“Bitwa Warszawska, która miała zatrzymać nieprzerwany marsz przeważających sił bolszewickiego agresora u wrót Warszawy, stała się momentem zwrotnym w dziejach Europy. Nie ulega bowiem wątpliwości, że z upadkiem Warszawy nie tylko Polska, ale i cala środkowa Europa stanęłaby otworem dla sowieckiej inwazji – pisze ks. dr Józef Maria Bartnik SJ.
Przez wieki Polska była tarczą Europy przeciw inwazji azjatyckiej. W żadnym jednak momencie historii niebezpieczeństwo totalnego zniewolenia nie było tak groźne jak tym razem. Modlitwy zaś składane przez ręce Maryi, Patronki Stolicy i Królowej Polski, nigdy nie były tak gorące.
W obliczu nadciągającego nieszczęścia modlono się dosłownie wszędzie, nie tylko w kościołach, które nie mogły pomieścić wszystkich wiernych, choć otwarte były cała dobę. Od Starówki, siedziby Matki Bożej Łaskawej – Patronki Warszawy, aż do kościoła Świętego Krzyża tłum trwał na modlitwie, dzień i noc wzywając pomocy swojej Patronki i Królowej. Przed figura Najświętszej Panny znajdującej sie na otwartej przestrzeni Krakowskiego Przedmieścia czuwano i modlono się bez przerwy. Przypominano Łaskawej Patronce Stolicy, ze już raz złamała strzały Bożego gniewu i uratowała Warszawę przed czarną zarazą (epidemia cholery). Błagano, by zechciała uratować swój lud i swoje królestwo. Błagano, by zechciała zdusić czerwoną zarazę i zapobiegła rozniesieniu się krwawego bolszewickiego terroru, nie tylko w naszej Ojczyźnie, ale i w Europie.
Zdawano sobie sprawę z grozy sytuacji. Docierały do Warszawy przerażające wiadomości o tym, jak bolszewicy rozprawiali się z inteligencją i osobami duchownymi na zajmowanych ziemiach (piszę o tym szerzej w mojej przygotowanej do druku książce „Matka Boża Łaskawa w Bitwie Warszawskiej”) i tym żarliwiej błagano o cud. Tylko cud, tylko interwencja Niebios mogła powstrzymać ten nieubłagany, trwający od miesięcy zwycięski pochód Armii Czerwonej przez nasz kraj – w drodze na Zachód.
W sierpniu 1920 roku stojąca u wrót stolicy Armia Czerwona miała wielokrotną liczebną przewagę nad naszymi siłami. Bolszewicy byli absolutnie pewni zwycięstwa – ustalili nawet datę zajęcia stolicy i przejęcia władzy w Polsce na 15 sierpnia. W Wyszkowie czekał już tymczasowy rząd z Kohnem, Dzierżyńskim i Marchlewskim na czele. W Warszawie bolszewickich „wyzwolicieli” oczekiwała komunistyczna V kolumna, 40-tysieczna rzesza robotników, mająca godnie przywitać swoich „oswobodzicieli” i wraz z nimi roznieść w pył (czytaj: wymordować) warszawskich „burżujów i krwiopijców”.
Warszawa była praktycznie bezbronna. Wszyscy zdolni do walki mężczyźni na mocy dekretu o powszechnej mobilizacji już od miesięcy przebywali na froncie. Stolicy mieli bronić ochotnicy, gimnazjaliści, podrostki, dla których karabin często był przekraczającym ich siły ciężarem, i starzy weterani z powodu wieku pozostający poza czynną służbą.
Dopomogę wam
Wszystko to, co od momentu odzyskania niepodległości w 1917 roku przeżywała Polska, przewidziała Opatrzność Boża. Na 48 lat przed opisywanymi wydarzeniami sama Najświętsza Dziewica przygotowywała lud swojego kraju nie tylko na odzyskanie upragnionej niepodległości, ale także na to, co dzisiaj nazywamy wojną bolszewicko-polską (nb. nigdy oficjalnie niewypowiedziana).
W Wielki Piątek 1872 r. Matka Najświętsza przekazuje mistyczce Wandzie Nepomucenie Malczewskiej (obecnie kandydatce na ołtarze) następujące słowa:
„Skoro Polska otrzyma niepodległość, to niezadługo powstaną dawni gnębiciele, aby ją zdusić. Ale moja młoda armia, w imię moje walcząca, pokona ich, odpędzi daleko i zmusi do zawarcia pokoju. Ja jej dopomogę”.
Rok później, w Święto Wniebowzięcia, Matka Boża mówi:
„Uroczystość dzisiejsza niezadługo stanie sie ŚWIĘTEM NARODOWYM was, Polaków, bo w tym dniu odniesiecie świetne zwycięstwo nad wrogiem dążącym do waszej zagłady.
To święto powinniście obchodzić ze szczególną okazałością” (ksiądz prałat G. Augustynik, Miłość Boga i Ojczyzny w życiu i czynach świątobliwej WandyMalczewskiej, wyd. VII, Arka, Wrocław 1998).
====================================
Wielki znak na niebie
Nie tylko Warszawa, ale cala Polska modli sie o ratunek. Na Jasnej Górze Episkopat Polski wraz z tysiącami wiernych śle błagania do Królowej Polski. Nie ma świątyni, w której by nie odprawiano wielogodzinnych nabożeństw błagalnych, a wszystko w atmosferze ZAWIERZENIA losów bolszewicko-polskiej wojny naszej Pani i Królowej.
Modlitwa tysięcy zjednoczonych serc wyprasza cud – PRAWDZIWY CUD – ukazanie się Najświętszej Dziewicy.
Matka Boża ukazuje sie w postaci Matki Łaskawej – Patronki Warszawy. Jest przecież z woli magistratu i ludu miasta tego Patronką – Tarczą i Obroną, od 1652 roku. Matka Łaskawa pojawia sie na niebie przed świtem, monumentalna postać, wypełniająca swoją Osobą całe ciemne jeszcze niebo. Ukazuje się odziana w szeroki, rozwiany płaszcz, którym osłania stolicę. Zjawia sie w otoczeniu husarii, polskiego zwycięskiego wojska, które pod Wiedniem z hasłem „W imię Maryi” rozegnało pogańskie watahy. Matka Boża trzyma w swych dłoniach jakby tarcze, którymi osłania miasto Jej pieczy powierzone.
Panika bolszewików
Postać Matki Bożej była widziana przez setki, lepiej powiedzieć: tysiące bolszewików atakujących polskie oddziały w bitwie o dostęp do stolicy. To pojawienie sie na niebie wywołało wśród sołdatów strach, przerażenie i panikę, której nie sposób opisać.
Naoczni świadkowie wydarzenia, zahartowani w boju, niebojący się ani Boga, ani ludzi, programowi ateiści, na widok postaci Maryi, groźnej „jak zbrojne zastępy”, rzucali broń, porzucali działa, tabor, aby w nieopisanym popłochu, na oślep, pieszo i konno, salwować się ucieczką. Przerażenie, jakie wywołało ujrzane zjawisko, i paniczny strach były tak silne, ze nikt nie myślał o konsekwencjach ucieczki z pola walki – karze śmierci dla dezerterów. Uciekinierzy poczuli sie bezpieczni dopiero w okolicach Wyszkowa i stąd – od ich słuchaczy – pochodzą pierwsze relacje o tym wstrząsającym wydarzeniu.
Można ubolewać, że fakt cudownej interwencji, łaskawej pomocy Matki Niebieskiej, fakt oczywisty, znany i przyjmowany przez ludzi, a relacjonowany przez dorosłych, żołnierzy, konsekwentnie przemilczano zarówno w przedwojennej Polsce, jak i później, w czasach rządów komunistycznych.
Niestety, również i teraz fakt ten jest pomijany milczeniem, choć z zupełnie innych przyczyn. W sanacyjnej Polsce oficjalnie podawana przyczyna Cudu nad Wisłą, czyli nagłego odwrotu zwycięskiej (do tej pory) Armii Czerwonej spod bram Warszawy, był tylko “geniusz Marszałka Piłsudskiego”.
Z kolei za rządów ateistycznych w komunistycznej Polsce nie do pomyślenia było nawet wspominanie o prawdziwym scenariuszu wydarzeń. Ukazanie sie Matki Bożej widziane i relacjonowane przez naocznych świadków, sowieckich żołnierzy, było przez historyków reżimu zaszufladkowane jako przypadkowa gra świateł na niebie, pobożna maryjna legenda, wymysł grupki pobożnych pań, a najczęściej w oficjalnych przemówieniach komunistycznych władz – pomijane całkowitym milczeniem.
W ukryciu patronuje stolicy
Po wielkim modlitewnym zrywie sierpnia 1920 r., na skutek wspomnianych uwarunkowań politycznych (odsyłam do mojej ksiazki „Matka Łaskawa w Bitwie Warszawskiej”) Patronka Stolicy została zapomniana.
Ufundowane przez polskie kobiety wotum dziękczynne przeznaczone dla Matki Bożej za uratowanie stolicy i Polski od okupacji bolszewickiej – złote berło i jabłko, zostało przekazane na Jasną Górę. Patronka Warszawy – Matka Łaskawa nie doczekała się od magistratu miasta i swojego ludu oficjalnego dowodu wdzięczności, dowodu pamięci.
Propaganda władzy sanacyjnej udowadniała, że żadnego cudu, objawienia się Matki Bożej w Ossowie nie było, bo być nie mogło. Zwyciężył bolszewików swoim geniuszem militarnym Józef Piłsudski! Sam zaś Marszałek w słowach skierowanych do ks. kard. A. Kakowskiego powiedział: „Eminencjo, ja sam nie wiem, jak myśmy te wojnę wygrali” (sic!).
Mijają lata – zapomniana Matka Łaskawa na Świętojańskiej w ukryciu patronuje stolicy. O tym patronacie wiedzą tylko czciciele staromiejskiej Madonny. Władysław z Gielniowa, drugi patron stolicy, staje sie powoli w świadomości warszawiaków głównym patronem miasta, co zresztą trwa po dziś dzień.
Wybucha druga wojna światowa. Mimo że miasto ma swoją Patronkę i wierną Opiekunkę, jednak w ferworze walk, konspiracji, koszmarze okupacji lud Warszawy nie pamięta o tym, nie szuka u swej Patronki pomocy. Nikt oficjalnie nie powierza Matce Bożej Łaskawej wojennych losów stolicy. Okupowana Warszawa wierzy w swój spryt, waleczność, ufność pokłada w filipinkach, butelkach z benzyną, niezawodnym orężu. TARCZA i OBRONA ludu warszawskiego, sprawdzona w ciężkich chwilach stolicy, Matka Najłaskawsza, wierna Przyjaciółka warszawian nie jest wzywana. Indywidualna modlitwa grupki wiernych na Świętojańskiej to wszystko.
O ile w 1920 roku całe miasto chroniło się pod płaszcz łaskawej opieki swej Patronki, o tyle w 1939 i 1944 roku o Matce Bożej nie pamiętano czy też nie chciano pamiętać, nie wzywano jej skutecznej opieki nad miastem. Nie zawierzono Tarczy i Obronie ludu warszawskiego losów stolicy i jej mieszkańców, co gorsza – nie pamiętano o zawierzeniu Powstania Warszawskiego.
Maria Okońska w swoich wspomnieniach pisze o powszechnej w czasie trwania powstania modlitwie maryjnej. Matce Bożej powierzano sie indywidualnie, ufano, ale zabrakło najważniejszego OFICJALNEGO zawierzenia przez dowództwo Armii Krajowej losów powstania Matce Bożej Łaskawej, od 292 lat patronującej stolicy.
Uważam, że nadszedł czas, aby zwrócić uwagę opinii publicznej na ten fakt i jego tragiczne skutki. Zaniedbanie to jest tym dziwniejsze, ze Polska od wieków jest Maryjna, a dowody opieki Matki Bożej nad naszym Narodem i Ojczyzną, poczynając od obrony Częstochowy, a na Cudzie 1920 roku kończąc, są tak oczywiste i niosące ufność w Jej niezawodną nieustającą pomoc.
Konsekwencja braku zawierzenia losów stolicy tej od wieków niezawodnej Tarczy i Obronie – Matce Łaskawej, była totalna klęska Powstania Warszawskiego, wykrwawienie Narodu, śmierć najwartościowszych synów tego miasta i w konsekwencji całkowite zburzenie i spalenie stolicy Polski.
Cóż, również i teraz historia sie powtarza. Władze Warszawy usiłują sobie radzić bez pomocy i wsparcia jej Patronki. W każdym urzędzie miejskim króluje komputer wraz z wizerunkiem syrenki – herbem stolicy.
Patronka miasta nie została zaproszona do współrządów. Na marginesie warto wspomnieć, ze Warszawa, dzieląca się dawniej na dwa miasta – Stare i Nowe, ma też dwa herby – Nowe Miasto (wokół kościoła Sióstr Sakramentek) ma w herbie Najświętszą Dziewicę, Stare Miasto zaś (od Barbakanu do placu Zamkowego) – mitologiczną syrenę.
Jest mi bardzo przykro, że Patronka Stolicy – Matka Łaskawa, znana praktycznie od 1920 roku, nie jest kochana i publicznie czczona. Ubolewam, że prezydenci miasta z magistratem nie zawierzają swej pracy Jej opiece. Że rektorzy wyższych uczelni, przedstawiciele policji, służb miejskich nie ślubują Jej służyć – nawet w kontekście tylko indywidualnego zawierzenia.
Od blisko dwóch lat w sanktuarium Matki Bożej Łaskawej na Starówce (ul. Swietojanska 10) w kazdą pierwszą sobotę miesiąca podczas sprawowanej przeze mnie o godz. 8.30 Mszy Świętej dokonywany jest publicznie akt zawierzenia Matce Bożej. Przybywają na tę Mszę Świętą właściciele małych firm i dużych zakładów pracy. To tutaj Warszawskie Zakłady Kaletnicze „Noma” zawierzyły swoją działalność i wszystkich pracowników, fundując wotum – klęcznik do Komunii Świętej dla wiernych sanktuarium. Ciągle przybywa nowych czcicieli Matki Łaskawej, bo jedni od drugich dowiadują się o błogosławionych skutkach tego pierwszosobotniego zawierzenia. Kończąc, wyrażam nadzieję, że może pewnego dnia władze miasta – nawet incognito – przybędą na Świętojańską, nie tylko, aby się Matce Łaskawej pokłonić, ale też aby zaprosić Ją do współpracy.
ks. dr Józef Maria Bartnik SJ
———————————
Jestem Słowem – Ave Maria Dedykowana kompozycja fortepianowa na chwałę Najświętszej Maryi Panny.
Most stał pusty i jakby zachęcał, aby po nim przejść. Owszem walały się na nim porzucone pakunki, rozbite walizki, rozmaite przedmioty, które nieszczęśnicy z Płocka, z okolicznych miejscowości oraz uchodźcy z dalszych stron daremnie próbowali byli ocalić. Pierze z rozdartej kołdry unosiło się w powiewach wiatru. Na drewnianej mostowej jezdni stało też kilka uszkodzonych i porzuconych wozów i bryczek, z których w pośpiechu ucieczki odprzęgnięto konie. Jeden z pojazdów był unieruchomiony, ponieważ śmiertelna kula ugodziła konia, który teraz leżał przed nim martwy, w pełnej uprzęży Nieco dalej zlegała krowa, jedyna żywicielka rodziny jaką zrozpaczony właściciel stracił w takichże okolicznościach. Ludzi na moście nie było, rannych oraz tych już nieżyjących zdołano w porę unieść. Pod gwałtownym, a jednoczesnym naciskiem stóp, kół i kopyt ustąpiły tu i owdzie belkowania nawierzchni. W tych miejscach ziały teraz dziury, popod którymi wił się szarobury nurt wiślany.
Jak się rzekło, przez taki most, także w czasie największej kanonady przetaczającej się nad rzeką, próbował się przedostać niejeden śmiałek. Ludzie, przeważnie mężczyźni w pełni sił, co wywoływało objawy zgorszenia u wielu osób pozostających wciąż po stronie płockiej wyruszali pojedynczo lub grupkami, szybkim pędem lub skokami przęsło za przęsłem, kryjąc się za grubymi belkami mostowej balustrady. Nic z tego nie wychodziło, bowiem gdy postacie na moście, wykraczając poza zbawienną zasłonę nadbrzeżnej zieleni, stawały się widoczne z bolszewickich stanowisk poza Wzgórzem Tumskim, także i tych znajdujących się po przeciwnej stronie przyczółka, na wschodnich obrzeżach Płocka, znowu zaczynał terkotać co najmniej jeden karabin maszynowy, odłupując z mostowej konstrukcji jasne drzazgi.
Podciągnęli nowe kulomioty, łobuzy!… O, już dwa grają!… Krzyżowy ogień… Sponad rzeki rozlegały się krzyki. Ktoś biegł dalej. Ktoś wracał co tchu, kuśtykając wyraźnie. Inny to zrywał się do biegu, to padał.
– Tak tak mamrotał na ten widok ów zażywny jegomość ze Straży Obywatelskiej do nas ci junacy nie chcieli się przyłączyć, by tutaj było więcej rąk na bolszewika. Woleli uchodzić za Wisłę, skórę własną ocalić. Naszych słów, mów i próśb serdecznych nie posłuchali, ale, patrzcie jeno państwo kochani, wrażej kuli to ci łaskawcy słuchają… słuchają pokornie, juchy jedne. 0, ten tam, chłop jak dąb, osiłek, zuch jak malowanie… Mi się wyrywał, widzieliście, lecz niech no tylko sowieci strzelą, patrzcie, wraca do nas grzecznie.
E, hej! Młodzieńcze! starszy zamachał w kierunku powracających z mostu. Zdecydowałeś się… co? Po namyśle, krótkim… he, he!… zaciągnąć się pod sztandar narodowy? Witaj, ach, witaj, roboty tu wiele… I dla ciebie się znajdzie… i broń też na cię czeka. Obyś tylko podołał, bo coś mi się widzi, że ty… tego owego… Toć tu, patrzaj bracie, u nas nawet chłopcy małe, łepki niedorosłe, owe harcerzyki kochane do karabina aż się rwą. A sił to one iw połowie takich nie mają, bawolich jak te twoje…
Dajcież im już pokój, zacny panie – zagadnęła z boku jakaś staruszka. Toć toto ledwo co śmierci uszło, a wy z nich szydzicie… jak okrutnie.
– Wygodnie wam, babciu, tak mówić, bo to, co trzeba, ja właśnie wypowiedziałem i wy już powtarzać tego nie musicie. Zwolnieni od takiego gadania już jesteście. Boć to lepiej chyba że chłop drugiego chłopa zruga… Gdyby tak mnie, jak ja ich, niewiasta konfundowała, to bym się pewnie pod ziemię ze wstydu zapadł. No, chyba że kobieta w latach, matrona, babka wnukom… Takiej wolno to powiedziawszy, skłonił się wytwornie swojej rozmówczyni. Starsza pani, nie nie mówiąc, pokiwała tylko głową, gładząc ręką jasne, różowymi wstążeczkami przyozdobione warkoczyki kilkuletniej dziewczynki, tulącej się w fałdy jej ciemnej sukni.
Młodzi zaś ludzie, z pospuszczanym wzrokiem mijali dworującego z nich jegomościa ze Straży Obywatelskiej, rozglądając się nerwowo, gdzie by tu się skryć przed ludzkimi oczyma. Niektórzy otrzymali na moście postrzały, lekkie na ogół zadraśnięcia. Wstyd męski przemógł nad bólem, gdyż nawet ci umykali przed pełniącymi tu posługę sanitarną niewiastami.
W świetle mostu widać było, jak ktoś, przebiegłszy uprzednio dobre ponad sto metrów, leżał teraz, kryjąc się przed kulami wśród zalegających jezdnię gratów. Zabili Maćka, zabili... jęknął jakiś męski głos. Eee jeszcze nie ozwał się inny. Patrzcie .. Umarł Maciek umarł, już leży na desce. A jak ma zagrają, podskoczyłby jeszcze zanucił – Bo w Mazarze taka dusza, jak zagrają, to się rusza zawtórowano mu z kilku stron, także od stanowiska naszych harcerzy Oj Dana, dana, da—na… Da—na, dana-a…
Rzeczywiście, ten tutaj wciąż żywy Maciek, jak i tamten z przyśpiewki, nadal ruszał się na mostowych deskach. To pełznąc, to podbiegając, i on także zmierzał z powrotem na płocki brzeg.
Most był wciąż nie do przebycia. Pan major Janusz Mościcki, doświadczony choć młody oficer [23 lata, przebył już epopeję wojsk na Sybirze. md], mający komendę nad całym tutejszym zgrupowaniem, lecz w praktyce mogący dowodzić oddziałami broniącymi się w niezajętej jeszcze przez wroga części miasta, zrozumiał, iż w bitwie o Płock nadeszła taka chwila, która może się okazać przełomowa. Siły polskie wyraźnie słabły; bolszewickie, przeciwnie, rosły. Co się w obecnej chwili dzieje poza linią trzymanych jeszcze przez Polaków ulicznych barykad, w dzielnicach zawładniętych przez bolszewików, to nie było dokładnie wiadome. Wysłani zwiadowcy jeszcze nie wrócili. Kto zaś przedarł się od tamtej strony, coraz inne szczegóły przynosił, nie zawsze z tych, które najbardziej interesują dowódcę. Artyleria nasza na Radziwiu, sama pod ostrzałem; Flotylla Wiślana walczy z najwyższym wysiłkiem. Dowódcy wstrzymują ogień armatni, nie chcąc razić naszych rozproszonych po mieście a odosobnionych punktów oporu, nie mając zarazem sprawdzonych informacji o stanowiskach nieprzyjaciela, które można by skutecznie ostrzelać.
A nieprzyjaciel szykuje kolejny, i zapewne lepiej niż poprzednie zorganizowany szturm na most. Ponure acz trzeźwe obrachunki pana majora zostały przerwane bliskimi wołaniami: Panie komendancie, panie komendancie, goniec z pierwszej linii! Przed dowódcą przyczółka prężył się na baczność żołnierz w sfatygowanym i do cna przepoconym mundurze: Panie majorze, goniec z placówki „ulica Dominikańska”!
– Spocznij rzekł młody major. Słucham .
– Nasz porucznik kazał mi to wręczyć panu majorowi – odparł goniec, wyciągając zza pazuchy zmiętą kopertę. Dziękuję. Chłopcy, dajcie gońcowi gdzieś tu odpocząć… Wody mu dajcie. Dziękuję, odmaszerować! Tak jest! Major wydobył z koperty białą kartkę i zaczął czytać; nie trwało to długo. Przesyłka zawierała dość precyzyjny szkic ogni dla naszych baterii stojących na Radziwiu, więc i dla okrętów artyleryjskich. [były tam nasze dwa czy trzy monitory md]
Wyglądało na to, że dowódca jednego z odcinków obrony przedmościa, tyleż na uprzedni rozkaz, co z oczywistej potrzeby chwili, rozpoznał liczne stanowiska artylerii Gaj-Chana, jak też i lokalizację bolszewickich punktów dowodzenia, parków amunicyjnych i większych skupisk wrażych sił. Te ostatnie były dość ruchome, boć przecie całe czerwone wojsko rzuciło się rabować miasto. Po krótkim czasie podobny meldunek przysłał majorowi Mościckiemu dowódca innego odcinka. Dopiero nieco później dowiedział się pan major, że ten wywiad był zbiorowym dziełem tyleż żołnierzy, co i zwykłych mieszkańców miasta, także kobiet niemających na pozór pojęcia o rzeczy wojskowej, lecz przede wszystkim wszędobylskich harcerzy. Dowódca obrony Płocka rozumiał już, co ma uczynić. Oto łączność telefoniczna zerwana. Wiadomości nie da się także przekazać na tamtą stronę rzeki chorągiewkami, na sposób marynarski, inaczej mówiąc harcerski. Żywy duch nie może wychynąć, by stamtąd potwierdzić odbieranie depeszy, bowiem sowieci sieką teraz po lewym brzegu ze wszystkiego co mają pod ręką. A czas nagli.
„Lecz czy już teraz? szarpał się z myślami młody oficer. Czy poczekać do nocy? Nie. Czekać nie wolno. Każda chwila jest niezmiernie droga. Bo przecież noce, chociaż sierpniowe, są teraz na tyle jasne, że i wówczas czerwoni mogą obserwować jakikolwiek ruch na moście; mogą sobie zawsze racą przyświecić, więc strzelać jak za dnia. Zresztą, w most wstrzelali się już dawno; wystarczy im tylko pociągnąć za spust. Biją przecież z karabinów i armat ponad wodą, nie dopuszczając naszych do rzeki. Zatem — teraz!”
Młody komendant rozejrzał się wokół i zawołał: Ochotnik do przeniesienia meldunku przez Wisłę! Do mnie! Ruszyło od razu ku majorowi kilku żołnierzy, w tym owych nieumundurowanych z biało-czerwonymi opaskami na rękawach Wszyscy jęli się przepychać, żaden nie ustępował.
– Dziękuję wam za tę gotowość. Ale jak ja mam wybrać? Dobrze… Kto ma nazwisko na „A”?
– Ja! Strzelec Abryczyński melduje się na rozkaz! — zakrzyknął junak w zielonym mundurze i tejże barwy rogatywce na głowie.
– W porządku. Oto przesyłka. Schowajcie dobrze w wewnętrznej kieszeni bluzy. Doręczycie dowódcy artylerii na tamtym brzegu. Tak jest!
Drewniany most, dołem wzmacniany stalowymi okratowaniami prosty jak struna, jak olimpijska bieżnia, ukazał się oczom śmiałka. Oto zadanie, oto ów bieg „na milę”, w jakim już niebawem wystąpi polski zawodnik.
Lecz uczyni to tutaj, w Płocku, nie zaś w dalekiej Antwerpii, gdzie właśnie trwają kolejne Igrzyska Olimpijskie. Tam biegacze rywalizują ze sobą wzajem, zaś stawką jest zaszczytny laur zwycięzcy i podziw całego świata.
Tutaj rywalami samotnego biegacza nie są inni atleci grający fair play, ale wraży krasnoarmiejcy, którzy niebawem zaczną do niego strzelać jak do zaszczutej zwierzyny. Bo też stawką, o wielu innych ludzi… bardzo wielu.
Tam, w Antwerpii, sportowcy z różnych krajów świata zażywają wytchnienia po niedawno zakończonej wielkiej wojnie i oddają się pokojowej rywalizacji. Tutaj, polski żołnierz ściga się ze śmiercią, aby sobą samym zasłonić przed zagładą zarówno to życie rozkrzewiające się w odrodzonej Ojczyźnie, jak i spokojną egzystencję tych naszych bliźnich zamieszkujących rozległe kraje Zachodu. Jednak oni, żyjący daleko od źródeł czerwonego niebezpieczeństwa nie zdają sobie z tego sprawy, nie rozumieją, nie pomagają. Oni już świętują i bawią się, my nadal walczymy o przetrwanie.
Biec dokładnie mostem na wprost nie można było, bowiem, jak się rzekło, rozmaite sprzęty zalegające jezdnię zmuszały do ich omijania; nadto, jeden z wozów stał w poprzek, gdzieś w połowie długości mostowej przeprawy, ponad głównym Wiślanym nurtem. „Będę się krył za tymi kilkoma wozami” pomyślał Abryczyński. Był to rosły młodzieniec, tam skąd pochodził znany jako wybitny sportsmen. Taką też sławę zyskał sobie we własnym pułku, choć w wojennym czasie wyczynów sportowych nie dokonywało się na stadionie, lecz przeważnie w akcji bojowej. Rogatywkę podpiął pod brodą, schylił się, by lepiej zasznurować buty. . Karabin możecie zostawić, tam proście o nowy – poklepał go po ramieniu sierżant. Ładownice też zostawcie, będzie wam swobodniej.
Zaiste, bronią tego żołnierza miała być teraz szybkość, zręczność, spostrzegawczość, także przebiegłość. Jak zmylić strzelca bolszewickiego, by celował tam, gdzie już lub jeszcze nie ma polskiego gońca? Szeregowy Abryczyński ponownie zmierzył wzrokiem swą trasę, uśmiechnął się do sierżanta, ucałował dobyty zza kołnierza medalik szkaplerzny, przeżegnał się pospiesznie i ruszył miarowym truchtem ku ładnym kutym barierkom mostowego przyczółka.
Gdy wybiegnie spoza zasłony zieleni, weźmie najwyższy pęd. Czy przypadnie za pierwszym z kolei wozem, czy pogna dalej, nie zatrzymując się to zależy w wielkiej mierze od strzelających bolszewików i od orientacji samego Abryczyńskiego.
Nowa bitwa wrzała już opodal. Za rozrosłymi drzewami, za zabudowaniami na wyniosłości, pierwsza linia obrońców przedmościa właśnie powstrzymywała na swoich ulicznych barykadach kolejny atak sowiecki. Lecz tutaj, gdzie mostowe wiązania opierały się o brzeg, wszystkie oczy zwrócone były ku oddalającej się sylwetce w zielonym mundurze. I nie dość chyba było huku i jazgotu wszelakiej broni, skoro tu wszyscy, jako odgłos najbardziej wyrazisty, słyszeli pospieszny tupot butów Abryczyńskiego o drewnianą nawierzchnię wiślanego mostu. Z zaciśniętymi wargami czekano na jeden jeszcze odgłos. Tak, to ten, już: „tra—ta—ta—tal”. Znów z prawa, spoza Tumskiego Wzgórza bije nieprzyjacielski kulomiot. Drugi siecze z lewej strony. Widać z daleka drzazgi rwące się na drewnianych barierach. Biegnący pędem goniec także je musi dostrzec, musi też, oprócz własnego oddechu, dosłyszeć za sobą stukot kul o mostowa balustradę. Musi błyskawicznie decydować, czy zapaść natychmiast, czy jeszcze przyspieszyć kroku.
Ooo Goniec potknął się… lecz biegnie dalej.
O Znowu… Ale za chwilę dotrze do połowy mostu. Lecz ruch jego oddalającej się sylwetki nie jest już taki miarowy. Prawa ręka biegacza jakby przywarła do ciała, nie wykonuje wraz z lewą rytmicznych wymachów. Widać, jak dzielny młodzian dopada porzuconej bryczki i kryje się za nią. Widzi to dokładnie pan major Mościcki przez swoją lornetkę. Lewą ręką Abryczyński jakby zamachał… Lecz nie, nie dostał kolejnego postrzału.
Zrywa się z miejsca i gna dalej, po niezastawionej już niczym mostowej bieżni. Chłopaki na tamtym brzegu musieli go dostrzec, i on ich, dlatego kiwa ręką uspokaja sierżant zebranych żołnierzy i cywili. Łubudu! dudnią za plecami nieodległe wybuchy ręcznych granatów, od strony przeciwnej, od pierwszej linii obrony przyczółka. Ach, jakże konieczne jest celne wsparcie artylerii z Radziwia. Wtem, śmiałek upadł, jeszcze ponad wodą, o jakieś sto metrów od kępy drzew rosnących u przeciwległego mostowego podjazdu. jednak cekaemy bolszewickie nie przestały razić w tamtym kierunku, ponad Wiślaną taflą.
Major Mościcki i jeden jeszcze oficer obserwujący przez lornetki przebieg zdarzeń widzieli, iż sowieci miarowo ostrzeliwują odcinek pomiędzy miejscem upadku biegacza a lewym brzegiem. Pomimo tego ktoś stamtąd ruszył w stronę Abryczyńskiego, lecz padł wkrótce, zerwał się i zawrócił w pędzie, ścigany niewidocznymi z oddali pociskami.
Chłopaka nie uratują, meldunku nie odbiorą mruknął głos w obserwującej te sceny gromadzie. Wtem za plecami patrzących ku Wiśle pojawił się nadbiegły od strony miasta żołnierz z meldunkiem z pierwszej linii. Chwilę trwało, zanim major sformułował stosowne rozkazy. Że zaś nasi harcerze kręcili się właśnie w pobliżu jego osoby, przeto skinął, by podeszli. Oni na to przecież czekali.
– Panie majorze, zastęp „Wilki” melduje swoją gotowość! zapiszczał druh Dyonizy Kowłowski, prężąc się na baczność przed człowiekiem, który był nieco starszy od jego własnego drużynowego, również wojującego gdzieś od pewnego czasu. Twarze zgromadzonych wokół żołnierzy rozjaśniły się uśmiechem; lecz już nie tym pobłażliwym i drwiącym, jak by to się mogło tutaj wydarzyć jeszcze kilka dni temu. Uśmiechy były przyjazne, braterskie i ojcowskie, pełne zaciekawienia i uznania.
Te dzielne łepki ze skautowskimi lilijkami udowodniły już przecież swą wartość w służbie polegającej na przenoszeniu informacji, środków opatrunkowych i skrzynek z amunicją. Ich nieco starsi koledzy strzelali właśnie do wroga spoza nieodległych barykad.
Jeden z was pójdzie się czegoś dowiedzieć na placówkę przy Misjonarskiej. Po drodze zgłosi się u pani Rościszewskiej w gimnazjum żeńskim rzekł szybko młody major.
A czego jeszcze chcecie? mruknął spostrzegłszy dziwne spojrzenia chłopców. Tylko szybko... – My chcemy biec na tamten brzeg z meldunkiem — odpowiedziano prawie chórem.
A to dopiero… Widzieliście, co się stało z tym żołnierzem Może już nie żyje.
– No dobrze, kto ma nazwisko na „A”, na „B”… na „C”… -Ja, ja! wyskoczył do góry jeden z harcerzy. Patrzcie życie mu niemiłe. Ale pójdziesz… tyle, że nie na most, ale po wiadomości na Warszawską. Mina chłopca zrzedła w jednej chwili, lecz bez ociągania zakrzyknął: „Tak jest!”, i odebrawszy krótką ustną instrukcję, ruszył biegiem w swoją stronę. Cześć Dyziek… cześć, chłopaki… czuwaj – żegnali się druhowie.
Major, nie wypytując już o pierwszą literę nazwiska, bo czas naglił, szybko wyprawił z rozkazem następnego z brzegu chłopca, tyle że na przeciwne skrzydło swego obronnego ugrupowania. Głośno przy tym przekonywał, opanowując z trudem dziwne jakieś i zapewne niestosowne rozbawienie, iż zadanie jakie im właśnie daje jest najtrudniejsze, bowiem dotrzeć trzeba na samą pierwszą linię, stając bezpośrednio w obliczu okrutnego nieprzyjaciela.
Była to prawda, z której młodzi fantaści chyba nie zdawali sobie całkiem sprawy. Zdążyli już bowiem przywyknąć do takich praktyk. Oni zafiksowali sobie w swoich płowowłosych łepetynach coś jeszcze. Gdy posłańcy byli odbiegli we wskazanych kierunkach i gdy odeszły pospiesznie oddziały zbrojnych mające zasilić obsadę barykad, Dyzio Kowłowski wraz z dwoma pozostałymi druhami nadal nie odstępował majora Mościckiego.
Ten to spostrzegł: Na most?… I mowy o tym być nie może…
Tak ale… wzrost… Tamten żołnierz był dobrze widoczny ponad barierą… Gdy biegł, czerwoni widzieli go… Gdyby się był schylił, biegłby wolniej… A my… niech pan major popatrzy.
Komendant obrony Płocka zastanowił się, rzucił jakimś nowym wzrokiem ku harcerzom, lecz trwało to krótką chwilę:
Dobrze przyjmuję wasza ofiarę, pobiegnie jeden. Major był młody i nieoswojony, widać, jeszcze z tym, że ma pełne prawo wskazywać podwładnych li tylko wedle własnego uznania, także tych tu cywilnych po prawdzie ochotników, aby wykonali niewykonalne nawet zadanie. Sumienie podpowiadało mu, że w takich szczególnych okolicznościach wydaje po prostu wyroki śmierci na owych dzielnych, wspaniałych ludzi, młodszych i starszych.
By więc arbitralnie nie wyznaczać kolejnego gońca, znowu zawołał swoim zwyczajem: Czyje nazwisko zaczyna się na „D”… „E”…? Ledwie zaczął, dwaj koledzy Dyzia spojrzeli po sobie z wyrazem bezgranicznego zawodu w oczach, bowiem litery, na które zaczynały się ich nazwiska, stały u końca alfabetu.
Sam zaś Dyzio, nie pozwalając dokończyć swemu dowódcy, wystąpił naprzód: To ja… nazywam się Kowłowski, harcerz po przyrzeczeniu Dyonizy Kowłowski. Wołają na mnie Dyzio…
Harcerz nie jest, zdaje się, zazdrośnikiem powiedział major, widząc minorowe miny towarzyszy Dyzia. I dla was będzie robota… Co? Mało jej tutaj? potoczył wokół ręką. Dyziu masz tu drugi egzemplarz przesyłki dla dowódcy artylerii To musi dotrzeć na tamtą stronę! Kapralu, dajcie mu pakiet z opatrunkiem, dajcie dwa… Posłuchaj, Dyziu… ty się przy Abryczyńskim nie zatrzymuj… Tobie nie wolno! Nie zatrzymuj się tam, to rozkaz! W biegu podrzucisz przy nim opatrunek. Będziesz widział porusza się… czy nie, jest plama krwi, czy nie… Powiesz o tym na tamtym brzegu. Oni już się nim zajmą.
Młody dowódca spojrzał chłopcu w oczy i, jak starszy brat, potrząsnął jego ramieniem.
Ty musisz doręczyć przesyłkę. Tym sposobem ratujesz i Abryczyńskiego, jeśli żyje, i nas wszystkich, całe miasto… i wiele więcej niż miasto. O, żebyś ty chłopcze wiedział jak wiele.
Ja to wiem, panie majorze odparł żywo Dyzio, marszcząc czoło, unosząc nieco głowę i z wielką powagą spoglądając w oczy swego rozmówcy. My ratujemy cywilizację chrześcijańską.
Kilka osób obecnych przy tej wymianie zdań znieruchomiało. Poczęto spozierać w milczeniu to na chłopca, to po sobie wzajem. Cały ów krajobraz walczącego miasta, frontowej rzeki i jej brzegów, nabrał w pojęciu tych ludzi innego wymiaru jakby nie swojskiego już tylko i bardzo tutejszego, lecz jakiegoś wielkiego, nieogarnionego, wręcz ponad przestrzenią i czasem.
Ach skoro tak… to, cóż, wszystko jasne… Ruszaj druhu.
Młody major zmieszał się nieco, zrozumiawszy, że jego przydługa mowa kierowana do tego chłopca była raczej zbędna. Chłopiec bowiem i bez tego wiedział, o co tu chodzi. Proste czynności, polegające właściwie na chodzeniu lub bieganiu, a to pod ciężarem skrzynki z nabojami, a to z wielką paką bandaży, a to, jak teraz, z jakimś ważnym zawiniątkiem, na skradaniu się i wypatrywaniu nieprzyjacielskich pozycji, a wreszcie i samo strzelanie, były dla niego po prostu owym „ratowaniem cywilizacji chrześcijańskiej”. Chłopiec ten w, zdawałoby się, drobiazgu znajdował wymiar bezkresu, to jest sztuka.
Dowódca ledwie dostrzegalnie zakreślił znak krzyża za oddalającym się malcem. Podobnie uczyniło i kilka innych osób. Były to takie chwile, o których, pomimo że ważne, trudno później powiedzieć, jak minęły. Są też, owszem, w życiu, lecz już w życiu dorosłym i takie chwile, kiedy to te wcześniejsze, dawno minione, scena po scenie, odsłona za odsłoną, przypominają się z niebywałą wprost dokładnością.
Tak się zdarza, lecz Dyziowi Kowłowskiemu było jeszcze do tego daleko. Po latach wiedział, że tamtego letniego przedwieczerza biegł był wytrwale, coraz to wymijając przeszkody; barierę mostu miał gdzieś na wysokości nosa, a oczy wlepione w światło mostowej jezdni. „Głowę…” to było ostatnie słowo, jakie za sobą słyszał. Zapewne wołano za nim: „Niżej głowę!”. „Gdy schylę głowę, będę wolniej biegł” pomyślał Jak błyskawica przemknęły mu w pamięci całkiem niedawne instrukcje dotyczące sylwetki sportowca, udzielane przez braci, którzy rzecz byli poznali na zajęciach „Sokoła”. Rytmiczne ruchy rąk i nóg, miarowy oddech, wystukiwanie taktu obutymi w trzewiki stopami — raz—raz—raz…
Tak biegają gdzieś tam daleko olimpijczycy, owi antwerpscy lekkoatleci. Ta zbitka wspomnień „z mostu”, jako najwyrazistszych, może najlepiej utrzyma się w Dyziowej głowie, najwcześniej usadowi się w pamięci chłopca. Ruszył do biegu, uświadamiając sobie wjednej chwili, że oto obaj jego bracia zapewne biją się teraz zaciekle, o dziesiątki kilometrów stad.
Tak przecież było w istocie. Niebawem jego starszy brat Władysław zostanie ranny w walce, lecz koledzy zdołają go znieść bezpiecznie z pobojowiska. Władysław nie dotrze więc do Ciechanowa, pod który podchodzą obecnie nasze siły. Natomiast Stasiowi dane będzie wyzwalać to miasto i wedrzeć się doń wraz z pierwszym polskim oddziałem.
Ludność tamtejsza, pamiętna swojej przedwczesnej euforii sprzed niespełna czterech dni oraz surowych represji, jakie na nią niebawem spadły za tak ochocze sprzyjanie „białopolskim” ułanom, spozierać będzie ostrożnie zza okiennych firanek, nie mając wciąż pewności, kto górą. Przecież nie na próżno przez sto minionych godzin biły na południe od miasta nasze działa. ]uż słychać pośród nocnej strzelaniny jakby fale triumfalnego pogłosu, jakieś radosne szmery, wiwaty. Po bramach kamienic dudnią belki, jakimi zapiera się je teraz czym prędzej od środka, aby czerwoni nie mogli zbiec na podwórza ani wedrzeć się do domostw. Zaś nasi zbrojni chłopcy – ochotnicy gonią ich poprzez ciemne ulice kłują, rąbią, bodą, sieką… Piechotę wspierają w tym dziele jacyś jezdni. Od południa nadchodzi „żelazna osiemnastka”, której forpoczty stają o świtaniu w owym starym grodzie, a wkrótce potem docierają do piastowskiego zamku. Tak tutaj, jak i w innych wyzwalanych przez Wojsko Polskie miastach i powiatach, trwoga pada na owych miejscowych zdrajców, jacy uważali się być lepszymi i mądrzejszymi od swych ziomków i od najpierwszych obywateli. To oni, wraz z pojawieniem się bolszewików, zakładali pospiesznie owe rewolucyjne komitety, czerwone milicje i grupy dywersyjne, których członkowie tak wiele krzywd zdążyli uczynić swoim sąsiadom, współmieszkańcom, polskim żołnierzom i całemu krajowi. Kto więc nie uciekł w te pędy z bolszewikami, ten był natychmiast chwytany i oddawany pod sąd. Zaś karę za zbrodnię zdrady wymierzano wtedy jedną. Zaprawdę, groźne było imię Najjaśniejszej Rzeczypospolitej dla tych, co podnieśli na nią rękę.
Jednak Polska jest wielka, rozprzestrzeniona szeroko. Jej żołnierze, ci pasujący się na śmierć i życie z krasnoarmiejcami na równinach Mazowsza, nie wiedzieli wtedy jeszcze, iż sowieckie, próżne, lecz oficjalne i posyłane w świat przechwałki o wzięciu Warszawy ośmielą Niemców do kolejnego zuchwałego napadu na naszych rodaków na Śląsku. Wszakże polska samoobrona w tamtym regionie, zorganizowana i pokierowana znacznie lepiej niż przed rokiem, nie dopuści do dalszych bezkarnych mordów, grabieży i podpaleń, przystępując do zdecydowanej i udanej kontrakcji. Tak rozpoczęło się drugie, lecz przecież nie ostatnie śląskie powstanie.
Ruch małego chłopca na płockim moście widoczny był oto z dala przez drewniane sztachety balustrady. Nie, nikt się oczywiście nie łudził, że bolszewicy nie dojrzą pojawienia się nowego posłańca. Gdy Dyzio usłyszał za sobą świergot goniących go kul, padł szybko na drewnianą jezdnię, po czym, jak na leśnych manewrach, dał susa pod najbliższy z porzuconych pojazdów, ten z zabitym koniem. Sowiecki kulomiot walił znowu, wybijając niektóre deski z mostowej poręczy, jeszcze niżej, tak, że Dyzio miał wrażenie, iż jeden z pocisków drasnął go w pośladki.
Zresztą, jak już powiedziano, przeżycia na moście były tak skondensowane i w tak wielkim stopniu skłębiły się w jedną całość, że niemało później czasu musiało minąć, czasu już spokojnego by Dyonizy Sokołowski mógł w swej głowie rozszczepić tę zbitkę na poszczególne odcinki biegu, padania, czołgania… Pamięta, oczywiście… Gdy następna seria, posłana zupełnie nisko i niecelnie, zadźwięczała o stalowe belki wspierające jezdnię, zerwał się wreszcie spoza wozu i gnał dalej. Po chwili znowu musiał paść, i to twarzą w wybitą w moście dziurę.
Oto nagły widok wijących się bardzo nisko nurtów wiślanych trwało to jedno mgnienie, lecz przyniosło niejaki spokój. „Czegokolwiek byśmy my tu nie wyprawiali, to rzeka płynie sobie, idealnie obojętna na to wszystko… I będzie tak płynąć, jak i dawniej płynęła ona nasza. Bądź pozdrowiona, rzeko!” takie oto „filozoficzne” zawołanie towarzyszy wspomnieniu tamtego obrazu, z dziury w płockim moście.
O, jak kląć musiał sowiecki celowniczy, może ze dwa razy starszy od polskiego gońca, gdy ledwie z daleka widoczny kształt przemierzył już połowę długości wiślanej przeprawy. Jak nerwowo pociągać musiał z butelki zrabowany markowy alkohol dowódca sowieckiej placówki. Sklął celowniczego, zdzielił go przez łeb i błyskawicznie zawezwał innego. To dawało naszemu harcerzowi cenne sekundy, dziesiątki sekund. Biegł dalej, lepiej niż zwykłą bitewną kanonadę słysząc własny oddech i bicie własnego serca; miarowy, szybki tupot kroków mieszał się ze stukotem pocisków o mostową konstrukcję.
Na ostatnim odcinku tej szczególnej bieżni kulomioty, lecz także coraz gęstsze kule bolszewickich strzelców wyborowych tak przyparły Dyzia do jezdni, iż ten ostatni, bodaj piąty w kolejności pad wykonał właśnie tuż przy Abryczyńskim; o nie, to nie było złamanie zakazu majora Mościckiego. Młody żołnierz nie dawał znaków życia; leżał w kałuży własnej krwi. Dyszący ciężko, odchodzący od zmysłów Dyzio pamiętał, że ma jemu zostawić opatrunki, co też i bezwiednie uczynił.
Ciężki karabin maszynowy walił tuż ponad obydwoma Polakami żywym i martwym. „I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do…” znacznie później Dyonizy Kowłowski uświadomił sobie, uczciwie, przed sobą samy , że tam i wtedy, przy tym poległym strzelcu, przeszyło jego świadomość jakieś skojarzenie, ubrane w takie właśnie słowa, zasłyszane czy to w szkole, czy w domu, czy na zbiórce drużyny… Przypominał sobie później i to, jak ledwie żywy, nawet nie czując piekącego bólu w lewym ramieniu wraża kula go jednak dosięgła dobiegał do celu.
Wtedy, gdy brakowało doń już około stu metrów, wyruszył mu naprzeciw żołnierz, a zapewne dwóch. Wykonywali jakieś podskoki, machali rękami to znów padali na deski jezdni. Ze swego finiszu w tym najważniejszym biegu życia nasz harcerz doprawdy niewiele pamięta. O nie lepiej powiedzieć że bardzo wiele, lecz kolejne szczegóły tej odsłony, jak i poprzednich, z ledwością dają się rozróżnić. Gnał więc z największym wysileniem na chwiejących się „watowatych” nogach, czując jakby go dławił jakiś ciężar w okolicy oskrzeli machając rękami z najwyższym trudem, ze wzrokiem utkwionym w linię pomiędzy bliskimi już krawędziami mostowych barier. Za tą linią naziemna droga na nasypie opadała nieco ku kępie rosnących przy niej drzew tam było ocalenie. Bolszewiccy celowniczowie i strzelcy na czas krótki skupili uwagę na nowym obiekcie, czyli na postaciach obu wystawiających się na kule żołnierzy. O to właśnie szło.
To wystarczyło aby Dyzio dopadł do mety. O Własnych siłach dobiegał do zbawiennej, a majaczącej mu przed oczyma plamy zieleni, pomimo rozrywających się obok pocisków armatnich, bowiem sowieci wznowili właśnie ostrzał lewobrzeżnego przyczółka. Lecz uczynili to na próżno.
– Masz u mnie Krzyż Walecznych, młody druhu... — mruknął na płockim brzegu major Mościcki, oddalając lornetkę od oczu. I tamten, co został na moście, też…
W tejże chwili obaj wspierający naszego harcerza wojacy byli już przy nim. Jeden odebrał kopertę wysupłaną zza Dyziowej pazuchy i pognał w stronę nieodległego budynku.
– Pędem do dowódcy! ryknął. – Zza domu wyskoczył koń unoszący przytulonego do grzywy jeźdźca.
Wkrótce po tym, gdy Dyzio łapał równy oddech i mógł już wstać, działobitnia na Uradzi, która także były dosięgły niszczące pociski wroga, zagrała pomimo poniesionych strat ze zdwojoną energią.
Wprawne uszy żołnierskie na prawym brzegu rzeki wnet to wychwyciły. W serca obrońców miasta wstąpiła otucha. Odtąd napastnicy nie postąpili już dalej, nie zagrozili obronie mostu, nie przedostali się nad sam brzeg Wiślany. Bitwa toczyła się jeszcze przez wiele godzin, aż nazajutrz wyrzucono bolszewików z Płocka.
Niebawem rozebrzmiały, rozkołysały się dzwony zwycięstwa, te katedralne i te inne, jakże liczne, po wszystkich świątyniach owej nadwiślańskiej krainy. Czy gdzie blask letniego słońca z błękitów niebieskich, czy szarobure chmury i lejący się z nich na utrudzoną ziemię ciepły deszcz, one biły wciąż i biły radośnie, jak na największe święto.
Bo też było to święto niebywałe. W katedrze, noszącej wezwanie Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, sam ksiądz biskup płocki wstępuje na stopnie ołtarza ze Mszą dziękczynną, zaś asystuje mu w tym nabożeństwie liczne duchowieństwo, gromada ministrantów w białych komżach oraz wielkie rzesze ludu i wojska. Pośród światła świec i dymu kadzideł celebrans trwa w kornej modlitwie ubrany w ów słynny, bogato haftowany ornat i takąż kapę, odziedziczone po jednym ze swoich poprzedników sprzed wieków, królewiczu Karolu Ferdynandzie.
Tego dnia, wśród huku organów, dźwięku dzwonów i dzwonków poniesie się po szerokiej krainie owo dziękczynne Te Deum.
[Wydane przez ANTYK w Warszawie (Komorów) w 2017. KUPUJCIE!! ]
[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. MD]
===================================
W wypadku cudownego uzdrowienia chorych, w różnych miejscach świętych, chory odzyskuje zdrowie albo natychmiast, na oczach wielu świadków, albo też stopniowo, od dnia swej pielgrzymki począwszy, w ciągu niedługiego czasu, aż do pełnego wyzdrowienia. W obu wypadkach lekarze stwierdzają zwykle protokolarnie, że zabiegami medycyny dotychczas nam znanej nie można było chorego uleczyć i że wyzdrowienie nastąpiło w sposób dla wiedzy lekarskiej niewytłumaczalny.
W naszym wypadku nie możemy ustalić chwili, np. godziny, w której cud. nastąpił, bo sprawa nie dotyczy jednego człowieka, ale setek tysięcy ludzi na polu bitwy, ba, dotyczy losów całego narodu polskiego. Natomiast możemy ustalić szereg elementów nadzwyczajnych, nie dających się każde z osobna wytłumaczyć wiedzą wojskową lub zwyczajami wojennymi, a składających się w sumie na rezultat, nazwany cudem w rozdziale pt. „Ogólny obraz bitwy“. Każdy z tych poszczególnych elementów można by nazwać przypadkiem. Lecz zbieg tak wielu przypadków w jedną całość (i prawie w jednym czasie) nie da się już określić jako zjawisko zwyczajne.
Jeżelibyśmy przypadkiem nazwali zdarzenie, które zdarza się bardzo rzadko, np. raz na sto wypadków (co jest cyfra raczej za niską) to zbieg okoliczności, w którym zdarzyły się dwa przypadki, można by porównać z tym, co w loteryjce numerowej nazywamy ambo. Prawdopodobieństwo wygrania ambo (tzn. gdy przy np. pięciu cyfrach, na które gracz postawił, i pięciu cyfrach wylosowanych przez organizatorów loterii, gracz trafił dwie takie same cyfry jak los) wymaga szczęścia jak 1 : 54. Prawdopodobieństwo trafienia trzech cyfr spośród pięciu wylosowanych, tzw. terno, wymaga szczęścia jak 1 : 1680, a zbieg okoliczności, w którym graczowi udałoby się trafić aż cztery cyfry, wymagałby szczęścia jak 1 : 158.000. Ile było w bitwie pod Warszawa 1920 r. „przypadków”, którymi „los” nas obdarzył?
1) Naczelnik Piłsudski powziął decyzję użycia tylko 5 i ½ dywizji do kontruderzenia znad Wieprza wyraźnie wbrew własnemu przekonaniu. Wszelka wiedza wojskowa nakazywała mu użyć do tego celu większych sił i bardziej je skoncentrować. Zdawał on sobie z tego dokładnie sprawę i ciężko bardzo przyszło mu wydać rozkaz ,,nonsensowego”, jak się sam wyraża, podziału wojsk. Z powojennej rozmowy mojej z marszałkiem Piłsudskim wiem np., że bardzo wiele myślał o przydzieleniu 18 dywizji piechoty i może jeszcze jednej dywizji do grupy przeciwuderzeniowej znad Wieprza. Potem jednak jak wiadomo uległ nieznanemu sobie przymusowi. 18 dywizja piechoty została rozkazem z 6 sierpnia przydzielona do składu 1-ej armii, na przyczółek warszawski. W kilka dni później przydział ten został zmieniony i wysłano ją na lewe skrzydło 5-ej armii. Jeszcze 12 sierpnia, gdy naczelnik Piłsudski wyjeżdżał z Warszawy, był on pod wrażeniem, że podzielił swe wojska źle.
Nawet Tuchaczewski nie może się powstrzymać od uwagi: „Oceniając ugrupowanie białych sił polskich, trzeba uznać jego zupełną celowość wobec powstałych warunków i położenia. Jednakże wydaje się, że pomimo iż w wyniku swoim dało ono całkowite zwycięstwo, w kierunku rozstrzygającym (lubelskim) skupiono za mało sił. O ile by nie było błędów z naszej strony i ubezpieczenie tego kierunku zostało zmasowane, ugrupowanie to nie tylko nie mogłoby się było zachować czynnie, ale byłoby ponadto zgniecione (T. 209).
Więc wiedza wojskowa była po stronie Piłsudskiego. Tymczasem właśnie niezastosowanie się do nakazów wiedzy wojskowej dało fundament do wspaniałego zwycięstwa. Bo gdyby w grupie kontratakującej. znad Wieprza było np. o jedną lub dwie dywizje piechoty więcej kosztem osłabienia 5-ej i 1-ej armii, zwycięstwo nie byłoby pełniejsze i szybsze niż faktycznie było. Natomiast gdyby lewoskrzydłowa 5-ta armia polska była o jedną dywizję (np. 18 dywizję piechoty) słabsza, albo gdyby pod Wólka Radzymińską było w składzie 1-ej armii, o jedną dywizję (np. 10 dywizję piechoty) mniej, wypadki potoczyłyby się może zupełnie inaczej.
Nie byłoby marszu i kontrmarszu generała Krajowskiego i uderzenia na flankę 15-ej armii sowieckiej, nie byłoby może rajdu VIII brygady kawalerii na Ciechanów i zniszczenia radiostacji 4-ej armii bolszewickiej, nie byłoby tak pełnego zlikwidowania przełomu nieprzyjacielskiego pod Wólka Radzymińskaą.
,,Nonsensowy“ podział wojsk okazał się zatem celowy i skuteczny. Stąd wniosek, że wiedza wojskowa nie mogła dać nam takiego zwycięstwa jakie dało działanie wbrew wiedzy, wydaje się prosty.
2) Fakt wymknięcia się dowodzenia lewym skrzydłem 5-ej armii, w dniach 13, 14 i 15 sierpnia, z rąk generała Sikorskiego i przejęcie inicjatywy działania na skrzydle armii przez tak wytrawnego taktyka jakim był generał Krajowski, był aktem zupełnie niezwykłym, a dał rezultaty dodatnie dla całej wielkiej bitwy. Źródłem tego faktu było upoważnienie generała Krajowskiego, na konferencji modlińskiej z 12 sierpnia do swobodnego działania zależnie od bardzo zmiennej sytuacji i niekrępowania się szczegółami otrzymanych rozkazów. Zaś rozkazy generała Sikorskiego wychodziły zbyt późno, by mogły mieć natychmiastowy wpływ na działania rozpoczęte o świcie, a kierowane z pierwszej linii bojowej przez generała upoważnionego do decyzji samodzielnych.
Lecz akcja generała Krajowskiego zmieniła się, na pół drogi między Płońskiem a Raciążem, z akcji przeciw korpusowi konnemu Gaja w akcję przeciwko 15-ej armii sowieckiej. Jego marsz na miraż wielkich wojsk nieprzyjacielskich pod Mystkowem i Rzewinem, i kontrmarsz na kanonadę nad Wkrą, robią wrażenie celowego odciągnięcia go w bok dla umożliwienia natarcia flankowego na wojska 15-ej armii sowieckiej. Błyskawiczna decyzja kontrmarszu na Sochocin i Młock była odruchem, o którego możliwości generał Krajowski nie myślał jeszcze rano tego dnia. Wydarzenia te miały miejsce dokładnie w tych samych godzinach co przerwanie drugiej linii obrony Warszawy pod Wólką Radzymińską, względnie załamanie się przeciwnatarcia 1 dywizji litewsko- białoruskiej pod Radzyminem.
Ksiądz kapelan Skorupka, który poległ śmiercią żołnierska tego samego dnia około godziny 5.30 rano, to jest w chwili rozpoczęcia marszu generała Krajowskiego z Płońska na Raciąż, stał może wkrótce po śmierci przed Brama Niebios i błagał o pomoc dla oręża polskiego.
Kontrmarsz z Rzewina i Mystkowa w kierunku słyszanej kanonady nad Wkrą jest wprawdzie zgodny z jedną z podstawowych zasad nauki napoleońskiej, ale nagłe porzucenie zamiaru związania Gaj-chana w walce i odwrócenie się do niego plecami, aby ruszyć na flankę 15-ej armii, było aktem niezwykłej samodzielności. Gdybyśmy za generałem Sikorskim przyjęli, że powodem nagłego kontrmarszu generała Krajowskiego była tylko chęć niesienia pomocy dwu pułkom 18 dywizji piechoty pozostawionym nad Wkrą (S. 130), pozostałoby niezrozumiałe, dlaczego kazał on jednemu z pułków maszerować na Młock, odległy od linii frontu nad Wkrą o 12 kilometrów, a stamtąd na Sońsk, a brygadzie kawalerii aż na Glinojeck i Sulerzysz. Źródłem jego decyzji był nagły zamiar uderzenia na prawe skrzydło 15-ej armii, co też dnia następnego wykonał.
Tak czy inaczej, błyskawiczna decyzja zwrotu generała Krajowskíego była aktem artystycznym, aktem iskry Bożej, przez nikogo przedtem nie zaplanowanym. A efekt uderzenia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej był tak duży, że nie tylko generał Sikorski świadczy, iż posiadał decydujące znaczenie dla nierozegranego jeszcze boju o Nasielsk, ale nawet generał Żeligowski stwierdza, że odczuł ulgę aż pod Radzyminem, gdy nieprzyjacielska 21 dywizja strzelców została odwołana na północny brzeg Bugu-Narwi do odwodu 3-ej armii, broniącej Nasielska. Miał on też, jak podaje generał Sikorski, wielkie znaczenie dla regeneracji moralnej żołnierza i spowodował, że „duch zwycięstwa wstąpił w żołnierzy”.
Generał Sikorski sądzi nawet, że sukces 5-ej armii odniesiony 15 sierpnia nie mógł pozostać bez wpływu moralnego na wojska przygotowujące się do uderzenia znad Wieprza. Fakt przypadkowego wykorzystania, w czasie manewru generała Krajowskíego, zaledwie powstałej luki między 15-ta i 4-tą armią nieprzyjacielską i natrafienie na radiostację w Ciechanowie dodaje decyzjom generała Krajowskíego mistycyzmu.
3) Zajęcie miasta Ciechanów przez VIII brygadę kawalerii w dniu 15 sierpnia od strony północnej wykonane było z natchnienia wyższych oficerów dowództwa brygady, a nie było nakazane przez władze przełożone. Ostatni rozkaz generała Sikorskiego, który może jeszcze doszedł dowództwa brygady (chociaż i to nie jest pewne), tj. rozkaz z 13 sierpnia, przewidywał na dzień 14 sierpnia uderzenie 18 dywizji piechoty z Płońska na Ciechanów, a VIII brygadzie kawalerii nakazywał osłanianie lewego skrzydła piechoty. Potem miała brygada nawiązać łączność w rejonie Glinojecka z grupą Mława i ubezpieczyć tyły 18 dywizji piechoty.
Na 15 sierpnia przewidywał generał Sikorski uderzenie „dywizji” jazdy wraz z jednym pułkiem piechoty na Ciechanów od strony Sochocina, ale rozkaz ten, z powodu braku łączności z VIII brygada kawalerii, nigdy dowództwa brygady nie doszedł. Generał Krajowski zaś nakazał brygadzie na 15 sierpnia osłonę lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty W czasie natarcia na skrzydło 15-ej armii nieprzyjacielskiej. Więc rajd całej brygady na Ciechanów od strony północnej, i powrót do rejonu Gumowa i Rumoki, był dość dowolną interpretacja rozkazu generała Krajowskiego, co spowodowało ostre wyrazy jego niezadowolenia.
Kto w sztabie VIII brygady kawalerii poddał myśl oderwania się od skrzydła 18 dywizji piechoty i urządzenia 15 sierpnia rajdu całej brygady na Ciechanów od strony północnej, dotąd nie ustalono. Pozostaje faktem, że było to natchnieniem podwładnych, bez rozkazu, albo wbrew rozkazom, przełożonych, a zatem czyn W zwyczajach wojennych bardzo niezwykły i ryzykowny. Lecz rezultaty samodzielnej inicjatywy VIII brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia były nie tylko dodatnie, ale były tak nadzwyczajne, tak niepomiernie przekraczające normalne osiągnięcia małej stosunkowo jednostki taktycznej, że wyższe dowództwa polskie długo jeszcze tych rezultatów nie doceniły.
Zaś wykonawcy rajdu nie zdawali sobie w ogóle sprawy z wielkości czynu dokonanego. Został on wykonany ich rękami bez ich świadomości. Nawet po wojnie, gdy ustalane w całym wojsku dnie świąt pułkowych, na pamiątkę najchwalebniejszych czynów wszystkich pułków, święta pułkowego 203 pułku ułanów (późniejszego 27 pułku ułanów) nie wyznaczono na rocznicę sławnego zniszczenia radiostacji w Ciechanowie, lecz na inny dzień, dużo mniejszego znaczenia.
Dopiero z powojennej pracy wodza strony przeciwnej, Tuchaczewskiego, dowiedzieliśmy się, że wypadek ten odegrał, w jego zrozumieniu, „rozstrzygającą“ rolę w biegu działań i dał początek ,,katastrofalnego“ wyniku dla strony sowieckiej. (T. 210)
Zadziwiające jest też zachowanie się oficerów dowództwa VIII brygady kawalerii po zniszczeniu radiostacji w Ciechanowie. Podczas gdy do tej chwili okazywali oni zupełnie niezwykłą inicjatywę planowania i działania, przekraczającą normalne zwyczaje wojskowe, to po dokonaniu tego „rozstrzygającego o katastrofie” sowieckiej czynu stracili nagle koncepcję dalszego działania; stworzyli jakaś naradę, w której każdy radził co innego i z której już nic poważniejszego nie wynikło.
4) Zniszczenie radiostacji w Ciechanowie spowodowało wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej z bitwy od 15 do 18 sierpnia. Tuchaczewski zamierzał koncentryczne przeciwuderzenie swoich 4-ej, 15-ej i 3-ej armii na polska 5-tą armię. Zdawało mu się, że zguba 5-ej armii jest nieunikniona i sadził, że jej unicestwienie pociągnęłoby za sobą najdonioślejsze skutki. W dalszym biegu wszystkich działań jednakże „Polakom dopisało szczęście” i Tuchaczewski nie zdołał tego rozkazu przekazać 4-ej armii. Przez „niezrozumiałą“ dla niego dalsza działalność 4-ej armii wytworzyło się położenie, które nazywa „wręcz potworne“ i które, jego zdaniem, pomogło Polakom nie tylko zatrzymać ofensywę 3-ej i 15-ej armii, ale jeszcze krok za krokiem wypierać je w kierunku wschodnim.
Zapewne, można to nazwać i szczęściem. Czyż ktoś uratowany od kalectwa cudem Chrystusa Pana lub Matki Boskiej nie miał szczęścia? Zapewne, że miał nawet bardzo wielkie szczęście. A że Tuchaczewski, którego ponosiła poprzednio piekielna radość, uznał swe późniejsze położenie za ,,potworne“, z powodu udzielenia nam pomocy Boskiej w formie szczęścia i wyrwania nas z nastawionych szponów komunistycznych, temu nie można się dziwić.
5) Akcja porucznika Pogonowskiego pod Wólką Radzymińską była szczęśliwym zbiegiem nieporozumień.
Pierwsze nieporozumienie – między generałem Żeligowskim a generałem Latinikiem o miejsce ustawienia batalionu I/28 – spowodowało, że batalion znalazł się o 4 kilometry bliżej Wólki Radzymińskiej i na południowej stronie przełomu nieprzyjacielskiego, zamiast na zachodniej. Gdyby batalion stał w Kątach Węgierskich albo w Pustelniku, akcja jego na Wólkę byłaby co najmniej o godzinę późniejsza, względnie nie byłaby się odbyła wcale i nie byłoby paniki wśród oddziałów bolszewickich, która miała tak wielkie konsekwencje. Drugie nieporozumienie polegało na tym, że generał Żeligowski zamierzał stworzyć z batalionu I/28 „punkt nieruchomy“, ale nie ujawnił tej swej intencji na piśmie, tak że dowódca brygady podpułkownik Thommee i dowódca 28 pp. wydali batalionowi rozkaz natychmiastowego natarcia na Wólkę. Trzecie nieporozumienie wynikło z tego, że generał Żeligowski zmienił godzinę natarcia, z wieczoru 14 sierpnia na świt 15 sierpnia, a porucznik Pogonowski nie został o tym powiadomiony. Gdyby się stało, jak generał Żeligowski nakazał porucznikowi Pogonowskiemu, nie byłoby natarcia nocnego na Wólkę Radzymińska. Gdyby się stało, jak kazał generał Latinik, batalion byłby w ogóle na innym odcinku boju. A gdyby nie było natarcia nocnego i paniki wśród wojsk bolszewickich w Wólce Radzymińskiej i w Izabelinie, atak poranny brygady polskiej z Nieporętu i z fortu Beniaminów poszedłby jeszcze trudniej niż faktycznie poszedł (W. 481), wynikłaby zacięta walka z oddziałami bolszewickimi, które były w lesie na wschód od Nieporętu, pułki 21 dywizji strzelców przyszłyby z pomocą, tak jak uczyniły to dnia poprzedniego pod Radzyminem, i całe przeciwnatarcie 10 dywizji piechoty mogło ugrząźć w miejscu, a może nawet podzielić los przeciwnatarcia 1 dywizji litewsko-białoruskiej pod Radzyminem. Kto spowodował, że pomimo tylu nieporozumień między rozkazodawcami, pomimo ordre i contr-ordre, nie nastąpił désordre, a akcja słabego batalionu piechoty dała tak niezwykle szczęśliwe rezultaty? Nawet dowódca przeciwnatarcia generał Żeligowski szuka wytłumaczenia w „nadzwyczajnym instynkcie“ porucznika Pogonowskiego.
6) Tuchaczewski twierdzi, że ,,...armia 12-ta przejęła rozkaz do 3-ej armii polskiej, z którego wynikało jasno, że Polacy gotują się do ofensywy przeciwko naszemu lewemu skrzydłu w rejonie rzeki Wieprz. Nawiasem mówiąc, rozkaz ten wydał się nieprawdopodobnym sztabowi polowemu...“, a dalej pisze ,, …o ofensywie polskiej (znad Wieprza) dowództwo frontu dowiedziało się dopiero 18 sierpnia z rozmowy hughesowej z dowódcą armii 16-ej. Ten ostatni o ofensywie dowiedział się dopiero 17-go. Grupa mozyrska nic nie dała znać o tym co się stało.“ (T. 213)
Mamy więc do czynienia z dwoma zjawiskami niezwykłymi w praktyce wojennej. Jednym jest fakt, że polski rozkaz operacyjny o podstawowym znaczeniu wpadł w ręce nieprzyjaciela i został zignorowany, a drugim, fakt dotarcia wiadomości o faktycznym rozpoczęciu natarcia polskiego znad Wieprza z dwudniowym opóźnieniem. Jeżeli grupa mozyrska nie została co najmniej powiadomiona o przejęciu wspomnianego rozkazu polskiego i o możliwości zagrożenia jej od strony południowej, znaczyłoby to, że ujawnienie tego rozkazu wzmocniło raczej bolszewicką pewność siebie.
Dowództwo grupy mozyrskiej tak czuło się pewnie i tak niczego się nie spodziewało, że gdy otrzymało wiadomości o starciach z Polakami pod Łaskarzewem, Żelechowem i Parczewem, nie meldowało nawet natychmiast o tym do swego dowództwa armii. Z cytat przytoczonych wynika, że połączenie telegraficzne między sztabem 16-ej armii a sztabem Tuchaczewskiego w Mińsku było dobre. Nie wynika z nich, by połączenie z grupą mozyrską było zerwane.
Więc dowództwo grupy mozyrskiej mogło co najmniej 16 sierpnia wieczorem meldować o spotkaniach 57 dywizji strzelców z nacierającymi od południa Polakami. Fakt, że dowództwo 16-ej armii dowiedziało się o tym dopiero 17 sierpnia, jest więc zadziwiający, ale fakt, że sztab Tuchaczewskiego dowiedział się o tym jakoby dopiero 18 sierpnia, jest jeszcze bardziej zdumiewający. Słowami bolszewickimi można by mówić o sabotażu zorganizowanym przez kogoś nieznanego. W rozmowie hughesowej Tuchaczewskiego, odbytej we wczesnych godzinach rannych 18 sierpnia z jego naczelnym wodzem (Kamieniewem), jest wprawdzie mowa o tym, że 57 dywizja strzelców grupy mozyrskiej odrzucona została na linię Łaskarzew – Żelechów – Parczew, ale zaraz następny ustęp tej rozmowy brzmi: ,,Z przejętych rozkazów przeciwnika widać, że w lubelskim rejonie, między Wisła a Wieprzem, koncentruje się nowa armia, celem przeprowadzenia uderzenia na północ.“ (S. 165)
Więc Tuchaczewski jeszcze w czasie tej rozmowy, a zatem 18 sierpnia rano, nie zdawał sobie sprawy z tego, że wielka kontrofensywa polska znad Wieprza była już od dwu dni „w takcie wściekłego galopu“ w toku. W konsekwencji został on zaskoczony natarciem naczelnika Piłsudskiego nie z rejonu Wieprza, ale znad szosy Warszawa – Brześć, gdy sytuacja jego wojsk była już zupełnie beznadziejna.
7) Wyeliminowanie armii konnej Budionnego i 12-ej armii bolszewickiej z bitwy (z powodu szeregu nieporozumień wewnętrznych w sztabach bolszewickich) miało znaczenie kapitalne. Marszałek Piłsudski pisze, jak wspomnieliśmy poprzednio, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawił bardzo słabe siły tj. 7 dywizję piechoty w okolicach Chełma i bardzo słabą 6 ukraińska dywizję na południe od niej. Więc ruchom wspomnianych dwu armii bolszewickich niewiele stało na przeszkodzie. Zaś ukazanie się armii Budiennego np. 16 sierpnia w rejonie między Włodawą a Lublinem mogło spowodować poważne zmiany naszych planów. Jakkolwiek nie jest prawdopodobne, by powstrzymało to wszystkie wojska naszej grupy przeciwuderzeniowej od rozpoczęcia planowanego przeciwnatarcia znad Wieprza, lub, jak to chce Tuchaczewski (T. 210), odrzuciło wojska nasze za Wisłę, to jednak jest prawdopodobne, że uderzenie Budiennego na Lublin mogło w pewnym stopniu udaremnić usiłowania polskiego naczelnego wodza (P. 122). Być może, że jedna dywizja piechoty i brygada kawalerii, z grupy generała Rydza Śmigłego, musiałyby pozostać na miejscu, by wzmocnić opór 3-ej armii polskiej, a może i 2 dywizja piechoty spod Dęblina musiałaby ruszyć na Lublin. Przeciwnatarcie pozostałych polskich dywizji na wojska Tuchaczewskiego byłoby o tyle słabsze.
Zupełne zaś wyłączenie armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej z pola bitwy warszawskiej dało nam swobodę działania. A gdy się weźmie pod uwagę, co omówiliśmy w punkcie 4, że w tym czasie większość 4-ej armii bolszewickiej, ze swym korpusem konnym Gaja, była również wyłączona z bitwy, a w czasie nieobecności tych dwóch potężnych sił skrzydłowych nastąpił pogrom trzech centralnych armii Tuchaczewskiego, nie można nad takim zbiegiem okoliczności przejść do porządku dziennego. Wspomnieliśmy już o tym, że zarówno na wyeliminowanie większości 4-ej armii bolszewickiej, jak i na wyeliminowanie konnej armii Budiennego, z bitwy, złożyło się po kilka „przypadków” lokalnych. Każda z tych dwu armii nieprzyjacielskich miała konkretne i na czas wydane rozkazy swoich przełożonych do uderzenia na skrzydła wojsk polskich. Obie nie zdołały zleceń tych wykonać.
***
ZAKOŃCZENIE
Może ktoś nadal twierdzić, że jedynym źródłem zwycięstwa był plan operacyjny naczelnika Piłsudskiego. pomimo albo z powodu ,,nonsensowego” ugrupowania wojsk. i nie bacząc na to, że marszałek Piłsudski sam szuka bezwiednie ,,nadzwyczajnych” przyczyn piorunującego przewrotu, a także i na to, że on sam wyrażał się nieraz, że w sierpniu 1920 r. „Palec Boży ziemi dotykał”.
Może ktoś w akcji VIII brygady kawalerii pod Ciechanowem dopatrywać się tylko działalności doskonałych kawalerzystów, pomimo tego, że oni sami nie zdawali sobie sprawy z doniosłości swego czynu, a po nim stracili koncepcję dalszego działania. Może ktoś, za Tuchaczewskim, twierdzić, że Polacy mieli tylko szczęście, pomimo tego, że on sam widzi coś ,,potwornego“ w sparaliżowaniu swej 4-ej armii.
Może ktoś twierdzić, że w decyzji generała Krajowskiego pod Mystkowem i Rzewínem nie było iskry Bożej artysty taktyka, a tylko normalne postępowanie dobrego generała, albo, że pod Wólka Radzymińską nie było zbiegu szczęśliwych nieporozumień, lecz tylko wykonanie rozkazu otrzymanego przez porucznika Pogonowskiego, pomimo tego, że generał Żeligowski mówi o „nadzwyczajnym instynkcie“.
Może ktoś twierdzić, że opóźnienie wiadomości o rozpoczęciu polskiego przeciwnatarcia znad Wieprza do sztabu Tuchaczewskiego o dwa dni było przypadkiem albo, że wyłączenie z bitwy armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej, równocześnie z wyłączeniem większości 4-ej armii z korpusem konnym Gaja, było zbiegiem okoliczności, a może też, że wspaniała jedność narodowa w chwili widocznego już dla wszystkich zagrożenia ojczyzny była naturalnym odruchem narodu albo wynikiem dobrej organizacji i propagandy.
Gdybyśmy jednak wszystkie te wydarzenia niezwykłe, które grały na naszą korzyść, nazwać chcieli przypadkami albo zaliczyć je chcieli do imponderabiliów, to obliczenie prawdopodobieństwa zbiegu aż siedmiu szczęśliwych dla nas wypadków wykazałoby nam, że jest ono jak 1 : 16 miliardów, czyli, że nie ma już prawdopodobieństwa realnego.
Takie szczęście trudno sobie wyobrazić. Za takie szczęście trzeba Panu Bogu dziękować. Z przeprowadzonej analizy bitwy nie wynika, że uzyskaliśmy zwycięstwo pod Warszawa 1920 r., utrwalili naszą niepodległość i uratowali Europę zachodnią od zalewu komunistycznego tylko dzięki własnym zdolnościom strategicznym, doskonałemu dowodzeniu na wszystkich szczeblach hierarchii wojskowej i dobrej organizacji. Nie wynika także, że zawdzięczamy zwycięstwo jakimś podstawowym planom doradców francuskich, jak się tego domyślali niektórzy komentatorzy zachodniej Europy. nie mogący pojąć tak nagłego zwrotu losów wojny. Natomiast nie ulega wątpliwości, że liczne wypadki niezwykłe przyczyniły się do zwycięstwa bardzo poważnie. Przy całym szacunku i wdzięczności, jakie winniśmy naszym przywódcom wojskowym i cywilnym i poszczególnym żołnierzom za ich wielką pracę fachową, za ich trud i nie szczędzenie swego życia dla Ojczyzny, musimy uznać, że bez natchnienia Bożego w chwilach pobierania ważnych decyzji i bez pomocy Bożej na polu bitwy nie byliby w stanie wygrać bitwy pod Warszawa 1920 r. w tak szybki i tak decydujący sposób.
Wydaje się więc, że popularne w Polsce nazwanie zwycięstwa tego CUDEM NAD WISŁĄ ma swoje uzasadnienie. A słowa modlitwy naszej, wyrażające wiarę w to, że Bóg przez tak liczne wieki osłaniał Polskę „tarczą Swej opieki od nieszczęść, które przygnębić ją miały”, mają w odniesieniu do omawianej bitwy pod Warszawą 1920 roku poważne oparcie o fakty historyczne.
Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków”str. 393 i nn.
[książka jest dostępna na Allegro; jakieś ponure fatum uniemożliwia potrzebny, kolejny duży nakład. Bolesne. 2024.
Proszę moich czytelników, by dołączyli do modłów o skruszenie hamulców uniemożliwiających od lat pojawienie się tej Książki na rynku. md]
=========================================
Gdy po kościołach w niezajętej przez wroga części kraju lecz i w tych miejscach, w których bolszewicy nie ośmielali się zakazywać nabożeństw, zbierano się tłumnie, zanosząc w niebo błagalną litanię, tu przemożnym odgłosem był szmer tysięcy stóp po niezoranym rżysku, szelest żołnierskich butów o wiechcie polnego ziela na niespasanej od wielu dni łące oraz łomot coraz bliższych wybuchów. Artyleria sowiecka też się odezwała. Nacierający w pierwszych szeregach już widzieli z łagodnie opadających ku dolinie pól, jak masy wojsk na przyczółku mostowym w Borkowie rozwijają się szybko w bojową linię. Ci zaś, którym wypadło atakować nieco ku północy, na kierunku nadrzecznej, ocienionej wysoką zielenią wsi Wola, ku zarośniętej dolince potoku Naruszewka i dalej na Zawady – Popielżyn, nie od razu ujrzeć mogli swego przeciwnika. Na całej jednak linii zanosiło się na ciężki i gwałtowny bój spotkaniowy, bowiem oba wojska jednocześnie ruszały do natarcia i żadne nie zamierzało stąd ustępować.
Żołnierze nasi nawoływali się dość podobnie jak ich przodkowie w dawnych bitwach: „Hej, Radomiaki, równo!…”, „Piotrków… Łowicz, naprzód!…, „Kujawy! Do ataku !…”, „Kaliskie, Lubelskie, Tarnów, Rzeszówl”… i na sto jeszcze sposobów. Uczniowie, gdy z jednego miejsca przybyła ich większa gromada, zwłaszcza ci z Warszawy i większych miast, gdzie zakładów oświatowych jest wiele, wykrzykiwali zwyczajowe nazwy swych szkół: „Zamoyski!” „Staszic! ”, „Jagiellonka !”, „Konopczyński!” „Handlówka!”, „Górski!”..
I szły te „wesołe gimnazjony”. Chłopcy padali rażeni nieprzyjacielskimi pociskami… jeden, drugi, następny, jakże wielu… Jakże wielu z tych, którzy dorósłszy i wykształciwszy się odpowiednio, mogliby naszą Ojczyznę ubogacić i wznieść na wyżyny w tylu dziedzinach życia ludzkich zbiorowości… Tak zaś już oni nie powstaną z tego sławnego pola, by żyć nadal na padole ziemskim; już nie ucieszą swym wesołym głosem rodziców, rodzeństwa, bliskich i domowych. Ich młode, czyste dusze idą stąd na Sąd Wielki, przed oblicze dobrego Boga, który wie wszystko.
Lecz przecież padali pod ciosami i ci starsi, ci z pewnym już dorobkiem, ci z pokolenia, jakie właśnie sięgało po kierownictwo sprawami narodu ojcowie rodzin, którzy także, dawnym rycerskim obyczajem, stawili się na zew Ojczyzny, jak niegdyś owi konfederaci czy kresowi wolentarze.
Jednakże teraz, na tamtych błoniach, nie czas budowy się dopełnia, nie czas pokojowego wznoszenia gmachów, a właśnie czas walki i śmierci. O wolność, o przetrwanie biją się zaś wszyscy od księcia krwi do niepiśmiennego parobka, na obszarach od dalekich gór aż po północne pojezierza.
Był wśród nich niejeden, co swój dom opuszczał w rozterce, bo niedostatek, bo jedyny żywiciel rodziny, bo choroba najbliższych. Był taki, któremu słabnąca żona sama powiedziała z łoża choroby: „Idź”.. i poszedł. Był taki, któremu „idź” powiedziała małżonka będąca przy nadziei, otoczona nadto gromadką dziatek. Był i taki, co na odchodnem żegnał się z umierającym sędziwym rodzicem. Byli i inni… i rozmaite okoliczności rodzinne czy domowe. Lecz oni z własnej woli poszli na służbę dla Ojczyzny, a zarazem zostali na nią wysłani przez swoich… bo tak było trzeba.
Już grają sowieckie cekaemy, zaraz odpowiedzą im nasze. Jeszcze czterysta, jeszcze trzysta, dwieście kroków dla pierwszych szeregów nie marszu już, lecz morderczego biegu pośród gejzerów ziemi wzbudzanych wybuchami nieprzyjacielskich pocisków.
W nasze tyraliery uderzające na prawym skrzydle rażą nieubłaganie wrogowie ukryci za mostowym nasypem. Niedługo przecież, bowiem atakujący wzdłuż szosy biorą im niebawem tyły. Nasyp nie stanowi już zasłony, nasi za chwilę nań wbiegną, by spychać nieprzyjaciół w dół, na nadrzeczne błonie.
Wtedy to, pod błękitnym, lecz rozjaśnionym już przedpołudniowym upałem sierpniowym niebem, pod wysoko skłębionymi białymi chmurami, gdzieś tam z szeregu zabrzmiał dźwięczny młodzieńczy głos:
Oto dziś dzień krwi i chwały, oby dniem wskrzeszenia był…
I już kilka dalszych, tu i tam, podchwytuje:
W gwiazdę Polski orzeł biały patrząc lot swój w niebo wzbił…
Tam, w pułkach ochotniczych, ale i winnych, pieśń tę znał chyba każdy:
A nadzieja podniecany woła do nas z górnych stron…
Fala zgodnych głosów wionęła po błoniu. Krok nacierającej piechoty wyrównuje się, przecież bez rozkazu dowódców.
Zza Wkry huczy swoje moskiewska kapela, a tu przestrzeń już cała grzmi setkami gardeł jak jeden grom:
Powstań Polsko, skrusz kajdany, dziś twój tryumf albo zgon…
Armaty, karabiny, odłamki szrapneli biją już gęsto. Padają ranni i zabici. „Jezu Chryste!…” słychać wezwania konających „Sanitariusz!” wołają z szeregu.
Hej, kto Polak, na bagnety, żyj swoboda, Polsko żyj!
Napierające szeregi nie śpiewają już, lecz krzyczą. Wreszcie wszystkie te odgłosy, cała ta wrzawa przechodzi w jedno wielkie „hurrraaa !!!
Obie fale wojsk biegną już ku sobie w bitewnym zapamiętaniu. Zwarcie! Huk, trzask, zwielokrotnione uderzenia, ciosy, rozdzierający wrzask…
Tak po prawdzie, nie wiadomo skąd pieśń ta spłynęła na owo pole chwały i cierpienia. Gdy po bitwie, w okresie owego pamiętnego pościgu za bolszewikami przez pół tej części Europy, na dłuższych już postojach, kiedy to był czas ogarnąć myślą minione co dopiero wydarzenia, poczęto rozpamiętywać koleje boju nad Wkrą, nie było pomiędzy żołnierzami zgody co do tego, kto rozpoczął śpiew. Wielu z tych, co by dopomogli rozwikłać ową zagadkę, już nie żyło.
Czy był to więc pewien, nie pierwszej bynajmniej młodości przysadzisty nieco jegomość o powierzchowności majstra cechowego, z kompanii pierwszego rzutu, jeszcze na początku bitwy zmasakrowanej ogniem bolszewickiej artylerii? Zginął, lecz pieśń ze wzmożoną siłą popłynęła ku dalszym szeregom.
Czy może w młodzieńczym porywie zaintonował Warszawiankę któryś z tych nadrabiających miną „skauciaków”, z tych, jacy przeżyli cało, niedawne w czasie rzeczywistym, lecz jakże już odległe w wyobraźni, bitwy odwrotowe pod Łomżą, Ostrołęką czy Surażem? „Skauciaki” nacierały również w kierunku mostu kolejowego w Zawadach. Gdzie oni teraz?
A byli tam przecież i owi „adwokaci”, w średnim wieku ochotnicy ze stołecznych wyższych sfer. Może to oni dali, jak już nieraz bywało, dobry przykład całemu wojsku? Może to oni zagrzali je pieśnią w tej rozstrzygającej bitwie?
Czy jednak śpiewać nie zaczęły owe łepki z klas maturalnych i przedmaturalnych, ledwie co przysłane na front, te, co to gwizdały zrazu i hukały na dowódcę, że ich jeszcze nie puszcza do walki, że młodszą klasę już wysłano, a starszej kazano czekać?
Jeśli nie oni, to szturmowa pieśń popłynąć mogła od po raz kolejny bijących się o tę rzeczną przeprawę syberyjskich weteranów. Choć po pojawieniu się owego przypuszczenia od razu zaczęto nieelegancko żartować, że raczej nie, bo i w oddziałach tych, jako pochodzących z bardzo daleka, żadnego Warszawiaka zapewne nie uświadczysz, to i Warszawianki też pewnie nie. Już prędzej „Sybirankę”… Żartownisiów szybko zganiono, argumentując, iż pochopnie wykluczają oni spod owych dociekań całe bataliony, pułki, ba, nawet dywizje. No bo taka Dywizja Gnieźnieńska, Batalion Wileński, czy Kompania Górnośląska i rozmaite inne „regionalne„ oddziały…
Ktokolwiek by to był, przecież bojowa pieśń niosła się szeroko poprzez nasze zwycięskie szyki, od krańca do krańca. Zatem, prawem przeciwieństwa jak ktoś zauważył pierwszymi pieśniarzami musiały być, ani chybi, właśnie te warszawskie cwaniaki, te od dawnego „Gerlacha”, od „Norblina” czy może z elektrowni, które forsowały Wkrę powyżej mostu w Borkowie.
A może pieśń przyleciała od południowej strony, od Warszawy jakby, lecz właściwie od Modlina, od przybywających na bitwę pułków Podlaskiej Dywizji?
Ktoś upierał się, że to wcale nie mężczyźni ani nie chłopcy lecz dziewczyna z czołówki sanitarnej, tej właśnie, która najwcześniej przybyła na pole bitwy, poddała właściwy ton, poruszona w swym czystym panieńskim sercu doniosłością chwili oraz widokiem rozległych błoni, po których wśród huku dział i terkotu karabinów maszynowych płynęły, jedna za drugą, ciągnące się daleko tyraliery naszej piechoty.
To pewnie ona, młoda Polka, która porzuciła była bezpieczny dom rodzinny, by nieść ulgę i ofiarna posługę walczącym i cierpiącym braciom – rodakom, na skraju śródpolnego zagajnika, czy może obok jakiejś szopy na obrzeżach spalonej wioski, podniosła się znad dopiero co opatrzonego rannego, uniosła swą jasną głowę ku błękitnemu ojczystemu niebu, potoczyła wzrokiem po polu, hen szeroko… i zaśpiewała. Iskra padła na prochy.
Tak… tak chyba było. Lecz kto widział, kto pamięta tę dziewczynę? W którym służyła ona pułku?
Ktokolwiek ze spierających się nie miałby racji, przecież zagrzmiała tam i wtedy pieśń dumna, gniewna, nie znosząca sprzeciwu, wzbudzona blisko już przed wiekiem, dla zwycięstwa. Lecz wtedy nie zwycięstwo było dane naszym prapradziadom lecz straszna klęska. To owa „stara pieśń”, jak i inne ożywiająca domowe wnętrza miarowym szmerem fortepianu, gdy zmierzch rozpływa się po tajemniczych wtedy zakamarkach salonu, a ludzie wtapiają się w wygodne siedziska, by wspominać przy kominku minione dzieje.
Grzmijcie bębny, ryczcie działa, dalej dzieci w gęsty szyk…
Ledwie pod wysokim sierpniowym niebem, na tym polu szerokim, zabrzmiały owe znane takty, a już wiała pieśń od krańca do krańca. Gdy pierwsze szeregi zwarły się z wrogiem w śmiertelnym uścisku, dalsze odpowiadały im echem:
Wiedzie hufce wolność, chwała, tryumf błyska w ostrza pik…
Artyleria obu stron biła teraz niemiłosiernie ze wszystkich luf, wypełniając rozkazy przygotowania do natarcia, wydane przez obu walczących ze sobą dowódców.
W oddali, nad prącymi naprzód masami bolszewickich wojsk można było odróżnić czerwone plamy sztandarów. Potężniała wrzawa tysięcznych ludzkich głosów, wzmagała się uparta kanonada. Lecz nawet pośród bitewnego zgiełku, uparcie jak fala o brzeg morski, bił w niebo zgodny śpiew:
Leć nasz orle w górnym pędzie,
sławie, Polsce, światu służ.
Kto przeżyje wolnym będzie,
kto umiera wolnym już.
Hej, kto Polak, na bagnety…
Pieśń ta, jakże dawno temu skomponowana, chociaż w czasie innej wojny z Rosją, lecz przecież w jakże odmiennych okolicznościach, wyrażała wszakże stan obecny, wyrażała nastroje i pragnienia idących na wroga naszych żołnierzy. Dlatego właśnie zerwała się z tych pól, przez nikogo nieordynowana ani niezapowiadana owa „stara pieśń”, bojowy śpiew pradziadów.
Ach, kogóż tam nie było? Kto tam wtedy nie maszerował spiesznie, dzierżąc w garści swój wyniesiony z poprzednich bitew długi karabin z takimże bagnetem? Wskażcie dowolny spośród jakże wielu, typ polskiego chłopca, młodzieńca, mężczyzny, od czupurnego pomocnika rzeźnickiego z warszawskiego Powiśla, po kandydata na profesora w sławnym uniwersytecie na pewno był tam reprezentowany! Wielu atakowało w przemoczonych wciąż jeszcze mundurach, ponownie zbliżając się do rzeki, zza której bolszewicy zdołali ich wcześniej wyprzeć. Wtedy sztuka ta udała się wrogom, lecz teraz, o nie, teraz ani kroku w tył…
Setki par stóp mięsiły orną ziemię, pośród nieustających wybuchów szurały po mazowieckich zagonach, po łąkach, z których już ustąpiła poranna rosa.
Podążali tam, ramię w ramię, warszawscy czy krakowscy mistrzowie sportu oraz prawdziwe lebiegi, które nie wiedzieć jak przeniknęły do wojska i uchowały się w szeregu, a nie padły po drodze, niekoniecznie od bolszewickiej kuli czy szabli, lecz z własnej fizycznej słabości, potęgowanej trudami wojennymi. Byli tam oto ludzie najróżniejsi, w owych karnych, jednostajnych szeregach tyralierskich.
Ot, na przykład taki, co przed komisją zeznał, że ma wzrok jak inni i nie musi nosić okularów. Dostał więc frontowy przydział. Gdy w marszu na pierwszą bitwę sierżant spostrzegł w swej kompanii żołnierza w grubych okularach (jak się okazało, wcale niejednego), trochę się zdziwił efektami prac komisji lekarskich, po czym machnął na to ręką. Cóż poradzić jak powstanie to powstanie, zwyczajnie pospolite ruszenie. Zaś ów chłopak swoje szkła zakładał zwłaszcza do walki ogniowej, a strzelał dość celnie, lepiej nawet niż niektórzy z tych, co okularów w ogóle nosić nie musieli.
– Co ci jest? woła znowuż inny do kolegi. Jakim sposobem ty masz zgładzić bolszewika, skoro ciebie samego trzeba podtrzymywać, abyś nie upadł? – Dziękuję. Nic nie szkodzi odpowiada tamten. Czasami miewam takie jakieś duszności; może jaka astma czy co? Ale… ruch na świeżym powietrzu, od tylu już dni… Ha, ha, ha!… Zaraz mi przejdzie. Dotąd zawsze przechodziło dość szybko. To co im mówiłeś na komisji lekarskiej? Nic. Ot, krótko, że jestem zdrowy. A oni się nazbyt nie przyglądali. Spieszyli się przecież… No, sam wiesz. Jasne.
Tyraliery co pewien czas przypadały na komendę do ziemi, by za byle zasłoną skryć się przed wrogim ogniem i zarazem ostrzelać nadciągającego przeciwnika. Jednak co poniektórzy ochotnicy w bitewnym uniesieniu nie pamiętali ani o smutnych doświadczeniach z poprzednich bojów, ani o tyle razy powtarzanych przestrogach dowódców i strzelali z pozycji klęczącej albo i na stojąco. Szrapnele rozrywały się nad ich głowami.
Ty durniu! wrzeszczał więc jakiś chłopak do ledwie co ranionego kolegi. Nie trzeba było tak idiotycznie, jak jaki nadęty gówniarz wystawiać się na kule… Straciliśmy dobrego żołnierza… czyli ciebie… I to nie z winy tego wrednego bolszewika co to cię postrzelił, ale wyłącznie z twojej, z twojej winy!
Tyle gadania – stęknął tamten, ale Moskalom się nie pokłoniłem ani przed nimi nie padłem, jak wy. Wy, „królewiacy”, może przyzwyczajeni… a ja nie!
Dobra dobra… Te, „galileusz”, nie bądź taki chojrak, bo cię znowu trafią!
Parli do ataku tyleż chłopcy zdrowi, co i kulejący, tacy, którym buty z okrwawionych nóg zeszły, chłopcy ukrywający rozmaite swoje niesprawności, lżejsze zranienia, możliwe do opanowania kontuzje, a wszyscy niepomni na owo bezmierne zmęczenie owoc nadludzkich trudów, niedojadania, niekończących się przemarszów… Jeszcze przed kwadransem potykali się z wyczerpania i z niedostatku snu. Lecz wobec wroga, na kilka minut, na minutę przed skrzyżowaniem oręża stawali się kimś innym; nie wymizerowanymi chudziakami chłopaczynami, ale wręcz jakimiś olbrzymami z dawnych podań, i uderzali jak olbrzymy, bez pardonu.
Tak, tak… To już nie sprawa broni, sprawności, sił, zdrowia, zaopatrzenia, wyszkolenia ani liczby. Tarn i wtedy walczyły ze sobą nie tyle dwie armie, co czysta i bezgraniczna młodzieńcza miłość przeciwko zapiekłej, zaplanowanej i zorganizowanej nienawiści, nieuznającej niczego poza sobą samą, a pragnącej zawładnąć światem całym. Nadto… ten szczególny dzień. Bo przecież tego a nie innego dnia rozegrały się owe zdarzenia. Tam i wtedy starli się z jednej strony, chociaż nie bezgrzeszni, wszakże czciciele Najświętszej Maryi Panny, z drugiej zaś… No właśnie…
I nie wiedzieć czy to tylko wybuchy szrapneli zagrały jakby staccato, czy gdzieś tam, od tych połogich wzgórz na obrzeżach doliny, rzeczywiście zawarczały werble, ścichły jakby znów zahuczały do wtóru wojskom idącym na bolszewika z pieśnią na ustach?… Jakby ów legendarny „mały dobosz” podawał takt, bijąc wytrwale pałeczkami…
A może to się tak tylko zdawało niektórym żołnierzom? Może to po prostu walą od wzniesień kulomioty zdrożonego i wykrwawionego suwalskiego pułku, zamykające najeźdźcom najkrótszą stąd drogę do mostów modlińskich?… Zaś naprzeciw już widać wyraźnie zbliżające się postacie, już widać twarze, niezliczone twarze nadbiegających wrogów.
Biją werble! Równaj krok! Hurraaa! Naprzód ! Jezus Maria Józef !
Od strony bolszewickiej podniósł się w niebo ten znany, ogłuszający, przeciągły ryk, obliczony na sparaliżowanie siły i woli przeciwnika, od krańca do krańca „uuurrraaa!”. Nic z tego. Strachy na Lachy. Teraz to my jesteśmy szybsi i mocniejsi i tak już pozostanie.
Kolejne dnia tego ruchome, zmierzające ku sobie linie piechoty zwarły się wreszcie z ogromnym łoskotem. Cóż to się wtedy działo…
Nie nam, chudopachołkom, rozprawiać o wielkich czynach naszych pradziadów. Jesteśmy na to za mali. Oni wszak nie znali owego upodlenia, w jakim nam przyszło grzęznąć i z jakiego nie potrafimy się tak do końca wydostać… A może nie chcemy już…
Rozpędzona nie mniej od polskiej ława wojsk bolszewickich wytrzymuje pierwsze uderzenie, lecz po dłuższej chwili zaczyna się chwiać. Raz to grupa atakujących Polaków wedrze się w głąb nieprzyjacielskiego szyku, to znów bolszewickie sołdaty z największą furią natrą na rozpędzonych naszych. Lecz ci, jakby w jakimś nadludzkim szale, rozdają zabójcze ciosy i prą naprzód, ku widocznej spoza nadbrzeżnej zieleni rzece, ku mostowi. Wojownicy nasi, w pełni swego gniewu, owe „straszne dzieci”, jak się ktoś o nich później wyraził, wymierzają oto słuszną zapłatę najeźdźcom. Na ziemię padają porażeni wrogowie, padają i oni. Któryś z naszych, stwierdziwszy iż nie może poruszać nogą, leżąc walił ze swego karabinu w kierunku z jakiego nadchodził wróg, dopóki biegnący koledzy nie znaleźli się w jego polu rażenia; a i wtedy unosił ponad głowę zbrojną prawicę i krzyczał: „Naprzód, chłopaki, naprzód!”. Inny, otrzymawszy postrzał skulony z bólu także repetował swój karabin i, wsparty na łokciu, strzelał w majaczącą przed nim ciemną masę nieprzyjaciół.
Jeszcze inny, gdy już zwarły się nacierające na się wzajem rzesze ludzkie i gdy mocnym uderzeniem wytrącono mu karabin z dłoni, a on w jednym mgnieniu pojął, iż schylać się po swoją broń oznacza śmierć, z gołymi rękami rzucił się na nacierającego nań bolszewika.
Wiele by o nich mówić… Nawet i ten cherlawy pokurcz, z jakiego podśmiewano się w szkole na zajęciach z gimnastyki, istna oferma batalionowa która wszak z pogodą znosiła nie tak znowuż dokuczliwe docinki kolegów, niezgrabiasz prawdziwy, teraz jakby dostał skrzydeł. Naciera w pierwszym szeregu, wyrywa się z dziwnym jakimś charkotem do przodu, a jego broń jak owo wiejadło, jeno furkoce w skwarnym powietrzu sierpnia.
Już masa bolszewicka ustępuje na całej prawie linii. Na nic ryki idących z tyłu komisarzy i czekistów. Na nic strzelanie do uciekających już w popłochu co poniektórych własnych sołdatów Na nic najgrubsze przekleństwa, na nic serie karabinów maszynowych coraz to posyłane w plecy swoim wojskom, w sam środek grup cofających się przed naszymi chłopcami.
Na borkowskim moście dudnią końskie kopyta. To gońcy gnają do sztabu sowieckiego, aby powiadomić o niebezpieczeństwie. Nim tam dojadą, światowa rewolucja poniesie kolejne wielkie straty. Oto bowiem, na niezważające już na nic gromady bolszewików, prące w panice przez niegłęboką wodę, by tylko dostać się na wolny jeszcze od Polaków lewy brzeg Wkry, zwalają się masy ich własnych towarzyszy, bezpośrednio gnanych i bitych przez naszą młodą ochotniczą piechotę. Wielki tłum pośród nieopisanej wrzawy tratuje i wyrywa z grząskiej ziemi nadwodne krze. Tocząca się na setek i tysięcy metrów bitwa powraca w nurty spokojnej, leniwie płynącej rzeki. Setki ludzi, w zmoczonym odzieniu, napieraj ą na siebie, biją, topią. Powolny prąd poczyna unosić coraz to liczniejsze trupy, przeważnie bolszewików. Niektórzy z bojców daremnie próbują udawać martwych, spływając w ślad za ciałami swych poległych towarzyszy. Jednak wszystko jest dobre, aby tylko ujść cało z tego przerażającego pogromu.
Niesłabnąca w swym naporze ława srogiej naszej piechoty już wypycha przeciwnika na drugi brzeg. Czerwoni bojcy, tu i owdzie, próbują się jeszcze opierać zza nadbrzeżnych chaszczy brodzącym w ślad za nimi Polakom. Ci zaś, mocząc do cna mundury, a nawet i broń, jak mogą, tak łapią ten upragniony przyczółek, byle szybciej. Jedni, w ślad za uciekającymi, brną przez jakieś przyrzeczne błotka, gęsto się ostrzeliwując. Inni chwytają się wszelakich ocalałych po przejściu bolszewików gałęzi, gnąc je i łamiąc do reszty, a zarazem nieustannie opędzając się od niedających za wygraną krasnoarmiejców.
Którzy stanęli już na brzegu, podają ręce, łamane gałęzie czy kolby karabinów wydobywającym się dopiero z wody kolegom. Płuca dyszą ciężko, rany krwawią, ciąży mokre ubranie. Niewielu już z sołdatów ma na ramionach plecak czy zrolowany płaszcz. Jeszcze czerwone komandiry ryczą na cały głos ostatnie rozkazy. Jeszcze wycofane uprzednio na lewy brzeg Wkry grupy czekistów sieką z karabinów po swoich i po naszych. Lecz polska nawała już ku nim zmierza, tratując próbujących się opierać, pędząc przed sobą gromady przerażonych wrogów. Spomiędzy nadrzecznych wierzb i topoli wybiegają coraz to liczniejsze postacie z orłem i z dwubarwną kokardą na czapce.
Polska artyleria przestała bić, by nie razić swoich. Pilnie potrzebne są namiary na nowe cele, bo tych nie brak. Na owym etapie zmagań nie śpiewa nikt już, ani nie zagrzewa do walki. Wśród strzałów, jęków i krzyków wybija się człapanie setek par mokrych buciorów i utrudzony oddech setek trzewi. Stojące dalej polskie baterie szykują się do zajęcia pozycji bliżej rzeki, aby lepiej wspierać to niezwykłe natarcie. Na niezniszczony most w Borkowie wpada obserwator artyleryjski na rączym wierzchowcu, rozpytując się na prawo i lewo o dowódców piechoty. Spodziewa się, że ci właśnie pomogą mu w ustaleniu nowych celów, lecz te zmieniają się z każdym kwadransem, bowiem oddalają się ku wschodowi. A tu już gromady słaniających się na nogach bolszewików rzucają broń, unoszą w górę ręce. Trzeba je ogarnąć, uformować w kolumny, pognać czym prędzej za rzekę, na nasze tyły. „Naprzód!” krzyczą oficerowie idący z najpierwszymi oddziałami.
Aby tylko jak najdalej od Wkry, aby „urobić” jak najwięcej terenu, wyrwać go ze szponów wszechświatowej rewolucji ocalić od zniszczenia, od zniewolenia, aby zagrozić siłom bolszewickim opierającym się o nieodległy Nasielsk miasto i stację kolejową. Przed naszymi czołowymi oddziałami znowu zaczynają się rozrywać pociski. Lecz nie, tym razem to nie wróg strzela… To własna uważna artyleria zaczęła już oczyszczać przedpole dla wciąż nacierającej, niezłomnej piechoty.
[przypominam, bo ważne TERAZ; 24 wrzesień 2024 md]
Niechaj wodze spierają się i swarzą. To jest Cud nad Wisłą.
…Dziś pomóc mogą więcej wasze modlitwy, niżeli nasza sztuka wojenna…
[Wstęp do książki płk. Franciszka Arciszewskiego„CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957]
[ Ze zbioru kazań pt. NA PRZEŁOMIE, stronica 251. Nakład Księgarni Świętego Wojciecha. Poznań – Warszawa – Wilno ‹- Lublin, rok 1923. ]
[Jesteśmy dumni, że wiek temu mieliśmyTAKICH arcybiskupów i TAKICHżołnierzy. By się TERAZ przydali.. MD]
Wyciąg z kazania ks. arcybiskupa JÓZEFA TEODOROWICZA wypowiedzianego w katedrze warszawskiej w 1920 r., podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego.
===============
Ciężkie były zmagania się Izraela z Amalekitaini; bitwa rozgorzała wielka. Po jednej i drugiej stronie równy zapał ożywiał żołnierzy i wodzów. Nikt nie mógł rozróżnić, nikt rozpatrzyć, na która stronę przechyli się szala zwycięstwa. A wtedy Mojżesz odszedł, ażeby z dala od wrzawy i zgiełku bitwy do Pana się modlić. I wznosił obie dłonie w błagalnej modlitwie i jął zaklinać Boga, ażeby błogosławił orężowi Izraela. W tej samej chwili szyki wroga zachwiały się i cofać poczęły, a Izrael następował na nie. Lecz wysoko wyciągnione w górę ręce Mojżesza w zemdleniu poczęły opadać. Jak gdyby na dany znak, gdy osłabła modlitwa, wróg w lot poprawił trudne swoje położenie i odwrócił się, ścigany, jak gdyby czując słabość w Izraelu. I znowu losy bitwy poczęły być dla ludu wybranego wątpliwe. Jak fala zawrócona w biegu, odbita od twardej skały, tak duch Izraela cofał się i słabnął. A wtedy Mojżesz wznosił znów dłonie ku Panu i, o dziwo, Izrael na nowo poczynał brać górę. Az się spostrzegli i opatrzyli Mojżesza towarzysze, i wzięli jego ręce w swoje dłonie, i trz mali je wyciągnięte ku niebu. i juz szczęście wojenne trwale było przy Izraelu. I trzymali dłonie Mojżeszowe tak długo, aż ostatecznie zatryumƒował lud wybrany i w surmę zwycięstwa uderzył. (Ks. Wyjścia XVII, 8-16)
Patrzcie, jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajem wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej, czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, tj. gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.
I każdy historyk wojenny mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę, czy na tamta stronę. A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.
Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących, nie zsyła Aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały, bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy nie-doliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegrana albo też darzy zwycięstwem.
Ten obraz żywo mi staje przed oczyma, kiedy dziś wespół z wami wspominam przed Bogiem ciężkie dni oblężenia Warszawy. Wasze wielkie wysiłki i ofiary, złożone w obronie stolicy przed straszliwym wrogiem, ale tez i wasze gorące po świątyniach modlitwy, wasze nowenny, wasze spowiedzi i wasze Komunie św., na intencję wybawienia Polski przyjmowane.
Niechaj wodze spierają się i swarzą, niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają, by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa.
Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo -waha się niepewne, jeszcze zależnym jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj? – Tu, pod Warszawą, taka była pewność przegranej, że wróg telegramami światu oznajmił na dzień naprzód jej zajęcie. Sam zas wódz francuski, który tyle zasług niespożytych położył około obrony naszej stolicy, gdy go nuncjusz zapytał w przededniu bitwy. czy liczy na zwycięstwo – odpowiedział znacząco: „Dziś pomóc mogą więcej wasze modlitwy, niżeli nasza sztuka wojenna“. Istotnie modlitwy pomogły. Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły tez wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale modły bitwę rozegrały, modły cud nad Wisłą sprowadziły.
Dlatego cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją cudem nad Wisła, i jako cud przejdzie ona do historii.
Zupełnie podobny to cud do cudu pod Częstochową. Dzieje pisać o nim będą i takimiż złotymi upamiętnią, go w sercu narodu głoskami, jak pisały i wspominały obronę Częstochowy. Tu i tam czerń zalała Polskę, tu i tam od zdobycia jednego grodu losy Polski zawisły; tu i tam boje i zwycięstwo uwieńczone zostały cudem Pańskim. W niczym cud pod Częstochową nie obniży wartości męstwa broniących grodu żołnierzy; ni jednego nie uszczknie lauru ze skroni Kordeckiego. Bóg, czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia; owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić musza, cudem je wspiera zi cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko, bałwochwaląca siebie, zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie? Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? zali to nie geniusz wodzów ja zbawił?
Tylko tym, co się mienia bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy ze śmiesznej i zuchwalej nadętości tak mówią.
„Veni, vidi, Deus vicit” – Przyszedłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył – powiedział Sobieski pod Wiedniem. Pytam się was, czy te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza? czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego?
Nic, zaiste, raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, ze tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę, utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza.
Można więc śmiało powiedzieć, ze te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej, niż samo męstwo. W słowach jego tkwi prawdziwa filozofia ducha wojen, w których Bóg, rozrządzający losem narodów, przegraną lub zwycięstwem dla swoich posługuje się celów. Tkwi w nich obraz i symbol takich zwycięstw, które, jak zwycięstwo pod Warszawą, tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można. Deus vicit! – powtarzamy za naszym zwycięskim królem, kiedy dzisiaj wspominamy o naszych przejściach strasznych i wielkim zmiłowaniu Bożym. Deus vicit – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemska pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami.
Cóż tu mówić dużo o planach, skoro przejścia do Warszawy dla wroga, jak się pokazało później, podobne były do nici pajęczej, którą trochę silniejszy napór albo trochę słabsza obrona każdej chwili mogły przerwać? Nie plan strategiczny rozstrzygał o ocaleniu Warszawy, skoro pozostawiał punktu obrony niezabezpieczone. Plan to inny ocalenie przyniósł. Plan ten skreślony był ręką Bożą a tworzył go i wykonywał Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. Gdy za słaba była obrona na przedmościu warszawskim i wróg już począł zwycięsko napierać, wtedy, jak spod ziemi dobywa Duch Boży serca bohaterskie… Kiedy szeregi wojsk poczynają się łamać, coƒać i pierzchać, wtedy Wódz Niebieski odkomenderowywa poruszeniem wewnętrznym kapelana Skorupkę i ten pierzchających zawraca, a śmiercią męczeńską zwycięstwo zabezpiecza. Bóg to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez nie swoje przeprowadzał plany.
To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejszym w planie nadprzyrodzonym, Bożym… Bóg, który bohaterów wzbudził, który ich przewidział i wybrał, na właściwym miejscu- postawił i w chwili stosownej użył, czyż nie wsławia w nich imienia swojego? czyż przez nich chwały swej nie rozgłasza? A jak jedni papierowe plany, Bożej przeciwstawiają mocy, tak znowu inni twierdza, że zwycięstwo pod Warszawa było łatwe, bo wróg był wyczerpany. Wyczerpany? On przecież gonił, duchem zwycięskim ożywiony, naszego żołnierza aż pod Warszawę. Taka gonitwa wyczerpywała wojsko nasze, ale nie jego siły. Poczucie tryumƒu i zwycięstwa jest i w najsłabszej armii zadatkiem potęgi, podobnie jak poczucie przegranej jest i w najpotężniejszej zadatkiem jej słabości i rozgromu. I gdyby naprawdę wróg czuł się słabym, toć właśnie tutaj skupiłby wszystkie swe siły, ażeby ostatecznym uderzeniem zwycięstwo sobie zapewnić. Czy jednak czuł on naprawdę niemoc swoja? Czyżby rozgłaszał światu swoje zwycięstwo jako dokonane, i narażał tak siebie na ośmieszenie i poniżenie, gdyby zwycięstwa tego nie był sam pewien? A czyżby rozdzielał armie swoje najniepotrzebniej i jedne oddziały wysyłał ku Niemcom, a drugie ku Warszawie, gdyby co do obliczeń swoich nie był upewniony? Zapewne w takim rozdzieleniu sił był olbrzymi błąd strategiczny, który tylko oczywistemu zaślepieniu przypisać można.
Był to błąd podobny do tego jaki popełnił Absalon, ścigając wojsko Dawida. Zamiast uderzyć na oddziały jerozolimskie cała siłą, jak mu radził Ahitophel, poszedł on raczej za złą radą Chuzy i ociągał się, pewien, iż stanie się to, co ma Chuza zapowiadał: „Przypadniemy nań a okryjemy go, jako zwykła rosa padać na ziemię, a nie zostawimy z mężów, którzy z nim są, ani jednego” (Por. II Król. XVII, 12)
Tak samo myślał wróg o grodzie naszym; sądził on, że może swobodnie dzielić wojska, bo i tak stolica Polski, jak dojrzały owoc z drzewa, na pewno mu się dostanie. Bóg dopuścił, że nieprzyjaciel upoił się pycha i pewnością siebie i zaślepił się.
Mówił mi jeden z generałów: ,,Pod Warszawa Bog zdziałał cud”.
Pomijam już wszystko inne, ale podobnie szalony plan, jak rozdzielenie sił wojennych przez bolszewików w pochodzie na Warszawę, tylko jakiemuś szczególniejszemu zaślepieniu przez Boga przypisać się musi. Myśmy zaś wówczas, patrząc na to, mogli powtarzać za Prorokiem: Wypuścicie z piersi waszych okrzyk wojenny, a mimo to zniszczeni będziecie. Wnijdźcie w narady, a one będą rozerwane i unicestwione. Dawajcie jakie chcecie rozporządzenia, a one się staną bez skutku, albowiem Bóg jest z nami. (por. Iz. VIII, 9-10). Prawdziwie, kiedy się rozejrzymy w całym planie i dziele, wołamy z Prorokiem: „Oto Bóg Zbawiciel mój… moc moja i chwała moja Pan, bo stał się wybawieniem“ (Iz. XII, 2).
Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei. Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy hordy dzikie pod Warszawa ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmura czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. Ty to pośród ciemności rozpaliłeś światło, Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję, Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rak Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę. Bo żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę, żołnierz wyczerpany na ciele i na duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie w przegrana, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz tylko od Ciebie, tylko z serca Twojego mógł zaczerpnąć nowej wiary, nowej ufności i nowego zapału. Czym on był wówczas sam przez się, 0 tym świadczył ten oddział, który w chwili poczynającej się bitwy, wbrew zakazom, cofnął się z pola, oddając na pastwę wroga losy ostatecznej rozegranej. Oto czym był wówczas żołnierz sam z siebie, lecz w lwa się przemienił, gdyś Ty, o Panie, tchnął weń moc Twoją. « A kiedyś nas tak przemądrze wspierał i wspomagał, nie spuszczałeś jednocześnie i wroga. z oczu. – Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze, kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.
Teraz już rozumiemy, teraz już wiemy, teraz już czytamy plany Twoje, o Panie. Dziełami Twymi przemawiasz do nas tak, jak przemawiałeś do Izraela przez Izajasza Proroka, który o Tobie i w Twoim imieniu powiedział: Znam Ja me plany, którem powziął względem was – to plany na pokój, a nie na nieszczęście; aby wam przyszłość tworzyć i dać nadzieję (Jer. XXIX, 1,1).
-Jak zaś sama obrona Warszawy, tak i moralne jej skutki świadczą o zmiłowaniu Bożym i o dziele Bożym. Bóg przez swój cud pod Warszawa dał nam odpowiedź wymowną na nasze trwożne pytania, które rozpacz ciskała na usta. Patrząc na zwycięskie hordy, następujące na stolicę, pytaliśmy: Dlaczego dopuściłeś to wszystko na nas, Panie? Bóg odpowiada: Jam was na to nawiedził, ażeby mój lud poznał Imię moje; dlatego pozna on w ten dzień, iż to Ja jestem, który mu mówię.: otom tu jest (por. Iz. LII, 6).
Poznaliśmy Imię Pańskie w dzień wskrzeszenia Polski, ale dusze nasze wkrótce odbieżały od Jego świętego imienia, i pilno nam było imię własne wywyższać i wynosić. I Bóg dopuszcza na nas straszne nawiedzenie i ratuje nas z niego cudem swoim, ażebyśmy przez nowe przeżycie poznali, iż to On prawdziwie jest pośród nas. W odpowiedzi zaś swojej cudzie swoim Bóg nam ukazał przyszłość naszą.
Pod Warszawą zrozumieliśmy: albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu, a wtedy utracimy i byt nasz i duszę naszą, lub tez staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata.
Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego dniem dzisiejszym i jutrzejszym. I odzywa się do nas Bóg, jak się odzywał do Izraela przez Izajasza Proroka: Narodzie, oczy twoje patrzą na Mistrza twego, i usłyszą uszy twoje słowa napominającego: Ta jest droga, chodźcie po niej, a nie ustępujcie ani na prawo, ani na lewo (por. Iz. XXX, 20-21).
Cud pod Warszawą był też pochodnią, rozpaloną przez Boga, w której blasku ujrzały narody przeznaczenie Polski. Na co to – pytały – i dla jakich to celów Polska powstała i pośród nas stanęła? Na to odpowiada Bóg przez cud pod Warszawa – by murem ochronnym wam była, tarczą waszą i puklerzem waszym.
Bo ani wiedziały, ani się domyśliwały nawet narody, jak wielkie ma Polska dla nich znaczenie i przeznaczenie. Oprócz wiernej sojuszniczki Francji, wszystkie inne państwa zostawiły nas w chwili oblężenia pod Warszawą własnemu losowi. Były pośród nich i takie nawet, które utrudniały dowóz broni i amunicji do stolicy. Inne z uśmiechem sceptycznym na ustach wołały, wzruszając ramionami: Już przepadli, już zginęli! Ze szpalt zaś prasy narodów, nawet z nami sprzymierzonych, dolatywały nas nieraz docinki: Dobrze im tak, zasłużyli na ten los.
Gdyśmy walczyli o byt nasz, ludy i narody patrzyły na nasze zmagania tak, jak się wpatruje widz z galerii w jakieś cyrkowe widowisko.
Nigdy nie uwidocznił się żywiej brak wszelkiej myśli politycznej w Europie, jak w tej pamiętnej chwili. Bo ci, którzy nam płacili obojętnością lekkomyślną, nie byli zdolni zadrżeć chociażby o swoje własne bezpieczeństwo. Jakżeż to więc chcemy, ażeby ludy te, państwa i narody wniknąć miały, pojąć i zrozumieć naszą misję dziejową -względem nich?
Dopiero gdy się rozległ po Europie i świecie okrzyk, iż Warszawa jest wolna, dreszcz przeszedł po wszystkich. Dopiero wtedy jęły się pytać narody: A cóż by to z nami się stało, gdyby Warszawa była padła, a dziki huragan przewalił się po niej i biegł, ażeby potem nam nieść zniszczenie? Dopiero wtedy z piersi narodów dobył się okrzyk: W zwycięstwie Warszawy jest zwycięstwo nasze, a wolność Polski poręcza i nam wolność.
Cud pod Warszawą był dopełnieniem cudu wskrzeszenia Polski. Powstanie narodu związał Bóg z wytrwałością jego w znoszeniu cierpień niewoli; ale cud nad Wisła wywołały nasze nowe przeniewierstwa.
Wskrzeszenie Polski było nowym tworem Bożym; ochrona zaś jej była dziełem zbawienia. Kiedy Polska stanęła pośród narodów, Bóg jeszcze nie wypisał na jej czole jej przeznaczeń. Ani ona sama nie wiedziała, czy ma powrócić do dawnych tradycji przeszłości, ani świat jej dawnego posłannictwa ku obronie świata od Wschodu nie pamiętał.
Cudem pod Warszawą Bóg głoskami krwawymi, ale chwalebnymi, posłannictwo Polski na drogach jej nowych zapisał. W dziele wskrzeszenia Polski Bóg posługuje się narodami, ażeby wespół z Nim, w myśl Jego, współdziałały ku jej powstaniu. Lecz w cudzie nad Wisłą, Bóg chce szczególniej stwierdzić, ze jednak On sam przede wszystkim dzierży naród nasz w ręce i kiedy chce, dopuszcza nań karę, a kiedy zechce, wybawia go.
Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królowa. Mówił mi kapłan, pracujący w szpitalu wojskowym, iż żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawa widzieli Najświętsza Pannę, okrywającą swym płaszczem Polski stolicę. I z różnych innych stron szły podobne świadectwa; zupełnie jak pod Częstochową. I właśnie dzień 15 sierpnia dzień poświęcony czci Matki Boskiej, a dzień ostatni wielkiej nowenny narodowej, był dniem pamiętnym zwycięstwa. Na ten dzień wróg zapowiadał był swój tryumf; w tym dniu miał odbyć swój wjazd do stolicy sam naznaczył tę właśnie datę na upokorzenie i na rozgromienie nasze.
I to właśnie w tym dniu stało się coś zgoła nieprzewidzianego, niespodziewanego. Dzień 15 sierpnia, obwołany w biuletynach całego świata – jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla pysznego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. „Haec dies, quam fecit Dominus, Alleluja. (Ps. CXVII, 24)
To jest prawdziwy dzień Najświętszej Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki – dzień cudu nad Polska. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją. Cud pod Częstochowa prowadził króla i naród do ślubów świętych, złożonych przed ołtarzem Maryi w archikatedrze Lwowskiej i do obwołania Jej Królową Polskiej Korony.
Niechajże cud pod Warszawą zdziała to samo. Niechaj zwiąże naród cały w jedno bractwo wdzięcznych czcicieli Maryi. I niechaj bractwo to podejmie się dopełnienia zaciągnionych, a jeszcze nie wykonanych ślubów.
Spacerując po malowniczych uliczkach warszawskiej Starówki, nie sposób nie zatrzymać się przy ulicy Świętojańskiej, gdzie w cieniu majestatycznej Archikatedry Św. Jana stoi jedno z najstarszych i najpiękniejszych miejsc sakralnych Warszawy — kościół księży Jezuitów. Jego historia jest pełna fascynujących wydarzeń, które czynią go prawdziwym skarbem kulturowym i duchowym stolicy Polski.
Kościół ten został wzniesiony w pierwszej połowie XVII wieku z inicjatywy księdza Piotra Skargi, znanego kaznodziei królewskiemu, który miał na celu otwarcie nowej placówki Zakonu Księży Jezuitów w Warszawie. Wybór lokalizacji nie był przypadkowy – najdogodniejszym miejscem dla nowego kościoła były okolice Zamku Królewskiego. Mimo początkowych trudności związanych z zabudową, Rada Miasta wyszła naprzeciw potrzebom księdza Skargi, udostępniając mu niewielki plac przy najbardziej reprezentacyjnej ulicy Warszawy. Wkrótce udało się również wykupić sąsiadujące kamienice kupieckie, co pozwoliło na realizację projektu.
Rozkwit i Zmiany
Pod rządami Wazów kościół, początkowo pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny i św. Ignacego Biskupa, stał się jednym z najważniejszych miejsc sakralnych w kraju. W XVII wieku jego wnętrze wzbogaciło się o znakomite dzieła sztuki, w tym krucyfiks z Lubeki. Kościół odwiedzała rodzina królewska i szlachta, a kazania głosili tu między innymi Adam Naruszewicz i św. Andrzej Bobola.
Jednak po kasacie Jezuitów w 1773 roku kościół stracił na znaczeniu i został przekształcony w magazyn Kolegiaty. Dopiero w 1836 roku ojcowie pijarzy przywrócili mu charakter sakralny. II wojna światowa przyniosła ogromne zniszczenia – świątynia została wysadzona przez wojska niemieckie. Szczęśliwie odbudowa rozpoczęła się wkrótce po wojnie, a dzisiejsze mury stoją na zachowanych XVII-wiecznych fundamentach.
Matka Boża Łaskawa: Cudowny Wizerunek
Przez ponad 170 lat kościół przy Świętojańskiej stał się domem dla cudownego wizerunku Matki Bożej Łaskawej, który wzbudza szczególne zainteresowanie i czci. Obraz, będący kopią oryginału z włoskiej Faenzy, został przywieziony do Polski przez nuncjusza apostolskiego abp. Giovanniego de Torresa jako dar papieża Innocentego X dla króla Jana Kazimierza. Obraz początkowo opiekowany przez pijarzy, po powstaniu listopadowym trafił do kościoła pojezuickiego, a po odzyskaniu świątyni przez jezuitów w początku XX wieku, został przeniesiony do nawy głównej.
Obraz Matki Bożej Łaskawej jest szczególnie ceniony, ponieważ był pierwszym wizerunkiem maryjnym w Polsce, który otrzymał koronę. Nuncjusz de Torres nałożył na głowę Najświętszej Maryi Panny koronę symbolizującą władzę królewską w marcu 1651 roku, 66 lat przed koronacją obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Wydarzenie to miało także oddźwięk we Włoszech, gdzie władze polskie przesłały do Faenzy chorągiew z hołdem i prośbą o ochronę.
Opieka Matki Bożej w trudnych czasach
W latach 60. XVII wieku, kiedy Warszawę nawiedzała epidemia, obraz Matki Bożej Łaskawej został umieszczony w Bramie Nowomiejskiej. Modlono się o cud, a jego obecność w procesjach miała przyczynić się do zatrzymania zarazy. Wdzięczni warszawiacy wydali oficjalny dokument – Votum Varsaviæ, w którym oddali miasto pod opiekę Maryi jako „Tarczy” i „Obrony”.
Matka Boża Łaskawa zyskała także uznanie w Krakowie, gdzie w XVIII wieku mieszkańcy również prosili o jej pomoc w czasie epidemii. Namalowany wizerunek na kościele Mariackim przyniósł upragnioną ulgę i ochronę.
Największym cudem przypisywanym Matce Bożej Łaskawej jest pomoc w zwycięstwie nad bolszewikami w 1920 roku. Jednakże jak twierdzi ks. Józef Bartnik, współautor książki „Matka Boża Łaskawa a Cud nad Wisłą”, wsparcie to jest celowo zagłuszane: „Zapomniano, że w dniu święta Wniebowzięcia, 15 sierpnia 1920 r. przed świtem, na tle jeszcze mrocznego nieba, pojawiła się nad idącymi do ataku polskimi żołnierzami jaśniejąca postać Matki Bożej w Swym wizerunku Matki Łaskawej Patronki Warszawy. Pojawienie się zjawiska wywołało taką panikę i popłoch wśród bolszewików, że krzycząc z przerażenia «uchadi, Matier Bożija zasłaniajet Poljakow», uciekali z miejsca walki porzucając broń”.
[Pojawiła się dwukrotnie, raz 14-go o świcie, a innym bolszewikom – 15 -go rankiem md]
Wśród wielu ustnych przekazów i świadectw wsparcia dla wojsk polskich ze strony Matki Bożej, możemy również dotrzeć do słów samego Józefa Piłsudskiego, który miał rzec do kardynała Aleksandra Kakowskiego: „Eminencjo, ja sam nie wiem, jak myśmy tę wojnę wygrali”.
Pomimo wielu starań, by bagatelizować udział Matki Zbawiciela w zwycięstwie nad bolszewikami, miejmy nadzieję, że zgromadzone do tej pory dokumenty i świadectwa pozwolą na wpisanie tej historii i zasług Mater Gratiarum do podręczników, tak jak to miało miejsce w przypadku objawień w Fatimie czy Licheniu.
Dziedzictwo i Współczesność
Matka Boża Łaskawa jest z nami już przeszło 360 lat, przetrwała wiele trudnych chwil, w tym II wojnę światową i nie zawiodła. Nadal jest symbolem nadziei i opieki dla Warszawy i całej Rzeczypospolitej. Jej historia jest świadectwem niezwykłej mocy i miłości, jaką przynosi, oraz potwierdzeniem duchowej więzi, która łączy nas z naszą Patronką. W czasach współczesnych, pełnych wyzwań i kryzysów, pamiętajmy o Matce Bożej Łaskawej, która przez wieki broniła naszej stolicy i nadal pozostaje źródłem nadziei i opieki dla każdego, kto się do niej zwraca.
(fot. “1920 Bitwa Warszawska” / Materiały prasowe)
105 lat temu Wojsko Polskie zatrzymało bolszewicką nawałę niosącą pożogę i zniewolenie. Tamten „cud nad Wisłą” ocalił świeżo odzyskaną niepodległość. Dziś jednak wolność Rzeczypospolitej jest znów zagrożona – tym razem ze strony wrogów jeszcze bardziej perfidnych niż kałmucka horda z 1920 roku. Ich pokonanie także wymaga cudu, ale nie dokona się on bez naszego wspólnego wysiłku.
Choć w 1920 roku obroniliśmy się przed zalewem bolszewizmu, a w 1989 formalnie wyzwoliliśmy z panującej od 1945 roku czerwonej okupacji, która przyszła po 1945 roku, to nad naszym krajem wciąż krąży widmo komunizmu. I to zarówno w sferze etyki, polityki jak i gospodarki.
Konieczność powrotu do prawa naturalnego
Każde prawo państwowe powinno opierać się na tym naturalnym. Niestety, przedstawiciele polskich władz dość często o tym zapominają. A to w imię pozytywizmu prawnego, a to zobowiązań wobec innych państw. Takim prawem naturalnym jest choćby nierozerwalność więzi rodzinnej.
Jednym z rażących przykładów łamania go jest los mieszkającego do niedawna w Szwecji małżeństwa Ewy i Roberta Klamanów. Urząd socjalny północnego sąsiada Polski im najstarszą córkę, która kłamała na temat rzekomego znęcania się nad nią.
Po pewnym czasie Klamanowie wrócili do Polski z trójką pozostałych córek. Wtedy to szwedzki urząd socjalny zwrócił się do polskich władz o wydanie dzieci w celu umieszczenia ich w pieczy zastępczej w Szwecji. Ministerstwo Sprawiedliwości przekazało sprawę do Sądu Rejonowego w Nysie. Polski kurator, po zbadaniu sytuacji, wydał opinię pozytywną o rodzinie Klamanów. Mimo tego sąd uznał, że Polska nie ma w tej sprawie jurysdykcji i zdecydował o natychmiastowym przekazaniu również trójki pozostałych dzieci do Szwecji.
W efekcie pod koniec czerwca 2024 r. zostały one odebrane rodzicom w asyście polskiej policji i Szwedzki urząd socjalny umieścił je w trzech różnych rodzinach zastępczych. Ta bulwersująca sprawa jest niechlubnym przykładem przedkładania przez państwo bezdusznej procedury nad dobro własnych obywateli.
Historia rodziny Klamanów to bolesne przypomnienie, że polskie państwo zbyt często staje po stronie procedury, a nie po stronie obywatela. Dzieci odebrane przez służby obcego państwa, brak pełnego postępowania wyjaśniającego, pozytywna opinia polskiego kuratora, a pomimo tego – decyzja o natychmiastowym przekazaniu dzieci – odcięcie ich od rodziny i własnego kraju. Trudno, doprawdy, o dobitniejszy przykład naruszenia prawa naturalnego.
Niechęć państwa do naturalnej wolności rodzin widać również w innych sferach życia. I tak na przykład Ministerstwo Edukacji Narodowej proponuje, by szkoły wspierające edukację domową otrzymywały pełną dotację jedynie dla 96 uczniów, zamiast jak to jest obecnie- 200. Zamiast więc wspierać rodziców, którzy sami biorą odpowiedzialność za wychowanie i kształcenie swoich dzieci, państwo stawia im kolejne bariery.
Zarówno przykład Klamanów, jak i na pozór mniej drastyczne cięcia edukacji domowej łamią zasadę subsydiarności, zgodnie z którą państwo pełni rolę pomocniczą wobec obywatela i rodziny. „Nowy cud nad Wisłą” oznacza zatem prymat rodziny i jej ochronę w sądach, urzędach i parlamencie.
Czas na mądrą politykę
Kolejnym zatrutym obszarem III RP jest polityka. Partyjniactwo, warcholstwo, prywata, korupcja, to problemy z bogatą w Rzeczypospolitej tradycją. Czas jednak powiedzieć im dość. A odejście od zbolszewiczenia życia publicznego wymaga wprowadzenia dwóch rzeczy naraz: ograniczenia władzy oligarchii i powstrzymania ochlokracji.
Ideałem byłby powrót do ustroju gwarantującego ciągłość władzy, ustroju, w którym obowiązują przejrzyste zasady odpowiedzialności i hierarchii, czyli do monarchii. Skoro jednak to dziś niemożliwe, trzeba przynajmniej dążyć do systemu przypominającego klasyczną politeię, opartego na poszanowaniu instytucji publicznych i myśleniu propaństwowym.
Dominująca w takim ładzie elita zachowywałaby zdrowy opór wobec nacisków obcych podmiotów, w tym Brukseli. Szanowałaby ludzi bez względu na narodowość, ale zarazem wiedziała, że ma obowiązki głównie względem własnych obywateli. A nie – jak to dziś bywa– stawiała na pierwszym miejscu dobro nielegalnych i nierzadko agresywnych migrantów, ekologistyczną ideologię czy interesy obcych mocarstw.
Niestety, polska scena polityczna bliższa jest teraz farsie niż prawdziwej państwowości (chyba że takiej z dykty i paździerzu). Jedni bronią upartyjnienia sądów, drudzy – w imię populizmu – rozniecają w społeczeństwie nienawiść do sędziów. Oba obozy łamią fundament, na jakim powinno opierać się dobrze urządzone państwo: niezależność wymiaru sprawiedliwości od bieżących rozgrywek partyjnych. Sędzia w państwie cywilizowanym nie jest bowiem ani narzędziem partii, ani jej wrogiem – jest strażnikiem prawa i obrońcą dobra wspólnego.
„Nowy cud nad Wisłą” w polityce wymagałby zatem rozgonienia całej postokrągłostołowej klasy politycznej i dopuszczenia do steru państwa nowego pokolenia – nie „młodych gniewnych” bez dorobku, ale ludzi już dojrzałych, najlepiej majętnych, a z całą pewnością- prawych. W końcu, chcemy przecież ludzi wchodzących do polityki nie po to, by się wzbogacali, ale by służyli społeczeństwu.
Trzeba też pamiętać, że polityka wyrasta z tego, co dzieje się wokół– z życia społecznego. „Niech rozkwita sto kwiatów” – głosił Mao Tse Tung, tylko, że potem zaraz je deptał. W Polsce powinniśmy jednak naprawdę pozwolić zakwitnąć tym kwiatom, nie dopuścić do tego, by zostały zniszczone przez państwową machinę.
Niech zatem rosną oddolne inicjatywy – organizacje sąsiedzkie, koła gospodyń wiejskich, grupy samokształceniowe, stowarzyszenia miłośników historii i tradycji! Niech tworzą się organizacje obywatelskie patrzące każdej władzy na ręce!
Państwo zaś powinno wobec takich inicjatyw zachować zdrowy dystans: nie przeszkadzać, ale też nie rozpieszczać grantami. Publiczne dotacje uzależniają, a uzależnienie to ostatnie, czego potrzebuje społeczeństwo organiczne.
Dlatego ideałem byłoby, aby finansowanie organizacji społecznych przejęły elity – ludzie zamożni, którzy rozumieją, że posiadanie majątku to nie tylko przywilej, ale i obowiązek służenia dobru wspólnemu. To jednak wymagałoby rozwijania takiej gospodarki, która pozwalałaby tworzyć klasę samodzielnych ekonomicznie obywateli – niezależnych od państwowych łask. Bez tego obywatel będzie zawsze petentem, a państwo – wszechwładnym rozdawcą.
…i odejście od gospodarki postbolszewickiej
Niestety, obecna gospodarka to kolejna sfera zbolszewiczenia polskiego państwa. W 2025 roku Dzień Wolności Podatkowej przypadł dopiero na 29 czerwca. To tak jakbyśmy pół roku pracowali tylko po to, by płacić daniny.
Wprawdzie ich część idzie na rzeczy niezbędne: wojsko, policję, sądownictwo, ale też znaczna część służy powiększaniu aparatu biurokratycznego, obsłudze zadłużenia (którego mogłoby wszak w takiej skali nie być), a także zakrojonym na szeroką skalę programom redystrybucyjnym. Czyli kupowaniu głosów.
Polską przedsiębiorczość duszą nie tylko podatki. Niekiedy bardziej uciążliwe okazują się nadmierne regulacje gospodarki. Na początku transformacji koncesji wymagało 11 branż, a obecnie liczba koncesjonowanych branż jest obecnie 3-cyfrowa. Mnożą się regulacje — czy to za sprawą ustaw z inicjatywy krajowej, czy to dostosowania do przepisów narzucanych przez UE.
Jednak nie zawsze tak było. Wszak ustawa Wilczka z 1988 roku zakładała koncesjonowanie jedynie 11 branży. Mieściła się na 5 stronach maszynopisu, zawierała 54 artykuły i prostą jak drut zasadę: co nie jest zabronione, jest dozwolone. Co ciekawe ustawa, niemal w całości, jest zgodna z wymogami Unii Europejskiej, a przy tym – gotowa do wdrożenia od zaraz.
Byłby to bez wątpienia, powiew wolności dla polskiej gospodarki – nie tylko dla gigantów przemysłu, ale przede wszystkim dla małych i średnich przedsiębiorstw. Dziś wiele z nich, uwięzionych w sieci absurdalnych przepisów, przerzuca się do szarej strefy.
Powrót ustawy Wilczka, pełna ochrona rodziny przez państwo i klasa polityczna wierna dobru wspólnemu – to byłby prawdziwy, nowy cud nad Wisłą. I wbrew pozorom- jest on możliwy, choć czasu pozostało już niewiele…
Przed Bitwą Warszawską w lipcu i sierpniu 1920 r. w stolicy trwały żarliwe modlitwy za wstawiennictwem św. Andrzeja Boboli. Jego relikwie, specjalnie przywiezione z Krakowa, były wystawiane na ołtarze i noszone w procesjach, a polscy biskupi zwrócili się z prośbą do papieża o ogłoszenie Boboli patronem kraju. Po zwycięstwie dziękowano mu za orędownictwo. Jednak po II wojnie światowej ten epizod wojny polsko-bolszewickiej został niemal zapomniany. Przypominamy fragment książki Joanny i Włodzimierza Operaczów: „Boży wojownik. Opowieść o św. Andrzeju Boboli”.
Bohater wschodniego frontu
Po beatyfikacji Andrzeja Boboli [w 1853 r. – przyp. red.] jego kult powoli rósł w kraju, do czego przyczyniła się przepowiednia przekazana w 1819 r. dominikaninowi o. Marcinowi Godebskiemu, że Polska odzyska niepodległość, kiedy Bobola zostanie ogłoszony jej patronem. Nad popularyzacją postaci błogosławionego najbardziej pracowali jezuici, którzy głosili kazania na jego temat, publikowali artykuły i broszury i podejmowali wiele innych przedsięwzięć. Współbracia Boboli, którzy posługiwali po kryjomu wśród podlaskich unitów, brutalnie prześladowanych przez władze carskie, oddawali mu się w opiekę i ponoć na każdym kroku doznawali jego wsparcia. W czasie I wojny światowej był on dla polskich żołnierzy popularnym orędownikiem.
Gdy w 1920 roku bolszewicy stanęli na przedmieściach stolicy, z polskiej strony nastąpiła bezprecedensowa mobilizacja – przede wszystkim militarna i organizacyjna, ale również duchowa. Jak ocenia historyk prof. Wiesław Jan Wysocki, Kościół katolicki w Polsce nigdy w swojej historii nie wykazał się takim zaangażowaniem w sprawy narodowe. […] W Warszawie organizowano liczne msze i modlitwy. […] W nabożeństwach, które odbywały się przy akompaniamencie dział grzmiących na przedmieściach miasta, wzięło udział około stu tysięcy osób. Proszono o orędownictwo Matkę Bożą oraz […] bł. Andrzeja Bobolę i bł. Władysława z Gielniowa. Ich relikwie były noszone w procesjach i wystawiane podczas nabożeństw (w przypadku świętego Andrzeja był to kawałek żebra pobrany z ciała w 1917 roku w Połocku i specjalnie przywieziony do Warszawy z kościoła świętej Barbary w Krakowie). W obliczu zagrożenia, które nadciągnęło ze Wschodu, zwłaszcza Andrzej, zadręczony przez prawosławnych Kozaków, wydawał się warszawianom szczególnie bliski. Kardynał Aleksander Kakowski tak mówił o nim w jednym z kazań:
Błogosławiony Bobola, którego relikwie spoczywają w tej chwili na tym ołtarzu, to wielki Patron Polski, który za te same hasła, za które Polska obecnie walczy, i z rąk tych samych wrogów, którzy jej istnieniu zagrażają, najokrutniejsze poniósł męczeństwo. Andrzej Bobola to w najściślejszym słowa znaczeniu bohater wschodniego frontu! I jak w Polsce jej zmartwychwstanie przepowiedział, tak dziś o jej ocalenie modlić się nie przestaje.
Prośba o patrona
W lipcu 1920 roku polscy biskupi zwrócili się do papieża Benedykta XV z prośbą o kanonizację bł. Andrzeja Boboli i ogłoszenie go patronem Polski. Wyrazili wówczas ufność, że ten męczennik wojen na Wschodzie może uchronić ojczyznę od nieszczęścia, jakie stamtąd przyszło. Do prośby hierarchów dołączono list marszałka Józefa Piłsudskiego, który pisał:
Ojcze Święty! Od początku wojny światowej, która się zda obecnie dobiegać do końca, Bóg Wszechmogący widocznie błogosławił wysiłkom naszej bohaterskiej armii. Wbrew zamiarom naszych wrogów, Ojczyzna nasza zmartwychwstała, co według rachub ludzkich zdawało się prawie niemożliwym. Przypisujemy to dokonanie się aktu sprawiedliwości dziejowej możnemu wstawiennictwu naszych Świętych Patronów, a zwłaszcza Błogosławionemu Andrzejowi Boboli, w sposób szczególny czczonemu przez naród polski, który w nim położył swą ufność. Pragniemy mu okazać wdzięczność za Jego opiekę nad Polską i zapewnić ją sobie na przyszłość dla dalszego rozwoju naszego Państwa. Dlatego błagamy Cię, Ojcze Święty, by Wasza Świątobliwość raczył zaliczyć w poczet świętych Błogosławionego Andrzeja Bobolę. Ufamy, że jako Patron Kresów Wschodnich, na których poniósł śmierć męczeńską, wyprosi nam u Boga, że Polska w dalszym ciągu będzie przedmurzem chrześcijaństwa na rubieżach wschodnich.
Cud (św. Andrzeja) nad Wisłą
Zarządzona przez kard. Kakowskiego nowenna o ubłaganie ratunku dla Polski zaczęła się 6 sierpnia, a zakończyła 14 sierpnia – w wigilię uroczystości Wniebowzięcia Matki Bożej i dzień przed bitwą, która przeszła do historii jako Cud na Wisłą. Zwycięstwo przypisywano przede wszystkim Matce Bożej, ale pamiętano również o św. Andrzeju. Jego współbrat o. Marcin Czermiński tak pisał dwa lata później o orędownictwie Boboli [w biografii „Andrzej Bobola: jego życie, męczeństwo i kult” – przyp. red.], zapewne dając wyraz czemuś więcej niż tylko własnemu przekonaniu:
W pięć dni po procesji, wyżej opisanej, lecz jeszcze w czasie odprawiania nowenny, wojska polskie odniosły pierwsze wielkie zwycięstwo nad znacznie przeważającymi armiami bolszewickimi. Nieprzyjaciel stracił w zabitych 50.000 żołnierzy i dwie trzecie wszystkich swoich armat, a do niewoli wzięto 107.000 z bolszewickiej armii. Wszyscy mówili, iż to cud. Cud nad Wisłą opisywały dzienniki zagraniczne. Błogosławiony Andrzej Bobola uprosił go u Pana Boga. […]
Przy obrazie Andrzeja Boboli w kościele Matki Bożej Łaskawej, który na czas odprawiania nowenny został przeniesiony z ołtarza bocznego do głównego, a później wrócił na swoje miejsce, umieszczono pamiątkową tabliczkę:
Obywatele Warszawy w ciężkich dniach sierpnia 1920 roku Gdy wróg stał u wrót stolicy Przed tym ołtarzem Błogosławionego Andrzeja Boboli Zanosili modły o zwycięstwo Które świat współczesny nazwał Cudem nad Wisłą.
Wróg przyjaźni polsko-radzieckiej
Po przejęciu władzy w Polsce po drugiej wojnie światowej komuniści rozpoczęli walkę z Kościołem. […] Kult świętego Andrzeja Boboli oraz wszelkie wzmianki podlegały tym samym ograniczeniom co reszta działalności religijnej. Ale jego przypadek był „gorszy” i to z aż trzech powodów – Bobola został uznany za świętego kresowego, antybolszewickiego i związanego z unitami.
Kiedy po 1945 r. wcielono wschodnią połowę II Rzeczpospolitej do ZSRR, komuniści wprowadzili embargo na wszelkie informacje o Kresach. Mówienie czy pisanie o Andrzeju Boboli wiązałoby się z przypominaniem o obecności Polski i Kościoła na Litwie i Pińszczyźnie, co było niedopuszczalne. Ponadto Andrzej Bobola nawracał prawosławnych na katolicyzm na obszarach, co do których moskiewska Cerkiew rościła sobie pretensje do religijnego zwierzchnictwa.
W Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej wszelkie publikacje czy audycje obowiązywała zasada, że w historii Polski nie wydarzyło się coś takiego, jak wojna polsko-bolszewicka 1920 roku.
W 1946 roku Józef Stalin nakazał likwidację Kościoła greckokatolickiego na terenie ZSRR. Formalnie odbyło się to poprzez wcielenie unitów do Kościoła prawosławnego, który był całkowicie podporządkowany władzom. W PRL istnienie grekokatolików również było dla rządzących sporym kłopotem. Cenzura dostała więc nakaz przemilczania tego tematu:
Należy eliminować wszelkie informacje o istnieniu – aktualnie w Polsce – obrządku grecko-katolickiego, jego podporządkowaniu ks. Wyszyńskiemu oraz jakiejkolwiek działalności unitów w naszym kraju (Tomasz Strzyżewski, „Wielka księga cenzury PRL w dokumentach”, Warszawa 2015, s. 101.). Te wytyczne rykoszetem uderzyły również w kult świętego Andrzeja Boboli.
Z tych powodów Bobola najprawdopodobniej trafił na cenzorską listę postaci, o których w ogóle nie można było mówić ani pisać – nawet w negatywnych kontekście. Nie można było nawet wydrukować obrazków z jego podobizną.
Źródło: KAI / Joanna Operacz, Włodzimierz Operacz, „Boży wojownik. Opowieść o św. Andrzeju Boboli”, Kraków 2022, Wydawnictwo Esprit.
Od redakcji PP: Na oficjalnej stronie rządowej poświęconej Bitwie Warszawskiej 1920 roku [bitwa1920.gov.pl] wciąż jest, mimo upływu 100 lat, mowa o planie Marszałka Piłsudskiego zwanego tym razem „Wielką Kombinacją”.
Jak skrótowo przedstawialiśmy to już TUTAJ, autorem planu Bitwy Warszawskiej 1920 roku był gen. Tadeusz Jordan Rozwadowski, który wydał symboliczny rozkaz nr 10.000, gdy tymczasem Marszałek Piłsudski 12 sierpnia opuścił Warszawę i udał się w okolice Tarnowa do p. Aleksandry Szczerbińskiej na ok. 2 dni, po czym zagościł w Puławach oczekując na rezultat potyczki polsko-bolszewickiej. Następnie wykonał opóźniony w stosunku do planów manewr znad rzeki Wieprz i dlatego nieskuteczny.
Polacy, czas po 100 latach stanąć w prawdzie i odkłamać mity i legendy stworzone przez sanację i „chłopców Piłsudskiego”, którzy bohaterów Bitwy Warszawskiej 1920 roku, szczególnie po zamachu 1926 roku, skazywali na zapomnienie, więzienia, a nawet śmierć (gen. Włodzimierz Zagórski i prawdopodobnie gen. Tadeusz Rozwadowski i inni). W PRL nie było nam to dane, w III RP ponownie zakwitł, na nasze polskie nieszczęście, „kult Piłsudskiego”, dyktatora i niszczyciela demokracji parlamentarnej.
Niech Maryja Królowa Polski nam w tym dopomoże !
Przedstawiamy w odcinkach, dzień po dniu, wspomnienia uczestników tamtych wydarzeń.
ODCINEK II. WSPOMNIENIA PREMIERA WINCENTEGO WITOSA
Urywki wybrane przez Romana Galińskiego z książki Wincentego Witosa „Moje wspomnienia”, tom II, Paryż 1964, Instytut Literacki i ogłoszone w „Komunikatach Tow. im. R. Dmowskiego w Londynie, tom I, rok 1970/71, str. 388-397. Podtytuły Galińskiego, podkreślenia moje – J.Giertych. Witos był w owym czasie premierem (prezesem rady ministrów).
„Wojną polsko-bolszewicką jak i jej przebiegiem zajmowałem się bardzo gorliwie. (…) Starając się w granicach możliwości robić wszystko, co się mogło przyczynić do szczęśliwego przebiegu walki i zapewnienia zwycięstwa, nie mieszałem się nigdy do tego, na czym się nie znałem i co było obowiązkiem i prawem fachowców, przed państwem i rządem odpowiedzialnych. Moja więc ocena większych czy mniejszych zasług poszczególnych osób, w tej wojnie wybitniejszy udział biorących może być podyktowana obiektywną oceną chłopskiego, a sądzę i zdrowego rozumu. Nie przeczę, że w tych sprawach może on się okazać niewystarczający.
Wiem, że wielu opinię moją potraktuje wzruszeniem ramion, inni zapewne ze świętym oburzeniem. To mnie jednak niewiele obchodzi wtenczas, gdy trzeba dać świadectwo prawdzie i uznać rzeczywiste zasługi ludzi, o których tak łatwo zapomniano, a którzy nie chcieli, czy nie umieli się reklamować”. (Witos, ibid., str. 354).
ZAŁAMANIE PSYCHICZNE ARMII I SPOŁECZEŃSTWA
„Sprawą niezwykle wielkiego znaczenia było przywrócenie zaufania w wojsku i społeczeństwie tak do Naczelnego Dowództwa jak i do dowództw poszczególnych części armii, gdyż i tam nie było wcale dobrze. Gen. Rydz-Śmigły zawiódł zupełnie na południu, mimo użycia znacznych sił i doskonałej sposobności. Szef sztabu, gen. Stanisław Haller, sumienny, prawy i dobry człowiek, nie miał żadnej własnej koncepcji, będąc lojalnym, a często ślepym wykonawcą rozkazów Naczelnego Wodza. Nie dopisał także dowódca pomocnego frontu, gen. Szeptycki, złamany niepowodzeniami, które przewidywał, ale którym nie mógł zapobiec.
Należało przeprowadzić zmiany, by z nowymi ludźmi przyszło zaufanie. Tak się też stało. Szefem sztabu w miejsce gen. St. Hallera został mianowany 22 lipca gen. Tadeusz Rozwadowski, który nie tylko, że odznaczał się wielką odwagą i niewyczerpanym bogactwem pomysłów operacyjnych, ale pewnością siebie i wprost bezgranicznym optymizmem. Dowództwo zaś po Szeptyckim objął gen. Józef Haller, który przyniósł z sobą pomiędzy innymi zaletami entuzjazm, religijną wiarę w zwycięstwo, osobiste męstwo i zdolność porywania żołnierzy.
Na skutek bardzo poważnych zarzutów, podnoszonych przeciw Piłsudskiemu, odbyło się kilka poufnych konferencji, ale znaczna większość przedstawicieli stronnictw oświadczyła się za utrzymaniem go na dotychczasowym stanowisku, żeby nie drażnić jego dość licznych i zaciętych zwolenników, a przy tym uniknąć walki kandydatów na stanowisko po nim”. (Ibid., str. 273)
NOWY SZEF SZTABU PRZYWRACA WIARĘ W ZWYCIĘSTWO
„Po kilku dniach po objęciu swego urzędu gen. Rozwadowski przedstawił Radzie Ministrów plan obrony, mający na celu co najmniej zatrzymanie pochodu wojsk bolszewickich. Plan ów nazywał on swoim. Nie przyszło mi nawet na myśl zapytać, czy on wyłącznie od niego pochodzi, czy też był wynikiem pracy wspólnej.
Nowy szef sztabu, zupełnie pewny siebie, zapewniał kategorycznie wpatrzoną w niego Radę Ministrów, że jest w możności wstrzymania bolszewików, przynajmniej nad brzegami Bugu, gdyż wojska polskie zajęły tam bardzo silne, świeżo umocnione pozycje. Dostały też rozkaz nie opuszczania ich za żadną cenę.
Rada Ministrów zarówno plan jak i oświadczenie gen. Rozwadowskiego przyjęła do wiadomości zadowolona, że znalazł się przecież ktoś, co ma głowę na karku i wiarę w zwycięstwo. Osobno i poufnie informował mnie gen. Rozwadowski, iż polecił, żeby linię tę specjalnie umocniono i jest w stu procentach pewny, że sobie tam bolszewicy karki na dobre połamią. Wierzyłem mu zupełnie.
Minęły dwa dni na dość niespokojnym oczekiwaniu, gdyż różne wieści dostawały się do Rady Ministrów. Przekonaliśmy się wkrótce, że nie były one w zupełności pozbawione podstawy. Na posiedzenie Rady Ministrów, które odbywało się prawie w permanencji, przy szedł zaproszony przeze mnie gen. Rozwadowski. Obserwowałem go bardzo pilnie i zauważyłem, że ma minę nieco strapioną. Niestety, nie pomyliłem się wcale.
Zabrawszy głos, zakomunikował zdziwionej i przerażonej Radzie Ministrów że bolszewicy linię Bugu przekroczyli i to bez większych trudności, bo woda w rzece niemal że wyschła, a zresztą z punktu widzenia wojskowego obrona tej linii byłaby zupełnie bezcelowa.
Po jego całkiem spokojnym oświadczeniu nam się zrobiło zupełnie gorąco. Pierwotny optymizm uległ miejsca głębokiej trosce i niedowierzaniu. Nastąpiło też dłuższe przykre milczenie. Ministrowie pytającym wzrokiem spoglądali to na siebie, to na szefa sztabu. Wcale tym nie zrażony gen. Rozwadowski, zabrawszy powtórnie głos, dowodził z widocznym przekonaniem i przejęciem, że się nic złego nie stało, bo walkę z bolszewikami należy przenieść na nowe, skrócone linie, a już najlepszym ze wszystkiego byłoby ściągnąć ich w okolice Warszawy i tu do jednego wystrzelać. Tego planu musi jednak na razie zaniechać, mimo że go uważa za wykonalny.
W czasie jego przemówienia obserwowałem poszczególnych ministrów, widząc jak jego argumenty, nie opuszczająca go pewność siebie, wiara i szczerość zaczęły ich znowu przekonywać, a kiedy zaręczył, że obecnie jest zdolny wojska bolszewickie zatrzymać na szereg tygodni, wiara u wszystkich odżyła prawie zupełnie na nowo. Nie przekonany został tylko minister Skulski”. (Ibid., str. 282-283).
JEDEN GEN. ROZWADOWSKI NIE TRACI NADZIEI
Za dalsze dwa dni Rada Ministrów dowiedziała się znowu od tego samego szefa sztabu, że wojska bolszewickie postępują znowu naprzód, przeszły już pomiędzy innymi linię Osowiec-Grajewo i zagrażają Łomży, zaś gen. Sikorski, który się długo trzymał w Brześciu, zmuszony będzie przez wojska bolszewickie się przebijać, gdyż mu przecięły odwrót. Na południu bolszewicy przekroczyli rzekę Zbrucz.
Atakowany pytaniami, czasem nawet bardzo nieprzyjemnymi, odpowiedział spokojnie i niemal dobrodusznie, że to są drobne uchybienia, które się wnet odrobi. Bolszewicy zaś wcale nie zwyciężyli w bitwie, ale tylko tak sobie «podstępem podleźli». On już zresztą wydał rozkazy, aby ich z powrotem wyrzucić. Kiedy to powiedział, wśród ministrów odezwały się przyciszone śmiechy. Dalszym naradom towarzyszył bardzo ponury nastrój.
Gen. Rozwadowski opuścił posiedzenie wcześniej, wywołany do sztabu dla jakiejś ważnej sprawy, a późnym wieczorem przyszedł znowu do mnie. Zauważyłem, że był nieco zmieniony. Okazywał znacznie mniej optymizmu, choć nie tracił wiary w zwycięstwo, a ostatnie niepowodzenia przypisywał rozkazom Piłsudskiego, które niweczyły jego zamierzenia, a którym musiał się podporządkować.
«Nie mogę taić przed panem, – mówił – że wojska bolszewickie postępują wciąż jeszcze bardzo szybko naprzód, nie trafiając przy tym na poważniejszy opór, gdyż nieraz uciekają przed nimi całe nasze nawet silne oddziały, rzucają broń z takim trudem nabytą, nie chcąc stawić czoła nieprzyjacielowi».
Wielu nawet wyższych oficerów całkowicie zawiodło. Na Radzie Ministrów wszystkiego nie mówił, gdyż miał obawę, aby niepotrzebne wiadomości nie rozszerzały się zbytnio i nie dawały powodu do popłochu i depresji. Ministrom raczej należy zakomunikować pojedynczo, co będzie potrzebne”. (Ibid., str. 283-284).
PIŁSUDSKI PARALIŻUJE SKUTECZNOŚĆ AKCJI
„Skarżył się znowu szeroko, że Piłsudski, nie mając ani nauki, ani potrzebnego doświadczenia, a uważając się za wszystko wiedzącego, przeszkadza w celowej akcji. Bolszewicy nauczyli się bardzo wiele i stali się groźnymi przeciwnikami. Twierdził, że z winy Piłsudskiego bitwa pod Brodami z Budiennym nie przyniosła pełnego zwycięstwa, gdyż na wiadomość o upadku Brześcia kazał ją przerwać zupełnie niepotrzebnie. Siły wycofane stamtąd nie mogą już zdążyć, żeby wziąć udział w walce nad Bugiem, a Budienny pozostaje w dalszym ciągu dla nas groźną potęgą, mając możność odpoczynku i przegrupowania. W końcu zaznaczył, że jakkolwiek się dzieje, to on jest pewny zwycięstwa”. (Ibid., str. 284).
KTO OPRACOWAŁ PLAN BITWY POD WARSZAWĄ
„W rządzie panowało ogólne przekonanie, że cały plan operacyjny, mający się przeciw bolszewikom przeprowadzić, zostanie opracowany wspólnie przez Piłsudskiego, gen. Rozwadowskiego i gen. Weyganda; Czy był on dziełem ich wspólnej pracy, czy jednego z nich, nie wiedział nikt z nas dokładnie. Wiem, że tak Piłsudski jak i Rozwadowski przypisywali sobie jego autorstwo i nieraz o tym mówili, natomiast generał Weygand uparcie milczał. Kiedy raz zapytałem ministra spraw wojskowych, gen. Sosnkowskiego, odpowiedział mi wzruszeniem ramion i słowami: «Weygand się niczym nie chwali, choć się dość napracował». Niewiele znowu z tego wiedziałem.
Istota planu polegała początkowo na wycofaniu wojsk frontu północnego nad Wisłę i utworzeniu nowej armii manewrowej pod nazwą «frontu północnego». Zadaniem frontu północnego gen. Hallera było nie dopuścić do oskrzydlenia wzdłuż granicy niemieckiej i osłabić rozmach uderzenia ewentualnego na przyczółek warszawski. Zadaniem zaś frontu środkowego miało być uderzenie na bok i tyły nieprzyjaciela atakującego Warszawę i rozbicie go przy współdziałaniu wojsk frontu północnego. Ażeby te plany i prowadzoną stosownie do nich koncentrację wojska utrzymać w tajemnicy, nawet na posiedzeniu Rady Obrony Państwa Piłsudski był bardzo wstrzemięźliwy, dając informacje nie zdradzając w szczegółach zamierzonych planów”. (Ibid., str. 287-288).
PIŁSUDSKI PODAJE SIĘ DO DYMISJI
„W dniu 10 lub 11 sierpnia 1920 r. na kilka dni przed rozpoczęciem ofensywy przeciw bolszewikom Piłsudski zaprosił mnie, wicepremiera Daszyńskiego i ministra Skulskiego na osobną, a jak mówił, bardzo ważną i poufną konferencję. Odbyła się ona w prezydium Rady Ministrów. Naczelny Wódz był mocno skupiony i poważny, a jak mi się wydawało, przybity, niepewny, wahający się i mocno zdenerwowany.
W rozmowie, którą sam rozpoczął, był niesłychanie ostrożny, a dotykając spraw bieżących, stawiał raczej bardzo smutne horoskopy. Twierdził, że stawia na ostatnią kartę, nie mając żadnej pewności wygranej. Poza sprawami ogólnymi mówił także dość długo o swojej osobie. W ciągu rozmowy wyjął z kieszeni niezapieczętowany list i odczytał go głosem ogromnie niewyraźnym i zmienionym. Na czterech kartkach małego formatu mieściła się dość obszernie umotywowana jego dymisja ze stanowiska Naczelnika Państwa. W piśmie tym zaznaczał między innymi, że nie wiedząc, czy i kiedy będzie mu dane wrócić z placu boju, którego losy uważa za niepewne, mnie prosi i upoważnia do zastępowania go na jego urzędzie. Co zaś do samej rzeczy i pisma, prosi o zachowanie bezwzględnej tajemnicy tak długo, jak tego będą wymagały stosunki, i ja sam uznam za potrzebne. Treść więc tego pisma była znana ministrom Daszyńskiemu i Skulskiemu, a wydaje mi się, że także i Sapieże, choć dobrze tego szczegółu nie pamiętam.
Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie, byłem zadowolony jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w ostatnich czasach popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak wtenczas widząc u niego wielką troskę odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość Ojczyzny, miałem wrażenie, ze się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności, a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, że pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli.
Jeszcze w obecności Piłsudskiego pismo jego zamknąłem do kasy ogniotrwałej w prezydium Rady Ministrów, zaglądając codziennie, czy go kto przypadkiem nie ukradł albo nie naruszył. Kiedy zaś minęły ciężkie dni wojenne, pojechałem do Belwederu i oddałem pismo jego autorowi, będącemu wówczas w innym zupełnie nastroju. Biorąc je ode mnie i dziękując za solidne, jak mówił, postępowanie, twierdził, że o tym zupełnie zapomniał.
Opiekując się troskliwie tym dokumentem przez parę tygodni, miałem pewne skrupuły co do zrobienia sobie z niego odpisu. Ciekawość jednak zwyciężyła, odpisu dokonałem. Niewiele mi jednak z tego przyszło, gdyż w czasie wypadków majowych w r. 1926 nieznani sprawcy ukradli mi go, zabierając przy tym i inne dokumenty. Moje zachowanie się wobec Piłsudskiego było chyba zupełnie bez zarzutu, niestety, pan Naczelnik wcale się wobec mnie dżentelmenem nie okazał. Mimo wszystko swego postępowania nie żałuję, choć nieraz gorycz przychodzi”. (Wincenty Witos „Moje wspomnienia”, tom II, Biblioteka „Kultury”, tom XCIX, Paryż 1964, Instytut Literacki, str. 289-291).
Komentarz Jędrzeja Giertycha. Tekst złożonej na ręce Witosa dymisji Piłsudskiego zachował się jednak. Podaję go niżej.
Witos przytoczył w swoim wspomnieniu treść dymisji Piłsudskiego w sposób niepełny (a może w sposób niepełny zapamiętał), była to bowiem dymisja nie tylko ze stanowiska Naczelnika Państwa, ale i Wodza Naczelnego.
Pierwsza rzecz, nad którą się tu trzeba zastanowić, to jest pytanie, jakie znaczenie miał akt dymisji Piłsudskiego. Czy był to akt na wypadek jego śmierci w boju? Nie potrzeba było na ten wypadek jego dymisji: zakończenie się jego roli jako Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego byłoby wtedy automatyczne. A nie był to także rodzaj testamentu: nie ma w tym akcie dymisji żadnych zarządzeń co do tego, kto ma w razie jego śmierci zająć jego miejsce.
Jest oczywiste, że akt dymisji Piłsudskiego był aktem nie związanym z przewidywaniem śmierci i dotyczył sytuacji, jaka istnieć będzie wciąż jeszcze za jego życia. Narzuca się tu od razu przypuszczenie, że chodzi tu o zabezpieczenie sobie możności nie ponoszenia odpowiedzialności za mogącą nastąpić klęskę.
Witos zapewne myli się, pisząc że rozmowa jego z Piłsudskim w obecności Daszyńskiego i Skulskiego odbyła się 10 lub 11 sierpnia. Akt dymisji nosi datę 12 sierpnia. Jest mało prawdopodobne, by Piłsudski doręczał Witosowi akt, podpisany z datą o jeden lub dwa dni późniejszą. Jest więc prawdopodobne, że pamięć Witosa zawiodła i że owa rozmowa odbyła się dopiero 12 sierpnia. Jest to zresztą okoliczność bez większego znaczenia.
Z listu Weyganda do Focha pod datą 13 sierpnia wiemy, że „Naczelnik Państwa wyjechał tej nocy ku rejonowi Wieprza”. (Vide „La guerre polono-sovietique de 1919-1920”, Collection Historique de rinstitut d’Etudes Slaves”, XXII Paryż 1975, Institut d’Etudes Slaves, str. 120-121). „Tej nocy” – to znaczy w noc z 12 na 13 sierpnia. J.G.
AKT DYMISJI PIŁSUDSKIEGO
Belweder, 12.VIII.1920 r.
Wielce Szanowny Panie Prezydencie!
Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich.
Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:
1) Już na jednym z posiedzeń R.O.P. (Rady Obrony Państwa – przypisek wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż R.O.P., gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed R.O.P. parę tygodni temu.
2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „a outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne umowy czy traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności, gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno dla Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.
3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od prawie dwu lat wypełniam. Ja i R.O.P., rząd czy sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona bardziej zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze reprezentuję dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy funkcjach przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się.
Wreszcie ostatnie. Rozumie (sic) dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie.
Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski.
Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać wówczas będę rozkazu Rządu co do zużytkownia moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego do wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względów osobistych.
Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.
(-) Józef Piłsudski
Fragment komentarza J. Giertycha:
Czy generał Rozwadowski wiedział o tym, że Piłsudski podał się do dymisji? I że wobec tego, jako Szef Sztabu staje się automatycznie pełniącym funkcje Naczelnego Wodza?
Nie wiemy o tym. Nie posiadamy żadnego dokumentu, czy relacji, które dawałyby na to pytanie odpowiedź.
Z treści relacji Witosa zdaje się wynikać, że chyba Rozwadowskiego o dymisji Piłsudskiego nie powiadomił. Choć nie jest to zupełnie pewne. Ostatecznie, mogło się zdarzyć, że w następnych godzinach i dniach mógł o tym Rozwadowskiemu powiedzieć, ale wzmianki o tym w swoich pamiętnikach nie uczynił. Natomiast bardziej możliwe jest, że sam Piłsudski mógł przy jakiejś okazji w owym dniu Rozwadowskiego o tym powiadomić.
Jest jednak również możliwe, że Rozwadowski o tej dymisji nie dowiedział się nigdy. Nie dowiedział się nawet post factmn, już po bitwie, lub po latach.
Ale był on Szefem Sztabu, a więc automatycznym zastępcą Wodza Naczelnego. A Piłsudski wyjechał z Warszawy. Już od szeregu dni czynności Wodza Naczelnego nie spełniał, ale wyjazdem swoim zamanifestował w sposób ostateczny że kierować całością toczących się operacji nie zamierza. Dla Rozwadowskiego stwarzało to oczywisty obowiązek przejęcia w sposób ostateczny i całkiem formalny odpowiedzialności za dalszy bieg wojny i za zaczynającą się wielką bitwę.
Rozwadowski był faktycznym wodzem naczelnym, bo formalny wódz naczelny wyjechał i tym samym przerzucił całkowitą odpowiedzialność na niego jako zastępcę. Rozwadowski kierował bitwą, bo uważał to jako zastępca Wodza Naczelnego za swój obowiązek, oraz bo wiedział dobrze co ma teraz robić i bo bitwę wygrać chciał i uważał, że potrafi. Nawet i bez dymisji Piłsudskiego jego faktyczne kierowanie bitwą byłoby faktem oczywistym i nieuniknionym. Ale od strony Piłsudskiego, doręczona Witosowi na piśmie dymisja była nadaniem wodzostwu Rozwadowskiego cechy formalnej. Była zrzeczeniem się odpowiedzialności samemu po to, by ją dźwigał Rozwadowski. – J.G.
GENERAŁ ROZWADOWSKI WPROWADZA PLAN W CZYN
„Wśród ciągłej niepewności i rosnącego naprężenia gen. Rozwadowski przyszedłszy do mnie powiedział poufnie, że rozpoczęcie naszej wielkiej ofensywy zostało wyznaczone na dzień 12 sierpnia, o ile nie zajdą jakieś wielkie i nieprzewidziane przeszkody. Kiedy dzień ten przyszedł, a ofensywy nie rozpoczęto, przybył znowu nazajutrz do mnie, usprawiedliwiając niedotrzymanie terminu spóźnieniem przy załadowaniu ciężkich dział na jakiejś małej stacyjce kolejowej nie doszkoloną jeszcze dostatecznie obsługą i postanowieniami Nacz. Wodza, którego on nie może często zrozumieć, ale musi się podporządkować. Wyraził też obawę, że ofensywa Piłsudskiego może być spóźniona, gdyż ciężar walki przenosi się na północ od Warszawy. Akcja Piłsudskiego znad Wieprza będzie bardzo efektowna, ale dla wojny ma jego zdaniem znaczenie drugorzędne.
Powodem odłożenia terminu rozpoczęcia ofensywy miały być także nieukończone prace fortyfikacyjne w okolicy Warszawy. (…)
Zniecierpliwienie i obawy jeszcze się wzmogły, gdy nadeszły sprawdzone wiadomości, że dowództwo bolszewickie przygotowuje wielkie uderzenie w okolicy Modlina, mające na celu złamanie polskiego oporu i przejście Wisły w tych okolicach. Gen. Rozwadowski miał duże obawy, czy słabe polskie oddziały mogą uderzenie zwycięsko odeprzeć, o ile Piłsudski nie ruszy się prędzej od południa. (Ibid., str. 296-297).
„Na drugi dzień gen. Rozwadowski oznajmił Radzie Ministrów, że bolszewicy napierając coraz mocniej na stolicę, zajęli Radzymin i zbliżają się do miejscowości Marki, położonej zaledwie 12 kilometrów od Warszawy, przeszli też bez dużego oporu naszych wojsk przez dwie linie obronne, świeżo zbudowane i niesłychanie słabe. Dalej przyznał, że i na innych frontach nie jest dobrze, gdyż doszli oni prawie pod Toruń, zajęli Płock i kilka innych miejscowości, bardzo ważnych pod względem wojskowym. Na froncie południowym posunęli się pod Zamość i Lwów. Trzymający się najmocniej odcinek frontu pod dowództwem generała Sikorskiego zmuszony był się cofnąć i przejść na inne pozycje.
Niespodziewane przez nikogo te wiadomości wywołały w Radzie Ministrów chwilowo przygnębiające wrażenie, gdyż szef sztabu przed paru godzinami mówił zupełnie co innego, a teraz zapowiada tak wielkie i niebezpieczne zmiany w sytuacji. Zaczęto go obsypywać pytaniami. Generał Rozwadowski; jakby zupełnie zapomniał o tym; co dopiero mówił, z zupełną pewnością: siebie opowiadał, że on wykonywa swój plan sprowadzenia bolszewików pod Warszawę i rozprawienia się z nimi przy bramach stolicy.
Gdy to jego oświadczenie w przerażoną Radę Ministrów uderzyło jak piorun, on śmiejąc się dodał, że wszystkich bolszewików wystrzela «na sztrece». Ten jego optymizm trudno już było zrozumieć”. (Ibid., str. 298-299).
Po wycieczce na front „do Warszawy powracaliśmy w ciężkim nastroju (…) Oczekujący mnie gen. Rozwadowski miał natomiast twarz rozpromienioną, dowodząc mi dość długo, że najgroźniejsze niebezpieczeństwo minęło, jeżeli ono w ogóle istniało, a pełne zwycięstwo nad bolszewikami jest co godzina bliższe.
Nie mogłem pojąć, na czym opierał te swoje nadzieje, gdyż dopiero sam mi mówił, ze Radzymin dostał się w ręce bolszewików w tych godzinach, a przeciwdziałanie dywizji litewsko-białoruskiej zostało złamane, wojska zaś bolszewickie zaczęły podchodzić pod Jabłonnę i Nieporęt. Kiedy go zapytałem, czy w związku z wytworzoną sytuacją nie należy poczynić potrzebnych zarządzeń, gdyż bolszewicy mogą nas wziąć jak do saka, odpowiedział mi lekko uśmiechnięty, że nie ma do tego żadnej potrzeby bo gen. Haller da bolszewikom za to zuchwalstwo porządną nauczkę. Stosunek sił w okolicy Warszawy jest dla naszych wojsk bardzo korzystny, a można by bolszewików zupełnie połamać, gdyby Piłsudski był już uderzył znad Wieprza. Skutkiem jego zwlekania stan wytworzył się taki, że ofensywa Piłsudskiego ma zapewnione zupełne powodzenie, gdyż przed nią stoją bardzo słabe siły bolszewickie. Niesłusznie też jego zdaniem zaniepokoiło się Naczelne Dowództwo i gen. Weygand, gdyż do zajęcia Warszawy przez bolszewików on bezwarunkowo nie dopuści, mając do tego potrzebną siłę i ducha w narodzie. W wojsku następuje także bardzo korzystna zmiana. Jeżeli Piłsudski uderzy ze swoją armią na bolszewików dopiero 17 sierpnia, jak to zamierza, to przed sobą prawie nic mieć nie będzie, bo całe siły bolszewickie zwalą się na Warszawę, a wtenczas dopiero mogło by być złe. Spodziewając się tego, tak on jak i gen. Weygand starają się nakłonić Piłsudskiego do wcześniejszego wystąpienia i mają nadzieję, że jego niezrozumiały upór uda się przełamać”. (Ibid., str. 302).
NAJTRUDNIEJSZE ZADANIE PRZYPADŁO GEN. SIKORSKIEMU
„Według raportu, jaki świeżo otrzymał, gen Sikorski usiłując atakować, natrafił zupełnie niespodziewanie na główne siły dwóch armii sowieckich, nie wiedząc, że inna armia i korpus Gaja wymijają go od strony północnej, wkraczając w obszar tyłowy. «Ma on tam do czynienia z ogromną przewagą wroga, ale jestem pewny, że da sobie radę, bo ma głowę na karku, a zresztą dziś mu posłałem potrzebne posiłki». Jemu przypadło w tym czasie najtrudniejsze, ale i najważniejsze zadanie do spełnienia.
Na drugi dzień o godzinie 9-tej rano rozpoczęła Rada Ministrów swoje posiedzenie. Gen. Rozwadowski złożył krótkie sprawozdanie z sytuacji wojskowej, nie tając, że jest ona bardzo ciężka, jednak nie ma powodu do obaw, bo zmieni się ona na lepsze, może nawet w najbliższych godzinach. Gorąco przemawiał w obronie Piłsudskiego, usprawiedliwiając spóźnienie jego ofensywy”. (Ibid., str. 303). „Gen. Sikorskiego bardzo mało znałem. (…) W służbie dla państwa polskiego miał już wtedy dobre i zasłużone imię, a gen. Rozwadowski mówił, że w walkach i odwrocie zachował się on najlepiej ze wszystkich polskich dowódców w tej wojnie. Twierdził, że mimo iż wytrwał najdłużej, najmniejsze poniósł straty. On go uważa za prawdziwie mądrego i zdolnego oficera, z którym mało kto mógł się mierzyć.
Przybywszy do Modlina, zastaliśmy gen, Sikorskiego. (…) Twierdził, że silny nacisk rosyjski mógłby tu zostać zupełnie złamany, co by miało rozstrzygające znaczenie dla całej wojny, gdyby rozporządzał większymi siłami i gdyby jazda. gen. Dreszera była spełniła poruczone jej zadanie. Ciężar walki jego zdaniem znajduje się na froncie północnym szczególnie zaś na odcinku, który on zajmuje. (…) Mówiąc o oficerach francuskich do jego armii przydzielonych, gen. Sikorski wyrażał się o nich z największym uznaniem, twierdząc, że oni okazują niesłychaną odwagę i pracują tak pilnie i gorliwie, że oficerowie polscy powinni z nich brać przykład”. (Ibid., str. 304-305).
„Zaraz po moim powrocie do Warszawy przybył gen. Rozwadowski. Obawiając się znowu niepomyślnych wiadomości, patrzyłem na niego z dużym niepokojem, starając się poznać po jego twarzy. Był jak zawsze pewny siebie, uśmiechnięty. Zaznaczył szybko, że dziś przynosi mi same dobre wiadomości. A to: Piłsudski, nalegany przez niego, gen. Weyganda i innych, zdecydował się na rozpoczęcie ofensywy o jeden dzień wcześniej i już jest w pełni akcji, która postępuje nadzwyczaj szczęśliwie. Gen. Sikorski po bardzo ciężkich walkach z ogromną przewagą nieprzyjacielską nie tylko zdołał przerwać otaczającą go już obręcz sił bolszewickich, ale zmusił je do puszczenia zajętych stanowisk i zupełnej zmiany pierwotnych planów. Wielkie odciążenie nastąpiło także na froncie gen. Hallera. Obecnie Rozwadowski ma tylko jedno zmartwienie, ażeby bolszewicy zbyt szybko nie uciekali. Ja tego zmartwienia nie miałem”. (Ibid., str. 316).
Po podróży do Poznania „przybywszy do Warszawy, zastałem znacznie, zmienione położenie. Gen. Rozwadowski zakomunikował mi, że według umówionego planu pomiędzy nim a Piłsudskim i gen. Weygandem, rano w dniu 17 sierpnia wyszło spod Warszawy uderzenie kilku batalionów, zaopatrzonych w pociągi pancerne i czołgi w stronę Mińska Mazowieckiego, który też wieczorem został zajęty. Generał Haller wszedł do Mińska z czołowymi oddziałami.
Wojska frontu środkowego już w pierwszym dniu walki pod komendą Piłsudskiego rozbiły grupę mozyrską, która im stanęła na drodze, a następnie znosząc liczne mniejsze oddziały bolszewickie, postępowały z niesłychaną szybkością, tak, że już 17 sierpnia, w walce z 16 armią bolszewicką, prawie równocześnie z gen. Hallerem dotarły do Mińska. Opowiadając mi to wesołe i wielkie zdarzenie, gen. Rozwadowski z miną tryumfującą nie omieszkał mi przypomnieć, że on przecież miał rację; Nie mogłem mu tego rzecz prosta odmówić”. (Ibid., str. 323).
POWODZENIE PLANU ZMNIEJSZONE UPOREM PIŁSUDSKIEGO
„Po przyjeździe do Warszawy przybył do mnie gen. Rozwadowski z wiadomością, że Lwów znajduje się znowu w dużym niebezpieczeństwie, choć on jest pewny, że się to w ciągu kilku godzin zmieni. Przedstawiając mi sytuację szczegółowo podkreślił, że skutki opóźnienia ofensywy Piłsudskiego mają już teraz fatalne następstwa, gdyż znaczna część pobitej armii bolszewickiej uratuje się w odwrocie. Gdyby jego rad posłuchano, byłoby zupełnie inaczej. Uporu niezrozumiałego nie dało się przełamać a szkoda, niepowetowana szkoda. Powtarzając wielokrotnie te wyrazy, jakby dla utrwalenia w pamięci, gen. Rozwadowski wyszedł”. (Ibid., str. 341).
„Gen. Rozwadowski stale niezadowolony i zarazem zmartwiony, gdyż Piłsudski jakoby znowuż przekreślił jego plany. Dążył on do zniszczenia sił bolszewickich, pobicia Litwinów i przez Wilno i Białystok wkroczenia na Litwę kowieńską, ażeby tą drogą dotrzeć do Bałtyku i tam pozostać. (…) Wbrew temu Piłsudski poszedł nad Niemen z zamiarem rzucenia wojsk bolszewickich na błota pińskie. Gen. Rozwadowski zawsze był zdania, że to posunięcie chybiło celu, gdyż wojska bolszewickie nie zostały zniszczone natomiast wojskom litewskim dało możność wycofania się bez strat i zatrzymania w swoim ręku Wilna”. (Ibid., str. 353).
FRONT PÓŁNOCNY ZADECYDOWAŁ O ZWYCIĘSTWIE
„Wbrew urabianej tendencyjnie i stale opinii, rozstrzygnięcie polskie w bolszewickiej wojnie r. 1920 zapadło nie na południu, lecz na północy, a więc nie na froncie dowodzonym przez Piłsudskiego bezpośrednio, ale na froncie gen. Hallera. Szale zwycięstwa i klęski w naszej rozprawie z bolszewikami zdecydowały się w kilkudniowej, bardzo ciężkiej i krwawej bitwie, jaka się toczyła na północ od Modlina, od 14 sierpnia począwszy. Stwierdzały to zresztą komunikaty Naczelnego Dowództwa, przyznawali także bolszewicy.
Dostępne obecnie ich komunikaty i publikacje głoszą bez ogródek, że przesilenie wojny w r. 1920 nastąpiło na odcinku piątej armii prowadzonej przez gen. Sikorskiego i to jeszcze wtenczas zanim ofensywa znad Wieprza dała się odczuć na polach bitew nad Wisłą i Wkrą. O ile wiem, Nacz. Dowództwo o ugrupowaniu wojsk bolszewickich miało zupełnie fałszywe wiadomości. Usiłował je też sprostować gen. Weygand, widać lepiej zorientowany w tym, że ogromna większość wojsk bolszewickich zgromadzona była na północ od Bugu i Narwi. Piłsudski jednak nie chciał się dać przekonać. Przecież jeszcze w swojej książce stwierdza, że dnia 17 sierpnia, a więc po przełomowej bitwie pod Nasielskiem, poszukiwał on większości wojsk bolszewickich na drodze swego pochodu, a więc na północ od Wieprza”. [czyli na południe od Warszawy] (Ibid., str. 358-359).
GENERAŁ SIKORSKI
„Jak wynikało z relacji gen. Sikorskiego w czasie rozmowy ze mną, miał on przeciw sobie ogromną przewagę wojsk bolszewickich, gdy rozpoczynał uderzenie na północ od Modlina. Nie należy zapominać przy tym, że przeciw niemu stały wojska bolszewickie, upojone zwycięskim pościgiem już od Dźwiny, gdy większość oddziałów gen. Sikorskiego miała za sobą wiele klęsk i ciężki, długi odwrót.
Toteż w tych warunkach tym silniejszej trzeba było woli, energii i uporczywej konsekwencji ażeby tak wyczerpane wojska rzucać do ataku i z nimi zwyciężać. Wola została narażona na bardzo ciężką próbę pomiędzy innymi, gdy bolszewicy wielkimi siłami, zebranymi pod Płockiem i Płońskiem rozpoczęli uderzenie na odsłonięte zupełnie tyły armii gen. Sikorskiego.
Na wynik tej walki oczekiwaliśmy z niesłychanym niepokojem, mimo zaufania żywionego do gen. Sikorskiego. Nie małą obawę miał także i gen. Rozwadowski widząc że wojska stojące pod Radzyminem nie mogły obronić Warszawy. Mimo, że sam uważał to za bardzo ryzykowne, gdyż oddziały tej armii były za mało skupione, a żołnierze pozbawieni środków walki i żywności, zwożonych dopiero pospiesznie do rejonów Modlina, polecił on akcję Sikorskiego na gwałt przyspieszać. Nie widział bowiem innego wyjścia, zwłaszcza gdy pod Radzyminem zaczął się front łamać daleko prędzej niż można się było tego spodziewać.
Armia ta musiała rozpocząć nierówną walkę w czasie, kiedy znaczna część sił w skład jej wchodzących nie przybyła jeszcze na miejsce przeznaczenia. Toteż w początku było jej bardzo ciężko. Pomimo tego zdołała nie tylko ulżyć Warszawie, zatrzymać bolszewików, którzy pod Modlinem chcieli przekroczyć Wisłę, ale spowodowała dalszą i to znaczną ulgę pod Radzyminem. Kiedy razem z innymi ministrami składałem gen. Sikorskiemu, gratulacje w zdobytym Nasielsku, mogliśmy być niemal pewni zwycięstwa, chociaż liczne dywizje bolszewickie w tym samym czasie szturmowały zawzięcie tak niedalekopołożony Płock. W przekonaniu tym utwierdzały nas i pewność wodza i znakomite nastroje i postawa jego żołnierzy. Zasługi gen. Sikorskiego wszyscy uznawali i wszyscy też milczeli, gdy Piłsudski wywierając na nim jak na wielu innych swoją zemstę, odsunął go nawet od służby w wojsku, do której ma lepsze od wielu kwalifikacje.” (Ibid., str. 359-360).
USUNIĘCI Z WIDOWNI
„Nie mogę wiedzieć z dokumentami w ręku, czy się to stało rozmyślnie, czy tylko dzięki przypadkowi, że konkurenci do zasług po zwycięstwie nad bolszewikami pod Warszawą zostali z widowni zupełnie usunięci. Z gen. Rozwadowskim skończono na wieki, starając się nakryć potwarzą jego imię, generałów Hallera i Sikorskiego odstawiono, nie pozwalając im pracować dalej w uratowanej przez nich ojczyźnie. Nie wymieniam już tej wielkiej i skrzywdzonej gromady ludzi.
Ponieważ Piłsudski nie mógł unicestwić gen. Weyganda, swoją niechęć do niego przeniósł na Francję. Znając jego niepohamowaną pychę, mogę śmiało wnioskować, że jego nieprzyjazny stosunek do niej był w dużej mierze także i tymi przesłankami podyktowany.” (Ibid., str. 362).
GENERAŁ ROZWADOWSKI
„Cokolwiek się będzie pisać i mówić, kogo się będzie chciało ubierać w laury i zasługi, to rok 1920, ‘Cud nad Wisłą’ i zwycięstwo nad bolszewikami odniesione pozostać muszą na zawsze z nazwiskiem gen. Rozwadowskiego związane. Ja osobiście nie znałem go zupełnie aż do czasu objęcia przez niego obowiązków szefa sztabu. Raz tylko słyszałem o nim na posiedzeniu krakowskiego Naczelnego Komitetu Narodowego, kiedy przy jakiejś sposobności z jednej strony przedstawiono go jako wykształconego i bardzo zdolnego oficera, a przy tym gorącego Polaka, z drugiej strony zwalczano zawzięcie jako zapalonego endeka i reakcjonistę o wstecznych niesłychanie poglądach. Na czym miała polegać ta jego reakcyjność, tego nie mówiono.
Na moim urzędzie prezydenta ministrów, zwłaszcza z początku, sprawił on mi przykry zawód, kiedy jego bardzo stanowcze zapowiedzi, dotyczące postępów naszego wojska wręcz się nie spełniły, a niebezpieczeństwo zwiększało się gwałtownie z godziny na godzinę.
Według mego niefachowego zdania nie rozwinął on wcale swojego talentu w czasie przewrotu majowego. (…) Każdemu jednak może się powinąć noga, a wojna domowa nie dla wszystkich jest walką z nieprzyjacielem, którego należy tępić wszelkimi środkami. (…)
Co innego r. 1920 i walka z bolszewikami. Tam miałem co dzień możność i sposobność widzieć i podziwiać jego niczym nie naruszony spokój, nadludzką wytrwałość, optymizm nie opuszczający go nawet w najcięższych chwilach, bezgraniczne oddanie się sprawie i wiarę w zwycięstwo, którą umiał przenieść w swoje otoczenie.
Mnie się wydawał czasami trochę nieopatrznym, choć zawsze prostolinijnym i zupełnie bezinteresownym. Toteż zarzuty natury moralnej, stawiane mu przez Piłsudskiego po przewrocie majowym, naruszające jego cześć osobistą, uważałem za rozmyślne oszczerstwo, potrzebne naonczas Piłsudskiemu do wykonania na gen. Rozwadowskim nieludzkiej zemsty i zdeptania go moralnie i fizycznie.
Jeśli byłyby bodaj nikłe podstawy dla stawianych zarzutów, wytoczono by mu proces. Tego Piłsudski nie zrobił, choć mógł być pewny uległości sądów, lecz zamęczał Rozwadowskiego więzieniem i wyszukanymi torturami, które zniszczyły jego zdrowie i przybliżyły śmierć. Tej poniewierki byłby nie wytrzymał żaden człowiek, uległo jej też zdrowie gen. Rozwadowskiego, tym bardziej, gdy widział, że nikt nie stanął w jego obronie.
Ja opinię te powtarzałem, gdzie należało, nie mogłem jednak nic zrobić, gdyż sam byłem bezwładniony, ludzie zaś do których się zwracałem, oburzali się na bezecne postępowanie, ale się nie chcieli narażać. Toteż przeważnie zachowywali milczenie nawet i wtenczas, gdy nastąpią śmierć gen. Rozwadowskiego, otoczona dziwnym urokiem tajemniczości. Lewicowych polityków wypadki te nie poruszyły.
Niezwykła jego lojalność wobec Piłsudskiego ujawniła się w całej pełni szczególnie wtenczas, gdy w dniu 12 sierpnia 1920 r. Piłsudski niespodziewanie opuścił Warszawę, a jego funkcje wojskowe objął Rozwadowski. Miałem sposobność nieraz patrzeć na to, jak na każdym kroku i przy każdej sposobności z niezwykłą otwartością, poświęceniem się i odwagą bronił nie tylko zamierzeń, ale autorytetu i osobistej czci Piłsudskiego. A przecież nie było to rzeczą łatwą, ani popularną bo ciężkie zarzuty przeciw Piłsudskiemu sypały się jak z rogu obfitości.
Jego wielkie zasługi i charakter przecież sam Piłsudski uznał, dając temu mocny wyraz w publicznym rozkazie. No, ale było to w czasie walki, która nie pozwalała na przemyślane kombinacje. Od Piłsudskiego różnił się gen. Rozwadowski tym, że pozostawiając swoją osobę na boku, wierzył w naród i armię i stale to powtarzał. Idąc niezachwianie z tą wiarą naprzód, w bardzo wielkiej mierze przyczynił się też do uchronienia narodu od hańby, nie zarobiwszy jak dotąd na jego wdzięczność, gdy inni niezasłużenie hołdy zbierają.” (Ibid., str. 356-357).
GENERAŁ HALLER
„Niepoślednia rola w tych decydujących o losie państwa momentach przypada gen. Józefowi Hallerowi. Opierała się ona u niego przede wszystkim na czynniku moralnym. (…) Świeżą, nie nadwyrężoną żadnymi zarazkami wolę przynieśli na front ochotnicy, stanowiący przeszło sto tysięcy ludzi. Stało się to w największej mierze dzięki niezmordowanej i wprost nadludzkiej pracy generała Józefa Hallera. On stał się wyrazicielem tego ożywczego prądu w dowództwie i niejako gwarancją trwałej pod tym względem odmiany.
Mianowany dowódcą północnego frontu, od pierwszego momentu starał się cofające w pośpiechu wojska opanować i ustabilizować rozbity front. Tego nie można było dokonać bez zmiany nastrojów i powrotu wiary w zwycięstwo, która opuściła zdziesiątkowane i rozbite szeregi. Na to potrzeba było i trochę czasu. (…) Sprawić to jeno mógł nowy duch, który z czasem wstąpił w osłabione zwątpieniem szeregi i to jest wielką, historyczną zasługą gen. Hallera. Niestrudzony w pracy, był on zawsze na podległym mu froncie, gdzie się tylko decydował jego los, nie ograniczając się do pracy sztabowej. W chwilach najcięższych stał obok żołnierza dręczonego głodem i pościgiem, dodając mu otuchy i starając się przelać w niego gorącą wiarę w zwycięstwo, do którego sam się w wielkiej mierze przyczynił, nie reklamując tego nigdy”. (Ibid., str. 358).
PIŁSUDSKI
„Nigdy nie miałem zupełnego zaufania do Piłsudskiego, czułem jakieś niezrozumiałe może nawet uprzedzenie. Byłem zadowolony, jak nie musiałem się z nim stykać. Poza tym uprzedzeniem nie mogłem się pogodzić z jego posunięciami politycznymi, szczególnie z okresu rządów Moraczewskiego, musiało mnie razić jego stanowisko w sprawie obrony Małopolski Wschodniej, upór przy swoim sposobie tworzenia armii, stare, często bardzo niesympatyczne praktyki z Legionów, błędy szczególnie w czasach ostatnich popełnione, tak wyraźne i tak bardzo kosztowne – to jednak widząc u niego wielką troskę, odbijającą się wprost na twarzy, szczerość w rozmowie, głęboką obawę o wolność i całość ojczyzny, miałem wrażenie, że się grubo mylą ci wszyscy, którzy mu robią zarzuty lekkomyślności a nawet zdrady i że ja sam byłem także czasem w błędzie, posądzając go o osobiste ambicje i brak dobrej woli. Prawda, pod ciężarem tych wielkich wypadków trudno było nieraz należycie zebrać biegające myśli”. (Ibid., str. 290).
„Jako szef rządu w czasie zmagania się z bolszewikami czułem się w obowiązku solidarnej odpowiedzialności z tymi z którymi współpracowałem. Stąd też w czasie największej nagonki na Piłsudskiego broniłem go z całą siłą, na jaką mogłem się zdobyć, mimo że ludzie znający go lepiej, radzili mi być ostrożniejszym tak ze względu na opinię, jak i na postępowanie Piłsudskiego. Tak gen. Rozwadowski jak Roja i inni, którzy go lepiej ode mnie znali, twierdzili że Piłsudski prawie zawsze i wszystko zaczynał i robił z myślą o sobie, choć się to starał jak najbardziej ukrywać. Z bardzo też dużą łatwością przerzucał odpowiedzialność na innych, zapominając rychło, że on był autorem popełnionej winy. Zawsze też umiał znaleźć świadków powolnych jak i wielbicieli jego talentu, których rozmachu nie tylko nie powstrzymywał, ale swoim postępowaniem zachęcał. Bez wszelkiego wahania poświęcał tak życie ludzkie, jak i najbliższych przyjaciół, jeżeli tego wymagały jego plany, nie zawsze idące po drodze publicznego dobra. W takich razach potrafił być nieugięty, bezwzględny, a nawet okrutny.
Bardzo wiele opowiadał mi na ten temat poseł dr. Lieberman w więzieniu brzeskim, oburzając się na te straszne praktyki. Szkoda, że tak późno. Swoimi metodami musiał też górować nad wszystkimi, którzy tak postępować nie umieli, albo nie chcieli. Zostali też zepchnięci i wyrzuceni przez niego jak sprzęt nieużyteczny, odarci nie tylko z zasług i czci, ale jak gen. Rozwadowski nawet pozbawieni życia. Jest to tym bardziej znamienne i przykre zarazem, że niektórzy z nich byli nie tylko jego wiernymi towarzyszami broni, ratowali państwo i swoimi wysiłkami naprawiali błędy przezeń popełnione, ale – mogę to stwierdzić – byli mu szczerze oddani.
Do sporu, czyją zasługą były plany, na podstawie których osiągnięto zwycięstwo, ‘Cud nad Wisłą’, wiele nie umiem dorzucić, gdyż oprócz bardzo dyplomatycznej i dla mnie nie zrozumiałej opinii ministra spraw wojskowych gen. Sosnkowskiego i wstrzemięźliwego nadzwyczaj zachowania się gen. Rozwadowskiego, który to uważał za bardzo delikatną materię, od nikogo więcej nic miarodajnego nie starałem się dowiedzieć. Między urzędnikami moimi panowało przekonanie, że plan byt dziełem gen. Weyganda, mimo że do tego nigdy się nie przyznał, nie chcąc drażnić ambicji Piłsudskiego, a podobno także i gen. Rozwadowskiego. To jednak nie było miarodajne”. (Ibid., str. 355-356).
GENERAŁ WEYGAND
„Gen. Weygand przebywał w Polsce od 25 lipca do 24 sierpnia 1920r. (…) Przybył on do Warszawy w momencie, w którym wojska polskie cofały się po kilkadziesiąt kilometrów na dzień i w którym większość frontu była w zupełnej rozsypce. Warszawę zaś opuścił po rozgromieniu bolszewików nad Wisłą i wyrzuceniu ich za Niemen i Bug.
Nie dziw więc, że się w Polsce utarła opinia, iż do wygrania bitwy nad Wisłą on się nie mało przyczynił, a świetny manewr znad Wieprza uważano powszechnie za jego pomysł.
Jaka istotnie była jego rola? Już od dnia 4 lipca rozpoczął się odwrót wojska polskiego z północnego frontu. Fałszywy obrachunek sił bolszewickich dokonany przez Piłsudskiego na północy sprawił, że wojska gen. Szeptyckiego walcząc z olbrzymią przewagą poniosły w tym dniu bardzo ciężką, prawie że decydującą klęskę. O naprawieniu jej nie mogło być mowy, gdyż na południu, po stracie Kijowa uwaga nasza była całkowicie zaprzątnięta armią konną Budiennego. Wtenczas też wyszły jaskrawo na wierzch popełnione błędy. Wojsko ustawione jak nagonka na polowaniu nigdzie nie było [w stanie] stawić prawie żadnego oporu. (…)
Misja gen. Weyganda nie była określona. Pierwotnie miał on tylko zbadać sytuację i zdać sprawę konferencji międzysojuszniczej w Spa, a w pierwszym rzędzie marszałkowi Fochowi. Bezład, jaki panował wówczas w Naczelnym Dowództwie i załamanie się widoczne Naczelnego Wodza, skłoniły rząd do zwrócenia się do gen. Weyganda z prośbą o pomoc. Sytuacja była drażliwa i delikatna zarazem. Gen. Weygand nie przybył bowiem z dywizjami francuskimi, czego się spodziewał i o co go interpelował
Piłsudski, nie mógł też objąć faktycznego dowództwa. Stanowisko zaś jego jako doradcy technicznego było bardzo trudne, odpowiedzialne i delikatne zarazem. Mimo to gen. Weygand stanowisko to przyjął i oddał na nim ogromne usługi naszej ojczyźnie w tak ciężkich czasach.
Gruntowny, metodyczny, jasny w ocenie i postanowieniach, a przy tym nieugięty, od razu uczynił wszystko ażeby do działań polskich wprowadzić ład i celowość. Zwrócił uwagę na brak rezerw i konieczność radykalnej zmiany dotychczasowych sposobów wojowania. Podkreślił bardzo silnie konieczność oderwania się od bolszewików, przegrupowania sił i dopiero przejścia wtedy do poważnej akcji. Wskazywał na każdy błąd, sprzeczności i niedokładności. Jego naprawdę mądre i fachowe wskazówki wydały pełny plon, szczególnie w bitwie nad Wisłą. Zasługi tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich, których znaczna ilość znajdowała się w szeregach naszego wojska, są bardzo wielkie tak ze stanowiska moralnego jak i wojskowego. W czasach, w których Polska była całkowicie izolowana, a defetyzm w kraju panował niemal ogólny, stanęli oni obok naszych żołnierzy i oficerów ramię w ramię porywając ich do walki nieugiętej, zawstydzając często swoją odwagą i niepospolitym męstwem.
Te zasługi gen. Weyganda potraktowano u nas w sposób co najmniej małostkowy. Zrobili to szczególnie ci, którzy wcześnie i przezornie budowali sobie bożka i szukali dla niego jak najwięcej powodów do kadzidła. Z mojego stanowiska, uważałem dociekanie tego, kto był autorem planu zwycięskiej bitwy pod Warszawą za rzecz mniejszej wagi. Jeżeli to zrobił Piłsudski czy Rozwadowski, nie stało się nic nadzwyczajnego, bo to należało do ich praw i obowiązków. Inaczej by się sprawa przedstawiała, gdyby gen. Weygand był jego autorem. Dla mnie ważniejsze od tych dociekań było zachowanie się tak gen. Weyganda jak i oficerów francuskich. Nie można zapomnieć nie tylko o ich męstwie i poświęceniu, ale także i o tym, że tak ofiarnie narażali się nie za swoją sprawę, a mimo to nie zgłaszali żadnych pretensji.
Jeżeli nie chce wiedzieć o tym nadęta i pijana obcymi zasługami piłsudczyzna, to powinna wiedzieć i pamiętać trzeźwa i przyzwoita opinia polska”. (Ibid., str. 360-362).
Komentarz Jędrzeja Giertycha. Relacja Witosa jest bardzo cenna, gdyż jako prezes Rady Ministrów był w okresie bitwy warszawskiej w codziennym kontakcie z generałem Rozwadowskim i z innymi osobistościami, odgrywającymi w tej bitwie i w przygotowaniu do niej wybitną rolę. Jego informacje są więc informacjami z pierwszego źródła. Szczególnie cenne są zanotowane przez niego wypowiedzi generała Rozwadowskiego. Są to wypowiedzi, których Rozwadowski poza tym nigdzie nie powtórzył, a więc najwidoczniej uczynione były pod wrażeniem chwili, w nastroju zupełnej szczerości. Dowiadujemy się z tych wypowiedzi co Rozwadowski w czasie bitwy i tuż po bitwie naprawdę myślał. Dowiadujemy się przede wszystkim jak bardzo krytycznie patrzał na Piłsudskiego, a zwłaszcza na opóźnienie przez niego kontrofensywy znad Wieprza. W okresie późniejszym najwidoczniej wolał nie wypowiadać się w tej sprawie tak szczerze.
Relacja Witosa daje nam żywy i przekonywający obraz tego, jak sytuacja wojenna wyglądała w krytycznych dniach, oglądana od strony cywilnego rządu ale będącego w codziennym kontakcie z najwyższymi władzami wojskowymi. Wiemy zresztą z tej relacji, że Witos jeździł w owym czasie także i na front i stykał się np. z generałem Sikorskim w miejscu jego postoju.
Sylwetki ludzi, jakie swoją relacją narysował – generałów Rozwadowskiego, Hallera, Sikorskiego i innych – są bardzo cenne, uzupełniają bowiem w sposób żywy to co o tych ludziach wiemy z dokumentów. Ciekawe są jego informacje o tym, jak generał Rozwadowski w rozmowach z cywilnymi politykami wykazywał jeszcze przed bitwą optymizm może przesadny. Trudno się oprzeć podejrzeniu, że może i trochę i umyślnie wprowadzał ich chwilami w błąd, chcąc podnieść ich na duchu, oraz chcąc ukryć przed nimi sekrety, o których plotkarskie rozszerzenie się żywił obawy. Co jest istotne w tym, co o rozmowach z Rozwadowskim Witos pisze, to jest niezłomna wiara Rozwadowskiego w zwycięstwo i jego siła ducha. W relacji Witosa Rozwadowski rysuje się jako postać naprawdę o cechach wielkości. Witos zresztą z całą stanowczością stwierdza, że to co będzie w przyszłości wypowiadane o bitwie warszawskiej, będzie „na zawsze z nazwiskiem Rozwadowskiego związane.”
Witos przywiązuje także bardzo wielką wagę do roli Weyganda. Podkreśla przede wszystkim, że cokolwiek zrobione było przez Rozwadowskiego i Piłsudskiego, było wykonywaniem przez nich ich obowiązków, natomiast wszelka pomoc i współpraca okazana Polsce przez Weyganda, była aktem bezinteresownej pomocy i darem.
Relacje Witosa o Weygandzie nie robią zresztą wrażenia relacji opartych na własnej obserwacji, czy własnych rozmów z nim. Są to relacje z drugiej ręki. Budzą one o wiele mniej zaufania niż jego relacje o wodzach Polakach. Niektóre z podanych przez niego informacji, dotyczących Weyganda, nie są prawdziwe. Witos zdaje się nic o tym nie wiedzieć, że Weygand jechał do Polski z nałożonym na niego przez rządy alianckie zadaniem objęcia dowództwa, a więc rzeczywistej władzy nad polską armią. Wydaje mi się także, że Witos się myli, przypisując Weygandowi postulat „oderwania się od bolszewików”. Myślę, że chyba nie jestem w błędzie, twierdząc, że to właśnie Rozwadowski miał taki plan: oderwać się od bolszewików, wycofać się, przegrupować, wyłonić potrzebne rezerwy – i wtedy z całym impetem, planowo, na bolszewików uderzyć. Weygand przeciwnie, radził bolszewików zatrzymać, nie odrywając się od nich, stworzyć mocny front, umocnić wojsko długą kampanią obronną i dopiero wtedy zacząć myśleć o ofensywie. Pas avant.
Wnioski zresztą Witosa dotyczące ustosunkowania się Polaków do Weyganda są bardzo słuszne i szlachetne.
Piłsudski w relacji Witosa rysuje się bardzo źle. Znajdujemy w tej relacji potwierdzenie tego, co wiemy z innych źródeł, że Piłsudski uparcie, a bez rzeczowego powodu odwlekał rozpoczęcie swojej ofensywy z nad Wieprza, przez co spowodował wybitne zmniejszenie skutków polskiego zwycięstwa, bo pozwolił znacznej części armii bolszewickiej wymknąć się z osaczenia, w jakim się znalazła. Dlaczego tak zwlekał? Widocznie na coś czekał: Na co?
Relacja Witosa umacnia nas w przeświadczeniu, że czekał na wyjaśnienie się sytuacji na froncie północnym. Liczył się z możliwością, że Rozwadowski, Haller, Sikorski, Latinik, a wraz z nimi także i Weygand bitwę warszawską przegrają. A w takim wypadku lepiej dla niego będzie do bitwy tej się nie mieszać – i szybko wycofać się pod Częstochowę, po to, by oddać się ze swoimi sześciu dywizjami pod opiekę Anglików i być może Niemców dla dalszej walki z bolszewikami w roli wodza Polski zredukowanej do roli małego państewka-satelity. Relacja Witosa umacnia mnie w przeświadczeniu – jest to oczywiście tylko wrażenie subiektywne – że bitwa warszawska wzmocniła rządy Piłsudskiego w Polsce, a przez to utorowała mu drogę do zwycięskiego zamachu stanu w 1926 roku. Zarówno splot okoliczności, jak zręczna i pozbawiona skrupułów propaganda pozwoliła Piłsudskiemu zdobyć sobie pozycję wodza zarówno narodu, jak armii; wprawdzie uznawanego nie przez cały naród i nie przez całą armię, ale jednak mającego po swojej stronie potężny obóz, zarówno jak potężną mafię. Bez wyprawy kijowskiej i beż bitwy warszawskiej Piłsudski byłby tylko jednym z głów państwa – mało co wybitniejszym jako postać historyczna, niż prezydenci Wojciechowski i Mościcki – oraz tylko jednym z polskich generałów, nie większym od Hallera, Dowbor-Muśnickiego, Szeptyckiego i innych. Bitwa warszawska w której potrafił sobie przypisać główną rolę, uczyniła z niego postać epicką, trochę przypominającą takich samych laików w sprawach wojskowych a jednak mających reputację wielkich wodzów, jak Stalin, Hitler i Mussolini. W dużym stopniu przyczyniła się do tego Francja, traktując Piłsudskiego jako taką właśnie, wyjątkową, nietykalną i czcigodną postać i w praktyce go podpierając. Przyczynił się do tego osobiście Weygand. Ale przyczynili się także Rozwadowski i Witos, broniąc go przed krytyką i opozycją, jak to sami stwierdzają, Witos w swej relacji, a Rozwadowski w rozmowach, które Witos przytacza.
W tym materiale odpowiem: kto i dlaczego starał się nie dopuścić do tego, by dotarły one do świadomości Polaków.
To zjawisku pojawiło się już w 1920 r. i trwa do dziś. Podejście do problemu i „argumenty” są wciąż te same.
Bezpośrednio po 15 sierpnia 1920 r. rozpowszechniano informacje, że bolszewicy zmyślili sobie objawienia „by wytłumaczyć niechlubną ucieczkę z pola walki”. Głoszono, że „bolszewicy na skutek nadużycia alkoholu mieli zaburzenia psychiczne i zwidy”.
Były to bardzo słabe „argumenty”, ponieważ to samo mówiło setki żołnierzy rosyjskich i jeńców, którzy znajdowali się w różnych miejscach i nie mieli ze sobą kontaktu.
Rozpowszechniano też opinie, że samo określenie „Cud nad Wisłą” wymyślili bolszewicy, by „zatuszować swoją porażkę” oraz opinię, że to określenie wymyśliła opozycja wobec Piłsudskiego, by pomniejszyć jego zasługi.
Do dziś rozpowszechnia się opinię, że objawienia wymyślili albo endecy albo „kościelni historycy”.
Andrzej Garlicki, współczesny historyk napisał: „Piłsudczycy bardzo nie lubili określenia cud nad Wisłą, gdyż w ich mniemaniu wskazywanie na udział sił nadprzyrodzonych podważało zasługi Józefa Piłsudskiego w bitwie warszawskiej”.
W „Polityce” Wiesław Władyka napisał: „Określenie cud nad Wisłą wymyślił endecki pisarz Stanisław Stroński tuż po 15 sierpnia 1920 r., próbując w ten sposób odebrać laury zwycięstwa znienawidzonemu Piłsudskiemu. To nie wódz był autorem zwycięstwa, to Bóg natchnął siłą Naród, który mimo nieporadności przywódcy stanął do bohaterskiej walki z Sowietami i wygrał”.
Na portalu „zadane.pl” w dziale przeznaczonym dla uczniów szkół podstawowych znajdujemy krótki materiał pt. „Kto wymyślił określenie cud nad Wisłą?”. Czytamy tam: „W roku 1920 fala wojsk bolszewickich zalała cały kraj. Polacy oczekiwali jakiegoś cudu, pomocy siły wyższych, aby pokonać Sowietów. Po raz pierwszy tego wyrażenia użył prof. Stanisław Stroński w jednym ze swych artykułów. Polacy pokonali armię bolszewicką 15 sierpnia, w święto Matki Boskiej Zielnej w bitwie pod Radzyminem. To zwycięstwo szybko nazwano cudem nad Wisłą, ponieważ wielu Polaków zaczęło naprawdę wierzyć w to, że zatrzymaliśmy pochód komunizmu na zachód dzięki boskiej pomocy”.
Na Portalu Radia Maryja pojawił się wywiad udzielony przez ks. dr Józefa Marię Bartnika. W jego trakcie padło pytanie: „Jakie były różnice między zatajaniem prawdy o objawieniu Matki Bożej przed II wojną światową a tym w czasach reżimu komunistycznego?”
A oto odpowiedź ks. Bartnika:
„W czasie międzywojnia prawda o zjawieniu się Matki Bożej była dla czynników oficjalnych nader niewygodna. W wolnej, rozwijającej się, postępowej i dążącej do nowoczesności Polsce fakt ten był nie do zaakceptowania! Tym bardziej, że jeśli rozeszłaby się wieść o tym objawieniu, to nieuchronnie nasunęłaby się konkluzja, że dla pokonania bolszewików waleczni Polacy musieli otrzymać pomoc z Nieba! Co by sobie Europa pomyślała o naszej armii i dowódcach, gdyby doszło do jej uszu, że w walkach z bolszewikami przyszła nam z pomocą sama Matka Boża? Już samo słowo cud, które mogłoby sugerować nadprzyrodzoną interwencję w czasie walk o Warszawę, było cenzurowane i usuwane z prasy i wydawnictw sanacyjnych. Dla piłsudczyków żadnego cudu, a nie daj Boże, pojawienia się Najświętszej Dziewicy w czasie walk z bolszewikami, nie było i być nie mogło! W trzeciej, największej wygranej bitwie w historii polskiego oręża (po Grunwaldzie i Wiedniu), która uratowała Europę przed rewolucją bolszewicką, decydującej o losach Polski, Europy i świata, jedynym animatorem zwycięstwa miał być sam Marszałek Piłsudski, bez pomocy sił nadprzyrodzonych.
Dlatego pomimo setek relacji naocznych świadków fakt ten zaliczono do pobożnych ludowych legend i nie dopuszczono, by został w jakikolwiek sposób nagłośniony. Sprawa zjawienia się Matki Bożej stała się tematem tabu. Efektem tej polityki było to, że relacje bolszewików, bezpośrednich świadków ukazania się Maryi, nie mogły być publikowane ani w prasie, ani w książkach wspomnieniowych.
To wiekopomne wydarzenie nie zatarło się i nie znikło z pamięci Narodu, a to dzięki osobom, które posługiwały w obozach jenieckich i dalej kolportowały zasłyszane świadectwa. Bolszewicy chętnie dzielili się swoimi przeżyciami. Pamiętna noc z 14 na 15 sierpnia była najbardziej wstrząsającym momentem całego ich dotychczasowego życia: Na własne oczy ujrzeli Matier Bożiju!”.
W dalszej części wywiadu powiedział też: „W latach 50. propaganda komunistyczna określała wojnę 1920 roku najazdem jaśnie panów na kraj radziecki! W tej sytuacji nie trudno się dziwić, że wszystkie wypowiedzi nawiązujące do objawienia się Maryi były cenzurowane, rugowane i ośmieszane. Autorzy, nawet zawoalowanych aluzji, stawali się obiektem ataków i niewybrednych drwin tzw. naukowej krytyki reżimowych publicystów. Niestety, do dziś nie nastąpił w tej materii żaden przełom. Temat jest konsekwentnie pomijany, co szczególnie bolesne, w homiliach wygłaszanych 15 sierpnia”.
(Cud nad Wisłą – Bitwa Warszawska – Jerzy Kossak – ze zbiorów Muzeum Wojska Polskiego via Wikimedia Commons /Lemons2019)
W 1920 roku zatrzymaliśmy czerwoną zarazę. Odpędziliśmy diabelską hordę precz od naszej stolicy i pognaliśmy ją na wschód, skąd przyszła. Był to wielki, jeżeli wręcz nie największy w dziejach triumf oręża polskiego. Powinniśmy być z niego nieskończenie dumni, pomimo, iż ostatecznie nie rozgromiliśmy bolszewickiej dziczy, a nawet nie wyparliśmy jej z terytorium dawnej Rzeczypospolitej, czego tragiczne skutki spadły na nas już po dwudziestu latach. A jednak bezsprzecznie powstrzymaliśmy jej marsz na zachód, ratując od niechybnej zguby nieświadomą zagrożenia Europę. Jak śpiewa psalmista: „Stało się to przez Pana i cudem jest w naszych oczach” (Ps 118, 23).
Materiał pierwotnie został opublikowany 2020 roku
Dlaczego wstydzimy się Cudu nad Wisłą? Bo że tego typu postawę przejawiają liczni Polacy, nie ulega wątpliwości. I to wcale nie ateiści (co wszak w pełni zrozumiałe i szkoda sobie tym głowę zawracać), ale również katolicy, którzy wiarę w Boga mniej lub bardziej otwarcie deklarują, mniej lub bardziej świadomie żyją Ewangelią na co dzień i cudów istnienie mniej lub bardziej uznają. Ale wystarczy, by ktoś choćby napomknął o nadprzyrodzonym aspekcie zwycięstwa nad bolszewikami w sierpniu 1920 roku, a natychmiast wywoła u licznej rzeszy Polaków pełen zażenowania uśmieszek, pogardliwe spojrzenie z góry lub sarkastyczną odpowiedź:
– A gdzie tam cud! Jaki cud! Nie żaden cud, tylko geniusz wodza i waleczność żołnierza polskiego. Wygraliśmy, bo byliśmy lepsi i silniejsi.
Czyżby? Złośliwiec mógłby zauważyć, że zaledwie dwadzieścia lat później ten sam żołnierz dostanie ciężkiego łupnia i nie obroni Ojczyzny, a polityczni wychowankowie tego samego wodza w obliczu nadchodzącej wojny zachowają się jak dzieci we mgle i zmarnują Polskę.
Czy zaś byliśmy lepsi i silniejsi? Przede wszystkim, nie najrozsądniej jest post factum umniejszać siły i wartość bojową pokonanego wroga, bo się tym samym własne nad nim zwycięstwo umniejsza. Ale o to mniejsza.
Ważniejszą bowiem kwestią jest, czy rzeczywiście czerwona horda prąca na Warszawę, Lwów i Poznań, oraz dalej: na Berlin, Paryż i Rzym, była od nas słabsza? Siła, której uległo światowe mocarstwo o niewyczerpanych zasobach ludzkich i materiałowych, jakim była Rosja? Nie wolno nie doceniać sił przez Rewolucję zrodzonych, jak to uczynili pod koniec XVIII stulecia europejscy monarchowie…
Latem zaś 1920 roku tratowała polską ziemię rewolucyjna bestia, której starsza, francuska siostra nie była godna zawiązać sznurka u szubienicy. A naprzeciw tej siły Polonia dopiero co Restituta – kraj młodziutki, państwo ledwo sklejone z trzech całkiem odrębnych dzielnic, wojsko, co jeszcze wczoraj w szeregach obcych armii strzelało do siebie nawzajem (albo w szkolnej ławce siedziało), uzbrojone w mieszankę zaborczego dziedzictwa a dowodzone wedle trzech różnych tradycji…
Niech ziści się cud Wisły – prosimy Cię, Panie
Podobnych zastrzeżeń mógłby ktoś złośliwy namnożyć niekończącą się litanię. Ale dziś nie czas na złośliwości. Dzisiaj świętujemy oczywisty triumf. I dlatego dziś nazywamy rzeczy po imieniu.
15 sierpnia 1920 roku na polskiej ziemi wydarzył się Cud!
Utarło się sądzić, że Cud nad Wisłą wymyśliła endecja celem podważenia zasług marszałka Piłsudskiego. W istocie jednak sprawa nie do końca tak wygląda. Owszem, w nocy z 13 na 14 sierpnia, czyli w chwili największego zagrożenia stolicy, jak najbardziej endecki publicysta Stanisław Stroński opublikował na łamach dziennika „Rzeczpospolita” artykuł zatytułowany „O cud Wisły”, w którym – powołując się na analogiczną sytuację z początku września 1914 roku, kiedy to wojskom francusko-brytyjskim z wielkim trudem udało się na przedpolach Paryża zatrzymać niemiecki Blitzkrieg, co francuska opinia publiczna natychmiast okrzyknęła mianem „cudu nad Marną” – w życzeniowym, wręcz błagalnym tonie wołał o taki sam cud na polskiej ziemi.
Bo – jak czytamy we wspomnianym artykule – „żeby Warszawa wpaść miała w ręce bolszewików, żeby Trocki miał wejść do miasta jak ongi Suworow i później Paskiewicz, żeby ten sam dziki, a dzisiaj jeszcze dzikszy, bo podniecony przez mściwych i krwiożerczych naganiaczy sołdat i mużyk pohulać miał w stolicy odrodzonej Polski, tej myśli wojsko nasze nie zniesie i każdy żołnierz sobie powie: po moim trupie! (…) I gdy w jutrzejszą niedzielę zbiorą się miliony ludności polskiej w kościołach i kościółkach naszych, ze wszystkich serc popłynie modlitwa: Przed Twe ołtarze zanosim błaganie, Ojczyznę, Wolność, zachowaj nam Panie. Błogosławiony tą modlitwą ojców, matek, sióstr i małej dziatwy o ziszczenie się cudu Wisły, żołnierz polski pójdzie naprzód z tym przeświadczeniem, że oto przypadło mu w jednej z najcięższych chwil w naszych tysiącletnich dziejach być obrońcą Ojczyzny”.
I tyle. Nic ponad to, co było widać naokoło: miliony Polaków na Mszach Świętych, w procesjach i czuwaniach; w kościołach, domach i na ulicach; na kolanach przed Najświętszym Sakramentem i wiejskimi kapliczkami błagały o cud, który ich samych i ich rodziny, domy ich i ziemię, i wszystko, co się Polską nazywa, ocali od nadchodzącej hordy Antychrysta.
Nic ponad to, o co może – i powinien – prosić wierzący chrześcijanin.
Tylko w sposób nadprzyrodzony da się to wyjaśnić
Orzeczenie cudownego charakteru zwycięstwa na przedpolach Warszawy przyszło skądinąd. Wkrótce po zwycięstwie, podczas nabożeństwa dziękczynnego za oswobodzenie stolicy i kraju od najazdu bolszewickiego, z wysokości ambony warszawskiej bazyliki archikatedralnej pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela padły słowa wypowiedziane przez metropolitę lwowskiego obrządku ormiańskiego, arcybiskupa Józefa Teodorowicza:
„Cokolwiek mówić czy pisać się będzie o bitwie pod Warszawą, wiara powszechna nazwie ją Cudem nad Wisłą i jako cud przejdzie ona do historii. (…) Zwycięstwo pod Warszawą tylko w sposób nadprzyrodzony wyjaśnić i wytłumaczyć można.”
Do kogo zaś należy wyrokowanie o nadprzyrodzonym charakterze zjawisk, jeśli nie do katolickiego hierarchy, na którym spoczywa sukcesja apostolska?
A wszystkich zaniepokojonych o ziemską chwałę uczestników tamtych wydarzeń tenże sam hierarcha, i jednocześnie żarliwy polski patriota, który niejednokrotnie dał wyraz swej miłości do Ojczyzny, uspokaja zapewnieniem, że postrzeganie warszawskiej wiktorii w kategoriach cudu nikomu bynajmniej nie ujmuje niczego z należnej mu chwały, bohaterstwa czy dowódczych kompetencji.
„Bóg czyniąc cuda, nie przytłacza i nie niszczy chlubnych wysiłków swojego stworzenia; owszem, tam, gdzie i największe ofiary przed przemagającą siłą ustąpić muszą, cudem je wspiera i cudami bohaterstwo wieńczy. Pycha to tylko bałwochwaląca siebie zdolna jest tak wysoko się wynieść, iż Bogu samemu urąga, dumnie w przechwałkach wołając: O cudach nam mówicie, cuda nam głosicie? Zali to nie ramię nasze ocaliło Warszawę? Zali to nie geniusz wodzów ją zbawił?”
„Tylko tym, co się mienią bogami na ziemi, wydaje się Bóg i Jego moc, i Jego łaska jakąś konkurencją niepożądaną, która z zasług ich odziera. Nie za sługi Pańskie, ale za wcielone bóstwa uważają się ci, którzy w śmiesznej i zuchwałej nadętości tak mówią.”
Skąd zaczerpnąć nowej ufności i zapału?
„Niechaj wodze spierają się i swarzą” – kontynuuje mądry ormiański metropolita – „niech długo i uczenie rozprawiają, jaki to plan strategiczny do zwycięstwa dopomógł. Będziemy im wierzyli na słowo i słuszność im przyznamy. Ale cokolwiek wypowiedzą, nigdy nas o jednym nie przekonają: by plan, choćby najmędrszy, sam przez się dokonał zwycięstwa. Jeżeli w każdej bitwie, nawet najlepiej przygotowanej, przy doborze wodzów i żołnierza, przy planach genialnych, jeszcze zwycięstwo waha się niepewne, jeszcze zależne jest od gry przypadków, a raczej od woli Bożej, to cóż dopiero mówić tutaj?”
15 sierpnia 1920 roku żołnierz polski – od dwóch miesięcy w nieustannym odwrocie; bity i spychany z kolejno zajmowanych pozycji, bez oporu oddający ważne punkty strategiczne (jak choćby twierdzę brzeską), porażony strachem przez wroga z głębi piekieł, jakiego nie widziano na tej ziemi od ponad dwustu lat, a który swym bestialstwem przewyższał tatarskie czambuły – ten żołnierz przez setki kilometrów cofający się coraz bardziej niezbornie, a wreszcie uciekający w popłochu – ten właśnie żołnierz pod Warszawą nagle a niespodziewanie odzyskał pełnię sprawności bojowej i niezłomnego ducha.
Bo – wskazuje arcybiskup Teodorowicz – „żołnierz w rozsypce, który od tygodni całych miał tylko jedno na myśli – ucieczkę; żołnierz wyczerpany i na ciele, i na duchu, żołnierz zwątpiały, który wierzył święcie w przegraną, a zrozpaczył o zwycięstwie, taki żołnierz tylko od Ciebie, Panie, tylko od serca Twojego mógł zaczerpnąć nowej wiary, nowej ufności, nowego zapału.”
Ale czy to aby nie retoryczna, kaznodziejska przesada?
Skądże znowu! Przeczą temu fakty.
Oto już 16 lipca szef sztabu 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej raportował szefowi sztabu 1 Armii, że polskie „oddziały cofają się w zupełnym nieładzie, małymi grupami. Stan moralny jest bardzo niski. Wojsko ucieka przy lada wystrzale, przy lada okrzyku: „kawaleria”. Drogi są zapełnione tysiącami łazików bez karabinów. Trzeba stanowczych rozkazów, stanowczej egzekutywy w sprawach maruderstwa. Jeżeli tego nie będzie, cały kraj, przez który armii naszej cofać się wypadnie, zostanie doszczętnie rozgrabiony, a imię Polski na zawsze skompromitowane. (…) Niestety, trzeba nazywać rzeczy po imieniu, że masa panicznie w największym nieładzie ucieka.”
17 lipca generał Władysław Jędrzejewski meldował o „ogromnym przemęczeniu, upadku ducha i szerzeniu się grabieży. W tym samym meldunku donosił ponadto, iż oddziały uciekają nawet przed patrolami, pomimo najostrzejszych środków, a nawet rozstrzeliwań. (…) Oddziały nie są zdolne do stawienia jakiegokolwiek oporu.”
Z kolei porucznik Wiktor Drymmer zapisał w pamiętniku: „Widziałem oficerów płaczących i rozpaczających głośno, wymyślających na wszystko i na wszystkich. (…) Jednego z oficerów musiałem mocno uderzyć, gdy siedział na kamieniu i rozpaczał, wykrzykując, że wszystko stracone.” W innych zaś oficerskich wspomnieniach przeczytać można, że „nie ma już armii polskiej, tej silnej i odpornej armii, która niedawno temu cały świat zadziwiała swym zwycięstwem.”
Upadek morale był widoczny gołym okiem. Rząd nie krył najwyższych obaw. „Niebezpieczeństwo stanęło przed nami w całej swej grozie” – konstatował premier Wincenty Witos – „gdyśmy musieli patrzeć na coraz to nowe zastępy żołnierzy ubranych i uzbrojonych, ale przerażonych, nie mogących wymówić nawet jednego słowa, a widzących tylko w ucieczce ratunek. Zapytani, gdzie uciekają, nic nie odpowiedzieli, oglądając się tylko trwożnie za siebie.”
Wojsko Polskie opanowała – jak rzecz zwięźle ujął Józef Mackiewicz – „gangrena demoralizacji i rozkładu”.
I takie wojsko miało pokonać dziką hordę, która upojona dotychczasowymi sukcesami aż przytupywała z niecierpliwości na samą myśl o orgii gwałtu i łupiestwa, jaką wkrótce rozpęta w zdobytej Warszawie.
– Jeszcze szesnaście wiorst i Europa! – zagrzewał swoich bojców dowódca Frontu Zachodniego Michaił Tuchaczewski – a tam nieprzebrane skarby Zachodu; tam dopiero będzie można realizować leninowską dyrektywę wyrażającą samo jądro komunizmu: grab nagrabliennoje!
Do tego stopnia wróg był pewny zwycięstwa, że już 14 sierpnia – uprzedzając niezaistniałe jeszcze (i nie mające nigdy zaistnieć) fakty – oficjalnie całemu światu ogłosił zdobycie stolicy Rzeczypospolitej. Nie usprawiedliwiając bynajmniej oszczerczej sowieckiej praktyki kreowania faktów medialnych można jednak do pewnego stopnia tę pewność zrozumieć. 14 sierpnia 1920 roku bowiem sytuacja Polski była po prostu rozpaczliwa. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę znający wojnę od podszewki szef przebywającej w Polsce francuskiej misji wojskowej generał Maxime Weygand. „Wasze modlitwy mogą w tym dniu więcej pomóc niż cała nasza wiedza wojskowa” – oznajmił w rozmowie z kardynałem Achille Rattim, nuncjuszem apostolskim w Warszawie.
„Istotnie modlitwy pomogły” – orzeka autorytatywnie arcybiskup Józef Teodorowicz. „Nie ujęły zasługi wodzom, ni chwały męstwu żołnierzy; nie ujęły też wartości ofiarom i wysiłkom całego społeczeństwa; ale to modły bitwę rozegrały, modły Cud nad Wisłą sprowadziły.”
Gdy zmora dusiła nieprzeparta
Na początku drugiej dekady sierpnia 1920 roku mogło się wydawać, że nie ma siły, która by przerażonego, osłabionego i zrozpaczonego, więc w ogólnym rozrachunku niezdatnego do boju, czyli, krótko mówiąc, przegranego żołnierza polskiego postawiła z powrotem na nogi, wlała weń ducha zwycięstwa, poderwała do kontrataku. Bo istotnie na ziemi takiej siły nie było. Duch zwątpienia ogarnął nawet dziarskiego zawsze Komendanta.
Józef Piłsudski w stanie krańcowej apatii, złożywszy na ręce premiera rezygnację ze stanowiska naczelnika państwa i naczelnego wodza już 12 sierpnia, czyli w momencie nie całkiem jeszcze krytycznym, opuścił stolicę, by – jak twierdzą nieprzychylni mu – szukać pocieszenia w ramionach konkubiny, czy też, aby – jak utrzymują jego zwolennicy – rzucić na stos swój życia los, osobiście prowadząc słynne uderzenie znad Wieprza.
Dziwne to zachowanie naczelnego wodza, skrajnie nieodpowiedzialne, wręcz szkodliwe, co zresztą on sam pośrednio przyzna w książce poświęconej wojnie polsko-bolszewickiej, pisząc, iż „przy braku mego autorytetu mogła się załamać obrona stolicy nawet wtedy, gdy przewagę nad wrogiem mieć możemy”. Mimo to zszedł z posterunku, co nie uszło uwagi otoczenia. „Wszyscy byli zdziwieni, a ja pierwszy, widząc, że wódz naczelny porzuca kierownictwo całości bitwy” – zapisał generał Weygand.
Czymże innym takie postępowanie racjonalnie wytłumaczyć, jak nie skrajnym rozstrojem ducha, umysłu i woli – głęboką depresją, gdy (wedle słów samego Piłsudskiego) „jakaś zmora dusiła mnie swą nieprzepartą siłą ustawicznego ruchu, zbliżającego potworne łapy do śmiertelnego ucisku gardła?”
Z drugiej strony jednak powyższe słowa człowieka, który nadprzyrodzonościami nigdy głowy sobie nie zawracał, tym dobitniej dowodzą powszechnego wówczas przekonania, że oto zmierza ku sercu Rzeczypospolitej niepokonana potęga samego mysterium iniquitatis – opisanej przez świętego Pawła w drugim liście do Tesaloniczan „tajemnicy bezbożności” (2 Tes 2, 7).
„Cóż może uczynić człowiek przeciwko tak zuchwałej nienawiści?” – pyta w identycznym stanie ducha Théoden król Rohanu, gdy piekielne hordy przełamują ostatni szaniec i wydaje się, że już wszystko stracone…
Przeciw pierwiastkom duchowym zła
Nie bez racji lord Edgar Vincent wicehrabia D’Abernon dostrzegł w podwarszawskiej batalii osiemnastą przełomową bitwę w historii świata. Nie trzeba być Polakiem, nie trzeba być chrześcijaninem, wystarczy odrobina rozsądku i chwila zastanowienia, by dostrzec jej doniosłe znaczenie.
Podobnie bowiem jak, gdyby Karol Młot poniósł pod Poitiers w roku 732 klęskę z rąk Arabów, to – w myśl trafnej uwagi osiemnastowiecznego angielskiego historyka Edwarda Gibbona – „być może do dzisiaj z katedr Oksfordu nauczano by obrzezany lud interpretowania według Koranu świętości i prawdy objawienia Mahometa”, tak gdyby polski żołnierz uległ bolszewickiemu agresorowi, z tych samych katedr już sto lat temu zagłodzony i okuty w kajdany lud Zachodu poznałby dogmaty marksizmu-leninizmu.
Gdyby pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, wkrótce cała Europa pogrążyłaby się w mrocznej otchłani zła w jego najohydniejszej postaci, ponieważ – jak uczy papież Pius XI w encyklice „Divini Redemptoris” – „komunizm jest zły w samej swej istocie”. Jest on – zapewnia z kolei w encyklice „Quod apostolici muneris” papież Leon XIII – „śmiertelną zarazą przenikającą do najgłębszych komórek społeczeństwa i narażającą je na pewną zgubę”. Jeśliby zaraza ta „została przyjęta, stałaby się całkowitą ruiną wszystkich praw, instytucji i własności, a nawet samego społeczeństwa” – ostrzega papież Pius IX w encyklice „Qui pluribus”.
Gdyby więc pękły polskie linie pod Radzyminem i Ossowem, Stary Kontynent stałby się piekłem na ziemi – od Atlantyku do Morza Śródziemnego, od Gibraltaru po Nordkapp rozciągałby się jeden wielki gułag. Albowiem – jak napisali 7 lipca 1920 roku polscy biskupi w dramatycznym liście do całego światowego episkopatu z apelem o pomoc i ratunek dla Polski – „bolszewizm prawdziwie jest żywym wcieleniem i ujawnieniem się na ziemi ducha Antychrysta”.
15 sierpnia 1920 roku pod Warszawą, a może raczej nad Warszawą, starły się moce nieporównanie potężniejsze od wojsk Wschodu i Zachodu – kto tego nie bierze pod uwagę, ten nie jest w stanie pojąć istoty ani samego (chwilowego, niestety) zwycięstwa Polaków, ani też istoty komunizmu (ostatecznie, wskutek takiej właśnie sceptycznej mentalności, wciąż triumfującego).
15 sierpnia 1920 roku nie toczyliśmy wszak „walki przeciw krwi i ciału” – by sięgnąć po jakże adekwatny ustęp listu świętego Pawła Apostoła do Efezjan – lecz przeciw Zwierzchnościom, przeciw Władzom, przeciw rządcom świata tych ciemności, przeciw pierwiastkom duchowym zła na wyżynach niebieskich” (Ef 6, 12).
Za sprawą naszej Hetmanki i Królowej
Na ziemi zaś – jako się już rzekło – nie było podówczas siły zdolnej polskiego żołnierza wyrwać z odmętów defetyzmu i rozpalić w nim na nowo utraconą waleczność.
„Nie z nas to, o Panie, nagle wystrzelił promień nadziei” – wspomina arcybiskup Józef Teodorowicz. „Z nas było tylko przygnębienie, z nas mówiło zrozpaczenie, kiedyśmy dzikie hordy pod Warszawą ujrzeli. Z nas szły tylko cienie, które chmurą czarnej nocy przysłaniały oczy nasze. To ty pośród ciemności rozpaliłeś światło. Ty w zwątpieniu wskrzesiłeś nadzieję. Ty w omdlałej naszej duszy rozpaliłeś płomień życia, miłości i bohaterstwa. Bohaterstwo zatętniło w skroniach naszego polskiego żołnierza, a ono dziełem było rąk Twoich. Ty je spuściłeś z niebios na jego rozmodloną przed ołtarzami Twymi duszę.”
Nie przypadkiem – bo nie ma przypadków, tylko znaki od Boga – losy wojny polsko-bolszewickiej odwróciły się tego dnia, w którym Kościół czci uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową” – podkreśla arcybiskup Józef Teodorowicz.
„Dzień 15 sierpnia” – mówi dalej lwowski metropolita – „obwołany w biuletynach całego świata jeszcze przed czasem jako dzień zajęcia Warszawy, obraca się dla dumnego wroga w klęskę, a dla nas w chwałę i zwycięstwo. Oto dzień, który Pan uczynił: radujmy się zeń i weselmy! (Ps 118, 24). To jest prawdziwy dzień Najświętszej Panny – dzień Jej zmiłowania i dzień Jej opieki – dzień cudu Jej nad Polską. Chce Ona w nim przed narodem całym zaświadczyć, że będzie tym Polsce, czym była w całej przeszłości: Panią jej i Obronicielką. Jak ongi nad murami Częstochowy, tak i dziś rozbłysnąć zapragnęła nad Warszawą, ażeby przez ten nowy cud wycisnąć w sercu nowej Polski miłość swoją.”
15 sierpnia 1920 roku za sprawą Niewiasty, która miażdży głowę węża, pękła moc czartowska. Niektórzy nawet ujrzeli na niebie Jej postać. I co ciekawe, nie byli to zrozpaczeni polscy żołnierze, lecz uskrzydleni nieprzerwanym pasmem dotychczasowych zwycięstw czerwonoarmiści. Zachowały się relacje jeńców bolszewickich, którzy na widok Bogurodzicy rzucili broń i pierzchli z pola walki.
– Was się nie boimy, ale z Nią walczyć nie będziemy! – deklarowali otwarcie.
Struchlały żołnierz nagle w lwa się przemienił
15 sierpnia 1920 roku duch przemiany dawał się wręcz wyczuć w powietrzu. Zauważyli to nawet twardzi żołnierze, nieskłonni ulegać nastrojom chwili.
„Nadszedł moment, kiedy nie tylko poszczególne jednostki, lecz całe armie nagle straciły wiarę w możliwość zwycięstwa nad wrogiem. Mieliśmy wrażenie, że struna, którą naciągaliśmy za sobą od przejścia Bugu, nagle pękła” – tak zwerbalizował opinię dość powszechną w sztabie Armii Czerwonej komkor Witowt Putna, dowódca 27 Omskiej Dywizji Strzeleckiej imienia Włoskiego Proletariatu.
„Naszym Polakom wyrosły skrzydła” – na bieżąco notował z kolei członek francuskiej misji wojskowej, major Charles de Gaulle. „Żołnierze, którzy zaledwie przed tygodniem byli fizycznie i psychicznie wyczerpani, gnają teraz naprzód, pokonując czterdzieści kilometrów dziennie. Tak, to jest Zwycięstwo! Całkowite, triumfalne zwycięstwo!”
– Ale gdzie w tym cud ów mniemany? – zawoła jeszcze zażarty niedowiarek. Gdzie wojsko anielskie, gdzie desant z nieba, gdzie nadprzyrodzona Wunderwaffe? Jeśli już Boga do wojny mieszamy, to po prostu uznajmy, że jest On po stronie silniejszych batalionów.
Nie, to bzdura. Nie powtarzajmy bezmyślnie bon motów starego zrzędy Woltera, który na dodatek nigdy w życiu prochu nie wąchał. Pan Bóg nie stosuje tanich rekwizytów rodem z Hollywood. „Nie miesza się On cudownie w zastępy walczących – tłumaczy wyczerpująco arcybiskup Józef Teodorowicz – nie zsyła aniołów swych z nieba, by hufce mdlejące zasilały; bierze jednak w swe ręce to, co się wymyka z wszelkich i najlepszych obliczeń rycerskich dowódców i czego nie dosięgnie ni zapał, ni bohaterstwo żołnierzy; bierze On w swe ręce to, co się wydaje czystym przypadkiem albo jakimś niedopatrzeniem czy niedoliczeniem, i wciąga to w swój rachunek, w swój plan, i albo daje przegraną, albo też darzy zwycięstwem.”
Szalę zwycięstwa, owszem, przechylił kontratak znad Wieprza, jednakowoż – jak celnie zauważył Norman Davies – „kontratak znad Wieprza był wprawdzie najbardziej dramatycznym wydarzeniem bitwy warszawskiej, lecz jego sukces był uzależniony od powodzenia działań, które go poprzedzały. Gdyby przyczółek wiślany upadł (…), śmiały manewr Piłsudskiego byłby bez znaczenia.”
Choćby ruszyła ofensywa nawet znad całego stada wieprzy, nic by nie zmieniła, gdyby przedmoście warszawskie nie utrzymało pozycji. Ale przedmoście warszawskie swe pozycje utrzymało, albowiem polski żołnierz, jeszcze wczoraj do ostatnich granic sterany odwrotem i podminowany rozpaczą, dziś precz odrzuciwszy strach i przemęczenie – o czym przypomina lwowski hierarcha – „w lwa się przemienił, gdyś ty, o Panie, tchnął weń mocą Twoją”.
Znaki od Pana historii
Ale to nie wszystko. Arcybiskup Teodorowicz dostrzega jeszcze jeden istotny aspekt nadprzyrodzonej pomocy. Pomyślmy tylko, ileż to razy w militarnych dziejach świata o zwycięstwie bądź klęsce decydował czynnik zupełnie nieprzewidziany: pomyślny zbieg okoliczności, łut szczęścia, ślepy traf. Chrześcijanin nie wierzy w ślepotę losu, bo wie, że w całym wszechświecie wszystko leży w mocy Boga w Trójcy Jedynego, Pana historii, który „wszystko urządził według miary i liczby, i wagi” (Mdr 11, 20). Każde szczęśliwe zrządzenie, które sceptyk nazwie uśmiechem losu, od Boga pochodzi.
Sięgnijmy po trzy przykłady z lata 1920 roku. Oto już na początku sierpnia naczelny dowódca Armii Czerwonej, Siergiej Kamieniew w porozumieniu z komisarzem ludowym spraw wojskowych Lwem Trockim wydał dowódcy frontu południowo-zachodniego Aleksandrowi Jegorowowi rozkaz przekazania trzech armii tegoż frontu zbliżającego się właśnie do Lwowa pod komendę prącego na Warszawę Tuchaczewskiego. Tak poważnie wzmocniony (zwłaszcza siłami okrytej ponurą sławą Konarmii, czyli Pierwszej Armii Konnej Siemiona Budionnego) Front Zachodni bez trudu przełamałby polską obronę, jednak sprawujący funkcję komisarza politycznego frontu Józef Stalin, niechętny Trockiemu i zazdrosny o wojenną sławę Tuchaczewskiego sprytnie opóźnił wykonanie tego rozkazu, wskutek czego czerwona konnica rozpoczęła przegrupowanie dopiero 13 sierpnia, czyli za późno.
Tego samego dnia 13 sierpnia zginął pod Dubienką major Wacław Drohojowski, przy którego zwłokach czerwonoarmiści znaleźli supertajną mapę z wyrysowanym planem działań polskich wojsk. Tuchaczewski jednak, zgodnie z sowiecką mentalnością, uznał dokument za mistyfikację, mającą wprowadzić go w błąd celem wymuszenia na nim niekorzystnych przegrupowań, i orzekłszy, że nie z nim takie tanie numery zignorował go.
A 15 sierpnia, podczas zaciętych walk nad Wkrą, polski pułk ułanów pod dowództwem majora Zygmunta Podhorskiego, wykorzystując nagle wytworzoną lukę we froncie wpadł do Ciechanowa, by znaleźć w nim pozbawiony jakiejkolwiek osłony sztab jednej z armii sowieckich i jedną z dwóch bolszewickich radiostacji. Zdobycie jej umożliwiło przestrojenie warszawskiego nadajnika na częstotliwość wroga i rozpoczęcie skutecznego zagłuszania – czytanym bez przerwy tekstem Pisma Świętego – czerwonych nadajników z Mińska, gdzie stacjonowało dowództwo Armii Czerwonej, wskutek czego jej oddziały nie były w stanie odbierać rozkazów Tuchaczewskiego. Nawiasem mówiąc symbolika tego wydarzenia wręcz poraża – czym zagłuszyć jazgot piekielnych hord jak nie Słowem Bożym…
Ale wracając do meritum, co zadziałało we wszystkich tych sytuacjach? Ślepy traf czy palec Boży? Lwowski arcybiskup widzi tę sprawę prosto: „Nas oświecałeś, o Panie, a wroga naszego zaślepiałeś; w nas wskrzeszałeś ufność i wiarę, a jemu zatwardnieć dałeś w wyniosłości i pysze; z nas dobywałeś płomień bohaterstwa i wysiłki najszczytniejsze, kiedy tymczasem u wroga pewność zwycięstwa wywoływała lekceważenie i nieopatrzność.”
Krótko mówiąc, Ojciec Niebieski życzył sobie, aby zwycięstwo przypadło w udziale Polakom.
Venimus, vidimus, Deus vicit
Wygraliśmy tę bitwę i całą tę wojnę, ale nie sami – kiedyż wreszcie to do nas dotrze? I co zyskujemy na tak kurczowym trzymaniu się rzekomo „racjonalnych” wyjaśnień zwycięstwa? Jakie w tym dobro? Przecież odżegnywanie się od nadprzyrodzonej pomocy żadnej chwały człowiekowi nie przymnaża, lecz – wprost przeciwnie – stawia go w nader marnym świetle. Stanowi przejaw nie tylko bluźnierczej pychy, ale wręcz zwykłej małostkowości.
Jakie to odległe od naszej narodowej tradycji, która kazała żołnierzom i wodzom dawnej Rzeczypospolitej przed każdą bitewną potrzebą wzywać niebieskich auxiliów, a za zwycięstwo nieodmiennie Opatrzności Bożej dziękować. Jakże daleko odeszliśmy od wzorca, który zostawił nam Jan III Sobieski. Wybitny strateg, bezsprzecznie przodujący w gronie naszych największych wodzów, na słane z Wiednia, skądinąd niezbyt Polsce przychylnego, błaganie o ratunek nie odpowiedział buńczucznie a głupio:
– Jesteśmy potęgą, a wyście trupy. Dławcie się, bijcie się, nic mnie to nie obchodzi, o ile interesy Polski nie są zahaczone. A jeśli gdzie zahaczycie je, będę bił.
Przeciwnie, dostrzegając w dalszej perspektywie zagrożenie dla Rzeczypospolitej – bo w końcu chodziło o jej odwiecznego wroga – zdecydował pobić go zawczasu i nie na swojej ziemi.
A pogromiwszy nawałę porównywalną do bolszewickiej, wprost z pobojowiska napisał w liście do papieża: „Venimus, vidimus, Deus vicit – przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył.” Nie możemy się niestety pochwalić, że nasz król jako pierwszy w historii nowożytnej wykorzystał znany bon mot Juliusza Cezara (gdyż niespełna półtora wieku wcześniej uczynił to cesarz Karol V, kwitując zwycięstwo swej katolickiej armii nad heretykami z ligi szmalkaldzkiej pod Mühlbergiem słowami: Veni, vidi, Deus vicit), za to bezspornie chwalimy go za skromność, albowiem wypowiadając się z pierwszej osobie liczby mnogiej podzielił się chwałą zwycięzcy z całym swoim wojskiem.
Skoro więc wywyższony poprzez koronację ponad ogół poddanych monarcha nie wahał się wyznać, że „Bóg i Pan nasz na wieki błogosławiony dał zwycięstwo i sławę narodowi naszemu, o jakiej wieki przeszłe nigdy nie słyszały”, to dlaczego nam, prostym członkom egalitarnego społeczeństwa tak trudno to przychodzi?
„Czyż te słowa pokory i wiary umniejszyły w czymkolwiek lub obniżyły bohaterstwo króla i wodza?” – pyta arcybiskup Józef Teodorowicz. „Czy uszczknęły co z wawrzynów, jakie potomność i historia włożyły na skroń jego? Nic, zaiste; raczej mu ich przymnożyły: bo przepoiły jego bohaterstwo wdziękiem niezwykłym, że tak kornie o sobie trzymał, a nie nadymał się pysznie i nie wynosił. Rzuciły te słowa na czoło królewskie aureolę utkaną z promieni wiary, które Jana III pasują na chrześcijańskiego rycerza. Można więc śmiało powiedzieć, że te piękne i korne słowa wieńczą i zdobią jego skronie jeszcze wdzięczniej niż samo męstwo.”
„Deus vicit! – Bóg zwyciężył! – zawołamy tym wszystkim, którzy by ludzkiej mocy czy zręczności wyłącznie przypisywać chcieli zwycięstwo i wiązać je nie z nadziemską pomocą Bożą, ale tylko z wojennymi planami – powiada ormiański hierarcha ze Lwowa, by od razu wyjaśnić, że zgoła inny plan ocalenie nam przyniósł.”
„Plan ten skreślony był ręką Bożą, a tworzył go i wykonywał Duch Pański. Czego nie zdołał ni zabezpieczyć, ni przewidzieć plan ludzki, to zabezpieczył i przewidział plan Boży. (…) Bóg to jeden do warunków, do potrzeb, do chwili, odnajdywał i wydobywał serca, poddawał im szczęśliwe natchnienia, uzbrajał męstwem bohaterskim i przez nie swoje przeprowadzał plany. To, co jest najsłabszą stroną w planie strategicznym człowieka, to właśnie stanie się najsilniejsze w planie nadprzyrodzonym, Bożym. Gdyby zabrakło w tym miejscu i w tej chwili tego konkretnego bohatera, przepadłoby wszystko. Tośmy stwierdzili pod Warszawą.”
Narzędzia w ręku niewidzialnego Wodza
O tym samym poucza nas Słowo Boże. Oto kiedy wędrującym ku ziemi obiecanej Izraelitom zastąpili drogę Amalekici pod Refidim, ci ruszyli na nich zbrojnie, a „Mojżesz, Aaron i Chur wyszli na szczyt góry. Jak długo Mojżesz trzymał ręce podniesione do góry, Izrael miał przewagę. Gdy zaś ręce opuszczał, miał przewagę Amalekita. Gdy ręce Mojżesza zdrętwiały, wzięli kamień i położyli pod niego, i usiadł na nim. Aaron zaś i Chur podparli jego ręce, jeden z tej, a drugi z tamtej strony. W ten sposób aż do zachodu słońca były ręce jego stale wzniesione wysoko. I tak zdołał Jozue pokonać Amalekitów i ich lud ostrzem miecza” (Wj 17, 10-13).
Arcybiskup Józef Teodorowicz opatruje to biblijne zdarzenie wyśmienitym komentarzem. „Patrzcie, najmilsi” – wskazuje – „jak w tym wizerunku sprzęgają się i wzajemnie wspomagają: duch męstwa żołnierza i duch modlitwy. Bitwa ta rozgrywała się niezawodnie podług wszelkich praw znanej ówczesnej strategii. Losy przegranej czy zwycięstwa ważyć się zdawały tylko podług rachunku ludzkiego, to jest gorszych czy lepszych planów strategicznych, większej czy mniejszej liczby żołnierzy, większej czy mniejszej sprawności wodzów.”
„I każdy historyk wojenny” – kontynuuje wybitny polski hierarcha – „mógł śmiało uczniom wykładać, gdzie i w której chwili, i dlaczego losy bitwy przechyliły się na tę czy na tamtą stronę. A jednak i plany wojenne, i męstwo żołnierza, i zdolności dowódców nie rozegrały tej walki. Wszystko to, co o bitwie stanowi, było narzędziem tylko w ręku niewidzialnego Wodza, który podług miary i wagi układa sam swój plan bitwy.”
Ten sam schemat powtarza się w niezliczonych przykładach od samego zarania chrześcijańskiego świata.
Oto na przykład kiedy niedługo po idach październikowych roku 1065 od założenia Miasta cesarz Konstantyn, stanąwszy pod murami Rzymu, ujrzał we śnie niebiański znak Boży z zapewnieniem, iż pod tym znakiem zwycięży, niezwłocznie kazał swym żołnierzom umieścić go na tarczach. I faktycznie zwyciężył liczniejszego przeciwnika – wedle obietnicy Boga, któremu, choć poganin, postanowił zawierzyć.
Oto kiedy w roku Pańskim 1571 Turcy Osmańscy najechali Cypr, papież Pius V wysłał połączoną flotę z trudem zmontowanej koalicji Państwa Kościelnego, Hiszpanii, Wenecji, Genui, Sabaudii i Malty przeciwko najeźdźcom, a sam upadł na kolana, by z różańcem w dłoni błagać o niebiańskie wsparcie. I powstał z klęczek pewny zwycięstwa, zanim jeszcze powiadomili go o nim wysłańcy z pola bitwy.
Oto gdy w listopadzie 1655 roku Szwedzi przybyli pod jasnogórski klasztor celem splądrowania sanktuarium, przeor Augustyn Kordecki, od dawna się tego spodziewający (czego dał wyraz jeszcze w sierpniu kupując kilkadziesiąt muszkietów i wzmacniając liczebnie siłę zbrojną twierdzy), objął osobiste dowództwo jego obrony, nie ustając jednocześnie, wraz z całą duchowną załogą, w modlitwie i innych liturgicznych poczynaniach na rzecz uproszenia zwycięstwa. I po czterdziestu dniach bezskutecznego oblężenia potężny Szwed uszedł jak niepyszny ukradkiem nocną porą.
Bóg powiązał przyszłość z przeszłością
Naszkicowana powyżej perspektywa każe świeżym okiem spojrzeć nie tylko na samą warszawską wiktorię, nie tylko na zwycięski finał wojny z bolszewikami w roku 1920, ale również na fenomen zmartwychwstania Polski po ponad stuletnim niebycie politycznym. Uważna analiza faktów wiedzie bowiem do konkluzji, że Pan Bóg po to przywrócił życie Niepodległej, aby uratowała ona świat przed czerwoną zarazą.
„Pod Warszawą zrozumieliśmy” – podsumowuje arcybiskup Józef Teodorowicz – „że albo ogarnąć się damy hordom i nawale od Wschodu – a wtedy utracimy i byt nasz, i duszę naszą – lub też staniemy przeciw niej, ażeby wybawić siebie, a murem ochronnym stać się dla świata. Przez cud swój pod Warszawą Bóg powiązał przyszłość naszą z przeszłością. Powiązał i sprzągł myśl swoją względem nas z dnia wczorajszego z dniem dzisiejszym i jutrzejszym.”
Rzeczpospolita powróciła na światową scenę, aby dalej pełnić misję zleconą przez Boga przodkom naszym, gdy za oczywisty natchnieniem Ducha Świętego przyjęli łaciński model cywilizacji. Taki już nasz los, czy raczej: takie nasze zadanie od Pana historii – być antemurale. Bronić cywilizacji Zachodu – nie tylko w nas samych, ale i w otaczającym nas świecie. Choćby nawet ów świat sobie tego nie życzył.
Czyż bowiem świat starożytny życzył sobie zmian, jakie nieśli mu Apostołowie. Oni jednak nie pytali go o zdanie, lecz konsekwentnie głosili naukę Tego, który przyszedł na świat, po to „aby świat zbawić” (J 12, 47), i wkrótce: „Patrz – świat poszedł za Nim” (J 12, 19).
Niedługo zaś potem ów świat stworzy najwspanialszą cywilizację w dziejach ludzkości. Albowiem – jak trafnie spostrzegł Plinio Corrêa de Oliveira – „gdy ludzie postanawiają współpracować z łaską Bożą, dokonują się cuda w historii: nawrócenie Imperium Rzymskiego, powstanie średniowiecza, rekonkwista Hiszpanii, wszystkie wydarzenia wynikające z wielkich zmartwychwstań duszy, do których są również zdolne narody. Te zmartwychwstania są niezwyciężone, ponieważ nic nie może pokonać cnotliwego narodu, który prawdziwie kocha Boga.”
To nasza droga.
Nie potrzeba nam cudów?
Polonia Restituta niestety nie do końca poszła tą drogą. Nie rozdeptała czerwonej gadziny. Nie pognała bestii piekielnej do samego jej gniazda, by tam jej zadać cios śmiertelny. Nie wyzwoliła nawet z jej szponów całości ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Wręcz przeciwnie, zatrzymawszy zwycięską ofensywę o włos od całkowitego triumfu nad bolszewicką hydrą, pospieszyła zawrzeć z nią niekorzystny dla siebie pokój, choć nie obeschły jeszcze łzy po żołnierzach, których ciała rąbali szablami czerwoni orkowie u bram Lwiego Grodu. Porzuciła swoich antysowieckich sojuszników: Ukraińców i Rosjan, Kozaków i Białorusinów. Nade wszystko zaś zdradziła półtora miliona własnych obywateli, wydając ich na pastwę czerwonego Lewiatana na nieludzkiej ziemi.
A o Cudzie nad Wisłą szybko zapomniała. Szczególnie, kiedy sześć lat później władzę w niej przejęła bezbożna sitwa. Wprowadzono kult jednostki, w armii dokonano czystki. Miejsce bogobojnych generałów zajęli libertyni. Miejsce chrześcijańskich rycerzy – wierni pretorianie. Prawdziwi bohaterowie trafili za kraty.
Na owoce jawnej niesprawiedliwości i uporczywego negowania prawdy nie trzeba było długo czekać. Pychą nadęci nawet nie zauważyli, jak bestia w swej jamie z ran się wylizała i cień jej ponownie zawisł nad wschodnią granicą. A na zachód patrząc, nie dostrzegli, że się tam jej młodsza siostra wylęgła, nie mniej krwiożercza, nie mniej agresywna. Odżegnując się od wiary w plany Opatrzności, wyrzekli się pomocy Bożej.
Dlaczego we wrześniu 1939 roku nie było cudu nad Bzurą? Właśnie dlatego. Dlatego, że nikt wtedy żadnego cudu od Pana Boga nie potrzebował – taką ufność pokładaliśmy we własnych siłach i zapewnieniach sojuszników. Tak byliśmy „silni, zwarci, gotowi”; tak przekonani, że „nie oddamy ani guzika”, tak arogancko pewni, że Hitler ma czołgi i samoloty z tektury…
Nie bez racji uczy biblijna Księga Przysłów, iż „przed porażką – wyniosłość; duch pyszny poprzedza upadek” (Prz 16, 18).
Rzeczpospolita upadła głównie z rąk tej samej siły, którą w roku 1920 spektakularnie pokonawszy nad Wisłą i Niemnem, w roku 1921 literą traktatu ryskiego głupio zlekceważyła; przy stosunku potęg Zachodu w roku 1945 równie obojętnym jej sprawie jak ćwierć wieku wcześniej; przy równie jak dziś naiwnej wierze Polaków w szczytne intencje międzynarodowych instytucji.
A wąż, od którego morderczych splotów i jadu trującego Rzeczpospolita chwalebnie Europę uratowała, by natychmiast haniebnie zaniedbać roztrzaskania, wzorem swojej Królowej, na miazgę jego plugawego łba – ten „wąż starodawny, który się zwie diabeł i szatan, zwodzący całą zamieszkałą ziemię” (Ap 12, 9); ten sam, co „był bardziej przebiegły niż wszystkie zwierzęta lądowe, które Pan Bóg stworzył” (Rdz 3, 1) – najpierw się przyczaił, by wkrótce ponownie wypełznąć i z niepohamowaną zachłannością pożerać krainy, ludy, szczepy, języki i narody. Aby je piętnować znamieniem Bestii…
I do dziś nieustannie wężowym zwyczajem zrzuca jedną skórę, by zaraz przybrać inną – to płonie czerwienią, to czernią mroczy; to kusi zielenią, to tęczą mami oczy…
Czy zmarnowaliśmy Cud nad Wisłą? Bo, że go należycie nie wykorzystaliśmy, to więcej niż pewne.
Polacy mieli małą szansę wyjścia zwycięsko z tej bitwy. Norman Davies w swojej książce pt. „Serce Europy. Krótka historia Polski” pisze: „Prasa komunistyczna oraz niektórzy optymiści w Niemczech już ogłosili upadek Warszawy. Wtedy to w połowie sierpnia 1920 r. armia polska zadała przeciwnikowi druzgocący cios, którego nikt się nie spodziewał. (…) Faktem jest, że Armia Czerwona doznała wtedy jedynej klęski w swojej historii usianej zwycięstwami”.
O godz. 3.30 Rosjanie rozpoczęli natarcie uderzając przede wszystkim na pozycje zajęte przez gimnazjalistów. Ci zaczęli uciekać. Front został przerwany. Żołnierze polscy uciekali w stronę Ossowa. W tej chwili nadjechał ppłk Jerzy Sawicki i zawołał „Kto i dokąd ucieka kiedy tam się biją”. Odpowiedział mu dowodzący kolumną ppor. Mieczysław Słowikowski, stwierdzając, że wykonuje polecenie dowódcy pułku. Wtedy ppłk Sawicki wydał rozkaz: „Na moją odpowiedzialność i na mój rozkaz jedna kolumna – w prawo, druga w lewo, a tyraliery do kontrataku!”. W tym momencie do ppor. Słowikowskie podbiegł ks. Skorupka prosząc o możliwość pójścia razem z żołnierzami. Żołnierze ruszyli do ataku, ale szybko tyraliera zaczęła się łamać. Ks. Skorupka wybiegł przed nią lewą ręką wskazując kierunek ataku, a w prawej trzymając wysoko krzyż i krzyczał „Za Boga i Ojczyznę”. W pewnym momencie ksiądz został trafiony kulą i padł nieżywy, a bolszewicy zaczęli uciekać.
Polacy wygrali bitwę, która była punktem zwrotnym wojny 1920 r. Co się stało?
Ks. kardynał Aleksander Kakowski napisał: „Bolszewicy wzięci do niewoli opowiadali, że widzieli księdza w komży z krzyżem w ręku, a nad nim Matkę Boską”.
Zeznania jeńców rosyjskich i Polaków, którzy rozmawiali z jeńcami rosyjskimi są jednoznaczne. Świadkowie opisują Matkę Bożą, którą bolszewicy widzieli na niebie w dniu 14 sierpnia 1920 r. tak jak przedstawiona jest ona na obrazie Matki Bożej Łaskawej, który znajduje się obecnie w kościele Jezuitów na Starym Mieście w Warszawie.
Bolszewicy mówili o kolorze sukni i włosów oraz o tym, że Matka Boża trzymała w rękach pęki „jaśniejących prętów” lub „piorunów”. Żołnierze rosyjscy uważali, że Matka Boża trzyma w rękach „jakąś broń”. (na obrazie Matki Bożej Łaskawej Matka Boża trzyma w rękach pęki strzał, bo jest to „Matka Boża krusząca w dłoniach strzały gniewu Bożego”).
Drugi raz Matka Boża ukazała się w dniu 15 sierpnia 1920 r. podczas bitwy pod Wólką Radzyńską, Bitwa ta nie była zaplanowana ani przez Polaków ani przez Rosjan. Por. Stefan Pogonowski otrzymał od gen. Lucjana Żeligowskiego rozkaz zajęcia stanowiska obok wioski Kąty Węgłowskie blisko Radzymina. Miał tam czekać na przemarsz oddziałów, które miały nadejść od strony Nieporętu. Zadaniem jego oddziału było je osłaniać. Por. Pogonowski w nocy 15 sierpnia samowolnie [tj ma tylko wcześniejsze rozkazy, sprzeczne z późniejszymi. MD] opuszcza stanowisko i uderza na stanowiska bolszewickie w Mostkach Wólczańskich i Wólce Radzyńskiej. Jego brawurowy atak uderzył, choć nie mógł tego wiedzieć, w „najczulsze miejsce armii rosyjskiej”. Jest to atak małego oddziału na wielkie siły bolszewickie, a jednak Rosjanie zaczynają uciekać.
„Bolszewiccy jeńcy wzięci do niewoli opowiadali – jak czytamy w książce „Matka Boża Łaskawa a cud nad Wisłą” – że podczas nocnego ataku na Wólkę nagle zjawiła się przed nimi, unosząc się wysoko nad ziemią „Matier Bożja”.
Mówili, że niespodziewanie ujrzeli na ciemnym niebie ogromną, potężną i pełną mocy kobiecą postać, od której biło światło.
Nie był to ani duch ani zjawa! Bolszewicy wyraźnie widzieli Świętą Postać jako żywą osobę! Wokół Jej głowy jaśniała świetlista aureola, w jednej dłoni coś trzymała jakby tarczę, od której odbijały się wystrzeliwane w kierunku Polaków pociski, po czym powracały, by eksplodować na pozycjach atakującej armii! Wyraźnie widzieli, jak poły jej szerokiego, granatowego płaszcza unosiły się i falowały na wietrze, zasłaniając Warszawę. Grozę zjawiska potęgowała asysta Niebiańskiej Osoby. Towarzyszyły jej oddziały przerażających skrzydlatych, konnych rycerzy, zakutych w pobłyskujące mimo ciemności stalowe zbroje, pokryte lamparcimi skórami. Hufce widmowych postaci najwyraźniej… gotowały się do walki!”.
Dowiadujemy się też, że „niebiańska Osoba jakby wychylała się to w jedną to w drugą stronę i odrzuca czy też odbija lecące w Jej stronę – czyli w kierunku Polaków – pociski! Osłupiali ze zgrozy bolszewicy obserwowali, jak odrzucane przez Niewiastę kartacze eksplodują tam, gdzie znajdowały się ich obwody!”.
Jak czytamy w cytowanej książce: „Szczegóły ukazania się Najświętszej Dziewicy znamy także z relacji świadków pośrednich – mieszkańców wsi, do których dotarli oszalali z grozy bolszewicy, szukając jakiegokolwiek schronienia. Uciekinierzy byli w stanie szoku nerwowego! Mieli przerażone, wytrzeszczone oczy, szczękali zębami, zachowywali się bezrozumnie, usiłując schować się gdziekolwiek, choćby w psiej budzie! Na klęczkach błagali Polaków o ukrycie, otwarcie przyznając, że ratują się ucieczką przez Carycą – Matier Bożju”.
Autorzy książki zapisali świadectwo ks. Wiesława Wiśniewskiego, który przekazał im wspomnienie swojego pradziadka, Bolesława, mieszkańca parafii Zambrów: „Około 20 sierpnia wycofujący się w rozsypce bolszewicy mówili, że do Warszawy szło im się dobrze, jednak miasta nie zdobyli, ponieważ zobaczyli [uwidieli] nad stolicą Matkę Bożą i nie mogli z nią walczyć”.
Polacy nie widzieli Matki Bożej. Ze zdziwieniem obserwowali tylko paniczną ucieczkę bolszewików.
Były setki bezpośrednich (jeńcy bolszewiccy) i pośrednich (tych, którzy słyszeli ich opowiadania) świadków tych wydarzeń.
Ich zeznania znajdujemy, między innymi w „Wiadomościach Archidiecezjalnych Warszawskich” (nr 8/2005).
Ks. Wiktor Mieczkowski, proboszcz parafii św. Idziego w Wyszkowie w swojej książce pt. „Bolszewicy w polskiej plebanii” pisze: „W wielu wsiach mówili bolszewicy, że od Warszawy odpędzili ich nie Polacy, a Matier Bożja”.
W dniu 8 grudnia 1920 r. ks. abp Józef Teodorowicz ormiańsko-katolicki arcybiskup Lwowa (poseł na sejm ustawodawcy, a następnie senator) powiedział w swoim kazaniu: „Bóg łaskę zwycięstwa i cud pod Warszawą dał nam przez ręce Tej, która Polski jest Królową. Mówił mi kapłan pracujący w szpitalu wojskowym, iż żołnierze rosyjscy zapewniali go i opisywali, jak pod Warszawą widzieli Najświętszą Pannę okrywającą swym płaszczem Polski stolicę. I z różnych innych stron szły podobne świadectwa”.
=====================================
Od redakcji: Jest to fragment książki Stanisława Krajskiego pt. „Spisek przeciwko Matce Bożej (i Polsce). Czy Matka Boża wzywa nas do walki. (stron 168).
Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego„CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Veritas, Londyn, 1957.
[Wydane przez ANTYK w Warszawie (Komorów) w 2017. KUPUJCIE!! ]
Na osobne omówienie zasługuje działalność VIII. brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia. Była to brygada silna, bo składająca się z czterech pułków ułanów (2, 108, 115 i 203) i dywizjonu artylerii konnej, pod dowództwem wytrawnego kawalerzysty, generała Karnickiego.
[Z powodu dołączenia do VIII brygady kawalerii, składającej się z trzech pułków, tuz przed bitwa warszawską jeszcze 203 ochotniczego pułku ułanów, nazywano brygadę często „grupa generała Karnickiego” względnie w rozkazach generała Sikorskiego czasem „dywizja kawalerii” lub „dywizja generała Karnickiego“. W niniejszej pracy pozostajemy przy nazwie VIII brygada kawalerii, gdyż dopiero 17 sierpnia została utworzona dywizja kawalerii płk. G. Dreszera, w skład której weszła i VIII brygada kawalerii. Nazwa zaś ,,grupa“ nie daje obrazu jednostki objętościowo ściśle określonej. ]
W czasie gdy generał Krajowski maszerował 14 sierpnia, z częścią 18 dywizji piechoty, spod Płońska przez Mystkowo i Rzewin W kierunku Raciąża, brygada posuwała się, jako prawa kolumna tej wyprawy, z rejonu Smardzewo – Sarbiewo – Koliszewo przez Krościn, Cieszkowo, Drozdowo, również w kie- runku Raciąża. W momencie gdy generał Krajewski zarządził swój nagły zwrot wstecz, z Mystkowa i Rzewina na Sochocin i Młock, VIII brygada kawalerii, która była już w Drozdowie, otrzymała rozkaz skręcenia na Glinojeck i posuwania się w kierunku północno- wschodnim jako kolumna lewa, na równej wysokości z piechota 18 dywizji piechoty. (Patrz szkic nr 2 [jest w książce MD] )
Brygada zajęła 14 sierpnia o godz. 17, po krótkiej walce Glinojeck, a późnym wieczorem, gdy lewe skrzydło 18 dywizji piechoty znalazło się w Młocku, VIII brygada kawalerii była w miejscowości Sulerzysz i miała kontakt z piechotą lewego skrzydła.
W nocy z 14 na 15 sierpnia zawiały jednak w dowództwie brygady dziwne wiatry.
Kawalerzyści wszelkich armii lubią zadania samodzielne. Rajdy na dalekie tyły nieprzyjaciela, dokonanie tam większych zniszczeń, szerzenie paniki, napady na sztaby wyższych dowództw lub cofające się wojska, to jest to, o czym śnił każdy prawdziwy kawalerzysta. Więc oficerom dowództwa naszej VIII brygady kawalerii chodziły również takie myśli po głowach. Podtrzymywał ich jeszcze w tych myślach francuski pułkownik Loir, oficer łącznikowy wojskowej misji francuskiej, wybitny kawalerzysta, który po czteroletniej wojnie okopowej na froncie francusko-niemieckim tak zatęsknił za działaniem z siodła, że przyłączył się na ochotnika do oddziału frontowego i nie było siły, która by mogła mu wytłumaczyć, że nie powinien znajdować się w pierwszej linii bojowej, w tak ryzykownej wyprawie, w czasie rajdu na Ciechanów pełnił on przy generale Karnickim funkcję bliżej nie określoną, noszącą nazwę „doradca techniczny”.
Więc ułani nasi uznali, że rola wyznaczona im przez generała Krajowskiego, polegająca na ochronie lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty, jest niezgodna z doktryną dobrego użycia kawalerii i postanowili działać nieco inaczej. Postanowili zrobić okazyjny wyskok samodzielny i uderzyć na Ciechanów od strony północnej. Miasto to miało dla nich już od 10 dni jakiś magiczny pociąg. Tak jakby tam właśnie czuli swoje przeznaczenie. Już 10 sierpnia, gdy brygada cofała się przez Gąsocin, próbowali zrobić najazd na Ciechanów, ale im się to nie powiodło, bo w mieście były wówczas silne oddziały liniowe nieprzyjaciela. A gdy 14 sierpnia w południe dostali od generała Krajowskiego rozkaz marszu z Drozdowa przez Glinojeck w ogólnym kierunku na Ciechanów, postanowili działać na własną rękę.
Przed opisem napadu na Ciechanów i niezwykłych jego skutków trzeba stwierdzić, że generał Krajowski nie wyznaczył brygadzie dokładnej drogi marszu na Ciechanów, dał jej tylko ogólne zadanie operacyjne, ochrony lewego skrzydła i tyłów 18 dywizji piechoty w czasie bardzo ryzykownego przedsięwzięcia, jakim miało być uderzenie na flankę 15-ej armii sowieckiej.. Sposób wykonania tego zadania zależeć musiał od postępu natarcia piechoty i reakcji nieprzyjaciela, pozostać więc musiał do uznania dowódcy brygady. Mając chronić skrzydło 18 dywizji piechoty przed siłami nieprzyjacielskimi mogącymi być w Ciechanowie, brygada powinna się była posuwać między Ciechanowem a skrzydłem 18 dywizji piechoty, po czym może zająć miasto. Więc obejście ciechanowskiej grupy nieprzyjacielskiej od strony północnej i pozostawienie jej między sobą a skrzydłem dywizji, nie szło po myśli rozkazu o ochronie flanki nacierającej piechoty. Rozkaz zaś generała Sikorskiego, podpisany w Modlinie dnia 15 sierpnia o godz. 6 rano, nakazujący brygadzie wraz z jednym pułkiem piechoty uderzyć na Ciechanów, nie doszedł dowództwa brygady. Nie posiadała ona bowiem własnej radiostacji, a w chwili podpisywania rozkazu była już od trzech godzin w pełnej akcji.
Decyzja zajęcia Ciechanowa od strony północnej zrodziła się więc samodzielnie, z własnej inicjatywy oficerów dowództwa brygady. O godz. 3 w nocy 14/15 sierpnia skręciła więc VIII brygada kawalerii z Sulerzysza w kierunku północnym na Chotum, Modelka, Pawłowo, rozbijając po drodze kilka dużych, po kilkaset wozów liczących taborów bolszewickich. Na wysokości Grzybowa i Przywojewa rozwinęła się brygada o godz. 8 rano do natarcia, ustawiła swą artylerię, po czym – ubezpieczywszy się od strony Makowa – wpadła, z 203 pułkiem ułanów, dowodzonym przez majora Z. Podhorskiego, na czele, około godz. 10 do północnej części miasta.
Zaskoczenie kwaterującego tam sztabu 4-ej armii sowieckiej było tak przeraźliwe, że dowódca armii, nie próbując nawet obrony miasta, uciekł w panice, drogą okrężną do Mławy, a sztab jego do Ostrołęki. Wśród entuzjazmu ludności cywilnej miasto zostało w krótkim czasie zupełnie oczyszczone od nieprzyjaciela. Liczne tabory, radiostacja, kancelarie itp. pozostały jako zdobycz wojenna w ręku naszych ułanów. Radiostacja była spalona. Zdobycz użyteczna dla ludności cywilnej rozdzielone; część rzeczy przekazano magistratowi miasta.
Po dokonaniu tego czynu oficerowie dowództwa VIII brygady kawalerii, nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, jak dalece przyczynili się do wygrania bitwy warszawskiej. a zatem i do wygrania wojny, zaczęli zastanawiać się, dokąd brygada dalej ruszyć. Do dowództwa brygady przybyli prawie wszyscy dowódcy pułków. Jedni radzili uderzyć w kierunku wschodnim, na tyły nieprzyjacielskie, inni zalecali ruszyć w kierunku południowym dla nawiązania kontaktu z lewym skrzydłem 18 dywizji piechoty, inni radzili jeszcze inaczej.
Po jakimś czasie gros brygady wyruszyło z miasta w kierunku wschodnim, a jeden pułk (203 p. uł.) w kierunku lewego skrzydła 18 dywizji piechoty. Po kilku kilometrach marszu gros brygady chciało wrócić do Ciechanowa, ale miasto było już ponownie zajęte przez nieprzyjaciela. Ostatecznie za- wrócono gros brygady też w kierunku południowo- zachodnim na Gumowo. Dowódca 203 pułku ułanów zdołał nawiązać kontakt z generałem Krajowskim w Ojżeniu, lecz lewe skrzydło piechoty, które brygada miała osłaniać, było w tym czasie już o 15 kilometrów na wschód od Gumowa, pod Sońskiem.
Generał Krajowski, nie znając jeszcze skutków zniszczenia radiostacji 4-ej armii sowieckiej w Ciechanowie, wyraził w bardzo ostrych słowach swoje niezadowolenie z powodu samodzielnej akcji VIII brygady kawalerii. Na noc pozostała brygada w okolicy Rumoki i Gumowa. Potem połączyła się ona z IX brygadą kawalerii, nadeszłą właśnie do Płońska, i weszła wraz z nią w skład nowej dywizji kawalerii pułkownika G. Dreszera.
Napad VIII brygady kawalerii na Ciechanów, tak krótko i tak bezbarwnie tutaj opisany, miał jednak olbrzymie skutki strategiczne. Skutki, jakie tylko bardzo rzadko w całej historii powszechnej dało się najszczęśliwszyrn kawalerzystom osiągnąć. Najlepiej oceni to przeciwnik, który odczuł je na własnej skórze. Według opinii Tuchaczewskiego (T. 211), którą przytoczyliśmy poprzednio, rajd odegrał rozstrzygającą rolę w biegu działań, dał początekkatastrofalnemu wynikowi i zapoczątkował położenie wręcz potworne.
Brak łączności między dowódcą 4-ej armii a sztabem dowództwa Tuchaczewskiego spowodował zupełne nieskoordynowane działania tej armii z innymi wojskami bolszewickimi od 15 do 18 sierpnia rano, tj. w ciągu czterech najważniejszych i decydujących dni bitwy warszawskiej. Dowódca 4-ej armii, po ucieczce z Ciechanowa, wydał z Mławy, 15 sierpnia wieczorem, rozkaz rozrzucający dywizje swej armii ekscentrycznie na olbrzymiej przestrzeni. 12 dywizja strzelców miała nacierać na Brodnicę [doszły, moja mama nam o tym opowiadała MD] , Grudziądz i Toruń; korpus konny Gaja miał działać między Toruniem a Włocławkiem; 53 dywizja strzelców miała przesunąć się do rejonu między Lipnem a Włocławkiem, aby współdziałać z korpusem konnym Gaja w forsowaniu Wisły; 18 dywizja strzelców miała nacierać na Płońsk, a 54 dywizja strzelców w kierunku Sochocina. W nocy z 15 na 16 sierpnia przybył dowódca 4-ej armii do Lipna i nakazał korpusowi konnemu i 53 dywizji strzelców zdobycie Włocławka. 17 i 18 sierpnia każe im zdobywać Płock.
Dopiero 19 sierpnia rano, po nawiązaniu łączności z Tuchaczewskim, rozkazuje on przerwać walki w Płocku i ruszyć korpus konny Gaja czym prędzej przeciwko lewemu skrzydłu polskiej 5-ej armii w Płońsku. Lecz tego zadania Gaj chan nie mógł już wykonać. Bowiem, jak to będzie przedstawione w następnym rozdziale, w tym dniu trzy centralne armie Tuchaczewskiego (15-ta, 3-cia i 16-ta) cofały się już pobite i trzeba było ratować korpus konny ucieczka na Mławę.
Dzięki więc samodzielnej akcji VIII brygady kawalerii w dniu 15 sierpnia 4-ta armia bolszewicka była przez 4 dni jakby sparaliżowana. Robiła ruchy niezgrane z ruchami innych armii Tuchaczewskiego. Większość jej, łącznie z tak ważnym korpusem konnym Gaja, kręciła się bezowocnie po dużym obszarze między Toruniem a Płockiem i nie wzięła udziału w wielkiej bitwie warszawskiej. Tylko dwie lewoskrzydłowe dywizje strzelców (18 i 54), skierowane na Płońsk i Sochocin, odegrały w niej niewielką rolę.
===================
[uwaga MD: Ten tekst to przykład, jak płk. Arciszewski z humorem, ale i logiką matematyka i stratega, wykazuje rolę „przypadków” – w tym czasie zawsze na korzyść Polski. Dodane we wrześniu 2017: ANTYK wydał tę książkę. Powinna znaleźć się w każdym domu polskim, patriotycznym. I u KAŻDEGO księdza i biskupa na biurku. ]
Działo się to 105 lata temu. A jakby wczoraj. Lub jutro.
[Matko Boża, Regina Poloniae, spraw, by pękły złowrogie bariery – i ta książka stała się dostępną dla Polaków. Mirosław Dakowski]
========================
Sławomir N. Goworzycki, „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków”str. 212 i nn.
=================
IDZIE ŻOŁNIERZ, BOREM, LASEM… [dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku]
O Panie Boże! Przyjmij tę ofiarę młodzieńczą, niewinną, acz złożoną z bronią w ręku! Bo dzieje niewiele znają spraw tak czystych i świętych jak ta, za którą ci junacy legli n a owym błoniu. „Z prochu powstałeś, człowiecze, iw proch się obrócisz”. I młodzieńcy owi, pod ciosami zdziczałych hord, przylgnęli martwi do łona świętej ziemi ojczystej, która ich była wykarmiła, na której wzrośli, na której zeszedł im wiek Sielskiego dzieciństwa i nieledwie rozkwitłej młodości, a która tuliła ich teraz bezgłośnie. Byli tam i starsi, co wiek swój męski położyli na szali oswobodzenia Ojczyzny.
O Matko Najświętsza! Wynagródź cierpienia matkom i ojcom owej dziatwy, bolesnym rodzicom tamtego pokolenia, którzy to dawno już pomarli, a których życie upłynęło było na żałobnych wspomnieniach tej wielkiej straty zadanej im owego czasu ręką wroga. Pociesz braci, siostry, żony, pociesz osierocone dzieci. Ulżyj i tym odeszłym, i tym dziś jeszcze żyjącym.
Polsko! Upomnij się o swych bohaterów, o swoich męczenników i męczennice, z ofiary których wciąż czerpiesz swe soki żywotne; o tych z roku 1920, i tych dawniejszych, i tych nowszych… i tych niedawnych, czasu niemalże ostatniego! Pamiętaj to wciąż żywe a nieme przesłanie z mogił znanych i nieznanych, z lasów, łąk i pól owej rozległej, od morza do morza połaci świata, w których zagrzebane sa częstokroć bezimienne, ofiarne, męczeńskie szczątki. Pamiętaj też o owym wołaniu dobiegającym z krain odległych od Ojczyzny.
Święci Patronowie Polskiego Królestwa! Przyczyńcie się o nagrodę naszym wodzom tamtej wojny dawno już pomarłym i wodzom innych naszych wojen. Ubłagajcie o błogi, niebieski spokój sumienia dla ludzi, którzy musieli wysyłać na śmierć setki i tysiące, aby ocalić miliony. Wskażcie zasługę tak wielu, częstokroć niewidoczną i niedostrzegalną, lecz przecie rzeczywistą. Nie pozwólcie, aby umknął uwadze potomnych dobry przykład tych, co nie wzbraniali się brać na siebie przytłaczająca odpowiedzialność za losy tak wielu bliźnich.
Ciężki był dla nas ów dzień niedzielny 1 sierpnia 1920 roku, dzień, w którym Kościół Święty wspomina uwięzienie Apostoła Piotra w okowach. Na południu, na podejściach do Lwowa, w okolicach Brodów i Radziwiłłowa naszym pułkom wciąż jeszcze nie udawało się zamknąć owej fatalnej wyrwy w linii frontu, w której od bodaj dwóch miesięcy grasowały dywizje Budionnego, wciąż wychodząc naszym na skrzydła i zmuszając do ciągłego wycofywania się. W nocy na 2 sierpnia padła twierdza w Brześciu, co przekreślało dotychczasowe plany oparcia polskiej obrony na rzece Bug. Bolszewicy byli już na jej lewym brzegu.
W tym pierwszym swym dniu walki ochotnicze oddziały, których szlakiem podążamy, poniosły wielkie straty – wieluset zabitych, rannych oraz zagarniętych przez bolszewików do niewoli. Niektórzy spośród jeńców wnet uciekli do swoich, inni dłużej musieli niewolę znosić, jeszcze innych spotkał najgorszy los.
Jak się później dowiedziano, kolumnę pojmanych ochotników gnali bolszewicy przez Nowogród, za Narew. Na moście czerwoni bojcy urządzili sobie zabawę polegającą na zrzucaniu bezbronnych do rzeki i strzelaniu do żywych jeszcze a usiłujących utrzymać się na powierzchni wody. Jak widać, rozkazy o oszczędzaniu amunicji zostały z tej okazji uchylone.
Kto skręcił kark, uderzając wlocie o podpory mostu? Kto utonął? Kogo zastrzelono? Kto został zadźgany bagnetem, czy ścięty kozacką szablą, gdy w porywie gniewu rzucił się był z gołymi rękami na oprawców, by do owych zbrodni nie dopuścić? Kogo z dzikiej wściekłości czy dla koszmarnej zabawy zarąbano szablami? Kto spychany za mostowe bariery bronił się zawzięcie i ginął pod ciosem wrażej broni? Kogo męka i śmierć wywołana prześladowaniami sowieckich oprawców. szalejącymi chorobami i dojmującym głodem dosięgły później, w dramatycznym pochodzie na wschód i w czasie pobytu tamże?… Ilu jeńców powróciło do swoich z tej koszmarnej tułaczki, z tej poniewierki?… O ilu jakakolwiek wiadomość dotarła do bliskich i przyjaciół?… Ilu zaginęło bez wieści?…
Wiemy to, że tysiące Polaków pojmanych przez bolszewików w tamtej wojnie nigdy do Ojczyzny nie powróciło. Ilu nie przeżyło okrutnej niewoli? Ilu zostało wywiezionych w głąb Rosji? Ilu zagnano jako żołnierzy -niewolników na front krymski przeciwko „białym” wojskom barona Wrangla lub przeciw podnoszącym wciąż broń antybolszewickim powstańcom?
Ilu wreszcie uległo sowieckiej agitacji, niesłychanie perfidnej, bo prowadzonej wobec ludzi zniewolonych, egzystujących na granicy śmierci głodowej? Chleba jeńcom nie dawano, lecz bezustannie męczono gadaniną o wyższości nowego ustroju nad wszystkim, co dotąd było im znane. Lecz to samo czyniono z nieprzeliczoną rzeszą Rosjan, Ukraińców i ludzi ze stu innych ludów i narodów składających się na to rozległe imperium. Niejeden z pojmanych za obietnicę otrzymania ubrania, butów i dziennej porcji żywności mógł zgodzić się na wszystko, pozostając wszak nadal niewolnikiem. To tam właśnie, w niewoli, toczyła się owa ostateczna walka o zachowanie zdrowia ducha i ciała, o zachowanie życia i ludzkiej godności.
Okrucieństwa bolszewickich siepaczy, cierpienia bezbronnych ofiar, i jeńców, i cywilnej ludności, to sama istota tamtego nieszczęścia, jakie W owym czasie przygniotło naszą Ojczyznę swoim przerażającym ogromem. Za mali my dziś i za słabi, aby ogarnąć ten bezmiar grozy i ukazać go rodakom. Oby nie zdarzyło się tak, iż ten i ów wzruszy ramionami słuchając owej historii i skwituje ją jakże częstym dziś na polskich twarzach lekceważącym uśmieszkiem. Biada! Skoro więc nie my, może potomni okażą dość siły, by swoim i obcym wieszczyć bez wahania o tych czasach dawniejszych, czasach naszych pradziadów i o owej dobie, co to niedawno minęła, i o tej, co dziś właśnie przemija. Lecz przecież niemało o tym dotąd powiedziano.
Pojmanych w nowogródzkiej bitwie popędzono dalej. Sowieci ruszyli w pościg za wycofującymi się naszymi wojskami. A Narew płynęła, znowu cicho, spokojnie, zaś kształty nadbrzeżnych topoli odbijały się wyraziście w jej czystym zwierciadle.
KONNA ARMIA BUDIENNEGO – nauki dla nas po stu latach.
[piszę o tym po stu latach, ale to nie „wspominki historyczne”, gdyż nasza sytuacja jest w 2017 dramatyczna, na tamtych zmaganiach należy się wzorować. MD]
Z książki płk. Franciszka Arciszewskiego„CUD NAD WISŁĄ, rozważania żołnierza”, Wyd. ANTYK, 2017, wg Veritas, Londyn, 1957]
[Zauważmy, że tak odważna analiza została opublikowana dopiero prawie cztery dziesięciolecia po BITWIE, gdy już tak marsz. Piłsudski, jak i gen. Sikorski byli na sądzie Bożym. O sądzie nad STALINEM ledwo wspominam. . MD]
Narzekanie pobitych wodzów na spóźnienie się jakiegoś oddziału wojskowego do bitwy jest zjawiskiem w historii wojennej dość częstym, i nie ma w tym nic dziwnego, że i Tuchaczewski chwyta się tej obrony, wskazując na opóźnienie się armii konnej Budiennego i 12-ej armii bolszewickiej do bitwy warszawskiej. Zadziwiająca jest raczej bezradność wyższych władz bolszewickich, zazwyczaj bardzo radykalnych, wobec ośmiodniowej niesubordynacji podwładnego dowódcy armii.
A może to nie tylko Budiennego była wina? Budienny i jego konna armia kozacka zasłużyli się bolszewikom głównie w walkach domowych, a zwłaszcza w likwidowaniu armii Denikina. Ich zupełnie swoiste metody pacyfikacji opozycyjnych okręgów w Kazachstanie, Gruzji etc., wyrzynanie całej ludności – dziesiątek i setek tysięcy, łącznie z kobietami i dziećmi – a także bestialskie postępowanie z jeńcami wojsk Denikina, stały się postrachem dla całej Rosji i rozbestwiały kozaków coraz. bardziej.
A gdy oddziały tej armii morderców pojawiły się w 1920 r. na Podolu i Wołyniu, zasłynęły szybko i u nas ze swego okrucieństwa. Ich konie stepowe były przeważnie nędzne, ale niezmiernie wytrzymałe na wszelki niedostatek, Większość miała częściowe umundurowanie kozaków carskich uzupełnione dowo1nie. Niektórzy mieli płaszcze, kurtki lub spodnie zdarte z jeńców polskich, albo części garderoby cywilnej, zrabowane w ostatniej miejscowości. Na głowie nosili bądź czapy futrzane z kolorowym dnem zwieszającym na bok, albo hełmy francuskie. Mieli szablę rosyjską, karabinek przewieszony przez plecy i ładownice najróżnorodniejsze. Każdy szwadron posiadał po kilka ciężkich karabinów maszynowych na tzw. ta- czankach, tj. lekkich, zwrotnych wózkach lub bryczkach, zaprzęgniętych w parę mocnych koni. Obsługa karabinu maszynowego siedziała na taczance, a często też strzelała z niej. Artyleria konna, której każda dywizja jazdy miała po dywizjonie, miała 3-calowe polówki rosyjskie. Obsługa tych armat musiała składać się z wytrawnych konnych artylerzystów byłej armii carskiej, bo manewrowała i strzelała z wielką precyzją. W czasie ofensywy przeciw Polsce armia konna, Budiennego i III korpus konny Gaja odgrywały przodującą rolę operacyjną. Przebiwszy się raz przez frontowe oddziały polskie parły potem – w tej wojnie małych sił na wielkich przestrzeniach – niepowstrzymanie naprzód i na tyły naszych wojsk i powodowały załamywanie się jednej polskiej pozycji po drugiej. Na oddziały piechoty lub artylerii w szyku bojowym nacierały tylko w razie konieczności, trzymając się raczej taktyki wilków atakujących jednostki odosobnione lub wyczerpane pościgiem. Najchętniej wyżywały się w niszczeniu taborów i urządzeń etapowych, gorzej uzbrojonych i zaskoczonych, siejąc tam panikę i rozprzężenie. Ale i nasze wojska liniowe ulegały w czasie odwrotu, a zwłaszcza tabory bojowe w kolumnie marszowej, łatwemu zdenerwowaniu na widok ławy kozaków, zbliżającej się z boku.
Pod względem okrucieństwa oddziały korpusu konnego Gaja nie różniły się od kozaków armii Budiennego. Dnia 22 sierpnia na przykład wymordowały one pod Szydłowem przeszło 200 rozbrojonych jeńców z 49 pułku. piechoty tylko dlatego, że w gwałtownym. swoim odwrocie nie mogły uprowadzić ich z sobą. Komunikat wojenny polskiego naczelnego dowództwa z 23 sierpnia 1920 r. wspomina o tej masowej zbrodni wojennej i o represjach przez nas zastosowanych. Następnego dnia, pod Chorzelami, wymordowali znów jeńców z brygady syberyjskiej. O tej zbrodni wspomina generał Żeligowski słowami: „Widok pola walki robił przykre wrażenie. Leżała na nim wielka ilość trupów. Byli to, w ogromnej większości nasi żołnierze, ale nie tyle ranni i zabici w czasie walk, ile pozabijani po walce. Całe długie szeregi trupów, w bieliźnie tylko i bez butów, leżały wzdłuż płotów i w pobliskich krzakach. Byli pokłuci szablami i bagnetami, mieli zmasakrowane twarze i powykłuwane oczy.”
Toteż wpływu demoralizującego, a także siły bojowej, armii Budiennego i korpusu Gaja chana nie można było lekceważyć, jak to początkowo czynili niektórzy dowódcy polscy. Gdyby armia konna Budiennego, zaraz po boju pod Równem, 8 lipca 1920 r. poszła z Łucka wprost na Brześć nad Bugiem, na tyły naszych wojsk, cofających się znad Auty i Berezyny (a w drodze do Brześcia nie spotkałaby żadnych większych oddziałów polskich), byłaby może cała wojna polsko-bolszewicka wzięła inny obrót.
Ale Budienny otrzymał rozkazy kierujące go na Lwów, Rawę Ruska, Sieniawę nad Sanem i Przemyśl. Były też pewne zamiary polityczne bolszewików w kierunku Dniestru i Rumunii. Nawet jeszcze w początku sierpnia 1920 r., .po boju pod Brodami, gdy polski wódz naczelny wyciągał siły z Małopolski Wschodniej i Wołynia do obrony Warszawy i dla utworzenia grupy przeciwuderzeniowej nad Wieprzem, była dla armii Budiennego – co prawda już lekko nadbitej – okazja do uderzenia w kierunku Lublina i pokrzyżowania planu przeciwnatarcia polskiego. Tym razem jednak już nie jakieś wielkie plany polityki sowieckiej, ale najzwyklejsza, żadnymi zwyczajami wojskowymi nie usprawiedliwiona niesubordynacj a Jegorowa (i Stalina) w stosunku do swego naczelnego wodza uratowała nas od poważnego zakłócenia planu bitwy warszawskiej. Tuchaczewski tłumaczy się w sposób następujący: „Lewe skrzydło, to jest ugrupowanie frontu południowo-wschodniego, cały czas niepokoiło front zachodni. Oczekując co chwila oddania armii konnej do rozporządzenia frontu zachodniego i nawiązania z nią łączności, projektowano stworzenie silnego ośrodka, w kierunku Lublina, przez skoncentrowanie tam sił głównych armij l2-ej i l-ej konnej… Było oczywiste, że na podstawie zwycięstwa częściowego, na podstawie rozgromienia naprzód jednego z odcinków frontu polskiego, można było wygrać bitwę rozstrzygająca.”
I dalej: „Naczelne dowództwo biorąc pod uwagę konieczność utrwalenia lewego skrzydła frontu zachodniego, daje 11 sierpnia o godz. 3 frontowi południowo-zachodniemu dyrektywę o niezbędności zmiany ugrupowania i wysłania bez najmniejszej zwłoki armii konnej w kierunku Zamość – Hrubieszów. Obliczenie czasu i przestrzeni wykazuje, że to wskazanie naczelnego dowództwa mogło być bezwarunkowo wykonane przed przejściem polskiego ugrupowania południowego do natarcia. Gdyby nawet wykonanie opóźniło się nieco, to oddziały polskie, które przeszły do natarcia, byłyby postawione wobec nieuniknionego zupełnie pogromu, bo tyły ich otrzymałyby uderzenie naszej zwycięskiej armii konnej. Jednakże wobec położenia, wynikłego w Galicji, gdzie kolejne ugrupowania, przeprowadzone do tej pory, kierowane były ku Lwowu, wykonanie tego wskazania zostało zatrzymane. 12 sierpnia głównodowodzący w rozmowie hughesowej [proto- dalekopis md] zaznacza, że ta zwłoka w wykonaniu jego dyrektyw jest dla niego niezrozumiała i potwierdza swoją dyrektywę.
Kiedy wreszcie przystąpiono do wykonania, było już prawie poniewczasie. Ale, najgorsze, nasza zwycięska armia konna wplątała się w owych dniach w zacięte walki_ 0 Lwów, tracąc bezpłod- nie czas i siły na jego Umocnionych pozycjach W walce z piechota. jazdą i potężnymi eskadrami lotniczymi. Walki całkowicie pochłonęły armię konna, która do wykonania przegrupowania wzięła się tak późno, że nic pożytecznego W kierunku Lublina zdziałać już ‘nie mogła.” (T. 212-213) „J eżelibyśmy W swoim czasie byli skoncentrowali w_ kierunku Lublina oddziały armii_ konnej, to i tutaj ugrupowanie nasze byłoby groźne dla »białych pol-skich oddziałów. Polacy wówczas nie tylko nie mogliby myśleć o natarciu z rejonu Dęblin – Lublin, ale sami znaleźliby się w bardzo ciężkim położeniu i bezwzględnie musieliby być odrzuceni na zachodni brzeg Wisły.”
Czy rzeczywiście skutki uderzenia armii Budiennego na Lublin byłyby aż tak duże, to nie jest prawdopodobne, bo przecież nad Wieprzem było kilka doborowych polskich dywizji piechoty, które by się tak zaraz za Wisłę odrzucić nie dały; ale dywersja byłaby pewnie poważna.
Marszałek Piłsudski omawia sprawę następująco: „Wyciągnąwszy z południa 1 i 3 legionowe dywizje, otworzyłem niejako bramę wpadową pomiędzy innymi i dla konnej armii Budiennego. Pomimo zaś, że istnieje tam nasza jazda z nakazem zatrzymywania konnej armii Budiennego w pochodzie ku nam, doświadczenie jednak dotychczasowe nie pozwala mi być pewnym.. Oczekiwać mogę, że w krótkim przebiegu czasu mogę mieć na swoich bezpośrednich tyłach od Sokala i Hrubieszowa, maszerującą konną armię Budiennego lub jej część, co może w wielkim stopniu udaremnić moje usiłowania. Zaznaczam przy tym, że na Bugu przeciwko 12-ej armii sowieckiej zostawiam bardzo słabe siły – 7 dywizję w okolicach Chełma i bardzo słabą ukraińską dywizję na południe od niej.”
A oto, co o tym sądzi generał Sikorski: „Trudno dzisiaj powiedzieć, jakie skutki pociągnęłoby za sobą wmieszanie się w warszawską bitwę konnej armii i 12-ej armii sowieckiej. Osobiście nie podzielam optymizmu tych wojskowych, którzy_ twierdzą, że epizod ten nie odegrałby poważniejszej roli, i dlatego sądzę, że niewykonanie w czas otrzymanego „przez Budiennego i dowódcę 12-ej armii rozkazu jest ‘jednym z poważniejszych powodów rosyjskiej prze» granej nad Wisłą W 1920 r.” Mimo wspomnianego rozkazu Kamieniewa z 11 sierpnia wydał Jegorow (i Stalin) 12 sierpnia Budiennemu rozkaz opanowania Lwowa. 14 sierpnia Kamieniew podporządkował konną armię Budionnego Tuchaczewskiemu. 16 sierpnia, po walkach pod Buskiem i Kamionka Strumiłową, wydał Budienny rozkaz zdobycia Lwowa. 17 sierpnia wydał Tuchaczewski rozkaz (406/010): „Pierwsza konna armia. powinna wytężyć wszystkie swe siły, by zgrupować się za wszelką cenę w oznaczonym terminie w rejonie Włodzimierz Wołyński – Uściług, majac na celu W przyszłości natarcie na tyły uderzeniowej grupy przeciwnika” . 19 sierpnia armia konna walczyła pod Żółkwią i pod Winnikami. Dopiero wieczorem tego dnia otrzymała ona rozkaz wycofania się do obszaru Włodzimierza wołyńskiego celem uderzenia na Lublin, a rada rewolucyjna armii wydała rozkaz zmiany kierunku działań dopiero 20 sierpnia.
Kamieniew, sowiecki „naczelny wódz”, w rozmowie z Jegorowem, dowódca frontu południowo-zachoda [—] jego fantastyczny plan zdobycia Lwowa, oraz plan zajęcia Przemyśla i Sambora, a następnie sforsowania Dniestru i zagrożenia Rumunii, czego dokonać chciano już po oddaniu konnej armii Budiennego do dyspozycji Tuchaczewskiego, poprzestaje jedynie na żałosnym wspomnieniu faktu, że zwłoka w wykonaniu jego instrukcji, zarządzającej przegrupowanie 12-ej i i-ej konnej armii w kierunku Lublina, wydaje już dzisiaj ujemne rezultaty. Przeciwstawić się jednak zdecydowanie tym następstwom jak gdyby nie był w stanie.”
Mamy więc obraz nieposłuszeństwa na polu bitwy... Nieposłuszeństwa tak długotrwałego, że stało się jednym z powodów przegrania bitwy pod Warszawą.
Jakie były powody tego nieposłuszeństwa, względnie kto wpłynął najbardziej na to, że zostało ono popełnione, byłoby bardzo ważne ustalić. Niestety historiografia sowiecka, licząc się z nadal bardzo wysoka pozycja Budionnego w partii bolszewickiej, a także z tym, że jednym z komisarzy rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu Jegorowa był sam Stalin, nie ma jeszcze możności przedstawienia tego drażliwego tematu w sposób bezstronny. Za życia Stalina historycy sowieccy wykazywali, że zwrócenie się konnej armii w stronę Lublina już 11 sierpnia nie dałoby wyników pożądanych, i że po 17 sierpnia było ono niemożliwe i że należało dokończyć wpierw ofensywę na froncie południowym.
Opinia potępionego już w tym czasie Tuchaczewskiego nie miała już dla historyków znaczenia. Ale ponieważ w systemie komunistycznym historia jest ustalona zależnie od potrzeb politycznych tych, którzy są chwilowo u władzy, więc może doczekamy się jeszcze kilku różnych opisów omawianych wypadków. Być może, że częściowe wyjaśnienie sprawy daje nam rozmowa hughesowa Tuchaczewskiego z Kamieniewem, odbyta 18 sierpnia, w której ten ostatni; stwierdza:
„Jeszcze 11 sierpnia wydałem zarządzenie o przegrupowaniu Budiennego. Ze względu na szereg nieprzyjemnych wydarzeń przegrupowanie to jeszcze nie zaczęło się i dziś nie ma pewności, czy zacznie się jutro, gdyż rewolucyjna rada wojenna. konnej armii, otrzymawszy instrukcje z jednym tylko waszym podpisem, nie jest pewna jego autentyczności i żąda potwierdzenia jej przez członka Wojennej rady rewolucyjnej frontu, co też zróbcie natychmiast, ażeby zarzadzenie to otrzymało ton kategoryczny.Wina ośmio dniowego opóźnienia się konnej armii Budiennego do akcji na Lublin może więc leżeć po części i w systemie bolszewickiego rozkazodawstwa. Ale ta sprawa datuje się dopiero od 17 sierpnia. Poprzednio Jegorow (i Stalin) popychali armię konną, bez zgody swego naczelnego dowództwa, w kierunku ma Lwów i Sambor, Więc na to, że konna armia Budiennego nie weszła do bitwy pod Warszawą, złożyły się co najmniej dwa czynniki: rozkazy Jegorowa (i Stalina) i brak podpisów komisarzy rady rewolucyjnej u Tuchaczewskiego.
Skutki zaś były większe, aniżeli brak czterech konnych dywizji Budionnego, bo w konsekwencji i 12 armia sowiecka nie weszła do bitwy głównej. Toteż popularne mniemanie, że to Tuchaczewski przegrał wojnę z Polska 1920 r., jest niesłuszne. Kamieniew zatwierdził plan Tuchaczewskiego przejścia Wisły na północ od Warszawy i uderzenia na stolicę od strony zachodniej, a zatem przejął odpowiedzialność za tę operację na siebie. To on obiecał Tuchaczewskiemu pomoc wojsk Jegorowa po przekroczeniu Bugu i nie dotrzymał przyrzeczenia. To on powinien był bardziej energicznie interweniować, by Budienny rozkaz jego wykonał. To on wreszcie, wiedzac o ciągłym powiększaniu się luki między wojskami Jegorowa i Tuchaczewskiego, pozostawił Tuchaczewskiego przed rozstrzygającą bitwa bez odwodów strategicznych dowództwa głównego.
Z innej strony sprawę oświetlając, można by się domyślać, że to Stalin, komisarz rady rewolucyjnej przy dowództwie frontu w Kijowie, ze względów czysto politycznych, bez zrozumienia wymogów operacyjnych, żądał od Jegorowa posuwania armii Budionnego na Lwów, a innych wojsk frontu południowo -zachodniego w kierunku granicy węgierskiej. Jeżeli tak, to on byłby głównym sprawca opóźnienia odmarszu armii Budiennego do bitwy warszawskiej. A że Tuchaczewski wyraźnie wskazał na to opóźnienie, jako na jeden z powodów klęski 1920 r., stad nienawiść Stalina do Tuchaczewskiego i późniejsze jego rozstrzelanie, pod innym pretekstem.
Dla nas, Polaków, skutki przewlekłej niesubordynacji Jegorowa, Stalina i Budionnego, a także nieumiejętności dowodzenia ze strony Kamieniewa były błogosławione. Dały nam możność wykończenia czterech armii Tuchaczewskiego zgodnie z planem z 6 sierpnia, a armia konna Budiennego i 12-ta armia sowiecka nie odegrały w wielkiej bitwie pod Warszawa żadnej roli.
100.rocznica zwycięskiej bitwy nad bolszewikami w 1920 roku jest okazją by odnieść się do tego wydarzenia. Z perspektywy 100 lat i na podstawie analiz i badań historycznych widzieć możemy prawie cały obraz głównych wydarzeń, choć w szczegółach z powodu niedostępności dokumentów jest on jeszcze niepełny. Wbrew politycznej propagandzie i wysiłków wielu środowisk usiłujących wbijać w świadomość społeczną wielkość i wybitność Józefa Piłsudskiego jako zasłużonego w tej bitwie, sprawę trzeba przedstawić jasno – Józef Piłsudski nie jest bohaterem Bitwy Warszawskiej i w najważniejszych chwilach nie był w niej obecny. 12 sierpnia zwolnił się z funkcji Naczelnika Państwa i Wodza Naczelnego przedkładając stosowne pismo na ręce premiera Witosa.
Bitwa nazwana przez Edgara Vincent d’Abernon – brytyjskiego pisarza i dyplomatę wchodzącego w skład misji Ententy, 18-tą decydującą bitwą w dziejach świata, jak wiadomo nie została wystarczająco mocno doceniania przez inne kraje europejskie. Różne były tego przyczyny. Są historycy, którzy sugerują nawet, że Polakom pozwolono po I Wojnie Światowej zbudować własne państwo, gdyż wiedziano o zagrożeniu bolszewickim, a Polska stanowiłaby doskonały parawan odgradzający Europę od Sowieckiej Rosji. I to, idąc tym tropem, doskonale się udało. Impet bolszewickiej rewolucji rozbił się o Polskę, która i tak nie miała wyjścia i walczyć musiała. Europie, gdzie spora część polityków lekceważyła zagrożenie, włos z głowy nie spadł.
Rewolucja bolszewicka miała za zadanie nieść wypaczoną wizję świata i człowieka. Stworzona głównie przez Karola Marksa – Niemca żydowskiego pochodzenia przy współudziale Friedricha Engelsa, opierała się na nienawiści i walce klas. Miała także, w oczach jej amerykańskich i niemieckich sponsorów, przez swoje dzieło zniszczenia pozbyć się konkurencyjnych gospodarek Europy środkowo-wschodniej. Pierwotny zamysł wymknął się najwyraźniej – jak to bywa – spod kontroli. Najpierw jej ofiarą padła Rosja. Później bolszewicy postanowili jednak rozsiać swą ideologię na Europę i dalej na cały świat. Pędzący walec rewolucji komunistycznej miał m.in. obalić elity i podziały społeczne, zlikwidować pieniądz, rozkraść i zniszczyć majątki, upaństwowić je, znacjonalizować gospodarkę, zabić religię, zburzyć kościoły, złamać ludzkie charaktery, obalić indywidualność, własność, wolność myślenia i wolność gospodarczą. Miał zabić w ludziach jakiekolwiek indywidualne dążenia, sprowadzić wszystkich do jednej centralnie zarządzanej klasy chłopo – robotniczej pracującej w olbrzymim komunistycznym i przez komunistów zarządzanym kołchozie, gdzie własność prywatna i wolność indywidualnej inicjatywy były zabronione. Każdego kto wychylałby się poza ten schemat społeczny czy chciałby się temu nakazowi sprzeciwić, należało zdyskredytować, zamknąć, wywieźć do łagru czy najczęściej w okrutny sposób zamordować.
W 1920 roku bolszewicy byli zdeterminowani wprowadzić te rozwiązania w życie nie tylko w Rosji ale przenieść je na całą Europę. Gen. Michał Tuchaczewski – marszałek Związku Radzieckiego, dowódca armii sowieckiej, która zaatakowała Polskę wyraził to jasno: „Przez trupa Białej Polski prowadzi droga ku ogólnoświatowej pożodze”. „Po trupie Polski przez Warszawę przejdziemy do Europy”.
13 sierpnia 1920 roku sytuacja była na prawdę zła by nie powiedzieć tragiczna. Już wcześniej bo w kwietniu nie powiodła się zaplanowana przez Piłsudskiego wyprawa kijowska, gdzie pokładano nadzieję na zwycięskie starcie z armią czerwoną. Sowieci wycofali się. Obrona na linii Bugu i Narwi, także zaplanowana przez Piłsudskiego, załamała się. 19 lipca nacierający bolszewicy zajęli Grodno, 28 lipca Białystok, 31 lipca Brześć. 13 sierpnia wojna z Rosją Sowiecką toczona od lutego 1919 roku znalazła się punkcie w którym ważyły się losy Warszawy, Polski i całej Europy. Europy w której aktywne i rozsiane po różnych krajach organizacje i szajki komunistyczne przebierały nogami nie mogąc się doczekać armii sowieckiej. Aktywność sowieckiej armii, która od 29 maja rozpoczęła gwałtowny marsz na zachód, nie została jak dotąd powstrzymana. 13 sierpnia bolszewicy uderzając siłami dwóch dywizji na Radzymin, zdobyli go i podeszli pod samo miasto. Wojska bolszewickie ocierały się już wówczas o Pragę. W kolejnych dniach 14 i 15 sierpnia trwały zaciekłe walki na wschodnich i południowo wschodnich umocnieniach Warszawy. To właśnie walki toczone w tych dniach przesądziły o losach bitwy. Polakom, nie wdając się w szczegółowe opisy walk, które można znaleźć w wielu opracowaniach, udało się odeprzeć bolszewików (1).
Cały plan bitwy był opracowywany już wcześniej głównie między trzema osobami, które stworzyły sztab dowodzenia. Był to zawodowy, wybitny generał Tadeusz Rozwadowski mianowany przez Piłsudskiego w połowie lipca szefem Sztabu Generalnego, francuski generał Maxime Weygand z przysłanej do Warszawy misji państw Ententy oraz Naczelnik Państwa i Wódz Naczelny Józef Piłsudski. Cały główny trzon planu obrony Warszawy opracowany jednak został przez gen. Rozwadowskiego, który wraz z doświadczonymi wojskowymi pracował w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i którego rozwiązania były konsultowane i korygowane. Generał współpracował tam z płk. Tadeuszem Piskorem i kpt. Bronisławem Regulskim. Przy czym zdanie gen. Weyganda liczyło się najmniej, a sam Francuz traktowany był bardziej jako obcy intruz przy którym „należało mówić po polsku”. [To wstyd. Był poważnym, sojusznikiem i wybitnym dowódcą. MD]
To gen. Rozwadowski 5 sierpnia ostatecznie przedłożył marszałkowi dwa warianty koncentracji głównej grupy uderzeniowej. Jeden zakładający koncentrację wojsk w Garwolinie, drugi bardziej ryzykowny, nad Wieprzem 140 km od Warszawy. Po konsultacjach ostatecznie wybrany został ten drugi i Piłsudski go zatwierdził. Dzień po tym – 6 sierpnia – szef sztabu gen. Rozwadowski wcielił to rozwiązanie w życie wydając rozkaz 8358/III w którym sprecyzowane były wszystkie posunięcia i rozkaz podpisał. Do 12 sierpnia wszystkie jednostki miały zająć wyznaczone pozycje. Rozwiązanie to było jeszcze przedmiotem korekt i poprawek oraz przedmiotem mocnej krytyki Piłsudskiego, który, jak podkreśla Henryk Nicpoń (autor książki „Polowanie na generała: Piłsudski kontra Rozwadowski”), „widać nie czuł się ich autorem”.
I tu zdarza się rzecz zaskakująca, a dla wielu wręcz szokująca. 12 sierpnia Józef Piłsudski składa pismo ze swoją dymisją z funkcji i Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza (sic!) na ręce premiera Witosa (treść dymisji publikujemy pod tekstem). 12 sierpnia to ten sam dzień kiedy wieczorem nawiązano pierwszy kontakt z nieprzyjacielem, który pojawił się już pod Radzyminem. Zdarzenie miało miejsce w obecności wicepremiera Ignacego Daszyńskiego oraz ministra spraw wewnętrznych Leopolda Skulskiego.
Piłsudski odbył jeszcze spotkania z gen. Rozwadowskim, gen. Weygandem oraz kardynałem Kakowskim i opuścił Warszawę mając udać się do Puław, gdzie zorganizowano kwaterę główną, by objąć dowodzenie nad 4 Armią. Jak wiemy Piłsudski na front nie udał się od razu i zbytnio się nie spieszył. Nie podjął od razu zadań bojowych jakie na nim ciążyły. Zamiast na front pojechał do miejscowości Bobowa, niedaleko Gorlic, do swojej konkubiny Aleksandry Szczerbińskiej, przyszłej żony, z którą miał już dwoje dzieci. Z Bobowej także nie spieszył się do armii. Będąc już w Puławach, gdzie przybył otrzymawszy wiadomości o przełamaniu frontu, wieczorem 15 sierpnia brał udział w uroczystościach chrztu Józefa Minkiewicza, którego został ojcem chrzestnym. Między 13 a 15 sierpnia, kiedy decydowały się losy Warszawy, kraju i Europy, Piłsudski nie był na polu walki obecny. Słynne uderzenie znad Wieprza poprowadził w chwili, kiedy losy bitwy były już przesądzone – 16 sierpnia. Premier Witos, ani żaden z uczestników tych wydarzeń, nie ujawnili nikomu pisma z dymisją Piłsudskiego. Byli najwyraźniej świadomi jaki skutek dla morale wojska i nastrojów społecznych miałoby podanie takiej wiadomości publicznie. Pismo przetrwało w rękach premiera i wróciło do marszałka już po zakończeniu zwycięskich walk kiedy wrócił do Warszawy. Ale dotrwało do naszych czasów.
Dymisja Piłsudskiego w decydujących momentach wojny z bolszewikami wprawia wielu w konsternację, szczególnie w konfrontacji z nieskazitelnym obrazem wodza jaki od lat przedstawiany jest w oficjalnym obiegu dyskusji, licznych publikacjach i materiałach edukacyjnych. Co sądzić o Wodzu Naczelnym, który ze spokojem, w dosłownie kilka godzin przed bitwą, składa dymisję, zostawia przygotowanych do walki żołnierzy, oficerów, generałów, tysiące ludzi którzy na ochotnika zaciągnęli się do wojska by bronić kraju, i który w najbardziej newralgicznym momencie, zamiast na front do przydzielonej mu armii, wyjeżdża do swojej konkubiny, później nie spiesząc się uczestniczy w uroczystości chrztu, a na front rusza dopiero po trzech dniach, kiedy wynik bitwy jest już zdecydowany?
Są różne tłumaczenia takiego zachowania Piłsudskiego. Jedno z nich to załamanie nerwowe i niewiara w powodzenie – co trudno uznać za postawę godną marszałka i jak chcą niektóry – wielkiego wodza, zwłaszcza, że dzięki złamaniu przez majora Jana Kowalewskiego, już kilka miesięcy wcześniej, szyfrów radzieckich radiostacji, polski sztab znał dokładnie zamierzenia sowietów. Na załamanie nerwowe nie wskazuje także treść dymisji, która wydaje się być wcześniej zaplanowana i dobrze przemyślana. Inni obrońcy Piłsudskiego tłumaczą, że Piłsudski uległ naciskom i krytyce polityków państw zachodnich, którzy uzależnili jego dymisję od pomocy militarnej (konferencja w Hythe 8-9 sierpnia). Gdyby tak było, to Piłsudski podałby się do dymisji o wiele wcześniej. Wiemy jednak, że żadna pomoc i tak nie nadeszła, oprócz bardzo znaczącej pomocy z Węgier, które jako jedyne pomogły polskiej armii. Sam powód takiej decyzji nie jest w takim momencie istotny. Zanim uzasadnienie całej tej sytuacji – dymisji Piłsudskiego tuż przed bitwą – dotarłoby do zdeterminowanych walczyć żołnierzy i ludności, już dawno, po rozejściu się wieści o rezygnacji Naczelnego Wodza i Naczelnika Państwa ze swojej funkcji, negatywny i druzgocący impet takiej informacji zdezorganizowałby zapewne cały plan obrony i zdewastował całkowicie morale żołnierzy.
Piłsudski był przecież dla wszystkich Wodzem Naczelnym! Kto wie czy wynik tej konfrontacji nie byłby odwrotny jeśli wiadomość ta rozeszłaby się po gotowych do obrony frontach. Bez względu więc na przyczyny podjęcia takiej decyzji, wycofanie się Piłsudskiego i ogłoszenie swojej dymisji tuż przed bitwą może mieć wyraźne znamiona sabotażu. Są także poszlaki wskazujące na ułożenie się Piłsudskiego z Leninem, z którym wymieniał korespondencję, a sam miał przecież korzenie rewolucyjne i chodził w czerwonych cholewach. W takiej wersji i układach Piłsudski nie musiał się więc zbytnio przejmować wynikiem bitwy będąc spokojnym o swój los, a być może i stanowisko w przyszłej – sowieckiej Polsce. Nie wierzył w powodzenie tej bitwy i postanowił „uwolnić się od więzów jakie łączyły go z „pańską Polską” – jak podkreślał Henryk Nicpoń podczas konferencji historycznej w Warszawie. Listy są jednak nie ujawnione i spoczywają za zamkniętymi drzwiami rosyjskich archiwów. (Podobnie jak część materiałów dotycząca Leopolda Okulickiego). Piłsudski mógł też myśleć asekuracyjnie. Wątpiąc w powodzenie nie chciał brać za klęskę odpowiedzialności. Jednak, kiedy tylko zmieniła się sytuacja na froncie na naszą korzyść od razu przystąpił do walki. Na to może wskazywać, późniejsze wyeliminowanie gen. Rozwadowskiego i ostateczne pozbawienie go życia, jako konkurenta do zachowania tytułu tzw. „ojca zwycięstwa”.
Sama też “kontrofensywa znad Wieprza”, tak często podkreślana i stawiana za decydujące w tej bitwie stracie 4 Armii dowodzonej przez Piłsudskiego, nie była wydarzeniem głównym i przesądzającym. Większość ciężkich walk miała miejsce jeszcze przed rozpoczęciem kontrofensywy – 14 i 15 sierpnia. 16 sierpnia, w dzień rozpoczęcia kontrataku, patrole Piłsudskiego zameldowały, że „w ogóle nie spotkały nieprzyjaciela”. Piłsudski sam pisał o tym w swoich pamiętnikach: Dnia 16-ego rozpocząłem atak, o ile w ogóle atakiem nazwać to można. Lekki i bardzo łatwy bój prowadziła przy wyjściu tylko 21-a dywizja (…) Inne dywizje szły prawie bez kontaktu z nieprzyjacielem, gdyż nieznacznych potyczek (…) z jakiemiś małemi grupkami (…) kontaktem nazwać bym się nie ośmielił.
Przyczyną tego był fakt, że główne siły Tuchaczewskiego skoncentrowały się na północny-wschód od Warszawy w rejonie Ciechanowa i Modlina. Z głównymi siłami armii sowieckiej zderzyły się więc wojska tej części frontu północnego, którymi dowodził gen. Latinik i gen. Sikorski, a nie marszałka Piłsudskiego. Wojska Józefa Piłsudskiego spotkały się w poważniejszych starciach z przeciwnikiem dopiero 17 sierpnia i to w momencie kiedy losy bitwy były już przesądzone. Wyzwolono wówczas Mińsk Mazowiecki i osiągnięto linię Biała Podlaska – Międzyrzec – Siedlce – Kałuszyn – Mińsk Mazowiecki. Kolejnego dnia Tuchaczewski ogłosił już całkowity odwrót.
Według relacji Płk. Dypl. Franciszka Arciszewskiego jednym najbardziej decydującym i przełomowym wydarzeniem w Bitwie Warszawskiej był rajd i atak na Ciechanów VIII brygady kawalerii pod gen. Aleksandrem Karnickim. Zdobycie Ciechanowa tak zaskoczyło i wprowadziło w panikę bolszewików, że tamtejszy dowódca 4 Armii przed ucieczką spalił radiostację, którą bolszewicy używali do kontaktów ze sztabem Tuchaczewskiego w Mińsku. Efektem było poważne zakłócenie płynności przekazywania przez bolszewików depesz i rozkazów, co uczyniło dowodzenie sowieckim wojskiem chaotycznym i improwizowanym. (Polacy przez dwie doby nadawali na tej częstotliwości treści Pisma Świętego). Główna grupa uderzeniowa, którą dowodził marszałek Józef Piłsudski nie musiała się już zbytnio trudzić. Na jej barkach spoczywało już bardziej ściganie wycofującego się wroga.[A robili to na piechotę i często boso – bo ich dowódca nie zapewnił ani podwód – ani butów. MD.]
Bohaterami tej bitwy, jeśli już o bohaterstwie wspomnieć, jest wiele osób. Z pewnością jest nim mjr. Jan Kowalewski, który w genialny sposób, inspirując się opowiadaniami amerykańskiego pisarza Edgara Allana Poe, zrozumiał w jaki sposób sowieci szyfrują przekazywane na front depesze. Niewątpliwie bohaterami są generałowie bezpośrednio dowodzący i biorący udział w bitwach obronnych Warszawy, gdzie miał miejsce główny impet sowieckiego uderzenia: gen. J. Haller, Sikorski, Rozwadowski, Latinik, Roj, Żeligowski, Raszewski, Weygand i wielu innych z determinacją i odwagą walczących na północnym frocie w bezpośrednich walkach w obronie stolicy. Są nimi wszyscy od najwyższych generałów po mniejszych stopniem oficerów i żołnierzy którzy mimo, wydawać by się mogło, beznadziejnej sytuacji, stawiali zaciekły opór wierząc w zwycięstwo. Jest nim także ta część ludności Warszawy i kraju, która tysiącami zaciągała się do Głównego Inspektoratu Ochotników pod dowództwem gen. Hallera, a ogólnie mówiąc podzieliła się na dwie części. Jedni poszli walczyć, inni klęczeli w kościołach z modlitwą na ustach. Ledwo wspominając o młodym księdzu Ignacym Skorupko, który dobrowolnie poszedł na front by być blisko walczących żołnierzy. Służył jako kapelan w I batalionie 36. Pułku Piechoty Legii Akademickiej walczącej pod Radzyminem i Ossowem.
Niewątpliwie za bohatera należy uznać gen. Tadeusza Rozwadowskiego, który nie tylko był głównym autorem planów obrony, konsultowanych w sztabie i zatwierdzanych przez marszałka. Odważnie i odpowiedzialnie zgodził się również na nominację na Szefa Sztabu miesiąc przed decydującą bitwą. To na jego barkach jako na Szefie Sztabu Generalnego, pod nieobecność marszałka, spoczywał ciężar decydujących walk z 14, 15 i 16 sierpnia i to on de facto, pod nieobecność Piłsudskiego, kierował bitwą, przemieszczał się między frontami obrony wraz z innymi dowódcami i był autorem rozkazu o numerze 10 000, korygującym ostatecznie kierunki działań frontowych. Emanował także zaciętym duchem walki i optymizmem czym inspirował i pomagał pokonywać zwątpienie i strach. Piłsudski dotarł do Warszawy dopiero 18 sierpnia, kiedy zarządzano już nie walką obronną ale pościgiem za wycofującymi się wojskami Tuchaczewskiego. Trudno nie docenić decyzji premiera Witosa, Ignacego Daszyńskiego oraz ministra Leopolda Skulskiego, którzy świadomi skutków, nie podali do wiadomości publicznej odejścia Piłsudskiego. Trzeba także wspomnieć o Węgrach, którzy jako jedyni przyszli nam z pokaźną pomocą przysyłając wsparcie w postaci 40 mln sztuk amunicji oraz 30 mln części zamiennych do karabinów Mauser. Z pewnością wymieniać można czarnoskórego Sam Sandi’ego walczącego w armii Wielkopolskiej pochodzącego z Kamerunu. Wymieniać można dalej.
Pozostaje jednak pytanie gdzie w takiej sytuacji umieścić Józefa Piłsudskiego, który 13, 14, 15 i 16 sierpnia z nikim się nie bił. Nie korygował także z gen. Rozwadowskim czy Weygandem planów toczącej się walki ani nie wydawał w tych dniach żadnych rozkazów? Nie pełnił w tych dniach także funkcji Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza gdyż już 12 sierpnia złożył dymisję i sam zwolnił się z tej funkcji.
Decyzja Piłsudskiego, szczególnie w świetle wcześniejszych jego niepowodzeń na Ukrainie i na linii Bugu i Narwi, a także w świetle porażki jaką w ogóle było dopuszczenie do wzmocnienia się w Rosji bolszewików na tyle by mogli podejść z armią pod Warszawę, może przestać być zaskakująca kiedy bliżej przyjrzymy się jego postaci. Nie przez pryzmat propagandy sanacji i jej odradzających się obecnie pokoleń. Ich celem zawsze było tak podkoloryzowywać i wykoślawić historię by za wszelką cenę wykreować i zachować nieskazitelny mit wielkiego wodza, a z kultu marszałka zrobić ideologię państwową. Ideologię mającą oczywiście sprzyjać konkretnemu ugrupowaniu czy partii. Piłsudski nie był zawodowym żołnierzem. Jego wykształcenie skończyło się na 1 roku medycyny podpartej maturą w I Gimnazjum wileńskim. Studiów wyższych ani żadnego przygotowania do zawodu Józef Piłsudski nie miał. Jego kwalifikacje wojskowe to doświadczenia partyzanckie w działalności rewolucyjnej i napadach.
W pracy doktorskiej o Piłsudskim, wydanej później jako książka pod tytułem „Lodowa Ściana”, Ryszard Świętek pisze: Do grupy tej [biednych emigrantów w Anglii – przyp. red.] zaliczał się i Józef Piłsudski, który często zaglądał wówczas do Londynu. Nie ukończył studiów, nie miał żadnego zawodu i nie umiał zarabiać pieniędzy. Majątek rodzinny na Litwie był już tylko wspomnieniem. Toteż żył w wielkim niedostatku, utrzymując się niemal wyłącznie z pieniędzy partyjnych.
A tak postać Piłsudskiego przedstawia Jędrzej Giertych w książce „O Piłsudskim”:
Piłsudski nigdy nie przeszedł wyszkolenia rekruckiego ani nie nabył wykształcenia oficerskiego. Nie był nigdy szeregowcem ani kapralem, ani sierżantem, ani podchorążym, ani porucznikiem, ani kapitanem, ani majorem. Miał on – nabyte w napadzie na pociąg pod Bezdanami i gdzie indziej – doświadczenia partyzanckie. Był także samoukiem, studiującym historię niektórych wojen. Ale nic więcej. Dowództwo austriackie mianowało go od razu dowódcą pułku, a po niecałych trzech miesiącach awansowało go na brygadiera. Innych stopni wojskowych Piłsudski nigdy do czasu otrzymania stopnia marszałka, nie miał.
Generał Puchalski, który jako generał austriacki był w roku 1916 z ramienia Austrii dowódcą Legionów Polskich (wszystkich trzech brygad) opowiadał później w Warszawie, już jako generał polski, że gdy został dowódcą Legionów, dla sprawdzenia wartości bojowej tych legionów przeprowadził badania, co są w tych legionach warci wyżsi dowódcy, a zwłaszcza dowódcy brygad. Przesłał potem do wyższych władz austriackich raport, w którym stwierdził, że Piłsudski żadnych kwalifikacji dowódczych nie ma. Władze te odpowiedziały mu, że armia austriacka ma dziesiątki generałów brygady, więc Piłsudski nie jest jej potrzebny jako jeszcze jeden taki brygadier. Jest jej natomiast potrzebny ze względów politycznych.
Józef Piłsudski mający zawsze pełne usta patriotycznych wypowiedzi jak choćby i ten kierowany do legionistów w Kaliszu: „Podczas kryzysów – powtarzam – szczerzcie się agentur. Idźcie w swoją stronę, służąc jedynie Polsce, miłując jedynie Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym” – wiedział co mówi. Sam był bowiem współpracownikiem trzech wywiadów i z pewnością posiadał ogromne w tej dziedzinie doświadczenie. W okresie walk o niepodległość współpracował z wywiadami Austrii, Niemiec i Japonii. Zagadnienie to porusza w wyżej wspomnianej książce „Lodowa Ściana” Ryszard Świętek. Do dziś nie są do końca znane treści jego lisów wymienianych z Leninem. Wiele dokumentów zaginęło, wiele jest nieujawnionych.
Po szerszej analizie dostępnych już dziś materiałów, opracowań i krytycznej analizie działalności Józefa Piłsudskiego, a także opinii jak choćby i tej wydanej przez gen. Puchalskiego można dojść do wniosku, że Józefa Piłsudskiego do władzy i stopnia marszałka mogła wyciągnąć ręka tej samej kategorii co ręka wyciągająca w 1990 roku Lecha Wałęsę z wydziału elektrycznego Stoczni Gdańskiej na fotel prezydenta. Równie spektakularny awans nie podparty żadnymi kompetencjami.
Jak widać zakamarki wojny w 1920 roku oraz postać Naczelnego Wodza i Naczelnika Państwa może zaskakiwać, szczególnie jeśli przestaniemy wierzyć w podawane nam na co dzień podręcznikowe i szkolne legendy. Zwłaszcza, że jest to przysłowiowy wierzchołek góry lodowej.
W książce „Orzeł biały, czerwona gwiazda” prof. Norman Davis, wspominając wątek gen. Weyganda witanego w Paryżu, pisze: „Legenda o wiktorii Weyganda stanowi doskonały przykład zasady, że w historii mniej ważne od tego, co się rzeczywiście zdarzyło, jest to, w co ludzie wierzą, że się zdarzyło”.
Bitwa Warszawska to nie jedyny moment w historii 20-lecia międzywojennego w którym oficjalna, podawana powszechnie biografia Józefa Piłsudskiego odbiega od faktów. W maju oraz we wrześniu w 2018 roku w Warszawie miały miejsce dwie konferencje historyczne poświęcone postaci Józefa Piłsudskiego. Jej owocem są dwa tomy książek w których zawarte są przemówienia zabierających głos ponad 20 prelegentów. Książki godne polecenia tym chcącym poznać prawdziwe i znane nam dziś kulisy nie tylko Operacji Warszawskiej w 1920 roku ale całego Dwudziestolecia Międzywojennego ze szczególnym uwzględnieniem postaci Józefa Piłsudskiego.
Piłsudski i Sanacja – prawda i mity, tom I i II, Centrum Edukacji i Rozwoju im. Bpa Kajetana Sołtyka, Warszawa 2018
Inne warte uwagi wydania i opracowania na temat Piłsudskiego i jego czasów:
Tomasz Ciołkowski: Józef Piłsudski – sfałszowana biografia, Bollinari Publishing Huouse 2018
Tomasz Ciołkowski: Józef Piłsudski – bez retuszu, Bollinari Publishing Huouse
Lodowa ściana – Ryszard Świętek, Kraków 1998
O Piłsudskim – Jędrzej Giertych, Dom Wydawniczy “Ostoja” 2013
Jak sanacja budowała socjalizm – Sławomir Suchodolski, 3S Media 2015
W krainie sanacyjnych absurdów – Sławomir Suchodolski, Prohibita 2019
Cud nad Wisłą – Płk. Dypl. Franciszek Adam Arciszewski, Wydawnictwo “Antyk” Marcin Dybowski
(1) Operacja warszawska której celem była obrona Warszawy i kraju przed sowieckim najazdem rozplanowana była na trzy fronty: północny – dowodzony przez gen. Józefa Hallera ciągnący się od Pułtuska nad Narwią do Dęblina nad Wisłą, który miał nie dopuścić by sowieci okrążyli stolicę i zaatakowali od zachodu. Drugi front – środkowy, podlegający Józefowi Piłsudskiemu, rozciągający się od Dęblina do Brogów w Galicji skąd miało nadejść decydujące uderzenie znad Wieprza i do którego miała dołączyć potajemnie przegrupowana centralna część armii gen. Sikorskiego – Grupa Manewrowa pod gen. Edwardem Śmigłym – Rydzem. Trzeci front – południowy, podlegał gen. Wacławowi Iwaszkiewiczowi. Miał bronić Małopolski i Lwowa oraz zapobiec połączeniu się sił sowieckich z tego rejonu z siłami Tuchaczewskiego.
Paweł Wieciech
Ps. W Warszawie tuż przy zachodnim wyjściu z Łazienek przy Belwederze, stoi pokaźny pomnik Józefa Piłsudskiego podpisany: Swojemu Obrońcy w Roku 1920, Warszawa. Czy aby na pewno fundatorzy wybrali właściwą osobę?
===================================
Oto pełny tekst dymisji zamieszczony w II tomie książki Piłsudski i Sanacja – prawda i mity, cytowany za: Antoni Położyński: Marszałek Józef Piłsudski odbrązowiony, Warszawa 2005, str. 92-94
Wielce Szanowny Panie Prezydencie
Przed swym wyjazdem na front, rozważywszy wszystkie okoliczności nasze wewnętrzne i zewnętrzne, przyszedłem do przekonania, że obowiązkiem moim wobec Ojczyzny jest zostawić w ręku Pana, Panie Prezydencie, moją dymisję ze stanowiska Naczelnika Państwa i Naczelnego Wodza Wojsk Polskich. Powody i przyczyny, które mnie do tego kroku skłoniły, są następujące:
1) Już na jednym z posiedzeń ROP (Rady Obrony Państwa – przyp. Wydawców) miałem zaszczyt wypowiedzieć jeden z najbardziej zasadniczych powodów. Sytuacja, w której Polska się znalazła, wymaga wzmocnienia poczucia odpowiedzialności, a przeciętna opinia słusznie żądać musi i coraz natarczywiej żądać będzie, aby ta odpowiedzialność nie była czczym frazesem tylko, lecz zupełnie realną rzeczą. Sądzę, że jestem odpowiedzialny zarówno za sławę i siłę Polski w dobie poprzedniej, jak i za bezsiłę oraz upokorzenie teraźniejsze. Przynajmniej do tej odpowiedzialności się poczuwam zawsze i dlatego naturalną konsekwencją dla mnie jest podanie się do dymisji. I chociaż ROP, gdy tę sprawę podniosłem, wyraziła mi pełne zaufanie i upoważniła w ten sposób do pozostania przy władzy, nie mogę ukryć, że pozostają we mnie i działają z wielką siłą te moralne motywy, które wyłuszczyłem przed ROP parę tygodni temu.
2) Byłem i jestem stronnikiem wojny „à outrance” z bolszewikami dlatego, że nie widzę najzupełniej gwarancji, aby te czy inne traktaty były przez nich dotrzymane. Staję więc z sobą teraz w ciągłej sprzeczności gdy zmuszony jestem do stałych ustępstw w tej dziedzinie, prowadzących w niniejszej sytuacji, zdaniem moim, do częstych upokorzeń zarówno Polski, a specjalnie dla mnie osobiście.
3) Po prawdopodobnym zerwaniu rokowań pokojowych w Mińsku pozostaje nam atut w rezerwie – atut Ententy. Warunki postawione przez nią są skierowane przeciwko funkcji państwowej, którą od dwu lat wypełniam. Ja i ROP, rząd czy Sejm, wszyscy mieliby do wyboru albo zostawić mnie przy jednej funkcji, albo usunąć zupełnie. Co do mnie wybieram drugą ewentualność. Jest ona zgodna z godnością osobistą i jest praktyczniejsza. Pozostawienie mnie na jednym z urzędów zmniejsza mój autorytet i tak silnie poderwany i doprowadza z konieczności do powolnego zniszczenia tej siły moralnej, którą dotąd jeszcze dla walki i dla kraju. Biorę następnie pod uwagę mój charakter bardzo niezależny i przyzwyczajenie do postępowania według własnego zdania, co z warunkami, postawionymi przez ententę nie zgadza się. Wreszcie przeczy to systemowi, któremu służyłem w Polsce od początku swojej pracy politycznej i społecznej, której podstawą zawsze była możliwie samodzielna praca nad odbudowaniem Ojczyzny, ta bowiem wydawała mi się jedynie wartościową i trwałą. Obawiam się więc, że przy pozostawieniu przy przodujących oraz przy moim charakterze i przyzwyczajeniach wyniknąć mogą ze szkodą dla kraju tarcia mniejsze i większe, które nie będąc przyjemne dla żadnej ze stron, wszystko jedno skończyć by się musiały moim usunięciem się. Wreszcie ostatnie. Rozumiem dobrze, że ta wartość, którą w Polsce reprezentuję nie należy do mnie, lecz do Ojczyzny całej. Dotąd rozporządzałem nią jak umiałem samodzielnie. Z chwilą napisania tego listu uważam, że ustać to musi i rozporządzalność moją osobą przejść musi do rządu, który szczęśliwie skleciłem z reprezentantów całej Polski. Dlatego też pozostawiam Panu, Panie Prezydencie, rozstrzygnięcie co do czasu opublikowania aktu mojej dymisji. Również Panu wraz z Jego Kolegami z Rządu pozostawiam sposób wprowadzenia w życie mojej dymisji i wreszcie oczekiwać będę rozkazu Rządu co do zużytkowania moich sił w tej czy innej pracy. Co do ostatniego proszę tylko nie krępować się ani wysoką szarżą, którą piastuję ani wysokim stanowiskiem, które posiadam. Nie chciałbym bowiem mnożyć swoją osobą licznej rzeszy ludzi, nie układających się w żaden system, czy to z powodu kaprysów i ambicji osobistej, czy to z powodu słabości charakteru polskiego, skłonnego wytwarzania najniepotrzebniejszych funkcji dla względem osobistych.
Proszę Pana Prezydenta przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku i poważania z jakim pozostaję.
Józef Piłsudski
===========================================
Jest też, na razie, artykuł:
Gdyby nie Wincenty Witos… Dlaczego Piłsudski zostawił Polskę w najtrudniejszych chwilach? Co tak naprawdę działo się w 1920 roku ?
Gen. Tadeusz Rozwadowski to jeden z największych wodzów w historii naszego kraju, który mimo wielu sukcesów jest zapomniany – „Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna” – mówi nam w wywiadzie dr Mariusz Patelski. Wywiad poświęcony całemu życiu generała – dzięki uprzejmości rozmówcy – został okraszony unikatowymi zdjęciami.
Wojtek Duch: Jak zaczęła się przygoda Tadeusza Rozwadowskiego z wojskiem?
Lwów 1863 r. Powstańcy styczniowi Tadeusz Rozwadowski, Tomisław Rozwadowski i Franciszek Szymanowski. Brat Tomisława Rozwadowskiego – Tadeusz poległ w powstaniu; na jego cześć przyszły generał otrzymał imię Tadeusz.
Dr Mariusz Patelski: Służba wojskowa była tradycją w rodzinie Jordan Rozwadowskich. Przodkowie generała już w epoce przedrozbiorowej służyli w polskim wojsku, a następnie brali udział w wojnach o niepodległość Polski i w kolejnych powstaniach narodowych. Pradziad generała – płk Kazimierz Rozwadowski był m.in. organizatorem 8. Pułku Ułanów z czasów Księstwa Warszawskiego…
Bezpośrednio o wyborze takiej drogi życiowej dla swego syna zadecydował natomiast Tomisław Rozwadowski – powstaniec styczniowy i oficer armii austriackiej. Rozwadowski senior po dwóch nieudanych wyprawach powstańczych doszedł do wniosku, że jeśli Polska ma odzyskać niepodległość, to potrzebni będą wykształceni oficerowie; dlatego posłał wszystkich swoich synów, obok Tadeusza także Wiktora i Samuela, do austriackich szkół wojskowych.
Za wybitne zasługi wojenne w trakcie kampanii 1914 r. otrzymał najwyższe odznaczenie austro-węgierskie, order Marii Teresy…
– Historia tego krzyża, nadawanego za czyny dokonane, jak mówiono, „bez rozkazu lub wbrew rozkazowi” jest rzeczywiście niezwykła. Był to pierwszy nowoczesny order wojskowy sięgający swymi korzeniami bitwy pod Kolinem w 1757 r. Na jego statucie wzorowane były przepisy innych, później powstałych, orderów wojskowych m.in. statut Virtuti Militari. W czasie I wojny światowej Orderem Wojskowym Marii Teresy odznaczono 131 dowódców oraz oficerów. Wśród nich było 5 Polaków: oprócz Tadeusza Rozwadowskiego także: Emil Prochaska, Mieczysław Skulski, Stanisław Wieroński oraz Jerzy Zwierkowski (jedyny oficer marynarki w tym gronie).
W odradzającej się Polsce został pierwszym Szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Tutaj po raz pierwszy pokłócił się z Piłsudskim, który nie zgadzał się na armię z poboru…
Willa Wertholz w Reichenau 17 sierpnia 1918 r. Ceremonia odznaczania Orderem Wojskowego Marii Teresy. Od prawej 3. – gen. Tadeusz Rozwadowski, 9. – cesarz Austrii Karol.
– Rozwadowski, obejmując z ramienia Rady Regencyjnej, z którą współpracował już od 1917 r., stanowisko szefa Sztabu Generalnego wykonał rzeczywiście wielką pracę. W ciągu dwóch tygodni, na bazie wcześniej istniejących instytucji wojskowych, generał i jego współpracownicy (szczególnie aktywny był ppłk Włodzimierz Zagórski) zorganizowali Sztab Generalny oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Szef sztabu powołał także zalążki poszczególnych rodzajów wojska m.in.: kawalerię, marynarkę wojenną, straż graniczną. Po powrocie Józefa Piłsudskiego między Naczelnym Wodzem i szefem sztabu doszło rzeczywiście do różnicy poglądów. Generał naciskał na szybką mobilizację i formowanie regularnych oddziałów, podczas gdy Naczelnik Państwa forsował tworzenie oddziałów ochotniczych odpornych na zimno i niedostatki pierwszych miesięcy Niepodległości. Ostatecznie przeważyło zdanie Naczelnika, a Rozwadowski odszedł na stanowisko dowódcy Armii Wschód.
Później zapisał się w historii jako obrońca Lwowa. To nieco zapomniana karta naszych dziejów. Z nikłymi siłami, bez wsparcia z Warszawy i mimo rozkazu wycofania trwał na posterunku. Miał powiedzieć: „Powziąłem niezłomną decyzję raczej zginąć z załogą niż w myśl rozkazu Naczelnego Dowództwa opuścić Lwów”. Dopiero krytyka społeczeństwa na władze w Warszawie doprowadziła do wysłania odsieczy na Lwów…
– O wydarzeniach tych rzeczywiście rzadko się wspomina w mediach, podobnie jak o konflikcie polsko-czeskim ze stycznia i lutego 1919 r. Społeczeństwo Małopolski, mimo znaczącego wykrwawienia w toku I wojny światowej, wykonało nadludzki wysiłek, zyskując dla Polski Galicję Wschodnią i znaczną część Śląska Cieszyńskiego.
Biorąc pod uwagę konflikt z Ukraińcami: w efekcie powziętych przez Naczelnego Wodza decyzji, wojna o Lwów i Małopolskę Wschodnią toczona była w początkowym okresie (przełom 1918 i 1919 roku) pomiędzy oddziałami polskimi głównie z Małopolski i ukraińskimi z tzw. Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej. Ponieważ Ukraińcy zdecydowali się na powszechną mobilizację, ich armia trzykrotnie przewyższyła liczebnie siły polskiej Armii Wschód. Tak dużych oddziałów Rozwadowski nie mógł pokonać, ale szachował je z powodzeniem, broniąc Lwowa. Miało to istotne znaczenie w związku z toczącymi się rozmowami na Konferencji Pokojowej w Paryżu. Ukraińcom z Galicji, a należy podkreślić, iż potrafili świetnie się wówczas zorganizować (w przeciwieństwie do swych współbraci z Kijowa), zabrakło jednak doświadczonych dowódców i zaopatrzenia. Z tego powodu, po przybyciu odsieczy, w skład której weszły także oddziały z Wielkopolski, losy wojny przechyliły się na stronę polską. Jednak na pełne zwycięstwo trzeba było poczekać jeszcze kilka miesięcy.
Dlaczego mimo sukcesów m.in. we Lwowie generał został wysłany do Francji jako Szef Polskiej Misji Wojskowej w Paryżu?
Paryż czerwiec 1919 r. Gen. Tadeusz Rozwadowski jako szef Polskiej Misji Wojskowej
Przyczyna odejścia generała ze stanowiska dowódcy Armii Wschód ma skomplikowany charakter. Naciski były z różnych stron, bo Rozwadowski naraził się zarówno lwowskim narodowym demokratom jak i socjalistom, a Naczelny Wódz bardzo szybko przystał na zmianę dowodzącego. Na nowej placówce gen. Rozwadowski położył fundamenty pod przyszły sojusz polsko-rumuński i polsko-francuski. Jego zasługą jest też sprowadzenie do Polski lotników amerykańskich, którzy zasłużyli się w wojnie polsko-bolszewickiej, współtworząc Eskadrę im. Tadeusza Kościuszki.
Dopiero w najtrudniejszym momencie, gdy wydawało się, że padnie Warszawa Józef Piłsudski wzywa Rozwadowskiego na ratunek stolicy. Na wszystkich rozkazach operacyjnych od 12 do 16 sierpnia widnieje podpis generała. Podobno dlatego, że Piłsudski załamał się nerwowo, co potwierdza złożenie przez niego 12 sierpnia 1920 r. na ręce Premiera Witosa dymisji z piastowanych stanowisk…
– Rzeczywiście generał objął stanowisko szefa Sztabu Generalnego w przełomowym momencie wojny. O depresji Marszałka pisało też wielu polityków w swych wspomnieniach. Pisał o tym także w swym szkicu gen. Kukiel, ale tekst ten dotąd nie został opublikowany.
Kto był autorem planu zwycięskiej bitwy warszawskiej?
Niewątpliwie Rozwadowski. To on także zmodyfikował pierwotne plany wzmacniając lewe skrzydło wojsk polskich rozkazem nr 10000.
Jaki wpływ na zwycięstwo miało złamanie rosyjskich szyfrów? Skutecznie wykorzystano przechwycone informacje?
– Wiedza o zamiarach przeciwnika jest równie istotna jak oręż, którym się walczy. Bronią tą trzeba jednak umieć się posłużyć, tymczasem bolszewicy doszli aż pod Warszawę.
Zaraz po zakończeniu z sukcesem operacji warszawskiej rozpoczęła się inna, tym razem propagandowa walka. Spierano się autorstwo warszawskiego zwycięstwa. Wydaje się, że w tym sporze najlepiej wypadł Piłsudski….
Gen. Tadeusz Rozwadowski
– Do końca wojny, a nawet po jej zakończeniu Rozwadowski nie uczestniczył w sporach na ten temat. Zachowywał bardzo lojalną postawę wobec Naczelnego Wodza, co najbardziej uwidoczniło się w okresie afery Biura Prasowego Sztabu. Przełomem było wystąpienie publiczne socjalisty Jędrzeja Moraczewskiego, który ujawnił, że były dwa plany bitwy: jeden Rozwadowskiego drugi Weyganda, z których Piłsudski wybrał bardziej ryzykowny, opracowany przez swego szefa sztabu. Nastąpiło to dopiero w 1922 r. i dopiero wówczas rozpoczęła się burza, w którą został wciągnięty Rozwadowski.
Piłsudski bał się popularności Rozwadowskiego? Mimo to powierzył mu stanowisko Generalnego Inspektora Jazdy…
– Po wojnie generał nie zabiegał o stanowiska, które wikłałyby go w bieżącą politykę, a takimi były z pewnością: szefostwo Sztabu Generalnego, czy stanowisko ministra spraw wojskowych. Z zadowoleniem objął natomiast Generalny Inspektorat Jazdy/Kawalerii. W 1924 r. współtworzył wielką reformę tej narodowej broni Polaków. Likwidacji uległa wówczas kawaleria dywizyjna, a z 10 istniejących pułków strzelców konnych utworzono normalne pułki liniowe, których liczba wzrosła do 40. Utworzono 4 dywizje kawalerii złożone z trzech dwupułkowych brygad, a pozostałe pułki weszły w skład samodzielnych brygad kawalerii. Reforma ta jest pozytywnie oceniana przez historyków, choć dziś pojawiają się też głosy, iż była niekonsekwentna, bo należało połączyć wszystkie pułki w dywizje.
Generał miał odmienną od Piłsudskiego i jego stronników wizję rozwoju polskiego wojska. Na czym ona polegała?
– No właśnie, po maju 1926 r. dywizje kawalerii zostały zlikwidowane. W Kampanii Polskiej 1939 r. brygady kawalerii, dzięki wielkiej ruchliwości, uzbrojeniu i wyszkoleniu, świetnie sobie radziły. Odnosiły też znaczące sukcesy, jak np.: pod Mokrą, ale były do „tylko” brygady szkoda, że zabrakło dywizji.
Nie zostały też zrealizowane pomysły Rozwadowskiego związane z tworzeniem samodzielnych jednostek pancernych, ani tzw. „armii wysokiego pogotowia„, zdolnej do błyskawicznej mobilizacji w obliczu najazdu ze strony Niemiec lub Rosji. Armia taka miała być doskonale wyposażona, m.in.: w lotnictwo, zmodernizowaną kawalerię, i ”całkiem samodzielnie zorganizowane grupy specjalnej broni pancernej samochodowej”. Dziś taką formację nazwalibyśmy zapewne siłami szybkiego reagowania. Rozwadowski łączył gruntowną wiedzę techniczną z doświadczeniem bojowym i wyciągał wnioski. Domyślał się, że w przyszłej wojnie wzrośnie znaczenie broni pancernej i lotnictwa, stąd już 1921 r. wnioskował o powołanie specjalnego referatu w Sztabie Generalnym, który miał koordynować prace dotyczące obrony przeciwlotniczej i gazowej. Wymowny jest także fakt, iż jeden z ostatnich jego projektów dotyczył budowy nowego rodzaju bomby lotniczej.
W maju 1926 r. doszło do zamachu stanu, zginęło kilkuset Polaków w bratobójczej walce. Po drugiej strony barykady stał gen. Rozwadowski. To on dowodził wojskami wiernymi rządowi i konstytucji. Nie udało mu się jednak pokonać zamachowców. Czy Rozwadowski miał możliwości i środki, by zmienić bieg historii?
– Od terminu „zamach…„ czy „przewrót majowy„ wolę określenie gen. Kukiela – ”majowa wojna domowa”, które bardziej, moim zdaniem, oddaje to co wówczas się stało. Gwałtowność toczonych walk, determinacja obu stron i przekonanie o słuszności głoszonych idei potwierdzają tezę, iż w Warszawie w tych dniach miała miejsce regularna wojna domowa. Kolejnym dowodem na to jest udział w tym konflikcie ludności cywilnej. Wprawdzie większość warszawiaków opowiedziała się za Piłsudskim, szczególnie aktywne były oddziały Związku Strzeleckiego (członkowie Związku po zmobilizowaniu wzięli udział w walkach w sile sześciu kompanii),a także członkowie KPP…, ale po drugiej stronie opowiedziała się także wielu cywilów zwłaszcza młodzież studencka oraz członkowie Sokoła i ZHP. Symbolem oporu wobec zbrojnego zamachu była wreszcie śmierć, w niejasnych okolicznościach, studenta Karola Levittoux – stryjecznego wnuka słynnego konspiratora i carskiego więźnia. Ruch wojsk trwał także poza stolicą. W poszczególnych okręgach wojskowych formowano siły idące na pomoc walczącym stronom.
W nawiązaniu do drugiej kwestii – generał, niestety, popełnił w toku walk kilka znaczących błędów. Przede wszystkim drugiego dnia nie wykorzystał szansy zajęcia Ministerstwa i Dyrekcji Kolei z węzłami łączności kolejowej, co umożliwiłoby kontakt z prowincją oraz usprawniło transport posiłków dla wojsk rządowych. Zawiódł się także w kwestii pomocy ze strony płk. Modelskiego, który dał się zaskoczyć i aresztować w Cytadeli.
Na obronę generała należy przytoczyć fakt, podkreślany już w pracy Stanisława Hallera o maju 1926 r., że obrońcy rządu i Prezydenta nie wiedzieli na kogo mogą liczyć w Warszawie i kto został wciągnięty do spisku. Warto także podkreślić, iż Rozwadowski przegrał bitwę o stolicę, ale nie został pokonany. Siły, którymi dysponował, zdołały się wycofać, a o kapitulacji zadecydowali politycy i to w momencie, gdy pod Warszawą pojawiły znaczniejsze siły, które mogły zupełnie zmienić wynik tego konfliktu. Ciekawostką jest, że oddziałami przeciwnika dowodził nie Piłsudski lecz gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, którego Rozwadowski oceniał jako jednego z najwybitniejszych dowódców kawalerii.
Rozwadowski wydał wówczas rozkaz, w który wzywał do pojmania przywódców spisku nawet za cenę ich życia…
– W ferworze walk dowódca wojsk rządowych rzeczywiście wydał taki rozkaz. Wówczas, a czasami jeszcze i dziś, jest on przywoływany jako przykład małoduszności i zacietrzewienia Rozwadowskiego. Należy jednak pamiętać w jakich warunkach i pod jaką presją przyszło mu działać. Ówczesne wystąpienie traktował jako początek rewolucji i najprawdopodobniej wiedział o porozumieniu strony przeciwnej z komunistami.
Czy była szansa na złapanie Piłsudskiego?
– Szans na ujęcie Piłsudskiego raczej nie było. Zachodziła natomiast obawa, że w razie klęski wycofa się do Wilna, gdzie miał największe poparcie i będzie kontynuować działania wojenne, które rozleją się na inne regiony Polski. Takiego obrotu spraw obawiali się prezydent Wojciechowski i premier Witos dlatego podjęli decyzję o kapitulacji.
Piłsudski 22 maja 1926 r. wydał odezwę, w której obiecywał, że nie wyciągnie konsekwencji wobec pokonanych. Mówił też o zgodzie i pojednaniu. Kłamał, bo kilku generałów, w tym Rozwadowskiego aresztowano…
Maj 1926 r. Wilanów. Gen. Rozwadowski jako więzień marsz. Józefa Piłsudskiego. Jeszcze przed przewiezieniem do Wilna.
– Generałów: Rozwadowskiego, Włodzimierza Zagórskiego, ministra spraw wojskowych Juliusza Malczewskiego oraz Bolesława Jaźwińskiego rzeczywiście aresztowano i wywieziono do Wojskowego Więzienia Śledczego na Antokolu w Wilnie. Aby zatrzeć wrażenie, że jest to zemsta za ich postawę w maju, wysunięto wobec nich zarzuty natury kryminalnej, a w przypadku gen. Malczewskiego zarzut lżenia wziętych do niewoli szwoleżerów z 1. Pułku Szwoleżerów oraz niektórych oficerów strony przeciwnej. Później dodano Malczewskiemu także zarzut o obrazę wyższego stopniem – marszałka Józefa Piłsudskiego, o którym generał miał się wyrazić: „słuchacie tego starego dziada Piłsudskiego”. W prasie z tego okresu z premedytacją kłamano natomiast, że Malczewski miał bić szpicrutą i opluwać pojmanych szwoleżerów, zarzutu tego próżno jednak szukać w dostępnych dokumentach wojskowych. Żadnemu z wymienionych generałów nie udowodniono też winy. Sprawę Malczewskiego umorzono, Zagórski zaginął, a Rozwadowski i Jaźwiński zmarli zanim zakończyły się procesy w ich sprawie.
W jakich warunkach i jak długo przetrzymywano Rozwadowskiego, był to przecież oficer odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Wojennego Virtuti Militari?
– Warunki uwięzienia generałów mocno odbiegały od standardów już wówczas przyjętych w krajach europejskich. W przypadku wysokich szarżą i zasłużonych dowódców stosowano raczej areszt domowy. Tymczasem stare carskie więzienie, zlokalizowane w dawnym pałacu Słuszków na Antokolu w Wilnie, było w opłakanych stanie technicznym. Cele, z powodu awarii pieców, były zimne, a ze ścian odpadał tynk. Z powodu trudnych warunków lokalowych w więzieniu zamknięto także izbę chorych. Generała jednak najbardziej irytował fakt, że był przetrzymywany w sąsiedztwie pospolitych przestępców. Mimo tych upokarzających warunków zdecydowanie jednak odmawiał działań, których celem było wywołanie interwencji w jego sprawie, ze strony którejś z panujących rodzin europejskich. Uważał bowiem, że godziłoby to w dobre imię Polski na arenie międzynarodowej.
Rozwadowski wyszedł na wolność 18 maja 1927 r. po uprzednim przedstawieniu mu aktu oskarżenia. Jego uwolnienie poprzedziły różne akcje protestacyjne i uchwały Senatu. Głośnym echem odbiło się zwłaszcza wystąpienie rektora Uniwersytetu Wileńskiego – prof. Mariana Zdziechowskiego, który wydał własnym sumptem broszurę „Sprawa sumienia polskiego”.
Są hipotezy mówiące, że generała otruto. Z kolei innego generała Włodzimierza Zagórskiego miano zabić. O obu zbrodniach miał wiedzieć, a nawet je zlecić Piłsudski. Czy są na to dowody?
– Włodzimierz Zagórski padł ofiarą mordu politycznego i chyba większość historyków nie ma dziś wątpliwości w tej kwestii. W przypadku gen. Rozwadowskiego sprawa jest bardziej skomplikowana. Sam generał uważał, że był podtruwany w czasie transportu. Do tezy o otruciu przychylał się gen. Kukiel oraz słynny lwowski chirurg – prof. Tadeusz Ostrowski. Bezpośrednich dowodów w tej sprawie nie ma, ale wymowny jest fakt, iż władze wojskowe zabroniły sekcji zwłok. Warto dodać, że po maju 1926 r. miała miejsce cała seria tajemniczych zgonów. Znawca archiwaliów wojskowych (twórca słynnych Tek Laudańskiego), a w czasie wojny polsko-sowieckiej oficer II Oddziału Sztabu – płk Stanisław Laudański zginął w 1926 r. śmiercią samobójczą. Gen. Jan Thullie wysuwany w 1925 r.( wbrew Piłsudskiemu) do stanowiska ministra spraw wojskowych zmarł w 1927 r. z powodu zatrucia rybą… Dziwne okoliczności towarzyszyły też śmierci generałów Jana Hempla i Oswalda Franka oraz kontradmirała Jerzego Zwierkowskiego.
Dziś Józef Piłsudski ma ulicę lub pomnik chyba w każdym mieście w Polsce. Rozwadowski do niedawna, nie miał nawet ulicy swojego imienia w Warszawie. Jest niezwykle zapomnianym generałem, dlaczego tak się dzieje?
Poświęcenie epitafium gen. Rozwadowskiego w Konkatedrze na Kamionku w Warszawie w 1994 r. Z lewej bp Zbigniew Kraszewski i delegacja Światowego Związku Żołnierzy AK. Z prawej zdjęcie epitafium gen. Rozwadowskiego wmurowane w ścianę kościoła. Kilka lat temu „nieznani sprawcy” próbowali płaskorzeźbę generała zniszczyć – na szczęście bezskutecznie.
– Winna temu jest propaganda i cenzura sanacyjna, a następnie cenzura komunistyczna. W latach 90. sytuacja bardzo wolno zaczęła się jednak zmieniać. Generałowi poświęcono kilka ulic, a ksiądz biskup Zbigniew Kraszewski – kapelan AK i duszpasterz kombatantów poświęcił, ufundowane staraniem rodziny Rozwadowskich i przyjaciół, epitafium generała w Kościele Konkatedralnym na Kamionku w Warszawie. Świątynia ta, dodam, powstała jako wotum stolicy za „cud nad Wisłą”, na terenie parafii gdzie, 13 sierpnia 1920 r., ks. Ignacy Skorupka odprawił mszę świętą i spowiadał żołnierzy 236. Pułku Piechoty, by następnego dnia zginąć pod Osowem.
W moim rodzinnym Opolu powstało natomiast, z inicjatywy zastępcy prezydenta miasta – Arkadiusza Karbowiaka rondo im. gen. Tadeusza Rozwadowskiego.
W 2012 r. ważnym wydarzeniem była także premiera fabularyzowanego filmu dokumentalnego -„Zapomniany Generała. Tadeusz Jordan Rozwadowski„ w reżyserii Piotra Boruszkowskiego (autora świetnego dokumentu „Był Luksemburg„) i w redakcji wybitnego współczesnego dokumentalisty – Dariusza Króla. W filmie tym, w postać generała, wcielił się Tomasz Marzecki – lektor i aktor o niezwykłej charyzmie, guru polskich lektorów. Jego głos mogli Państwo usłyszeć ostatnio w filmach historycznych: „Rok 1863” oraz ”Po co ci te chłopy” – rzecz o Karolu Lewakowskim.
Nie mogę nie wspomnieć również o Państwa tj. redakcji portalu historia.org.pl, inicjatywie, dzięki której w Warszawie istnieje dziś ulica Rozwadowskiego, choć mam świadomość, że to ciągle mało. Pomijam tu już Józefa Piłsudskiego, ale wspomniany gen. Orlicz- Dreszer ma w Warszawie na Mokotowie park swego imienia, jest patronem 60. Wieliszewskiego Dywizjonu Rakietowego Obrony Powietrznej oraz osiedla w Siedlcach i liceum w Chełmie, a jego imieniem nazwane są ulice w wielu polskich miastach.
Warszawa lata osiemdziesiąte XX w. Klepsydra informująca o nabożeństwie rocznicowym rozklejana nielegalnie przez narodowców.
Wracając do gen. Rozwadowskiego, to cechą charakterystyczną chyba wszystkich uroczystości związanych z jego postacią jest brak oficjalnych przedstawicieli władz państwowych i wojskowych. Nazwisko generała rzadko także pada w czasie apelu poległych, jaki odbywa się co roku podczas uroczystości 11. Listopada przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Jest to o tyle dziwne, że miał on istotny wpływ na tworzenie fundamentów polskiej armii i rozbrojenie okupantów w Warszawie, a także był współtwórcą pomnika – Grobu Nieznanego Żołnierza. Najprawdopodobniej pierwszy szef Sztabu Generalnego Wojska Polskiego nie został także patronem żadnej z jednostek wojskowych…
Widział Pan może film „Bitwa warszawska” Jerzego Hoffmana? Zgodzi się Pan z tezą, że rola Rozwadowskiego została w nim sprowadzona do groteski?
– Nie spodziewałem się wiele po filmie Jerzego Hoffmana, bo rozczarowało mnie już sienkiewiczowskie „Ogniem i mieczem„ w jego adaptacji. Zachęciła mnie jednak informacja, że scenariusz filmu nawiązuje do „Lewej wolnej„ Józefa Mackiewicza. I tu kolejne rozczarowanie bo w „Bitwie warszawskiej” niewiele jest z Mackiewicza, no może przywołanie oddziału kozaków dowodzonych przez sotnika Kryszkina, którego grał Domagarow. Natomiast Michał Dzięgiel (słynny gospodarz z ”Wesela”) w roli gen. Rozwadowskiego jest rzeczywiście zupełnie bez wyrazu; bezwolnie potakuje marszałkowi, tak jakby grał ordynansa, a nie szefa Sztabu Generalnego i to niezależnie od faktycznej roli Rozwadowskiego w tych wydarzeniach. W filmie błyszczy natomiast Natasza Urbańska, która zagrała w pewnym sensie samą siebie i dała z siebie wszystko. Na tle swych poprzedniczek z wcześniejszych wielkich produkcji Hoffmana, tj. Małgorzaty Braunek i Izabeli Skorupco wypada też całkiem nieźle.
Na próby odebrania Piłsudskiemu roli jedynego autora bitwy warszawskiej środowiska piłsudczykowskie reagują alergicznie.
– Kwestia autorstwa bitwy rzeczywiście wywołuje sprzeciw, ale i tu nastąpiły pewne zmiany. Niektórzy przedstawiciele tego środowiska dziś już doceniają wkład gen. Rozwadowskiego w organizację i rozbudowę polskiego wojska, a także krytycznie piszą o decyzjach i postępowaniu marszałka po maju 1926 r. i potępiają uwięzienie generałów.
Myśli Pan, że uda się wreszcie przełamać zmowę milczenia wokół generała?
– Sądzę, że to już się dzieje, czego przykładem ta rozmowa…
* dr Mariusz Patelski – od 2002 r. adiunkt w Katedra Biografistyki Instytutu Historii Uniwersytetu Opolskiego. Członek Stowarzyszenia Polsko-Serbołużyckiego „Pro Lusatia„ oraz Polskiego Towarzystwa Historycznego Oddział w Opolu. Członek redakcji „Pro Lusatii. Opolskich studiów łużycoznawczych„ oraz redakcji ”Tek Biograficznych”. Autor biografii Generał broni Tadeusz Jordan Rozwadowski – żołnierz i dyplomata.
W chwili, gdy nad Ojczyzną i Kościołem naszym gromadzą się chmury ciemne, wołamy jak niegdyś uczniowie Twoi zaskoczeni burzą na morzu: Panie, ratuj nas, bo giniemy!
=========================================
Na tablicy upamiętniającej „Cud nad Wisłą” poświęconej 15 sierpnia 2021 brak Józefa Piłsudskiego.
[W decydujących dniach Bitwy zamiast na front pojechał do miejscowości Bobowa, niedaleko Gorlic, do swojej konkubiny Aleksandry Szczerbińskiej, z którą miał już dwoje dzieci. Przez całe 20-lecie starannie to ukrywano. Obecnie też… md]
=======================
2021-08-12 Tablica upamiętniająca „Cud nad Wisłą” poświęcona 15 sierpnia
Tablica upamiętniająca „Cud nad Wisłą” zostanie poświęcona na Jasnej Górze 15 sierpnia, w kolejną rocznicę zwycięskiej bitwy. Jest na niej tekst Aktu Poświęcenia Narodu Polskiego Najświętszemu Sercu Jezusowemu, który został ponowiony w zeszłym roku, w stulecie jednej z największych i najważniejszych bitew w historii Wojska Polskiego.
Wobec zagrożenia bolszewickim terrorem, 27 lipca 1920r., biskupi zebrani na Jasnej Górze pod przewodnictwem kardynałów Aleksandra Kakowskiego i Edmunda Dalbora ofiarowali Polskę Najświętszemu Sercu Pana Jezusa. Episkopat wezwał naród do krucjaty modlitewnej za Ojczyznę, do żarliwej modlitwy różańcowej połączonej z całodzienną adoracją Najświętszego Sakramentu, do ufności w opiekę Królowej Polski i do zaangażowania w obronę zagrożonego państwa.
„W chwili, gdy nad Ojczyzną i Kościołem naszym gromadzą się chmury ciemne, wołamy jak niegdyś uczniowie Twoi zaskoczeni burzą na morzu: Panie, ratuj nas, bo giniemy” – czytamy w akcie z 1920r.
W tekście zawierzenia, obok błagania o ratunek dla Ojczyzny znalazła się też prośba o przebaczenie grzechów i niewierności: „ale przez zasługi naszych świętych Patronów, przez krew męczeńską przelaną dla wiary przez braci naszych, za przyczyną Królowej Korony Polskiej, Twojej Rodzicielki, a naszej ukochanej Matki Częstochowskiej, błagamy Cię, racz nam darować nasze winy i przemień serca nasze na wzór Twojego Boskiego Serca; przemień nas potęgą łaski Twojej wszechmocnej, z obojętnych i letnich uczyń nas gorliwymi i gorącymi, z małodusznych mężnymi, i spraw, abyśmy już wszyscy odtąd trwali w wiernej służbie Twojej i nigdy Cię nie opuścili”. Polscy hierarchowie przyrzekli, że będą szerzyć kult Serca Jezusowego wśród wiernych, a zwłaszcza w seminariach duchownych, zachęcali do nabożeństwa oraz oddania Boskiemu Sercu Rodzin.
Biskupi zebrani na Konferencji Plenarnej w dniach 27-29 lipca 1920 r. wystosowali też pismo do papieża Benedykta XV, informując go o grożącym Kościołowi w Polsce niebezpieczeństwie. Prosili o modlitwę i apostolskie błogosławieństwo na skuteczną obronę.
Idea upamiętnienia „Cudu nad Wisłą” zrodziła się 2020 r. w setną rocznicę zwycięstwa, które poprzedziła modlitwa – Akt Poświęcenia Narodu Polskiego Najświętszemu Sercu Jezusowemu oraz Matce Najświętszej na Jasnej Górze. Inicjatorem powstania tablicy są pan Stanisław (nazwisko anonimowe), ks. Marian Midura oraz paulin, o. Nikodem Kilnar.
Fundatorami tego dzieła są wdzięczni Polacy z Polski i USA.
Prostokątna tablica wykonana jest z brązu o wysokości 285 cm i szerokości 160 cm. Na jej szczycie jest monstrancja zwieńczona koroną z krzyżem. W centrum znajduje się pozłacane serce wykonane z mosiądzu. Serce Jezusa otoczone jest cierniami. Patrząc z przodu, po lewej stronie monstrancji, znajduje się wizerunek Matki Bożej Jasnogórskiej, a po prawej godło Polski.
W głównym polu poniżej monstrancji znajduje się tekst Aktu Poświęcenia Narodu Polskiego Najświętszemu Sercu Jezusowemu, a pod nim modlitwa wstawiennicza do Matki Litości.
Po lewej stronie tablicy wizerunki czterech osób: na pierwszym planie Prymas Polski kard. Edmund Dalbor a w dalszej kolejności: ks. Ignacy Skorupka, św. Andrzej Bobola i św. Stanisław Kostka.
Na dole po prawej stronie znajdują się żołnierze Wojska Polskiego: generał Tadeusz Jordan Rozwadowski, za nim generał Józef Haller, następnie porucznik Stefan Pogonowski, w głębi premier Wincenty Witos. Te dwa zespoły ludzi rozdziela napis AD 1920, 27 VII. Na dole z prawej strony tablicy ukosem ku górze jest napis: Cud nad Wisłą. Projekt i wykonanie tablicy: ks. Robert Kruczek SDB i ks. Leszek Kruczek SDB.
Tablica upamiętniająca „Cud nad Wisłą” została umieszczona w przejściu między wieżą a dziedzińcem Kaplicy Matki Bożej. Fundatorami tego dzieła są wdzięczni Polacy z Polski i USA.