteresownym. Toteż zarzuty natury moralnej, stawiane mu przez Piłsudskiego po przewrocie majowym, naruszające jego cześć osobistą, uważałem za rozmyślne oszczerstwo, potrzebne naonczas Piłsudskiemu do wykonania na gen. Rozwadowskim nieludzkiej zemsty i zdeptania go moralnie i fizycznie.

Jeśli byłyby bodaj nikłe podstawy dla stawianych zarzutów, wytoczono by mu proces. Tego Piłsudski nie zrobił, choć mógł być pewny uległości sądów, lecz zamęczał Rozwadowskiego więzieniem i wyszukanymi torturami, które zniszczyły jego zdrowie i przybliżyły śmierć. Tej poniewierki byłby nie wytrzymał żaden człowiek, uległo jej też zdrowie gen. Rozwadowskiego, tym bardziej, gdy widział, że nikt nie stanął w jego obronie.

Ja opinię te powtarzałem, gdzie należało, nie mogłem jednak nic zrobić, gdyż sam byłem bezwładniony, ludzie zaś do których się zwracałem, oburzali się na bezecne postępowanie, ale się nie chcieli narażać. Toteż przeważnie zachowywali milczenie nawet i wtenczas, gdy nastąpią śmierć gen. Rozwadowskiego, otoczona dziwnym urokiem tajemniczości. Lewicowych polityków wypadki te nie poruszyły.

Niezwykła jego lojalność wobec Piłsudskiego ujawniła się w całej pełni szczególnie wtenczas, gdy w dniu 12 sierpnia 1920 r. Piłsudski niespodziewanie opuścił Warszawę, a jego funkcje wojskowe objął Rozwadowski. Miałem sposobność nieraz patrzeć na to, jak na każdym kroku i przy każdej sposobności z niezwykłą otwartością, poświęceniem się i odwagą bronił nie tylko zamierzeń, ale autorytetu i osobistej czci Piłsudskiego. A przecież nie było to rzeczą łatwą, ani popularną bo ciężkie zarzuty przeciw Piłsudskiemu sypały się jak z rogu obfitości.

Jego wielkie zasługi i charakter przecież sam Piłsudski uznał, dając temu mocny wyraz w publicznym rozkazie. No, ale było to w czasie walki, która nie pozwalała na przemyślane kombinacje. Od Piłsudskiego różnił się gen. Rozwadowski tym, że pozostawiając swoją osobę na boku, wierzył w naród i armię i stale to powtarzał. Idąc niezachwianie z tą wiarą naprzód, w bardzo wielkiej mierze przyczynił się też do uchronienia narodu od hańby, nie zarobiwszy jak dotąd na jego wdzięczność, gdy inni niezasłużenie hołdy zbierają.” (Ibid., str. 356-357).

GENERAŁ HALLER

„Niepoślednia rola w tych decydujących o losie państwa momentach przypada gen. Józefowi Hallerowi. Opierała się ona u niego przede wszystkim na czynniku moralnym. (…) Świeżą, nie nadwyrężoną żadnymi zarazkami wolę przynieśli na front ochotnicy, stanowiący przeszło sto tysięcy ludzi. Stało się to w największej mierze dzięki niezmordowanej i wprost nadludzkiej pracy generała Józefa Hallera. On stał się wyrazicielem tego ożywczego prądu w dowództwie i niejako gwarancją trwałej pod tym względem odmiany.

Mianowany dowódcą północnego frontu, od pierwszego momentu starał się cofające w pośpiechu wojska opanować i ustabilizować rozbity front. Tego nie można było dokonać bez zmiany nastrojów i powrotu wiary w zwycięstwo, która opuściła zdziesiątkowane i rozbite szeregi. Na to potrzeba było i trochę czasu. (…) Sprawić to jeno mógł nowy duch, który z czasem wstąpił w osłabione zwątpieniem szeregi i to jest wielką, historyczną zasługą gen. Hallera. Niestrudzony w pracy, był on zawsze na podległym mu froncie, gdzie się tylko decydował jego los, nie ograniczając się do pracy sztabowej. W chwilach najcięższych stał obok żołnierza dręczonego głodem i pościgiem, dodając mu otuchy i starając się przelać w niego gorącą wiarę w zwycięstwo, do którego sam się w wielkiej mierze przyczynił, nie reklamując tego nigdy”. (Ibid., str. 358).

PIŁSUDSKI

„Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie. Byłem zadowolony, jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w czasach ostatnich popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak widząc u niego wielką troskę, odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość ojczyzny, miałem wrażenie, że się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli”. (Ibid., str. 290).

„Jako szef rządu w czasie zmagania się z bolszewikami czułem się w obowiązku solidarnej odpowiedzialności z tymi z którymi współpracowałem. Stąd też w czasie największej nagonki na Piłsudskiego broniłem go z całą siłą, na jaką mogłem się zdobyć, mimo że ludzie znający go lepiej, radzili mi być ostrożniejszym tak ze względu na opinię, jak i na postępowanie Piłsudskiego. Tak gen. Rozwadowski jak Roja i inni, którzy go lepiej ode mnie znali, twierdzili że Piłsudski prawie zawsze i wszystko zaczynał i robił z myślą o sobie, choć się to starał jak najbardziej ukrywać. Z bardzo też dużą łatwością przerzucał odpowiedzialność na innych, zapominając rychło, że on był autorem popełnionej winy. Zawsze też umiał znaleźć świadków powolnych jak i wielbicieli jego talentu, których rozmachu nie tylko nie powstrzymywał, ale swoim postępowaniem zachęcał. Bez wszelkiego wahania poświęcał tak życie ludzkie, jak i najbliższych przyjaciół, jeżeli tego wymagały jego plany, nie zawsze idące po drodze publicznego dobra. W takich razach potrafił być nieugięty, bezwzględny, a nawet okrutny.

Bardzo wiele opowiadał mi na ten temat poseł dr. Lieberman w więzieniu brzeskim, oburzając się na te straszne praktyki. Szkoda, że tak późno. Swoimi metodami musiał też górować nad wszystkimi, którzy tak postępować nie umieli, albo nie chcieli. Zostali też zepchnięci i wyrzuceni przez niego jak sprzęt nieużyteczny, odarci nie tylko z zasług i czci, ale jak gen. Rozwadowski nawet pozbawieni życia. Jest to tym bardziej znamienne i przykre zarazem, że niektórzy z nich byli nie tylko jego wiernymi towarzyszami broni, ratowali państwo i swoimi wysiłkami naprawiali błędy przezeń popełnione, ale – mogę to stwierdzić – byli mu szczerze oddani.

Do sporu, czyją zasługą były plany, na podstawie których osiągnięto zwycięstwo, ‘Cud nad Wisłą’, wiele nie umiem dorzucić, gdyż oprócz bardzo dyplomatycznej i dla mnie nie zrozumiałej opinii ministra spraw wojskowych gen. Sosnkowskiego i wstrzemięźliwego nadzwyczaj zachowania się gen. Rozwadowskiego, który to uważał za bardzo delikatną materię, od nikogo więcej nic miarodajnego nie starałem się dowiedzieć. Między urzędnikami moimi panowało przekonanie, że plan byt dziełem gen. Weyganda, mimo że do tego nigdy się nie przyznał, nie chcąc drażnić ambicji Piłsudskiego, a podobno także i gen. Rozwadowskiego. To jednak nie było miarodajne”. (Ibid., str. 355-356).

GENERAŁ WEYGAND

„Gen. Weygand przebywał w Polsce od 25 lipca do 24 sierpnia 1920r. (…) Przybył on do Warszawy w momencie, w którym wojska polskie cofały się po kilkadziesiąt kilometrów na dzień i w którym większość frontu była w zupełnej rozsypce. Warszawę zaś opuścił po rozgromieniu bolszewików nad Wisłą i wyrzuceniu ich za Niemen i Bug.

Nie dziw więc, że się w Polsce utarła opinia, iż do wygrania bitwy nad Wisłą on się nie mało przyczynił, a świetny manewr znad Wieprza uważano powszechnie za jego pomysł.

Jaka istotnie była jego rola? Już od dnia 4 lipca rozpoczął się odwrót wojska polskiego z północnego frontu. Fałszywy obrachunek sił bolszewickich dokonany przez Piłsudskiego na północy sprawił, że wojska gen. Szeptyckiego walcząc z olbrzymią przewagą poniosły w tym dniu bardzo ciężką, prawie że decydującą klęskę. O naprawieniu jej nie mogło być mowy, gdyż na południu, po stracie Kijowa uwaga nasza była całkowicie zaprzątnięta armią konną Budiennego. Wtenczas też wyszły jaskrawo na wierzch popełnione błędy. Wojsko ustawione jak nagonka na polowaniu nigdzie nie było [w stanie] stawić prawie żadnego oporu. (…)

Misja gen. Weyganda nie była określona. Pierwotnie miał on tylko zbadać sytuację i zdać sprawę konferencji międzysojuszniczej w Spa, a w pierwszym rzędzie marszałkowi Fochowi. Bezład, jaki panował wówczas w Naczelnym Dowództwie i załamanie się widoczne Naczelnego Wodza, skłoniły rząd do zwrócenia się do gen. Weyganda z prośbą o pomoc. Sytuacja była drażliwa i delikatna zarazem. Gen. Weygand nie przybył bowiem z dywizjami francuskimi, czego się spodziewał i o co go interpelował

Piłsudski, nie mógł też objąć faktycznego dowództwa. Stanowisko zaś jego jako doradcy technicznego było bardzo trudne, odpowiedzialne i delikatne zarazem. Mimo to gen. Weygand stanowisko to przyjął i oddał na nim ogromne usługi naszej ojczyźnie w tak ciężkich czasach.

Gruntowny, metodyczny, jasny w ocenie i postanowieniach, a przy tym nieugięty, od razu uczynił wszystko ażeby do działań polskich wprowadzić ład i celowość. Zwrócił uwagę na brak rezerw i konieczność radykalnej zmiany dotychczasowych sposobów wojowania. Podkreślił bardzo silnie konieczność oderwania się od bolszewików, przegrupowania sił i dopiero przejścia wtedy do poważnej akcji. Wskazywał na każdy błąd, sprzeczności i niedokładności. Jego naprawdę mądre i fachowe wskazówki wydały pełny plon, szczególnie w bitwie nad Wisłą. Zasługi tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich, których znaczna ilość znajdowała się w szeregach naszego wojska, są bardzo wielkie tak ze stanowiska moralnego jak i wojskowego. W czasach, w których Polska była całkowicie izolowana, a defetyzm w kraju panował niemal ogólny, stanęli oni obok naszych żołnierzy i oficerów ramię w ramię porywając ich do walki nieugiętej, zawstydzając często swoją odwagą i niepospolitym męstwem.

Te zasługi gen. Weyganda potraktowano u nas w sposób co najmniej małostkowy. Zrobili to szczególnie ci, którzy wcześnie i przezornie budowali sobie bożka i szukali dla niego jak najwięcej powodów do kadzidła. Z mojego stanowiska, uważałem dociekanie tego, kto był autorem planu zwycięskiej bitwy pod Warszawą za rzecz mniejszej wagi. Jeżeli to zrobił Piłsudski czy Rozwadowski, nie stało się nic nadzwyczajnego, bo to należało do ich praw i obowiązków. Inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby gen. Weygand był jego autorem. Dla mnie ważniejsze od tych dociekań było zachowanie się tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich. Nie można zapomnieć nie tylko o ich męstwie i poświęceniu, ale także i o tym, że tak ofiarnie narażali się nie za swoją sprawę, a mimo to nie zgłaszali żadnych pretensji.

Jeżeli nie chce wiedzieć o tym nadęta i pijana obcymi zasługami piłsudczyzna, to powinna wiedzieć i pamiętać trzeźwa i przyzwoita opinia polska”. (Ibid., str. 360-362).


Komentarz Jędrzeja Giertycha. Relacja Witosa jest bardzo cenna, gdyż jako prezes Rady Ministrów był w okresie bitwy warszawskiej w codziennym kontakcie z generałem Rozwadowskim i z innymi osobistościami, odgrywającymi w tej bitwie i w przygotowaniu do niej wybitną rolę. Jego informacje są więc informacjami z pierwszego źródła. Szczególnie cenne są zanotowane przez niego wypowiedzi generała Rozwadowskiego. Są to wypowiedzi, których Rozwadowski poza tym nigdzie nie powtórzył, a więc najwidoczniej uczynione były pod wrażeniem chwili, w nastroju zupełnej szczerości. Dowiadujemy się z tych wypowiedzi co Rozwadowski w czasie bitwy i tuż po bitwie naprawdę myślał. Dowiadujemy się przede wszystkim jak bardzo krytycznie patrzał na Piłsudskiego, a zwłaszcza na opóźnienie przez niego kontrofensywy znad Wieprza. W okresie późniejszym najwidoczniej wolał nie wypowiadać się w tej sprawie tak szczerze.

Relacja Witosa daje nam żywy i przekonywający obraz tego, jak sytuacja wojenna wyglądała w krytycznych dniach, oglądana od strony cywilnego rządu ale będącego w codziennym kontakcie z najwyższymi władzami wojskowymi. Wiemy zresztą z tej relacji, że Witos jeździł w owym czasie także i na front i stykał się np. z generałem Sikorskim w miejscu jego postoju.

Sylwetki ludzi, jakie swoją relacją narysował – generałów Rozwadowskiego, Hallera, Sikorskiego i innych – są bardzo cenne, uzupełniają bowiem w sposób żywy to co o tych ludziach wiemy z dokumentów. Ciekawe są jego informacje o tym, jak generał Rozwadowski w rozmowach z cywilnymi politykami wykazywał jeszcze przed bitwą optymizm może przesadny. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że może i trochę i umyślnie wprowadzał ich chwilami w błąd, chcąc podnieść ich na duchu, oraz chcąc ukryć przed nimi sekrety, o których plotkarskie rozszerzenie się żywił obawy. Co jest istotne w tym, co o rozmowach z Rozwadowskim Witos pisze, to jest niezłomna wiara Rozwadowskiego w zwycięstwo i jego siła ducha. W relacji Witosa Rozwadowski rysuje się jako postać naprawdę o cechach wielkości. Witos zresztą z całą stanowczością stwierdza, że to co będzie w przyszłości wypowiadane o bitwie warszawskiej, będzie „na zawsze z nazwiskiem Rozwadowskiego związane.”

Witos przywiązuje także bardzo wielką wagę do roli Weyganda. Podkreśla przede wszystkim, że cokolwiek zrobione było przez Rozwadowskiego i Piłsudskiego, było wykonywaniem przez nich ich obowiązków, natomiast wszelka pomoc i współpraca okazana Polsce przez Weyganda, była aktem bezinteresownej pomocy i darem.

Relacje Witosa o Weygandzie nie robią zresztą wrażenia relacji opartych na własnej obserwacji, czy własnych rozmów z nim. Są to relacje z drugiej ręki. Budzą one o wiele mniej zaufania niż jego relacje o wodzach Polakach. Niektóre z podanych przez niego informacji, dotyczących Weyganda, nie są prawdziwe. Witos zdaje się nic o tym nie wiedzieć, że Weygand jechał do Polski z nałożonym na niego przez rządy alianckie zadaniem objęcia dowództwa, a więc rzeczywistej władzy nad polską armią. Wydaje mi się także, że Witos się myli, przypisując Weygandowi postulat „oderwania się od bolszewików”. Myślę, że chyba nie jestem w błędzie, twierdząc, że to właśnie Rozwadowski miał taki plan: oderwać się od bolszewików, wycofać się, przegrupować, wyłonić potrzebne rezerwy – i wtedy z całym impetem, planowo, na bolszewików uderzyć. Weygand przeciwnie, radził bolszewików zatrzymać, nie odrywając się od nich, stworzyć mocny front, umocnić wojsko długą kampanią obronną i dopiero wtedy zacząć myśleć o ofensywie. Pas avant.

Wnioski zresztą Witosa dotyczące ustosunkowania się Polaków do Weyganda są bardzo słuszne i szlachetne.

Piłsudski w relacji Witosa rysuje się bardzo źle. Znajdujemy w tej relacji potwierdzenie tego, co wiemy z innych źródeł, że Piłsudski uparcie, a bez rzeczowego powodu odwlekał rozpoczęcie swojej ofensywy z nad Wieprza, przez co spowodował wybitne zmniejszenie skutków polskiego zwycięstwa, bo pozwolił znacznej części armii bolszewickiej wymknąć się z osaczenia, w jakim się znalazła. Dlaczego tak zwlekał? Widocznie na coś czekał: Na co?

Relacja Witosa umacnia nas w przeświadczeniu, że czekał na wyjaśnienie się sytuacji na froncie północnym. Liczył się z możliwością, że Rozwadowski, Haller, Sikorski, Latinik, a wraz z nimi także i Weygand bitwę warszawską przegrają. A w takim wypadku lepiej dla niego będzie do bitwy tej się nie mieszać – i szybko wycofać się pod Częstochowę, po to, by oddać się ze swoimi sześciu dywizjami pod opiekę Anglików i być może Niemców dla dalszej walki z bolszewikami w roli wodza Polski zredukowanej do roli małego państewka-satelity. Relacja Witosa umacnia mnie w przeświadczeniu – jest to oczywiście tylko wrażenie subiektywne – że bitwa warszawska wzmocniła rządy Piłsudskiego w Polsce, a przez to utorowała mu drogę do zwycięskiego zamachu stanu w 1926 roku. Zarówno splot okoliczności, jak zręczna i pozbawiona skrupułów propaganda pozwoliła Piłsudskiemu zdobyć sobie pozycję wodza zarówno narodu, jak armii; wprawdzie uznawanego nie przez cały naród i nie przez całą armię, ale jednak mającego po swojej stronie potężny obóz, zarówno jak potężną mafię. Bez wyprawy kijowskiej i beż bitwy warszawskiej Piłsudski byłby tylko jednym z głów państwa – mało co wybitniejszym jako postać historyczna, niż prezydenci Wojciechowski i Mościcki – oraz tylko jednym z polskich generałów, nie większym od Hallera, Dowbor-Muśnickiego, Szeptyckiego i innych. Bitwa warszawska w której potrafił sobie przypisać główną rolę, uczyniła z niego postać epicką, trochę przypominającą takich samych laików w sprawach wojskowych a jednak mających reputację wielkich wodzów, jak Stalin, Hitler i Mussolini. W dużym stopniu przyczyniła się do tego Francja, traktując Piłsudskiego jako taką właśnie, wyjątkową, nietykalną i czcigodną postać i w praktyce go podpierając. Przyczynił się do tego osobiście Weygand. Ale przyczynili się także Rozwadowski i Witos, broniąc go przed krytyką i opozycją, jak to sami stwierdzają, Witos w swej relacji, a Rozwadowski w rozmowach, które Witos przytacza.

Jak ziarno zwycięstwa, zasiane 6 i 10 sierpnia, wschodziło 15 sierpnia 1920. To dla nas, w 2022, bardzo ważne! WSPOMNIENIA GENERAŁA MACHALSKIEGO

https://politykapolska.eu/2020/08/07/1920-2020-niech-przemowia-swiadkowie-3-wspomnienia-gen-machalskiego/

1920-2020 – Niech przemówią świadkowie (3) WSPOMNIENIA GENERAŁA MACHALSKIEGO

Od redakcji PP:

Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”. Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.

Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.

Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !


Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.

ODCINEK III. WSPOMNIENIA
GENERAŁA MACHALSKIEGO

Geniusz Piłsudskiego odniósł wiekopomne zwycięstwo pod Warszawą i uratował Ojczyznę od zagłady. Taki jest dogmat głoszony przez obóz legionistów. Wielu ulega tej sugestii i mało kto zastanawia się nad tym, że cała ta bitwa była najzupełniej niepotrzebna i że wcale do niej by nie doszło, gdyby Piłsudski zgodnie z postawą sejmu, przyjął propozycje pokojowe Lenina. Pojawienie się bolszewików pod Warszawą było tylko odpowiedzią na wkroczenie Piłsudskiego do Kijowa. Trudno zatem mówić, że Piłsudski uratował Ojczyznę od zagłady, skoro swoją pomyłką doprowadził ją nad skraj przepaści, a potem złożył dowództwo i usunął się do Puław, pozostawiając gen. Rozwadowskiemu trud dalszego dowodzenia.

Fotokopia rozkazu Nr 10.000 do bitwy warszawskiej została już wielokrotnie opublikowana, ostatnio przez b. ministra Jędrzejewicza. („Wiadomości” Nr. 1071). Można więc przypuszczać, że nie stanowi już żadnej sensacji. Z tej fotokopii wynikają niezbicie dwie rzeczy: jedna że gen. Rozwadowski napisał cały ten rozkaz, od początku do końca sam własnoręcznie, co świadczy że musiały zaistnieć jakieś bardzo poważne powody ku temu, bo nie jest ręczą normalną by szef sztabu generalnego własnoręcznie pisał rozkazy; druga rzecz, która wynika z tej fotokopii, to fakt, że rozkaz ten podpisał gen. Rozwadowski, a nie marszałek Piłsudski, którego podpis figuruje na koncepcie rozkazu na równi z podpisami innych generałów, jak gen. Latinika, Sikorskiego, Hallera i kilku innych, którzy podpisem swoim świadczyli tylko, że rozkaz ten przeczytali i przyjęli do wiadomości. By usunąć wszelkie wątpliwości kto jest rzeczywistym autowego rozkazu, wystarczy przytoczyć protokół posiedzenia Rady Państwa z dnia 27 grudnia 1920 roku, na którym Piłsudski stwierdził, że wykonano plan gen. Rozwadowskiego, w którym poczynił tylko pewne zmiany. (Zresztą nie bardzo fortunne). Marszałek Piłsudski uważał, że przewidziany przez gen. Rozwadowskiego rejon Garwolina jako miejsce skoncentrowania grupy uderzeniowej, jest zbyt blisko Warszawy i dlatego domagał się przesunięcia rejonu bardziej na południe, aż za rzekę Wieprz, co w swoim następstwie przyczyniło się do tego, że potem w decydującym momencie bitwy grupa uderzeniowa straciła wiele cennego czasu, by forsownymi marszami pojawić się znowu na polu bitwy.

Drugie zastrzeżenie Piłsudskiego polegało na tym, że gen. Rozwadowski przeznaczył zbyt wiele sił do biernej obrony, a za mało do grupy uderzeniowej, w czym widział zupełny nonsens. Skoro jednak tylko myślał o zmniejszeniu obrony odcinka pasywnego na korzyść odcinka aktywnego, zaraz budziły się w nim wątpliwości czy Warszawa wytrzyma. Męczyło go i drażniło, że ile razy robił próby przekonania siebie o konieczności nienakazywania tak oczywistego dla niego nonsensu, tyle razy musiał cofnąć się przed decyzją pod naciskiem odpowiedzialności za państwo. W końcu nie umiejąc znaleźć z tego wyjścia, nie chcąc przyjmować na siebie odpowiedzialności za plan, który mu nie odpowiadał, zrzekł się dowodzenia i wyjechał do Puław, pozostawiając gen. Rozwadowskiego w Warszawie własnemu losowi.

Gen. Rozwadowski nie uległ tej sugestii Piłsudskiego. Wiedział dobrze o tym, że front wiążący nieprzyjaciela, musi być zdolny wytrzymać jego napór, bo jeżeli padnie, cały plan stanie się niewykonalny.

Dlatego nie osłabił północnego odcinka, ale wręcz przeciwnie, wzmocnił go jeszcze bardziej, kierując przybyłą spod Brodów 18 dyw. piech. na skrajne północne skrzydło. Decyzje te gen. Rozwadowski powziął na własną odpowiedzialność, czym przyczynił się w wielkiej mierze do ostatecznego naszego zwycięstwa i w tym leży jego wielka zasługa.

W ubiegłym roku omówiłem na łamach „Kroniki” przebieg wydarzeń na naszym prawym, południowym skrzydle bitwy warszawskiej. Dziś pragnę omówić wypadki, które rozegrały się na naszym lewym, północnym skrzydle.

Ocena sytuacji, która służyła jako podstawa dla ułożenia planu bitwy w dniu 6 i 10 sierpnia, uległa w następnych dniach poważnej zmianie. Początkowo liczono się z uderzeniem głównych sił przeciwnika na południowym brzegu Bugu, wprost ze wschodu na zachód na Warszawę. W związku z tym spodziewano się, że uda się rozbić stosunkowo słabszą północną grupę przeciwnika, koncentrycznym natarciem z Modlina i Pułtuska, by utrwalić nasze lewe skrzydło wzdłuż rzeki Omulew i dalej wzdłuż linii Rożany-Pułtusk-Zegrze. Wnet jednak okazało się, że zadanie to stało się niewykonalne. Nieprzyjaciel bowiem przeniósł punkt ciężkości swego uderzenia bardziej na północ i całą siłą parł naprzód, by z Pułtuska i Ciechanowa uderzyć w kierunku południowym na Warszawę. W tych warunkach nie mogło być mowy o powstrzymaniu nawały bolszewickiej chociażby tylko na krótki czas, aż do przybycia posiłków. Żołnierze bosi, obdarci, zgłodniali, nieludzko przemęczeni, robili raczej wrażenie cieni, tkwiących z uporem na wyznaczonych im stanowiskach, ale nie byli w stanie przeszkodzić temu, by wezbrana fala czerwonych wojsk posunęła się luką wytworzoną między Pułtuskiem a granicą pruską, tak szybko naprzód, że przednie jej oddziały przekroczyły już linię kolejową Modlin-Ciechanów-Mława. W tych warunkach nie pozostało nic innego, jak cofnięcie naszego lewego skrzydła za rzekę Wkrę i bronienie przepraw na tej rzece aż do ukończenia koncentracji tworzącej się nowej 5 armii gen. Sikorskiego. 12 sierpnia gen. Rozwadowski przybył do Modlina dla osobistego omówienia z gen. Sikorskim organizacji i planu działania Armii.

W czasie, w którym koncentracja 5 armii była w pełnym toku, w naszym naczelnym dowództwie przyłapano radiodepeszę, z której wynikało, że 14 sierpnia nastąpi generalne uderzenie na Warszawę. Sytuacja była krytyczna. Przyczółek warszawski był bowiem niedostatecznie rozbudowany i mogło się zdarzyć, że pod uderzeniami „zmasowanych dywizji sowieckich załoga nasza nie wytrzyma i podzieli los wielu dotychczasowych bojów. Dlatego dowództwo frontu nakazało przyspieszenie ofensywy 5 armii, wyznaczając podjęcie natarcia już 14 sierpnia o świcie, by odciążyć 1 armię na przedpolu Warszawy. W natarciu 5 armii leży decyzja całej bitwy, mówił gen. Haller do gen. Sikorskiego. Podjęcie ofensywy 5 armii o świcie 14 sierpnia okazało się jednak, pomimo najlepszych chęci, niemożliwe.

Tworząca się dopiero 5 armia nie ukończyła jeszcze swojej koncentracji, niektóre dywizje były dopiero w marszu do wyznaczonych im rejonów. Niektóre oddziały były w stanie pełnej, gorączkowej reorganizacji i przezbrojenia, nieraz nawet bez amunicji. Nawet przesunięcie terminu i podjęcie ofensywy, zamiast o świcie, w południe, zawierało w sobie poważne ryzyko i było trudne do przeprowadzenia. Na ten temat doszło do dramatycznej wymiany zdań między gen. Zagórskim, szefem sztabu Frontu Północnego, a gen. Sikorskim dowódcą 5 armii, ale wszystko to nie mogło już nic zmienić w katastrofalnym wprost stanie rzeczy.

14 sierpnia dywizje sowieckie ruszyły na całym froncie do natarcia odnosząc dość poważne sukcesy. Na odcinku 5 armii udało się przekroczyć Wkrę na dość szerokim odcinku, tu jednak zostały zatrzymane. Gorzej natomiast przedstawiała się sytuacja na sąsiednim odcinku 1 armii, gdzie nieprzyjaciel zdołał zająć Radzymin i dojść do drugiej i ostatniej linii przyczółka warszawskiego opierającego się o wydmę piaszczystą, okoloną od wschodu mokradłami i ciągnącą się od Nieporętu do Rembertowa. Przeciwnatarciem zdołaliśmy wprawdzie odebrać Radzymin, około południa, ale po kilkugodzinnych walkach, zmuszeni byliśmy znowu go opuścić, nie mogąc utrzymać się w miejscu wobec przewagi przeciwnika. Po powtórnym upadku Radzymina patrole bolszewickie podeszły aż do linii Wołomin-Izabelin-Nieporęt. Komuniści zapowiadali na noc wkroczenie do miasta. Na tyłach powstał popłoch, który jednak został opanowany.

Wzywając do największego wysiłku w dniu następnym, 15 sierpnia gen. Sikorski powiedział w swojej odezwie do żołnierzy między innymi:

W dniu dzisiejszym rozpoczyna się z dawna przez armię polską i przez cały Naród oczekiwana nasza kontrofensywa.

Piątej armii przypadło to najszczytniejsze dziś zadanie, by pierwszym uderzeniem rozpocząć i zdecydować rozstrzygający okres polsko-rosyjskiej wojny.

Żołnierze, gdy w wichurze ognia ruszycie do ataku, pamiętajcie, że nie tylko o wiekopomną sławę, lecz o wolność i potęgę naszej Ojczyzny walczycie.

Na ostrzach Waszych bagnetów niesiecie dziś przyszłość Polski.

Sercem i myślą jest z Wami cały Naród. Cała Polska wierzy i ufa, że w walce, która się dziś na śmierć i życie zaczyna, jeden może być wynik: Zwycięstwo i triumf wojsk Rzeczypospolitej Polskiej…”

Słowa te najlepiej oddają panujące wówczas nastroje.

15 sierpnia z brzaskiem dnia wojska sowieckie zdołały ubiec oddziały 5 armii i rozpoczęły uderzenie na całym odcinku Wkry. Wszystkie ataki zostały wprawdzie odrzucone, niemniej jednak opóźniło to, a częściowo nawet i zmieniło ustalony plan działania, a przede wszystkim koncentryczne natarcie na Nasielsk. Zdołano wprawdzie zatrzymać i złamać rozpęd przeciwnika, ale nie starczyło już sił, by poderwać się do nowego natarcia. Sytuacja stawała się groźna, gdyż na tyłach 5 armii, jak ciężka chmura gradowa, zawisły oddziały 4 sowieckiej armii wraz z Korpusem Konnym Gaj Chana, które każdej chwili mogły runąć na nią. Sytuację uratował zagon naszej kawalerii, której udało się w rannych godzinach wpaść do Ciechanowa, rozpędzić tam sztab 4 armii sowieckiej, zdobyć całą kancelarię dowództwa i zniszczyć radiostację, która stanowiła jedyny ośrodek łączności między dowódcą armii a daleko na zachód wysuniętymi oddziałami. Sam dowódca salwował się ucieczką i był przez kilka dni nieuchwytny. Na skutek powstałej dezorganizacji, zagon naszej kawalerii wyeliminował z pola bitwy całą 4 armię sowiecką wraz ze wszystkimi oddziałami Korpusu Konnego, które zamiast skręcić na południe, by od tyłu uderzyć na bezbronną 5 armię i zlikwidować ją, nie otrzymując żadnych rozkazów i nie orientując się w położeniu, spokojnie maszerowały dalej na zachód, z dniem każdym oddalając się od pola bitwy. Ten udany zagon naszej kawalerii wywołał po przeciwnej stronie zrozumiałe zaniepokojenie, ściągając na Ciechanów odwody 15 armii sowieckiej sprzed frontu naszej 5 armii, co z kolei ułatwiło działania naszej 18 dyw. piech. na naszym lewym skrzydle, która skręciwszy na południe, mogła do wieczora zdobyć Nowe Miasto, zmuszając przeciwnika do wycofania się za Wkrę. Rozpęd ofensywy sowieckiej został złamany. Szala wojenna przechyliła się na naszą stronę.

W dniu tym grupa uderzeniowa nie ruszyła się jeszcze znad Wieprza.

16 sierpnia około godz. 7.00 bitwa o Nasielsk rozgorzała na całym froncie, gdzie na stosunkowo niewielkiej przestrzeni przeciwnik skoncentrował aż 4 dywizje, których nie można było rozbić uderzeniem czołowym od zachodu. Jedynie zamknięcie kleszczów od południa i północy mogło dać pożądany rezultat. Dzięki takiemu dwustronnemu uderzeniu, po zaciętej walce oddziały nasze około godz. 16.00 wdarły się do Nasielska. Pomimo, że po stronie sowieckiej zaczęła zaznaczać się niepewność i bezplanowość działania, żołnierze nasi, którzy od kilku dni i nocy stali w nieustającym boju, byli tak przemęczeni i wyczerpani, że musieli naprzód coś zjeść, a potem choć kilka godzin przespać się, zanim mogli podjąć pościg za uchodzącym przeciwnikiem.

Dowództwo sowieckie, wykorzystując przymusowy brak pościgu ze strony 5 armii, wytężyło w nocy z 16 na 17 sierpnia wszystkie siły, by opanować powstałą pod Nasielskiem panikę.

Niestety, siły naszej grupy uderzeniowej, która aczkolwiek ruszyła tego dnia znad Wieprza, nie zdołały nawet nawiązać styczności z nieprzyjacielem.

Ziarno zwycięstwa, zasiane 6 i 10 sierpnia, wschodziło 15 sierpnia. Nasze zwycięstwo pod Nasielskiem zdecydowało o zwrocie na naszą korzyść, po czym lokalny początkowo odwrót, pod wpływem uderzenia znad Wieprza przemienił się w ogólną ucieczkę wojsk sowieckich na wschód.

Gen. Weygand, bezstronny, naoczny świadek, w rozmowie z naszym ambasadorem w Turcji Sokolnickim powiedział mu, że gdyby nie bitwa Sikorskiego na północy cały manewr znad Wieprza byłby się nie udał. Jest to ważne stwierdzenie, tym bardziej, że świadectwo Weyganda przekazał nie przeciwnik Piłsudskiego, ale jego najgorętszy zwolennik i wielbiciel.

Bitwa warszawska, która uratowała Polskę, ma wielkie podobieństwa z bitwą na Marną, która uratowała Francję. Gdy po wojnie, grono dziennikarzy zwróciło się do marszałka Joffra z zapytaniem, kto właściwie bitwę tę wygrał, bo różnie się o tym mówi, marszałek powiedział jowialnie: „Kto ją wygrał, moi Panowie, tego nie wiem pomimo że tą bitwą dowodziłem. Wiem tylko, że gdybyśmy tę bitwę przegrali, ja jeden byłbym za wszystko odpowiedzialny. Ponieważ jednak bitwę wygraliśmy, znalazło się wielu amatorów do dzielenia laurów”. Jest w tym pewna analogia z bitwą warszawską. Gdybyśmy ją przegrali, niezawodnie ciężar winy spadłby na gen. Rozwadowskiego, bo przecież Piłsudski przestał dowodzić i nie ponosił żadnej odpowiedzialności za to co się działo. Ponieważ jednak bitwę wygraliśmy, Piłsudski wykazując wielką elastyczność, wysunął się znowu naprzód i zapominając o swojej dymisji, bez najmniejszych skrupułów przywłaszczył sobie laury zwycięstwa.

Gen. Rozwadowski w swojej lojalności nie protestował. Po wypadkach majowych Piłsudski, dostawszy się do władzy, zamiast mianować gen. Rozwadowskiego marszałkiem i nadać mu wielką wstęgę Virtuti Militari za wygraną wojnę, wtrącił gen. Rozwadowskiego do więzienia na Antokolu, pozbywając się w ten sposób niewygodnego świadka (pogr. Polityka Polska).

Gdy rodzina generała, chcąc rehabilitować go, wydała jego biografię, płk Biegański zwrócił się do gen. Juliana Stachiewicza, ówczesnego szefa Wojskowego Biura Historycznego z propozycją, by biuro zajęło oficjalne stanowisko w sprawie świeżo wydanego studium. Gen. Julian Stachiewicz odpowiedział na tę propozycję krótko, że „Gen. Rozwadowski zasłużył sobie na większy i trwalszy pomnik, niż mu wystawił jego bratanek”i tym zamknął dalszą dyskusję. By wypowiedzieć takie słowa w Polsce pomajowej i zająć w stosunku do gen. Rozwadowskiego takie stanowisko, jakie zajął gen. Julian Stachiewicz, trzeba było wiele odwagi i charakteru. Mógł sobie na to pozwolić tylko człowiek o tak kryształowym sercu i gorący patriota, jakim był gen. Julian Stachiewicz, zwolennik Piłsudskiego, którego uwielbiał i któremu oddany był całą duszą.

Stwierdzenie, że bitwą warszawską dowodził gen. Rozwadowski, że rozpęd przeciwnika złamany został na północnym, a nie na południowym skrzydle i że uderzenie znad Wieprza tylko dobiło uchodzącego już nieprzyjaciela, w niczym nie zmniejsza wielkości odniesionego zwycięstwa, które nie ma w historii wiele równych sobie.

(Tadeusz Machalski „Bitwa Warszawska”, „Kronika”, Londyn, 5-12 sierpnia 1967 roku. Podkreślenia moje – J.G.).

Gen. Tadeusz Rozwadowski. Twórca Wojska Polskiego i zwycięstwa w 1920 r.

Wojtek Duch, 9 marca 2013 https://historia.org.pl/2013/03/09/zapomniany-general-tadeusz-rozwadowski-tworca-wojska-polskiego-i-zwyciestwa-w-1920-r-wywiad/

Gen. Tadeusz Rozwadowski to jeden z największych wodzów w historii naszego kraju, który mimo wielu sukcesów jest zapomniany – „Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna” – mówi nam w wywiadzie dr Mariusz Patelski. Wywiad poświęcony całemu życiu generała – dzięki uprzejmości rozmówcy – został okraszony unikatowymi zdjęciami.

Wojtek Duch: Jak zaczęła się przygoda Tadeusza Rozwadowskiego z wojskiem?

Lwów 1863 r. Powstańcy styczniowi Tadeusz Rozwadowski, Tomisław Rozwadowski i Franciszek Szymanowski. Brat Tomisława Rozwadowskiego – Tadeusz poległ w powstaniu; na jego cześć przyszły generał otrzymał imię Tadeusz.

Dr Mariusz Patelski: Służba wojskowa była tradycją w rodzinie Jordan Rozwadowskich. Przodkowie generała już w epoce przedrozbiorowej służyli w polskim wojsku, a następnie brali udział w wojnach o niepodległość Polski i w kolejnych powstaniach narodowych. Pradziad generała – płk Kazimierz Rozwadowski był m.in. organizatorem 8. Pułku Ułanów z czasów Księstwa Warszawskiego…

Bezpośrednio o wyborze takiej drogi życiowej dla swego syna zadecydował natomiast Tomisław Rozwadowski – powstaniec styczniowy i oficer armii austriackiej. Rozwadowski senior po dwóch nieudanych wyprawach powstańczych doszedł do wniosku, że jeśli Polska ma odzyskać niepodległość, to potrzebni będą wykształceni oficerowie; dlatego posłał wszystkich swoich synów, obok Tadeusza także Wiktora i Samuela, do austriackich szkół wojskowych.

Za wybitne zasługi wojenne w trakcie kampanii 1914 r. otrzymał najwyższe odznaczenie austro-węgierskie, order Marii Teresy…

– Historia tego krzyża, nadawanego za czyny dokonane, jak mówiono, „bez rozkazu lub wbrew rozkazowi” jest rzeczywiście niezwykła. Był to pierwszy nowoczesny order wojskowy sięgający swymi korzeniami bitwy pod Kolinem w 1757 r. Na jego statucie wzorowane były przepisy innych, później powstałych, orderów wojskowych m.in. statut Virtuti Militari. W czasie I wojny światowej Orderem Wojskowym Marii Teresy odznaczono 131 dowódców oraz oficerów. Wśród nich było 5 Polaków: oprócz Tadeusza Rozwadowskiego także: Emil Prochaska, Mieczysław Skulski, Stanisław Wieroński oraz Jerzy Zwierkowski (jedyny oficer marynarki w tym gronie).

W odradzającej się Polsce został pierwszym Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Tutaj po raz pierwszy pokłócił się z Piłsudskim, który nie zgadzał się na armię z poboru…

Willa Wertholz w Reichenau 17 sierpnia 1918 r. Ceremonia odznaczania Orderem Wojskowego Marii Teresy. Od prawej 3. – gen. Tadeusz Rozwadowski, 9. – cesarz Austrii Karol.

– Rozwadowski, obejmując z ramienia Rady Regencyjnej, z którą współpracował już od 1917 r., stanowisko szefa Sztabu Generalnego wykonał rzeczywiście wielką pracę. W ciągu dwóch tygodni, na bazie wcześniej istniejących instytucji wojskowych, generał i jego współpracownicy (szczególnie aktywny był ppłk Włodzimierz Zagórski) zorganizowali Sztab Generalny oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Szef sztabu powołał także zalążki poszczególnych rodzajów wojska m.in.: kawalerię, marynarkę wojenną, straż graniczną. Po powrocie Józefa Piłsudskiego między Naczelnym Wodzem i szefem sztabu doszło rzeczywiście do różnicy poglądów. Generał naciskał na szybką mobilizację i formowanie regularnych oddziałów, podczas gdy Naczelnik Państwa forsował tworzenie oddziałów ochotniczych odpornych na zimno i niedostatki pierwszych miesięcy Niepodległości. Ostatecznie przeważyło zdanie Naczelnika, a Rozwadowski odszedł na stanowisko dowódcy Armii Wschód.

Później zapisał się w historii jako obrońca Lwowa. To nieco zapomniana karta naszych dziejów. Z nikłymi siłami, bez wsparcia z Warszawy i mimo rozkazu wycofania trwał na posterunku. Miał powiedzieć: „Powziąłem niezłomną decyzję raczej zginąć z załogą niż w myśl rozkazu Naczelnego Dowództwa opuścić Lwów”. Dopiero krytyka społeczeństwa na władze w Warszawie doprowadziła do wysłania odsieczy na Lwów…

– O wydarzeniach tych rzeczywiście rzadko się wspomina w mediach, podobnie jak o konflikcie polsko-czeskim ze stycznia i lutego 1919 r. Społeczeństwo Małopolski, mimo znaczącego wykrwawienia w toku I wojny światowej, wykonało nadludzki wysiłek, zyskując dla Polski Galicję Wschodnią i znaczną część Śląska Cieszyńskiego.

Biorąc pod uwagę konflikt z Ukraińcami: w efekcie powziętych przez Naczelnego Wodza decyzji, wojna o Lwów i Małopolskę Wschodnią toczona była w początkowym okresie (przełom 1918 i 1919 roku) pomiędzy oddziałami polskimi głównie z Małopolski i ukraińskimi z tzw. Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Ponieważ Ukraińcy zdecydowali się na powszechną mobilizację, ich armia trzykrotnie przewyższyła liczebnie siły polskiej Armii Wschód. Tak dużych oddziałów Rozwadowski nie mógł pokonać, ale szachował je z powodzeniem, broniąc Lwowa. Miało to istotne znaczenie w związku z toczącymi się rozmowami na Konferencji Pokojowej w Paryżu. Ukraińcom z Galicji, a należy podkreślić, iż potrafili świetnie się wówczas zorganizować (w przeciwieństwie do swych współbraci z Kijowa), zabrakło jednak doświadczonych dowódców i zaopatrzenia. Z tego powodu, po przybyciu odsieczy, w skład której weszły także oddziały z Wielkopolski, losy wojny przechyliły się na stronę polską. Jednak na pełne zwycięstwo trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy.

Dlaczego mimo sukcesów m.in. we Lwowie generał został wysłany do Francji jako Szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu?

Paryż czerwiec 1919 r. Gen. Tadeusz Rozwadowski jako szef Polskiej Misji Wojskowej

Przyczyna odejścia generała ze stanowiska dowódcy Armii Wschód ma skomplikowany charakter. Naciski były z różnych stron, bo Rozwadowski naraził się zarówno lwowskim narodowym demokratom jak i socjalistom, a Naczelny Wódz bardzo szybko przystał na zmianę dowodzącego. Na nowej placówce gen. Rozwadowski położył fundamenty pod przyszły sojusz polsko-rumuński i polsko-francuski. Jego zasługą jest też sprowadzenie do Polski lotników amerykańskich, którzy zasłużyli się w wojnie polsko-bolszewickiej, współtworząc Eskadrę im. Tadeusza Kościuszki.

Dopiero w najtrudniejszym momencie, gdy wydawało się, że padnie Warszawa Józef Piłsudski wzywa Rozwadowskiego na ratunek stolicy. Na wszystkich rozkazach operacyjnych od 12 do 16 sierpnia widnieje podpis generała. Podobno dlatego, że Piłsudski załamał się nerwowo, co potwierdza złożenie przez niego 12 sierpnia 1920 r. na ręce Premiera Witosa dymisji z piastowanych stanowisk…

– Rzeczywiście generał objął stanowisko szefa Sztabu Generalnego w przełomowym momencie wojny. O depresji Marszałka pisało też wielu polityków w swych wspomnieniach. Pisał o tym także w swym szkicu gen. Kukiel, ale tekst ten dotąd nie został opublikowany.

Kto był autorem planu zwycięskiej bitwy warszawskiej?

Niewątpliwie Rozwadowski. To on także zmodyfikował pierwotne plany wzmacniając lewe skrzydło wojsk polskich rozkazem nr 10000.

Jaki wpływ na zwycięstwo miało złamanie rosyjskich szyfrów? Skutecznie wykorzystano przechwycone informacje?

– Wiedza o zamiarach przeciwnika jest równie istotna jak oręż, którym się walczy. Bronią tą trzeba jednak umieć się posłużyć, tymczasem bolszewicy doszli aż pod Warszawę.

Zaraz po zakończeniu z sukcesem operacji warszawskiej rozpoczęła się inna, tym razem propagandowa walka. Spierano się autorstwo warszawskiego zwycięstwa. Wydaje się, że w tym sporze najlepiej wypadł Piłsudski….

Gen. Tadeusz Rozwadowski

Rozwadowski

– Do końca wojny, a nawet po jej zakończeniu Rozwadowski nie uczestniczył w sporach na ten temat. Zachowywał bardzo lojalną postawę wobec Naczelnego Wodza, co najbardziej uwidoczniło się w okresie afery Biura Prasowego Sztabu. Przełomem było wystąpienie publiczne socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego, który ujawnił, że były dwa plany bitwy: jeden Rozwadowskiego drugi Weyganda, z których Piłsudski wybrał bardziej ryzykowny, opracowany przez swego szefa sztabu. Nastąpiło to dopiero w 1922 r. i dopiero wówczas rozpoczęła się burza, w którą został wciągnięty Rozwadowski.

Piłsudski bał się popularności Rozwadowskiego? Mimo to powierzył mu stanowisko Generalnego Inspektora Jazdy…

– Po wojnie generał nie zabiegał o stanowiska, które wikłałyby go w bieżącą politykę, a takimi były z pewnością: szefostwo Sztabu Generalnego, czy stanowisko ministra spraw wojskowych. Z zadowoleniem objął natomiast Generalny Inspektorat Jazdy/Kawalerii. W 1924 r. współtworzył wielką reformę tej narodowej broni Polaków. Likwidacji uległa wówczas kawaleria dywizyjna, a z 10 istniejących pułków strzelców konnych utworzono normalne pułki liniowe, których liczba wzrosła do 40. Utworzono 4 dywizje kawalerii złożone z trzech dwupułkowych brygad, a pozostałe pułki weszły w skład samodzielnych brygad kawalerii. Reforma ta jest pozytywnie oceniana przez historyków, choć dziś pojawiają się też głosy, iż była niekonsekwentna, bo należało połączyć wszystkie pułki w dywizje.

Generał miał odmienną od Piłsudskiego i jego stronników wizję rozwoju polskiego wojska. Na czym ona polegała?

– No właśnie, po maju 1926 r. dywizje kawalerii zostały zlikwidowane. W Kampanii Polskiej 1939 r. brygady kawalerii, dzięki wielkiej ruchliwości, uzbrojeniu i wyszkoleniu, świetnie sobie radziły. Odnosiły też znaczące sukcesy, jak np.: pod Mokrą, ale były do „tylko” brygady szkoda, że zabrakło dywizji.

Nie zostały też zrealizowane pomysły Rozwadowskiego związane z tworzeniem samodzielnych jednostek pancernych, ani tzw. „armii wysokiego pogotowia„, zdolnej do błyskawicznej mobilizacji w obliczu najazdu ze strony Niemiec lub Rosji. Armia taka miała być doskonale wyposażona, m.in.: w lotnictwo, zmodernizowaną kawalerię, i ”całkiem samodzielnie zorganizowane grupy specjalnej broni pancernej samochodowej”. Dziś taką formację nazwalibyśmy zapewne siłami szybkiego reagowania. Rozwadowski łączył gruntowną wiedzę techniczną z doświadczeniem bojowym i wyciągał wnioski. Domyślał się, że w przyszłej wojnie wzrośnie znaczenie broni pancernej i lotnictwa, stąd już 1921 r. wnioskował o powołanie specjalnego referatu w Sztabie Generalnym, który miał koordynować prace dotyczące obrony przeciwlotniczej i gazowej. Wymowny jest także fakt, iż jeden z ostatnich jego projektów dotyczył budowy nowego rodzaju bomby lotniczej.

W maju 1926 r. doszło do zamachu stanu, zginęło kilkuset Polaków w bratobójczej walce. Po drugiej strony barykady stał gen. Rozwadowski. To on dowodził wojskami wiernymi rządowi i konstytucji. Nie udało mu się jednak pokonać zamachowców. Czy Rozwadowski miał możliwości i środki, by zmienić bieg historii?

– Od terminu „zamach…„ czy „przewrót majowy„ wolę określenie gen. Kukiela – ”majowa wojna domowa”, które bardziej, moim zdaniem, oddaje to co wówczas się stało. Gwałtowność toczonych walk, determinacja obu stron i przekonanie o słuszności głoszonych idei potwierdzają tezę, iż w Warszawie w tych dniach miała miejsce regularna wojna domowa. Kolejnym dowodem na to jest udział w tym konflikcie ludności cywilnej. Wprawdzie większość warszawiaków opowiedziała się za Piłsudskim, szczególnie aktywne były oddziały Związku Strzeleckiego (członkowie Związku po zmobilizowaniu wzięli udział w walkach w sile sześciu kompanii),a także członkowie KPP…, ale po drugiej stronie opowiedziała się także wielu cywilów zwłaszcza młodzież studencka oraz członkowie Sokoła i ZHP. Symbolem oporu wobec zbrojnego zamachu była wreszcie śmierć, w niejasnych okolicznościach, studenta Karola Levittoux – stryjecznego wnuka słynnego konspiratora i carskiego więźnia. Ruch wojsk trwał także poza stolicą. W poszczególnych okręgach wojskowych formowano siły idące na pomoc walczącym stronom.

W nawiązaniu do drugiej kwestii – generał, niestety, popełnił w toku walk kilka znaczących błędów. Przede wszystkim drugiego dnia nie wykorzystał szansy zajęcia Ministerstwa i Dyrekcji Kolei z węzłami łączności kolejowej, co umożliwiłoby kontakt z prowincją oraz usprawniło transport posiłków dla wojsk rządowych. Zawiódł się także w kwestii pomocy ze strony płk. Modelskiego, który dał się zaskoczyć i aresztować w Cytadeli.

Na obronę generała należy przytoczyć fakt, podkreślany już w pracy Stanisława Hallera o maju 1926 r., że obrońcy rządu i Prezydenta nie wiedzieli na kogo mogą liczyć w Warszawie i kto został wciągnięty do spisku. Warto także podkreślić, iż Rozwadowski przegrał bitwę o stolicę, ale nie został pokonany. Siły, którymi dysponował, zdołały się wycofać, a o kapitulacji zadecydowali politycy i to w momencie, gdy pod Warszawą pojawiły znaczniejsze siły, które mogły zupełnie zmienić wynik tego konfliktu. Ciekawostką jest, że oddziałami przeciwnika dowodził nie Piłsudski lecz gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, którego Rozwadowski oceniał jako jednego z najwybitniejszych dowódców kawalerii.

Rozwadowski wydał wówczas rozkaz, w który wzywał do pojmania przywódców spisku nawet za cenę ich życia…

– W ferworze walk dowódca wojsk rządowych rzeczywiście wydał taki rozkaz. Wówczas, a czasami jeszcze i dziś, jest on przywoływany jako przykład małoduszności i zacietrzewienia Rozwadowskiego. Należy jednak pamiętać w jakich warunkach i pod jaką presją przyszło mu działać. Ówczesne wystąpienie traktował jako początek rewolucji i najprawdopodobniej wiedział o porozumieniu strony przeciwnej z komunistami.

Czy była szansa na złapanie Piłsudskiego?

– Szans na ujęcie Piłsudskiego raczej nie było. Zachodziła natomiast obawa, że w razie klęski wycofa się do Wilna, gdzie miał największe poparcie i będzie kontynuować działania wojenne, które rozleją się na inne regiony Polski. Takiego obrotu spraw obawiali się prezydent Wojciechowski i premier Witos dlatego podjęli decyzję o kapitulacji.

Piłsudski 22 maja 1926 r. wydał odezwę, w której obiecywał, że nie wyciągnie konsekwencji wobec pokonanych. Mówił też o zgodzie i pojednaniu. Kłamał, bo kilku generałów, w tym Rozwadowskiego aresztowano…

Maj 1926 r. Wilanów. Gen. Rozwadowski jako więzień marsz. Józefa Piłsudskiego. Jeszcze przed przewiezieniem do Wilna.

– Generałów: Rozwadowskiego, Włodzimierza Zagórskiego, ministra spraw wojskowych Juliusza Malczewskiego oraz Bolesława Jaźwińskiego rzeczywiście aresztowano i wywieziono do Wojskowego Więzienia Śledczego na Antokolu w Wilnie. Aby zatrzeć wrażenie, że jest to zemsta za ich postawę w maju, wysunięto wobec nich zarzuty natury kryminalnej, a w przypadku gen. Malczewskiego zarzut lżenia wziętych do niewoli szwoleżerów z 1. Pułku Szwoleżerów oraz niektórych oficerów strony przeciwnej. Później dodano Malczewskiemu także zarzut o obrazę wyższego stopniem – marszałka Józefa Piłsudskiego, o którym generał miał się wyrazić: „słuchacie tego starego dziada Piłsudskiego”. W prasie z tego okresu z premedytacją kłamano natomiast, że Malczewski miał bić szpicrutą i opluwać pojmanych szwoleżerów, zarzutu tego próżno jednak szukać w dostępnych dokumentach wojskowych. Żadnemu z wymienionych generałów nie udowodniono też winy. Sprawę Malczewskiego umorzono, Zagórski zaginął, a Rozwadowski i Jaźwiński zmarli zanim zakończyły się procesy w ich sprawie.

W jakich warunkach i jak długo przetrzymywano Rozwadowskiego, był to przecież oficer odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Wojennego Virtuti Militari?

– Warunki uwięzienia generałów mocno odbiegały od standardów już wówczas przyjętych w krajach europejskich. W przypadku wysokich szarżą i zasłużonych dowódców stosowano raczej areszt domowy. Tymczasem stare carskie więzienie, zlokalizowane w dawnym pałacu Słuszków na Antokolu w Wilnie, było w opłakanych stanie technicznym. Cele, z powodu awarii pieców, były zimne, a ze ścian odpadał tynk. Z powodu trudnych warunków lokalowych w więzieniu zamknięto także izbę chorych. Generała jednak najbardziej irytował fakt, że był przetrzymywany w sąsiedztwie pospolitych przestępców. Mimo tych upokarzających warunków zdecydowanie jednak odmawiał działań, których celem było wywołanie interwencji w jego sprawie, ze strony którejś z panujących rodzin europejskich. Uważał bowiem, że godziłoby to w dobre imię Polski na arenie międzynarodowej.

Rozwadowski wyszedł na wolność 18 maja 1927 r. po uprzednim przedstawieniu mu aktu oskarżenia. Jego uwolnienie poprzedziły różne akcje protestacyjne i uchwały Senatu. Głośnym echem odbiło się zwłaszcza wystąpienie rektora Uniwersytetu Wileńskiego – prof. Mariana Zdziechowskiego, który wydał własnym sumptem broszurę „Sprawa sumienia polskiego”.

Są hipotezy mówiące, że generała otruto. Z kolei innego generała Włodzimierza Zagórskiego miano zabić. O obu zbrodniach miał wiedzieć, a nawet je zlecić Piłsudski. Czy są na to dowody?

– Włodzimierz Zagórski padł ofiarą mordu politycznego i chyba większość historyków nie ma dziś wątpliwości w tej kwestii. W przypadku gen. Rozwadowskiego sprawa jest bardziej skomplikowana. Sam generał uważał, że był podtruwany w czasie transportu. Do tezy o otruciu przychylał się gen. Kukiel oraz słynny lwowski chirurg – prof. Tadeusz Ostrowski. Bezpośrednich dowodów w tej sprawie nie ma, ale wymowny jest fakt, iż władze wojskowe zabroniły sekcji zwłok.

Warto dodać, że po maju 1926 r. miała miejsce cała seria tajemniczych zgonów. Znawca archiwaliów wojskowych (twórca słynnych Tek Laudańskiego), a w czasie wojny polsko-sowieckiej oficer II Oddziału Sztabu – płk Stanisław Laudański zginął w 1926 r. śmiercią samobójczą. Gen. Jan Thullie wysuwany w 1925 r.( wbrew Piłsudskiemu) do stanowiska ministra spraw wojskowych zmarł w 1927 r. z powodu zatrucia rybą… Dziwne okoliczności towarzyszyły też śmierci generałów Jana Hempla i Oswalda Franka oraz kontradmirała Jerzego Zwierkowskiego.

Dziś Józef Piłsudski ma ulicę lub pomnik chyba w każdym mieście w Polsce. Rozwadowski do niedawna, nie miał nawet ulicy swojego imienia w Warszawie. Jest niezwykle zapomnianym generałem, dlaczego tak się dzieje?

Poświęcenie epitafium gen. Rozwadowskiego w Konkatedrze na Kamionku w Warszawie w 1994 r. Z lewej bp Zbigniew Kraszewski i delegacja Światowego Związku Żołnierzy AK. Z prawej zdjęcie epitafium gen. Rozwadowskiego wmurowane w ścianę kościoła. Kilka lat temu „nieznani sprawcy” próbowali płaskorzeźbę generała zniszczyć – na szczęście bezskutecznie.

– Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna. W latach 90. sytuacja bardzo wolno zaczęła się jednak zmieniać. Generałowi poświęcono kilka ulic, a ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski – kapelan AK i duszpasterz kombatantów poświęcił, ufundowane staraniem rodziny Rozwadowskich i przyjaciół, epitafium generała w Kościele Konkatedralnym na Kamionku w Warszawie. Świątynia ta, dodam, powstała jako wotum stolicy za „cud nad Wisłą”, na terenie parafii gdzie, 13 sierpnia 1920 r., ks. Ignacy Skorupka odprawił mszę świętą i spowiadał żołnierzy 236. Pułku Piechoty, by następnego dnia zginąć pod Osowem. W moim rodzinnym Opolu powstało natomiast, z inicjatywy zastępcy prezydenta miasta – Arkadiusza Karbowiaka rondo im. gen. Tadeusza Rozwadowskiego.

W 2012 r. ważnym wydarzeniem była także premiera fabularyzowanego filmu dokumentalnego -„Zapomniany Generała. Tadeusz Jordan Rozwadowski„ w reżyserii Piotra Boruszkowskiego (autora świetnego dokumentu „Był Luksemburg„) i w redakcji wybitnego współczesnego dokumentalisty – Dariusza Króla. W filmie tym, w postać generała, wcielił się Tomasz Marzecki – lektor i aktor o niezwykłej charyzmie, guru polskich lektorów. Jego głos mogli Państwo usłyszeć ostatnio w filmach historycznych: „Rok 1863” oraz ”Po co ci te chłopy” – rzecz o Karolu Lewakowskim.

Nie mogę nie wspomnieć również o Państwa tj. redakcji portalu historia.org.pl, inicjatywie, dzięki której w Warszawie istnieje dziś ulica Rozwadowskiego, choć mam świadomość, że to ciągle mało. Pomijam tu już Józefa Piłsudskiego, ale wspomniany gen. Orlicz- Dreszer ma w Warszawie na Mokotowie park swego imienia, jest patronem 60. Wieliszewskiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej oraz osiedla w Siedlcach i liceum w Chełmie, a jego imieniem nazwane są ulice w wielu polskich miastach.

Warszawa lata osiemdziesiąte XX w. Klepsydra informująca o nabożeństwie rocznicowym rozklejana nielegalnie przez narodowców.

Wracając do gen. Rozwadowskiego, to cechą charakterystyczną chyba wszystkich uroczystości związanych z jego postacią jest brak oficjalnych przedstawicieli władz państwowych i wojskowych. Nazwisko generała rzadko także pada w czasie apelu poległych, jaki odbywa się co roku podczas uroczystości 11. Listopada przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Jest to o tyle dziwne, że miał on istotny wpływ na tworzenie fundamentów polskiej armii i rozbrojenie okupantów w Warszawie, a także był współtwórcą pomnika – Grobu Nieznanego Żołnierza. Najprawdopodobniej pierwszy szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego nie został także patronem żadnej z jednostek wojskowych…

Widział Pan może film „Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana? Zgodzi się Pan z tezą, że rola Rozwadowskiego została w nim sprowadzona do groteski?

– Nie spodziewałem się wiele po filmie Jerzego Hoffmana, bo rozczarowało mnie już sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem„ w jego adaptacji. Zachęciła mnie jednak informacja, że scenariusz filmu nawiązuje do „Lewej wolnej„ Józefa Mackiewicza. I tu kolejne rozczarowanie bo w „Bitwie warszawskiej” niewiele jest z Mackiewicza, no może przywołanie oddziału kozaków dowodzonych przez sotnika Kryszkina, którego grał Domagarow. Natomiast Michał Dzięgiel (słynny gospodarz z ”Wesela”) w roli gen. Rozwadowskiego jest rzeczywiście zupełnie bez wyrazu; bezwolnie potakuje marszałkowi, tak jakby grał ordynansa, a nie szefa Sztabu Generalnego i to niezależnie od faktycznej roli Rozwadowskiego w tych wydarzeniach. W filmie błyszczy natomiast Natasza Urbańska, która zagrała w pewnym sensie samą siebie i dała z siebie wszystko. Na tle swych poprzedniczek z wcześniejszych wielkich produkcji Hoffmana, tj. Małgorzaty Braunek i Izabeli Skorupco wypada też całkiem nieźle.

Na próby odebrania Piłsudskiemu roli jedynego autora bitwy warszawskiej środowiska piłsudczykowskie reagują alergicznie.

– Kwestia autorstwa bitwy rzeczywiście wywołuje sprzeciw, ale i tu nastąpiły pewne zmiany. Niektórzy przedstawiciele tego środowiska dziś już doceniają wkład gen. Rozwadowskiego w organizację i rozbudowę polskiego wojska, a także krytycznie piszą o decyzjach i postępowaniu marszałka po maju 1926 r. i potępiają uwięzienie generałów.

Myśli Pan, że uda się wreszcie przełamać zmowę milczenia wokół generała?

– Sądzę, że to już się dzieje, czego przykładem ta rozmowa…

* dr Mariusz Patelski – od 2002 r. adiunkt w Katedra Biografistyki Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Członek Stowarzyszenia Polsko-Serbołużyckiego „Pro Lusatia„ oraz Polskiego Towarzystwa Historycznego Oddział w Opolu. Członek redakcji „Pro Lusatii. Opolskich studiów łużycoznawczych„ oraz redakcji ”Tek Biograficznych”. Autor biografii Generał broni Tadeusz Jordan Rozwadowski – żołnierz i dyplomata.

===================================

Bruno Wielkopolski@BWszechpolski

Wspomnijmy prawdziwych ojców i architektów VICTORII WARSZAWSKIEJ 1920 – Tadeusz Jordan Rozwadowski, Józef Haller, Władysław Sikorski, Włodzimierz Zagórski, Franciszek Latinik, Bolesław Roja…

Cześć ich pamięci! Chwała Bohaterom 7:18 PM · 14 sie 2022·

W odpowiedzi do @BWszechpolski i @Chris66860798

W czasie bitwy Piłsudski złożył rezygnację na ręce Witosa i schował się pod spódnice kochanki w Bobowej pod Nowym Sączem… Dlatego te bitwę nazwano…. CUDEM!

Zdjęcie

================

mail:

Nie zdarzyło się chyba w historii, by wódz naczelny Armii na początku toczącej się decydującej bitwy z wrogiemzdezerterował

Piłsudski, po złożeniu dymisji na ręce premiera Witosa [przy świadkach], podobno w depresji, wyjeżdżał czy uciekał do kochanki. Żona Maria z Koplewskich Piłsudska, I voto Juszkiewiczowa mieszkała wtedy w Krakowie. Tak stało się 12 sierpnia. Gdy decydująca bitwa zwana słusznie Cudem nad Wisłą została już rozegrana i wygrana pod dowództwem gen. Rozwadowskiego, Piłsudski wrócił do armii i po paru dniach, z dywizjami stojącymi pod Dęblin przemieszczał się za uciekają armią bolszewicką bez kontaktu z wrogiem. Kontakt ten nawiązali dopiero trzy czy cztery dni po przełomie w bitwie. Sobie przypisał to zwycięstwo, a gen. Rozwadowskiego kazał wsadzić do więzienia – za przypisane mu drobne kradzieże….

Co lord D’Abernon pisał o Polsce przed Bitwą Warszawską

2 sierpnia 2022 https://pch24.pl/polska-to-barachlo-a-polacy-to-niewolnicy-co-lord-dabernon-pisal-o-polsce-przed-bitwa-warszawska/

„Polska to barachło, a Polacy to niewolnicy”. Prof. Nowak tłumaczy, co lord D’Abernon pisał o Polsce przed Bitwą Warszawską

(fot. Krzysztof Wojciewski)

Brytyjski lord Edgar Vincent D’Abernon nazwał Bitwę Warszawską „18. przełomową”, czy też „18. najważniejszą bitwą w historii świata”. Był on wysłany na czele politycznej części misji alianckiej do Warszawy w końcu lipca 1920 roku.

Problem polega na tym, że napisał to kilkanaście lat później w swojej książce wspomnień, jakby dowartościowując swój udział i znaczenie Bitwy Warszawskiej, której się przyglądał, bo żadnej pomocy Polsce i Polakom nie udzielił.

Przestudiowałem w archiwum w Londynie zapiski lorda D’Abernona i raporty wysyłane bezpośrednio przez niego w lipcu i sierpniu 1920 roku do brytyjskiego premiera Davida Lloyda George’a. Początkowo, bo później się to zmienia, były one pełne pogardy i poczucia z jednej strony wyższości, a z drugiej zmarnowanego wysiłku lorda D’Abernona i jego współtowarzyszy w Warszawie.

Po co pomagać tym Polakom? Przecież oni do niczego się nie nadają. Oni nie tylko nie obronią się przed bolszewikami, ale nawet nie zasługują na jakąkolwiek pomoc”, tak mniej więcej brzmiały notatki lorda D’Abernona. Jego zdaniem Europa zaczynała się od Niemiec i to dopiero Niemiec warto bronić.

Trzeba oddać lordowi D’Abernonowi, że był zdecydowanym antybolszewikiem i chciał bronić Europy przed czerwoną zarazą, ale powtarzam – dla niego Europa zaczynała się od Niemiec. To właśnie Niemcy były dla niego pierwszym krajem w obronie którego mogą stanąć Brytyjczycy. Wszystko na wschód od Niemiec to „barachło” i „niewolnicy” i nieważne kto tam będzie rządził, bo to nie są problemy zajmujące cywilizowanego człowieka.

Tak wygląda z bliska widziana prawda o osiemnastej najważniejszej bitwie świata. Lubimy czasem się pompować tym stwierdzeniem, bo przecież tak napisał angielski lord. W rzeczywistości ten lord pisał coś zupełnie innego w przededniu Bitwy Warszawskiej.

Dopiero kiedy zobaczył on polskie samotne zwycięstwo, przy którym Wielka Brytania zrobiła co mogła, żeby Polsce zaszkodzić, wtedy dopiero lord D’Abernon zmienił zdanie. Zrobił to jednak po to, żeby podźwignąć własną rolę, że był przy tej wielkiej bitwie i tym wielkim zwycięstwie.

Tak właśnie narodziło się to pojęcie, do którego specjalnie wiele osób na Zachodzie nie przywiązuje większej wagi.

Powyższy tekst stanowi fragment rozmowy z 11 maja 2020 roku, jaką z prof. Andrzejem Nowakiem przeprowadził Tomasz D. Kolanek.

Cała rozmowa TUTAJ: https://youtu.be/gv6zgdZomKc

Działo się to 102 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro. Matko Boża, Regina Poloniae !!!

Działo się to 102 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro.

[Matko Boża, Regina Poloniae, spraw, by pękły złowrogie bariery – i ta książka stała się dostępną dla Polaków. Mirosław Dakowski]

========================

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 212 i nn.

=================

IDZIE ŻOŁNIERZ, BOREM, LASEM… [dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku]

O Panie Boże! Przyjmij tę ońarę młodzieńczą, niewinną, acz złożoną z bronią w ręku! Bo dzieje niewiele znają spraw tak czystych i świętych jak ta, za którą ci junacy legli n a owym błoniu. „Z prochu powstałeś, człowiecze, iw proch się obrócisz”. I młodzieńcy owi, pod ciosami zdziczałych hord, przylgnęli martwi do łona świętej ziemi ojczystej, która ich była wykarmiła, na której wzrośli, na której zeszedł im wiek Sielskiego dzieciństwa i nieledwie rozkwitłej młodości, a która tuliła ich teraz bezgłośnie. Byli tam i starsi, co wiek swój męski położyli na szali oswobodzenia Ojczyzny.

O Matko Najświętsza! Wynagródź cierpienia matkom i ojcom owej dziatwy, bolesnym rodzicom tamtego pokolenia, którzy to dawno już pomarli, a których życie upłynęło było na żałobnych wspomnieniach tej wielkiej straty zadanej im owego czasu ręką wroga. Pociesz braci, siostry, żony, pociesz osierocone dzieci. Ulżyj i tym odeszłym, i tym dziś jeszcze żyjącym.

Polsko! Upomnij się o swych bohaterów, o swoich męczenników i męczennice, z ofiary których wciąż czerpiesz swe soki żywotne; o tych z roku 1920, i tych dawniejszych, i tych nowszych… i tych niedawnych, czasu niemalże ostatniego! Pamiętaj to wciąż żywe a nieme przesłanie z mogił znanych i nieznanych, z lasów, łąk i pól owej rozległej, od morza do morza połaci świata, w których zagrzebane sa częstokroć bezimienne, ofiarne, męczeńskie szczątki. Pamiętaj też o owym wołaniu dobiegającym z krain odległych od Ojczyzny.

Święci Patronowie Polskiego Królestwa! Przyczyńcie się o nagrodę naszym wodzom tamtej wojny dawno już pomarłym i wodzom innych naszych wojen. Ubłagajcie o błogi, niebieski spokój sumienia dla ludzi, którzy musieli wysyłać na śmierć setki i tysiace, aby ocalić miliony. Wskażcie zasługę tak wielu, częstokroć niewidoczną i niedostrzegalną, lecz przecie rzeczywistą. Nie pozwólcie, aby umknął uwadze potomnych dobry przykład tych, co nie wzbraniali się brać na siebie przytłaczająca odpowiedzialność za losy tak wielu bliźnich.

Ciężki był dla nas ów dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku, dzień, w którym Kościół Święty wspomina uwięzienie Apostoła Piotra w okowach. Na południu, na podejściach do Lwowa, w okolicach Brodów i Radziwiłłowa naszym pułkom wciąż jeszcze nie udawało się zamknąć owej fatalnej wyrwy w linii frontu, w której od bodaj dwóch miesięcy grasowały dywizje Budionnego, wciąż wychodząc naszym na skrzydła i zmuszając do ciągłego wycofywania się. W nocy na 2 sierpnia padła twierdza w Brześciu, co przekreślało dotychczasowe plany oparcia polskiej obrony na rzece Bug. Bolszewicy byli już na jej lewym brzegu.

W tym pierwszym swym dniu walki ochotnicze oddziały, których szlakiem podążamy, poniosły wielkie straty wieluset zabitych, rannych oraz zagarniętych przez bolszewików do niewoli. Niektórzy spośród jeńców wnet uciekli do swoich, inni dłużej musieli niewolę znosić, jeszcze innych spotkał najgorszy los.

Jak się później dowiedziano, kolumnę pojmanych ochotników gnali bolszewicy przez Nowogród, za Narew. Na moście czerwoni bojcy urządzili sobie zabawę polegającą na zrzucaniu bezbronnych do rzeki i strzelaniu do żywych jeszcze a usiłujących utrzymać się na powierzchni wody. Jak widać, rozkazy o oszczędzaniu amunicji zostały z tej okazji uchylone.

Kto skręcił kark, uderzając wlocie o podpory mostu? Kto utonął? Kogo zastrzelono? Kto został zadźgany bagnetem, czy ścięty kozacką szablą, gdy w porywie gniewu rzucił się był z gołymi rękami na oprawców, by do owych zbrodni nie dopuścić? Kogo z dzikiej wściekłości czy dla koszmarnej zabawy zarąbano szablami? Kto spychany za mostowe bariery bronił się zawzięcie i ginął pod ciosem wrażej broni? Kogo męka i śmierć wywołana prześladowaniami sowieckich oprawców. szalejącymi chorobami i dojmującym głodem dosięgły później, w dramatycznym pochodzie na wschód i w czasie pobytu tamże?… Ilu jeńców powróciło do swoich z tej koszmarnej tułaczki, z tej poniewierki?… O ilu jakakolwiek wiadomość dotarła do bliskich i przyjaciół?… Ilu zaginęło bez wieści?…

Wiemy to, że tysiące Polaków pojmanych przez bolszewików w tamtej wojnie nigdy do Ojczyzny nie powróciło. Ilu nie przeżyło okrutnej niewoli? Ilu zostało wywiezionych w głąb Rosji? Ilu zagnano jako żołnierzy -niewolników na front krymski przeciwko „białym” wojskom barona Wrangla lub przeciw podnoszącym wciąż broń antybolszewickim powstańcom?

Ilu wreszcie uległo sowieckiej agitacji, niesłychanie perfidnej, bo prowadzonej wobec ludzi zniewolonych, egzystujących na granicy śmierci głodowej? Chleba jeńcom nie dawano, lecz bezustannie męczono gadaniną o wyższości nowego ustroju nad wszystkim, co dotąd było im znane. Lecz to samo czyniono z nieprzeliczoną rzeszą Rosjan, Ukraińców i ludzi ze stu innych ludów i narodów składających się na to rozległe imperium. Niejeden z pojmanych za obietnicę otrzymania ubrania, butów i dziennej porcji żywności mógł zgodzić się na wszystko, pozostając wszak nadal niewolnikiem. To tam właśnie, w niewoli, toczyła się owa ostateczna walka o zachowanie zdrowia ducha i ciała, o zachowanie życia i ludzkiej godności.

Okrucieństwa bolszewickich siepaczy, cierpienia bezbronnych ofiar, i jeńców, i cywilnej ludności, to sama istota tamtego nieszczęścia, jakie W owym czasie przygniotło naszą Ojczyznę swoim przerażającym ogromem. Za mali my dziś i za słabi, aby ogarnąć ten bezmiar grozy i ukazać go rodakom. Oby nie zdarzyło się tak, iż ten i ów wzruszy ramionami słuchając owej historii i skwituje ją jakże częstym dziś na polskich twarzach lekceważącym uśmieszkiem. Biada! Skoro więc nie my, może potomni okażą dość siły, by swoim i obcym wieszczyć bez wahania o tych czasach dawniejszych, czasach naszych pradziadów i o owej dobie, co to niedawno minęła, i o tej, co dziś właśnie przemija. Lecz przecież niemało o tym dotąd powiedziano.

Pojmanych w nowogródzkiej bitwie popędzono dalej. Sowieci ruszyli w pościg za wycofującymi się naszymi wojskami. A Narew płynęła, znowu cicho, spokojnie, zaś kształty nadbrzeżnych topoli odbijały się wyraziście w jej czystym zwierciadle.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920. Przy borkowskim moście.

WARSZAWIANKA nad Wkrą 14 sierpnia 1920

przy borkowskim moście.

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

========================================

Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” str. 393 i nn.

Gdy po kościołach w niezajętej przez wroga części kraju lecz i w tych miejscach, w których bolszewicy nie ośmielali się zakazywać nabożeństw, zbierano się tłumnie, zanosząc w niebo błagalną litanię, tu przemożnym odgłosem był szmer tysięcy stóp po niezoranym rżysku, szelest żołnierskich butów o wiechcie polnego ziela na niespasanej od wielu dni łące oraz łomot coraz bliższych wybuchów. Artyleria sowiecka też się odezwała. Nacierający w pierwszych szeregach już widzieli z łagodnie opadających ku dolinie pól, jak masy wojsk na przyczółku mostowym w Borkowie rozwijają się szybko w bojową linię. Ci zaś, którym wypadło atakować nieco ku północy, na kierunku nadrzecznej, ocienionej wysoką zielenią wsi Wola, ku zarośniętej dolince potoku Naruszewka i dalej na Zawady – Popielżyn, nie od razu ujrzeć mogli swego przeciwnika. Na całej jednak linii zanosiło się na ciężki i gwałtowny bój spotkaniowy, bowiem oba wojska jednocześnie ruszały do natarcia i żadne nie zamierzało stąd ustępować.

Żołnierze nasi nawoływali się dość podobnie jak ich przodkowie w dawnych bitwach: „Hej, Radomiaki, równo!…”, „Piotrków… Łowicz, naprzód!…, „Kujawy! Do ataku !…”, „Kaliskie, Lubelskie, Tarnów, Rzeszówl”… i na sto jeszcze sposobów Uczniowie, gdy z jednego miejsca przybyła ich większa gromada, zwłaszcza ci z Warszawy i większych miast, gdzie zakładów oświatowych jest wiele, wykrzykiwali zwyczajowe nazwy swych szkół: „Zamoyski!” „Staszic! ”, „Jagiellonka !”, „Konopczyński!” „Handlówka!”, „Górski!”..

I szły te „wesołe gimnazjony”. Chłopcy padali rażeni nieprzyjacielskimi pociskami… jeden, drugi, następny, jakże wielu… Jakże wielu z tych, którzy dorósłszy i wykształciwszy się odpowiednio, mogliby naszą Ojczyznę ubogacić i wznieść na wyżyny w tylu dziedzinach życia ludzkich zbiorowości… Tak zaś już oni nie powstaną z tego sławnego pola, by żyć nadal na padole ziemskim; już nie ucieszą swym wesołym głosem rodziców, rodzeństwa, bliskich i domowych. Ich młode, czyste dusze idą stąd na Sąd Wielki, przed oblicze dobrego Boga, który wie wszystko.

Lecz przecież padali pod ciosami i ci starsi, ci z pewnym już dorobkiem, ci z pokolenia, jakie właśnie sięgało po kierownictwo sprawami narodu ojcowie rodzin, którzy także, dawnym rycerskim obyczajem, stawili się na zew Ojczyzny, jak niegdyś owi konfederaci czy kresowi wolentarze.

Jednakże teraz, na tamtych błoniach, nie czas budowy się dopełnia, nie czas pokojowego wznoszenia gmachów, a właśnie czas walki i śmierci. O wolność, o przetrwanie biją się zaś wszyscy od księcia krwi do niepiśmiennego parobka, na obszarach od dalekich gór aż po północne pojezierza.

Był wśród nich niejeden, co swój dom opuszczał w rozterce, bo niedostatek, bo jedyny żywiciel rodziny, bo choroba najbliższych. Był taki, któremu słabnąca żona sama powiedziała z łoża choroby: „Idź”.. i poszedł. Był taki, któremu „idź” powiedziała małżonka będąca przy nadziei, otoczona nadto gromadką dziatek. Był i taki, co na odchodnem żegnał się z umierającym sędziwym rodzicem. Byli i inni… i rozmaite okoliczności rodzinne czy domowe. Lecz oni z własnej woli poszli na służbę dla Ojczyzny, a zarazem zostali na nią wysłani przez swoich… bo tak było trzeba.

Już grają sowieckie cekaemy, zaraz odpowiedzą im nasze. Jeszcze czterysta, jeszcze trzysta, dwieście kroków dla pierwszych szeregów nie marszu już, lecz morderczego biegu pośród gejzerów ziemi wzbudzanych wybuchami nieprzyjacielskich pocisków.

Padnij!”, „Szybki ogień!”, „Powstań!”, „Naprzód biegiem!”

W nasze tyraliery uderzające na prawym skrzydle rażą nieubłaganie wrogowie ukryci za mostowym nasypem. Niedługo przecież, bowiem atakujący wzdłuż szosy biorą im niebawem tyły. Nasyp nie stanowi już zasłony, nasi za chwilę nań wbiegną, by spychać nieprzyjaciół w dół, na nadrzeczne błonie.

Wtedy to, pod błękitnym, lecz rozjaśnionym już przedpołudniowym upałem sierpniowym niebem, pod wysoko skłębionymi białymi chmurami, gdzieś tam z szeregu zabrzmiał dźwięczny młodzieńczy głos:

Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…

I już kilka dalszych, tu i tam, podchwytuje:

W gwiazdę Polski orzeł biały patrzac lot swój w niebo wzbił…

Tam, w pułkach ochotniczych, ale i winnych, pieśń tę znał chyba każdy:

A nadzieja podniecany woła do nas z górnych stron…

Fala zgodnych głosów wionęła po błoniu. Krok nacierającej piechoty wyrównuje się, przecież bez rozkazu dowódców.

Zza Wkry huczy swoje moskiewska kapela, a tu przestrzeń już cała grzmi setkami gardeł jak jeden grom:

Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój tryumf albo zgon…

Armaty, karabiny, odłamki szrapneli biją już gęsto. Padają ranni i zabici. „Jezu Chryste!…” słychać wezwania konających „Sanitariusz!” wołają z szeregu.

Hej, kto Polak, na bagnety, żyj swoboda, Polsko żyj!

Napierające szeregi nie śpiewają już, lecz krzyczą. Wreszcie wszystkie te odgłosy, cała ta wrzawa przechodzi w jedno wielkie „hurrraaa !!!

Obie fale wojsk biegną już ku sobie w bitewnym zapamiętaniu. Zwarcie! Huk, trzask, zwielokrotnione uderzenia, ciosy, rozdzierający wrzask…

Tak po prawdzie, nie wiadomo skąd pieśń ta spłynęła na owo pole chwały i cierpienia. Gdy po bitwie, w okresie owego pamiętnego pościgu za bolszewikami przez pół tej części Europy, na dłuższych już postojach, kiedy to był czas ogarnąć myślą minione co dopiero wydarzenia, poczęto rozpamiętywać koleje boju nad Wkrą, nie było pomiędzy żołnierzami zgody co do tego, kto rozpoczął śpiew. Wielu z tych, co by dopomogli rozwikłać ową zagadkę, już nie żyło.

Czy był to więc pewien, nie pierwszej bynajmniej młodości przysadzisty nieco jegomość o powierzchowności majstra cechowego, z kompanii pierwszego rzutu, jeszcze na początku bitwy zmasakrowanej ogniem bolszewickiej artylerii? Zginął, lecz pieśń ze wzmożoną siłą popłynęła ku dalszym szeregom.

Czy może w młodzieńczym porywie zaintonował Warszawiankę któryś z tych nadrabiających miną „skauciaków”, z tych, jacy przeżyli cało, niedawne w czasie rzeczywistym, lecz jakże już odległe w wyobraźni, bitwy odwrotowe pod Łomżą, Ostrołęką czy Surażem? „Skauciaki” nacierały również w kierunku mostu kolejowego w Zawadach. Gdzie oni teraz?

A byli tam przecież i ow1 „adwokaci”, w średnim wieku ochotnicy ze stołecznych wyższych sfer. Może to oni dali, jak już nieraz bywało, dobry przykład całemu wojsku? Może to oni zagrzali je pieśnią w tej rozstrzygającej bitwie?

Czy jednak śpiewać nie zaczęły owe łepki z klas maturalnych i przedmaturalnych, ledwie co przysłane na front, te, co to gwizdały zrazu i hukały na dowódcę, że ich jeszcze nie puszcza do walki, że młodszą klasę już wysłano, a starszej kazano czekać?

Jeśli nie oni, to szturmowa pieśń popłynąć mogła od po raz kolejny bijących się o tę rzeczną przeprawę syberyjskich weteranów. Choć po pojawieniu się owego przypuszczenia od razu zaczęto nieelegancko żartować, że raczej nie, bo i w oddziałach tych, jako pochodzących z bardzo daleka, żadnego Warszawiaka zapewne nie uświadczysz, to i Warszawianki też pewnie nie. Już prędzej „Sybirankę”… Żartownisiów szybko zganiono, argumentując, iż pochopnie wykluczają oni spod owych dociekań całe bataliony, pułki, ba, nawet dywizje. No bo taka Dywizja Gnieźnieńska, Batalion Wileński, czy Kompania Górnośląska i rozmaite inne „regionalne„ oddziały…

Ktokolwiek by to był, przecież bojowa pieśń niosła się szeroko poprzez nasze zwycięskie szyki, od krańca do krańca. Zatem, prawem przeciwieństwa jak ktoś zauważył pierwszymi pieśniarzami musiały być, ani chybi, właśnie te warszawskie cwaniaki, te od dawnego „Gerlacha”, od „Norblina” czy może z elektrowni, które forsowały Wkrę powyżej mostu w Borkowie.

A może pieśń przyleciała od południowej strony, od Warszawy jakby, lecz właściwie od Modlina, od przybywających na bitwę pułków Podlaskiej Dywizji?

Ktoś upierał się, że to wcale nie mężczyźni ani nie chłopcy lecz dziewczyna z czołówki sanitarnej, tej właśnie, która najwcześniej przybyła na pole bitwy, poddała właściwy ton, poruszona w swym czystym panieńskim sercu doniosłością chwili oraz widokiem rozległych błoni, po których wśród huku dział i terkotu karabinów maszynowych płynęły, jedna za drugą, ciągnące się daleko tyraliery naszej piechoty. To pewnie ona, młoda Polka, która porzuciła była bezpieczny dom rodzinny, by nieść ulgę i ofiarna posługę walczącym i cierpiącym braciom – rodakom, na skraju śródpolnego zagajnika, czy może obok jakiejś szopy na obrzeżach spalonej wioski, podniosła się znad dopiero co opatrzonego rannego, uniosła swą jasną głowę ku błękitnemu ojczystemu niebu, potoczyła wzrokiem po polu, hen szeroko… i zaśpiewała. Iskra padła na prochy.

Tak… tak chyba było. Lecz kto widział, kto pamięta tę dziewczynę? W którym służyła ona pułku? Ktokolwiek ze spierających się nie miałby racji, przecież zagrzmiała tam i wtedy pieśń dumna, gniewna, nie znosząca sprzeciwu, wzbudzona blisko już przed wiekiem, dla zwycięstwa. Lecz wtedy nie zwycięstwo było dane naszym prapradziadom lecz straszna klęska. To owa „stara pieśń”, jak i inne ożywiająca domowe wnętrza miarowym szmerem fortepianu, gdy zmierzch rozpływa się po tajemniczych wtedy zakamarkach salonu, a ludzie wtapiają się w wygodne siedziska, by wspominać przy kominku minione dzieje.

Grzmijcie bębny, ryczcie działa, dalej dzieci w gęsty szyk…

Ledwie pod wysokim sierpniowym niebem, na tym polu szerokim, zabrzmiały owe znane takty, a już wiała pieśń od krańca do krańca. Gdy pierwsze szeregi zwarły się z wrogiem w śmiertelnym uścisku, dalsze odpowiadały im echem:

Wiedzie hufce wolność, chwała, tryumf błyska W ostrza pik…

Artyleria obu stron biła teraz niemiłosiernie ze wszystkich luf, wypełniając rozkazy przygotowania do natarcia, wydane przez obu walczących ze sobą dowódców.

W oddali, nad prącymi naprzód masami bolszewickich wojsk można było odróżnić czerwone plamy sztandarów. Potężniała wrzawa tysięcznych ludzkich głosów, wzmagała się uparta kanonada. Lecz nawet pośród bitewnego zgiełku, uparcie jak fala o brzeg morski, bił w niebo zgodny śpiew:

Leć nasz orle w górnym pędzie,

sławie, Polsce, światu służ.

Kto przeżyje wolnym będzie,

kto umiera wolnym już.

Hej, kto Polak, na bagnety…

Pieśń ta, jakże dawno temu skomponowana, chociaż w czasie innej wojny z Rosją, lecz przecież w jakże odmiennych okolicznościach, wyrażała wszakże stan obecny, wyrażała nastroje i pragnienia idących na wroga naszych żołnierzy. Dlatego właśnie zerwała się z tych pól, przez nikogo nieordynowana ani niezapowiadana owa „stara pieśń”, bojowy śpiew pradziadów.

Ach, kogóż tam nie było? Kto tam wtedy nie maszerował spiesznie, dzierżąc w garści swój wyniesiony z poprzednich bitew długi karabin z takimże bagnetem? Wskażcie dowolny spośród jakże wielu, typ polskiego chłopca, młodzieńca, mężczyzny, od czupurnego pomocnika rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, po kandydata na profesora w sławnym uniwersytecie na pewno był tam reprezentowany! Wielu atakowało w przemoczonych wciąż jeszcze mundurach, ponownie zbliżając się do rzeki, zza której bolszewicy zdołali ich wcześniej wyprzeć. Wtedy sztuka ta udała się wrogom, lecz teraz, o nie, teraz ani kroku w tył…

Setki par stóp mięsiły orną ziemię, pośród nieustających wybuchów szurały po mazowieckich zagonach, po łąkach, z których już ustąpiła poranna rosa.

Podążali tam, ramię w ramię, warszawscy czy krakowscy mistrzowie sportu oraz prawdziwe lebiegi, które nie wiedzieć jak przeniknęły do wojska i uchowały się w szeregu, a nie padły po drodze, niekoniecznie od bolszewickiej kuli czy szabli, lecz z własnej fizycznej słabości, potęgowanej trudami wojennymi. Byli tam oto ludzie najróżniejsi, w owych karnych, jednostajnych szeregach tyralierskich.

Ot, na przykład taki, co przed komisją zeznał, że ma wzrok jak inni i nie musi nosić okularów. Dostał więc frontowy przydział. Gdy w marszu na pierwszą bitwę sierżant spostrzegł w swej kompanii żołnierza w grubych okularach (jak się okazało, wcale niejednego), trochę się zdziwił efektami prac komisji lekarskich, po czym machnął na to ręką. Cóż poradzić jak powstanie to powstanie, zwyczajnie pospolite ruszenie. Zaś ów chłopak swoje szkła zakładał zwłaszcza do walki ogniowej, a strzelał dość celnie, lepiej nawet niż niektórzy z tych, co okularów w ogóle nosić nie musieli.

– Co ci jest? woła znowuż inny do kolegi. Jakim sposobem ty masz zgładzić bolszewika, skoro ciebie samego trzeba podtrzymywać, abyś nie upadł? – Dziękuję. Nic nie szkodzi odpowiada tamten. Czasami miewam takie jakieś duszności; może jaka astma czy co? Ale… ruch na świeżym powietrzu, od tylu już dni… Ha, ha, ha!… Zaraz mi przejdzie. Dotąd zawsze przechodziło dość szybko. To co im mówiłeś na komisji lekarskiej? Nic. Ot, krótko, że jestem zdrowy. A oni się nazbyt nie przyglądali. Spieszyli się przecież… No, sam wiesz. Jasne.

Tyraliery co pewien czas przypadały na komendę do ziemi, by za byle zasłoną skryć się przed wrogim ogniem i zarazem ostrzelać nadciągającego przeciwnika. Jednak co poniektórzy ochotnicy w bitewnyrn uniesieniu nie pamiętali ani o smutnych doświadczeniach z poprzednich bojów, ani o tyle razy powtarzanych przestrogach dowódców i strzelali z pozycji klęczącej albo i na stojąco. Szrapnele rozrywały się nad ich głowami.

Ty durniu! wrzeszczał więc jakiś chłopak do ledwie co ranionego kolegi. Nie trzeba było tak idiotycznie, jak jaki nadęty gówniarz wystawiać się na kule… Straciliśmy dobrego żołnierza… czyli ciebie… I to nie z winy tego wrednego bolszewika co to cię postrzelił, ale wyłącznie z twojej, z twojej winy!

Tyle gadania – stęknął tamten, ale Moskalom się nie pokłoniłem ani przed nimi nie padłem, jak wy. Wy, „królewiacy”, może przyzwyczajeni… a ja nie!

Dobra dobra… Te, „galileusz”, nie bądź taki chojrak, bo cię znowu trafią!

Parli do ataku tyleż chłopcy zdrowi, co i kulejący, tacy, którym buty z okrwawionych nóg zeszły, chłopcy ukrywający rozmaite swoje niesprawności, lżejsze zranienia, możliwe do opanowania kontuzje, a wszyscy niepomni na owo bezmierne zmęczenie owoc nadludzkich trudów, niedojadania, niekończących się przemarszów… Jeszcze przed kwadransem potykali się z wyczerpania i z niedostatku snu. Lecz wobec wroga, na kilka minut, na minutę przed skrzyżowaniem oręża stawali się kimś innym; nie wymizerowanymi chudziakami chłopaczynami, ale wręcz jakimiś olbrzymami z dawnych podań, i uderzali jak olbrzymy, bez pardonu.

Tak, tak… To już nie sprawa broni, sprawności, sił, zdrowia, zaopatrzenia, wyszkolenia ani liczby. Tarn i wtedy walczyły ze sobą nie tyle dwie armie, co czysta i bezgraniczna młodzieńcza miłość przeciwko zapiekłej, zaplanowanej i zorganizowanej nienawiści, nieuznającej niczego poza sobą samą, a pragnącej zawładnąć światem całym. Nadto… ten szczególny dzień. Bo przecież tego a nie innego dnia rozegrały się owe zdarzenia. Tam i wtedy starli się z jednej strony, chociaż nie bezgrzeszni, wszakże czciciele Najświętszej Maryi Panny, z drugiej zaś… No właśnie…

I nie wiedzieć czy to tylko wybuchy szrapneli zagrały jakby staccato, czy gdzieś tam, od tych połogich wzgórz na obrzeżach doliny, rzeczywiście zawarczały werble, ścichły jakby znów zahuczały do wtóru wojskom idącym na bolszewika z pieśnią na ustach?… Jakby ów legendarny „mały dobosz” podawał takt, bijąc wytrwale pałeczkami…

A może to się tak tylko zdawało niektórym żołnierzom? Może to po prostu walą od wzniesień kulomioty zdrożonego i wykrwawionego suwalskiego pułku, zamykające najeźdźcom najkrótszą stąd drogę do mostów modlińskich?… Zaś naprzeciw już Widać wyraźnie zbliżające się postacie, już widać twarze, niezliczone twarze nadbiegających wrogów. Biją werble! Równaj krok! Hurraaa! Naprzód ! Jezus Maria Józef !

Od strony bolszewickiej podniósł się w niebo ten znany, ogłuszający, przeciągły ryk, obliczony na sparaliżowanie siły i woli przeciwnika, od krańca do krańca „uuurrraaa!”. Nic z tego. Strachy na Lachy. Teraz to my jesteśmy szybsi i mocniejsi i tak już pozostanie.

Kolejne dnia tego ruchome, zmierzające ku sobie linie piechoty zwarły się wreszcie z ogromnym łoskotem. Cóż to się wtedy działo…

Nie nam, chudopachołkom, rozprawiać o wielkich czynach naszych pradziadów. Jesteśmy na to za mali. Oni wszak nie znali owego upodlenia, w jakim nam przyszło grzęznąć i z jakiego nie potrafimy się tak do końca wydostać… A może nie chcemy już…

Rozpędzona nie mniej od polskiej ława wojsk bolszewickich wytrzymuje pierwsze uderzenie, lecz po dłuższej chwili zaczyna się chwiać. Raz to grupa atakujących Polaków wedrze się w głąb nieprzyjacielskiego szyku, to znów bolszewickie sołdaty z największą furią natrą na rozpędzonych naszych. Lecz ci, jakby w jakimś nadludzkim szale, rozdają zabójcze ciosy i prą naprzód, ku widocznej spoza nadbrzeżnej zieleni rzece, ku mostowi. Wojownicy nasi, w pełni swego gniewu, owe „straszne dzieci”, jak się ktoś o nich później wyraził, wymierzają oto słuszną zapłatę najeźdźcom. Na ziemię padają porażeni wrogowie, padają i oni. Któryś z naszych, stwierdziwszy iż nie może poruszać nogą, leżąc walił ze swego karabinu w kierunku z jakiego nadchodził wróg, dopóki biegnący koledzy nie znaleźli się w jego polu rażenia; a i wtedy unosił ponad głowę zbrojną prawicę i krzyczał: „Naprzód, chłopaki, naprzód!”. Inny, otrzymawszy postrzał skulony z bólu także repetował swój karabin i, wsparty na łokciu, strzelał w majaczącą przed nim ciemną masę nieprzyjaciół.

Jeszcze inny, gdy już zwarły się nacierające na się wzajem rzesze ludzkie i gdy mocnym uderzeniem wytrącono mu karabin z dłoni, a on w jednym mgnieniu pojął, iż schylać się po swoją broń oznacza śmierć, z gołymi rękami rzucił się na nacierającego nań bolszewika.

Wiele by o nich mówić… Nawet i ten cherlawy pokurcz, z jakiego podśmiewano się w szkole na zajęciach z gimnastyki, istna oferma batalionowa która wszak z pogodą znosiła nie tak znowuż dokuczliwe docinki kolegów, niezgrabiasz prawdziwy, teraz jakby dostał skrzydeł. Naciera w pierwszym szeregu, wyrywa się z dziwnym jakimś charkotem do przodu, a jego broń jak owo wiejadło, jeno furkoce w skwarnym powietrzu sierpnia.

Już masa bolszewicka ustępuje na całej prawie linii. Na nic ryki idących z tyłu komisarzy i czekistów. Na nic strzelanie do uciekających już w popłochu co poniektórych własnych sołdatów Na nic najgrubsze przekleństwa, na nic serie karabinów maszynowych coraz to posyłane w plecy swoim wojskom, w sam środek grup cofających się przed naszymi chłopcami.

Na borkowskim moście dudnią końskie kopyta. To gońcy gnają do sztabu sowieckiego, aby powiadomić o niebezpieczeństwie. Nim tam dojadą, światowa rewolucja poniesie kolejne wielkie straty. Oto bowiem, na niezważające już na nic gromady bolszewików, prące w panice przez niegłęboką wodę, by tylko dostać się na wolny jeszcze od Polaków lewy brzeg Wkry, zwalają się masy ich własnych towarzyszy, bezpośrednio gnanych i bitych przez naszą młodą ochotniczą piechotę. Wielki tłum pośród nieopisanej wrzawy tratuje i wyrywa z grząskiej ziemi nadwodne krze. Tocząca się na setek i tysięcy metrów bitwa powraca w nurty spokojnej, leniwie płynącej rzeki. Setki ludzi, w zmoczonym odzieniu, napieraj ą na siebie, biją, topią. Powolny prąd poczyna unosić coraz to liczniejsze trupy, przeważnie bolszewików. Niektórzy z bojców daremnie próbują udawać martwych, spływając w ślad za ciałami swych poległych towarzyszy. Jednak wszystko jest dobre, aby tylko ujść cało z tego przerażającego pogromu.

Niesłabnąca w swym naporze ława srogiej naszej piechoty już wypycha przeciwnika na drugi brzeg. Czerwoni bojcy, tu i owdzie, próbują się jeszcze opierać zza nadbrzeżnych chaszczy brodzącym w ślad za nimi Polakom. Ci zaś, mocząc do cna mundury, a nawet i broń, jak mogą, tak łapią ten upragniony przyczółek, byle szybciej. Jedni, w ślad za uciekającymi, brną przez jakieś przyrzeczne błotka, gęsto się ostrzeliwując. Inni chwytają się wszelakich ocalałych po przejściu bolszewików gałęzi, gnąc je i łamiąc do reszty, a zarazem nieustannie opędzając się od niedających za wygraną krasnoarmiejców.

Którzy stanęli już na brzegu, podają ręce, łamane gałęzie czy kolby karabinów wydobywającym się dopiero z wody kolegom. Płuca dyszą ciężko, rany krwawią, ciąży mokre ubranie. Niewielu już z sołdatów ma na ramionach plecak czy zrolowany płaszcz. Jeszcze czerwone komandiry ryczą na cały głos ostatnie rozkazy. Jeszcze wycofane uprzednio na lewy brzeg Wkry grupy czekistów sieką z karabinów po swoich i po naszych. Lecz polska nawała już ku nim zmierza, tratując próbujących się opierać, pędząc przed sobą gromady przerażonych wrogów. Spomiędzy nadrzecznych wierzb i topoli wybiegają coraz to liczniejsze postacie z orłem i z dwubarwną kokardą na czapce.

Polska artyleria przestała bić, by nie razić swoich. Pilnie potrzebne są namiary na nowe cele, bo tych nie brak. Na owym etapie zmagań nie śpiewa nikt już, ani nie zagrzewa do walki. Wśród strzałów, jęków i krzyków wybija się człapanie setek par mokrych buciorów i utrudzony oddech setek trzewi. Stojące dalej polskie baterie szykują się do zajęcia pozycji bliżej rzeki, aby lepiej wspierać to niezwykłe natarcie. Na niezniszczony most w Borkowie wpada obserwator artyleryjski na rączym wierzchowcu, rozpytując się na prawo i lewo o dowódców piechoty. Spodziewa się, że ci właśnie pomogą mu w ustaleniu nowych celów, lecz te zmieniają się z każdym kwadransem, bowiem oddalają się ku wschodowi. A tu już gromady słaniających się na nogach bolszewików rzucają broń, unoszą w górę ręce. Trzeba je ogarnąć, uformować w kolumny, pognać czym prędzej za rzekę, na nasze tyły. „Naprzód!” krzyczą oficerowie idący z najpierwszymi oddziałami.

Aby tylko jak najdalej od Wkry, aby „urobić” jak najwięcej terenu, wyrwać go ze szponów wszechświatowej rewolucji ocalić od zniszczenia, od zniewolenia, aby zagrozić siłom bolszewickim opierającym się o nieodległy Nasielsk miasto i stację kolejową. Przed naszymi czołowymi oddziałami znowu zaczynają się rozrywać pociski. Lecz nie, tym razem to nie wróg strzela… To własna uważna artyleria zaczęła już oczyszczać przedpole dla wciąż nacierającej, niezłomnej piechoty.