“Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem”… CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem…

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (14)

Château de Diziers

Tedy panno Pauline przychodzi nam się rozstać – powiedział Mikołaj, ze smutkiem wpatrując się w śliczną twarzyczkę dziewczyny. – Najchętniej towarzyszyłbym pani w jej dalszej drodze, lecz chyba nie tym razem…

Dziewczę się odrobinę zarumieniło i zasłoniło twarz śnieżnobiałą chusteczką z jedwabnego batystu zdobną monogramem wyhaftowanym nicią barwy wrzosu.

– Może kiedy indziej, Nicola… – szepnęła i opuszczając karetę, niby to niechcący upuściła chusteczkę.

Białecki się czym prędzej schylił i podniósłszy ją, wyciągnął rękę ku pannie, ale ta udała, że tego nie widzi i pośpiesznie oddaliła się w stronę zajazdu, gdzie z towarzyszką miały się zatrzymać do czasu, aż ich pojazd zostanie naprawiony.

Mikołaj zatem ukrył ową chustkę w zanadrzu na sercu, w którym na nowo zatliła się nadzieja na wzajemność uczucia, i ze smutkiem spoglądał na znikająca w drzwiach gospody śliczną Pauline.

– Oj, paniczu, paniczu – westchnął Bartuszżal mi was… pierwsze zakochanie i takie pechowe…

Zawiesił głos, widząc, że chłopakowi oczy wilgotnieją, bo nie chciał go wpędzać w zakłopotanie, ani tym bardziej zawstydzać. Lecz Białecki, poskromiwszy ucisk w gardle i łzy cisnące się do oczu rzekł:

– Tak waszmość myśli?… Może jeszcze kiedyś nasze drogi się skrzyżują. Nie może być przypadkiem, że już dwakroć – nie spodziewając się tego zupełnie – przyszło nam się spotkać…

– Więc panicz nie zaprzeczając temu, com powiedział o zakochaniu, tym samym jakby owemu przytaknął?

– Nie mam się czego wstydzić…

– A pewnie! Obojeście młodzi, oboje piękni, niczym aniołowie niebiescy. Pan na dodatek jesteś zamożny, ona chyba raczej nie… Ergo – raczej nic poważniejszego z tej miłości wyjść nie może. No… chyba…

– Co chyba?

– Chyba że weźmie ją panicz za kochankę. To teraz i tutaj bardzo w modzie.

Mikołaj zgrzytnął zębami:

– A nie zapominasz się wasze czasem?

– Wybaczcie paniczu, ale jak już kiedyś rzekłem, mam was prawie za syna, to i troszcząc się o waszą przyszłość, nieraz niebacznie niestosownie się odezwę. Proszę raz jeszcze, wybaczcie. To nie ze złej woli ani dla żartu, ale z troski.

– No niech tam… dobrze… jedźmyż dalej.

* * *

Château de Diziers, miejsce zamieszkania, a dokładniej mówiąc wygnania, Madame Guyon nie prezentowało się zbyt wspaniale. Była to stara warownia wzniesiona w XV stuleciu, a potem rozbudowywana. Zamek składał się z dwóch skrzydeł przylegających do siebie pod kątem prostym, jednej, najstarszej, potężnej krągłej baszty, czy może raczej wieży oraz dwóch mniejszych, ośmiokątnych. Dwie z tych trzech wież nakryte były spiczastymi hełmami, środkowa zaś latarnią.

Fosa, ogród, oranżeria, stajnie i inne zabudowania gospodarcze dopełniały obrazu całości.

Gdy pan Białecki zajechał przed główne wejście, wysiadł, rozejrzał się wokół i bynajmniej nie poczuł się tu dobrze, a wręcz przeciwnie – ogarnął go niepokój, a nawet dziwne drżenie nóg połączone z uczuciem, jakby ktoś przez te trzęsące się nogi wysysał z niego energię, moc.

Pomyślał jednak – „to zapewne po podróży, rozprostuję się, to wrócę do formy”.

– To ja, paniczu, może opowiem się służbie, kim jesteśmy i że panicz byłby wdzięczny, gdyby madame uprzejmie zechciała panicza przyjąć.

Mikołaj przyzwalająco skinął głową. Sam by chyba sobie z tym nie poradził, taki czuł się zlękniony, spięty i – jak już było wyżej – rozdygotany cały, zesłabły. Czemu? Sam tego nie mógł pojąć, ale może fakt, że zobaczy i usłyszy żywą świętą męczennicę, tak okrutnie go deprymował.

* * *

Dystyngowana dama, a zarazem zwyczajna kobieta o twarzy oszpeconej ospą, lecz jednocześnie pięknej niezwykłym spokojem i uduchowieniem malującym się na niej… dama o twarzy staruszki, na której przecież zachowała się młodzieńcza pewność, że nigdy osobiście nie doświadczy żadnych przeciwności losu, wbrew temu, co ją od wielu, wielu lat ustawicznie spotykało… przedziwne połączenie arystokratyzmu z pokorą, mądrości ze skromnością, spokoju i powagi z ogniem gorejącym i trawiącym te uczucia…

Pan Białecki, widząc kogoś tak niezwykłego, poczuł się jeszcze bardziej onieśmielony i zakłopotany.

Zanim się tutaj wybrał, zapoznał się w miarę szczegółowo z życiorysem madame, dobrze znanej podówczas we Francji. Wiedział, ile cierpień doznała w swym życiu, od najmłodszych nieomal lat. Przez niefortunne małżeństwo, utratę bliskich, chorobę, którą oszpeciła jej twarz i omal nie pozbawiła życia, aż po oskarżenie o herezję, prześladowania ze strony hierarchii kościelnej, tułaczki z więzienia do więzienia, do samej Bastylii wreszcie, gdzie w najciemniejszym, plugawym, pełnym robactwa i szczurów lochu trzymano ją aż cztery lata, w lochu, do którego weszła o własnych siłach, lecz z którego, gdy postanowiono w końcu okazać jej odrobinę litości, trzeba ją było wynosić, bo o własnych siłach nie mogła nawet ustać na nogach

I oto ta kobieta, przyglądając się Mikołajowi, spod wpół przymkniętych powiek, wypowiedziała takie dziwne słowa:

– Pan Bóg bynajmniej nie domaga się takiego twego serca, które zaledwie mogłoby żywić przekonanie, iż aktem łaski uzyskało darowanie win, a co sprawiło, że wyślizgnąłeś się piekielnym czeluściom i nie wpadniesz w przepaść gorejącą. Nie, młodzieńcze, po stokroć nie…

– Więc czego żąda? Nie rozumiem, pani, twoich słów…

– Ach! Pan żąda, byś swoje serce nie tylko oczyścił, lecz oddał je całe i całkowicie Najwyższemu, by twoje ja uschło, obumarło dla świata i zostało ujarzmione, tak iżby mogła go obsiedlić pełnia duchowej czystości, tak doskonałej, że godnej takiego zjednoczenia się z naturą Pana Boga, aby już nic nie miało ni kondycji, ni siły, ni możliwości działania w takim natężeniu, iżby tę czystość zbrukać… A wtedy zdobędziesz pewność zbawienia wiecznego wyłącznie z łaski przez wiarę w najdroższego naszego Zbawiciela… i opuściwszy mroczną pieczarę dotychczasowej egzystencji, zespolony z Jezusem nareszcie posiędziesz pokój Boży i światło

Czyli, jak mam to rozumieć, madame? Wystarczy mi do tego sama wiara i łaska? Toż tego samego lutry nauczają! Czyż nie?

– Tak, panie kawalerze, lecz w zgoła innym znaczeniu.

Zamilkła na chwilę, a potem podjęła przerwany wątek:

– Chociaż trudna to droga i potrzeba czasu, iżby wywikłać się z tego wszystkiego, co cię pęta…

– Jak?

– Nie łudząc się, iż osiągniesz zbawienie poprzez własne starania, a zdając się wyłącznie na łaskę Bożą.

– Wszak wiara bez uczynków jest martwa, jak powiada Apostoł Paweła jak martwa, to i owoców nie przynosi… – szepnął Mikołaj i z nieskrywaną dezaprobatą pokręcił głową. – Poza tym, jak mogę się, jak to ujęłaś, wywikłać, bez uczynków, bez aktów woli?

Panie kawalerze, powtarzam – rzekła z naciskiem winieneś zdać się wyłącznie na łaskę Bożą i o nic się nie trapić, a osiągniesz pełnię wewnętrznego spokoju, co będzie niejako dowodem, że dotarłeś do wyznaczonego każdemu z nas celu.

A życie? Powszednie, zwyczajne? Codzienność niejednaka przecie, bo zmienna niczym pogoda na przedwiośniu?

Madame Guyon już na to pytanie nie udzieliła odpowiedzi. Zamilkła i przymknęła oczy, co pan Białecki odebrał jako delikatną sugestię, że winien odejść, co też i bez większego ociągania się uczynił, bo to, co usłyszał, srodze go zawiodło.

* * *

– Panie Bartuszu, widzę z całą jasnością, żeśmy tu całkiem po próżnicy jechali – rzekł mocno skwaszony Mikołaj.

– I czemuż to, paniczu? Ojciec jezuita w Paryżu zapewniał, że tu odzyskacie spokój ducha. Nie miał racji?

– Ba! Tum go dopiero na dobre stracił!

Niby z jakiego powodu?

– Z powodu dziwacznych słów, zdań, sugestii, nie wiem jak to nazwać, lepiej, celniej dookreślić, których się nasłuchałem z ust starej pani. Oni w tej Francji zwyczajnie, prosto, po dziecięcemu wierzyć w Pana Boga i święty Jego Kościół nie potrafią. Oni wciąż kombinują i jakieś wydumane nauki głoszą. Jedni każą tak się chłostać i z głodu mrzeć, iżby w ten sposób grzechy swoje odkupić, inni na odwyrtkę – nic nie robić i ufać. Ale jak ufać?! Jam z tego dorozumiał się, że zgoła bezmyślnie. Niczym wieprze, czekające przy korycie, aż im gospodarz strawy nałoży, a one przez to tuczyć się będę i słoniną obrastać. Tyle że wieprze nie mają wolności, bo ich jej pozbawiono, więc tyle tylko mogą, ufać, że zostaną nakarmione, tymczasem nam Pan Bóg wolność dał, bo szczodrobliwy i kochający. I nie stworzył nas na podobieństwo wieprzy, ale na Swoje własne. Nie, panie Bartuszu, to dla mnie albo nadto mądre, albo za głupie. Sam już nie wiem.

Bartusz się uśmiechnął, słysząc te słowa i dodał:

– A i pewnie nie brak takich, którzy by kazali paniczowi jak najsromotniej grzeszyć, aby się dzięki temu mógł panicz dostać do nieba.

W to już się raczej nie da uwierzyć.

– A dlaczego? Zależy jak się rzecz całą interesariuszowi naświetli.

– Może i tak, może waszmość masz rację?

– Więc może ruszmy poszukać tych ostatnich – zażartował stary – a wtedy się panicz już ostatecznie z tej dziwacznej, niezdrowej religijności wyzwoli. A ja nadto radzę: do pacierza wrócić, rano i wieczorem, Anioł Pański w południe odmówić, w niedzielę mszy nabożnie wysłuchać i tak będzie najzdrowiej, a nie mędrkować, nie filozofować, nie włazić w każdą szparę, skąd zda się, że jakiś nieziemski blask się wydobywa, a po bliższym się jej przyjrzeniu, wygląda na to, że owo to tylko próchno, co w starych wygniłych we środku wierzbach u nas po nocach świeci mamiącym błękitnawozielonkawym poblaskiem. I nic nadto.

Masz waszmość rację, masz rację.

– Tedy co dalej?

– A co niby ma być. Trza się udać do Blois, noclegu jakiegoś poszukać, a jutrzejszego ranka czym prędzej stąd uciec.

– Mądre słowa i decyzja zacna!

– Tedy siadajmyż do karety i ruszajmy! Decyzja zacna za nami, a zacna kolacja przed nami!

Roześmieli się obaj w głos, tylko stangret zachował powagę na twarzy, bo nie rozumiał, o czym panowie rozmawiali, albowiem rozmawiali po polsku.

Pontarlier

To co paniczu? Dokąd teraz? – zapytał pan Bartusz, obcierając sobie wąsy po sutym śniadaniu, złożonym z chrupkiego pszennego chleba, pasztetu z gęsich wątróbek garnirowanego gotowanymi na twardo jajami przepiórczymi i lekkiego półsłodkiego białego miejscowego, ale bardzo zacnego, wina.

Południe, zachód i kawałeczek północy już zjeździliśmy, więc może dla odmiany ruszmy gdzieś na wschód?

– Niechże będzie na wschód. Tylko czy ta karetka wytrzyma? Prosiłem panicza, by się w nową jakąś, mniej wytłuczoną po wyboistych drogach zaopatrzyć…

– Wiem, wiem, alem nie posłuchał. Mea culpa1. Mieliście, waszmość, rację, a jam jej nie miał. Mea culpa! Chociaż, patrząc z innej strony… taki dziadowski pojazd bezpieczniejszy, bo raczej nikt się nie domyśli, że może mieć skrytkę, w której schowano wielki skarb, czyli te moje luidory.

– Więc zdecydowanie na wschód? Do Paryża nie wracamy? – upewniał się pan Zbylut.

– Nie wracamy.

– A dziewka?

Primo nie żadna tam dziewka, tylko demoiselle Pauline, a po drugie dopiero cośmy ją spotkali w tej okolicy i o powrocie do Paryża nie wspominała, ale mówiła za to, że po krótkiej wizycie, jaką ma złożyć dalszym krewnym w Thoury, uda się jeszcze gdzieś dalej, ale nie pomnę już gdzie, nazwa mi uleciała… o już wiem, do Pontarlier! Czy jakoś tak. Tyle że nie mam pojęcia gdzie to.

Zaraz się dowiemy.

Stary szlachcic skinął na oberżystę, a gdy ten się zbliżył, gnąc się w ukłonach, zapytał:

– Dobry człowieku, a wiecie wy, gdzie się znajduje miejscowość Pontarlier? Czy jakoś tak?…

Pontarlier, tak, Pontarlier. Wiem, na wschód od nas, w pobliżu granicy ze Szwajcarią. Sławne to miasto!

– A czym?

Swoją historią, pięknością, wyjątkowością, bo należy do wolnych ludzi, którzy żadnych panów nad sobą nigdy nie mieli, no i znakomitym absyntem2! Można by śmiało rzec, iż to stolica owego trunku!

Pierwsze słyszę. A jakże ów trunek smakuje?

– Dziwnie – gorzki jest i słodkawy zarazem, barwę ma zielonkawą i tylko zapach, mmm! Cudny!

– Skoro tak, to ruszajmy, paniczu. Chociaż wolałbym zamiast dziwacznej wódki krzepkiego piwa się napić, lecz takiego u tych pożeraczy ślimaków i surowego chwastu nie uświadczysz. Niech więc będzie ono Pontarlier. Wpierw jednakowoż niechby miejscowy kowal, czy inny kołodziej obejrzał tę naszą brykę, czy zdatna jest jeszcze na starych kołach przebyć taki szmat drogi. Pamiętajmyż bowiem, że z Bari italskiego, aż tu żeśmy się nią przyturlali. I to w większości przemieszczając się marnymi drogami!

Miejscowi rzemieślnicy orzekli, że kareta całkiem sprawna i można jej będzie jeszcze długo używać, więc nic nie stało na przeszkodzie, by ruszać tam, dokąd zaplanowali.

Spowiedź

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, siedząc w konfesjonale, udawał, że odmawia brewiarz, a tak naprawdę spoglądał rozmarzonym wzrokiem na piękną młodziutką dziewczynę, której w tejże w świątyni jeszcze nigdy nie widział.

Dziewczę tego nie dostrzegło, bo po pierwsze konfesjonał skrywał mrok bocznej nawy, a po wtóre zatopiona była w żarliwej modlitwie.

Po jakimś czasie zamknęła oprawną w zielony safian z wytłoczonym na okładce ozdobnym krzyżem okrytym pozłotą i złoconymi brzegami kart książkę do nabożeństwa. Przeżegnała się i dyskretnie rozejrzała po wnętrzu kościoła. Wypatrzywszy spowiednika, wyszła z ławki i skierowała się w jego stronę.

Wielebny Jean-Baptiste Girard, jezuita, aż się oblizał na jej widok. Pochylił głowę ku kratce oddzielającej go od penitentki i nadstawił ucha.

Laudetur Jesus Christus… – dziewczyna wymówiła słowa katolickiego pozdrowienia.

In saecula… – odpowiedział kapłan i jeszcze baczniej ucha nadstawił.

Dziewczę, a był to nie kto inny, lecz znana już nam Pauline, z niejakim zakłopotaniem poczęła wyznawać swoje grzeszki, bo jakimiś poważnymi wykroczeniami przeciw prawu Bożemu raczej trudno byłoby je nazwać.

Ale wielebny sługa Kościoła bynajmniej tego nie słuchał, ogarnęła go bowiem taka żądza, iż z nieopisanym trudem się tylko hamował, by nie wciągnąć panny do konfesjonału i tę śliczną delikatną twarzyczkę obsypać pocałunkami… na początek oczywiście…

Dziwne? Być może, ale trzeba nam wiedzieć, iż wielebny ojciec Girard, choć przyodziany w zakonne szatki, potajemnie wyznawał idee Amalryka z Beny3, Braci i Sióstr Wolnego Ducha i inszych także kacerzy, którzy dowodzili, iż jedyne co jest odwieczne, to materia, że jest ona nawet Bogiem samym, z której wszystko wzięło początek i do której powróci, więc tak Stwórca, jak i stworzenie są tym samym, co już było grubym panteizmem. Dalej, że dzieje świata dzielą się na trzy okresy – Ojca, Syna i Świętego Ducha, a nam przyszło żyć w tym ostatnim periodzie. A kiedy nastał ów czas, Duch Święty wcielając się w każdą z istot ludzkich, każdą z nich też uczynił Bogiem, więc jeśli każdy z ludzi jest Bogiem, to grzech nie istnieje! I bez względu na to, co kto czyni, byleby miał wiarę, ma jednocześnie zagwarantowane zbawienie.

Nie należy się więc dziwić, że kiedy dziewczyna zakończyła wyznawać przewiny, wielebny mąż ozwał się w te słowa:

– Córko! Niepotrzebnie się trapisz! Wszystko coś tu wyznała, niczym jest.

– Jakże to, ojcze? – zdumiała się Pauline.

– Ano tak, że – a tego zapewne nie wiesz – owo, czego cię uczono, nie zawiera prawdy.

– O czym, ojcze, mówisz?

O tym, że wywodząc się z pierwotnej materii, wszystko jest Bogiem… że czas dzieli się na periody, z których ostatni, to period Ducha Świętego, który wcielając się w każdą istotę – rozumną i bezrozumną przeistoczył ją w Boga… ciebie, dziecko też… dlatego, żaden z twych uczynków nie może być osądzany w kategoriach moralnych, bo coś takiego jak grzech po prostu nie istnieje!

Nie pojmuję. Jeśli nie ma grzechu, występku to również i cnoty? Czy tak mam rozumieć twoje słowa, ojcze?

– Zaiste. Roztropność, sprawiedliwość, umiarkowanie, męstwo – co ludzie nieoświeceni zowią cnotami kardynalnymi, to pęta, które dzierżą duszę w ciemnościach niewiedzy. A niewiedza uosabia Piekło… Ci natomiast, którzy pilnie poszukiwali światła wiedzy pozytywnej, w końcu dotarłszy do niej, uzyskują łaskę wcielenia się w nich Ducha Świętego i przez to oświecenia, iluminacji, osiągając Raj… Bo, zaakcentuję: wiedza to niebo, a ignorancja to piekło. I trzeba ci zrozumieć, dziecko, że oświeceni mają bezpośredni kontakt z Bogiem poprzez Ducha Świętego poprzez wizje i przeżycia mistyczne, aż do chwili, gdy sami stają się bogami… a może i dłużej też… na razie jeszcze tego nie wiem…

– Czemu?

– Zbyt mało światła… zbyt mało… ale to tylko na razie… intensywnie pracuję nad pozyskaniem pełni iluminacji…

– Więc co trzeba czynić?

– Co czynić? Mieć w pogardzie rzekomo boskie nakazy i wszelkie kościelne świętości. To fałszywe sacrum trzeba w miarę możliwości postponować. Najlepiej, bo może to przyspieszyć nadejście Oczekiwanego, po odejściu od konfesjonału grzeszyć cieleśnie ze spowiednikiem, najlepiej w świątyni. Bo tak jak nauczają bracia i siostry alumbrados4, Oczekiwany ma się ponownie narodzić ze współżycia dziewicy z jej kapłanem-spowiednikiem. A ponieważ nie wiadomo, z której dziewicy z którym spowiednikiem, każda winna oddawać się cieleśnie po każdej spowiedzi, z nadzieją, iż to ona dostąpi takiego zaszczytu i błogosławieństwa. I pamiętaj córko, że ci, którzy doznali przebóstwienia, mogą do woli folgować swym cielesnym pragnieniom i zaspokajać pożądliwość bez szkody dla swych dusz. Czy jesteś dziewicą? Powiedz!

Pauline bezwiednie potwierdziła, skinąwszy głową, ale zszokowana milczała, jedno tylko co jej przebiegło przez umysł to to, że nic z tego, co powiedział jezuita, nie ma najmniejszego sensu. Chciałaby uciec, lecz czuła się niczym sparaliżowana. Tymczasem kapłan zamilkł i gwałtownie otworzywszy skrzypiące nieprzyjemnie drzwiczki konfesjonału, wyszedł na zewnątrz, schwycił pannę za rękę i powlókł za sobą do małej zakrystii znajdującej się na zaplecku jednej z bocznych kaplic.

Nie protestowała. Nieopisane przerażenie tak ścisnęło jej gardło, iż nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.

Tymczasem Girard zatrzasnął żelazem okute drzwi i przekręcił tkwiący w zamku masywny klucz. Zdjął stułę i komżę i cisnął z rozmachem w kąt, a następnie w jednej chwili rozdział się do naga, co przyszło mu bez trudu, albowiem pod sutanną nie miał nic na sobie i ruszył ku dziewczynie.

Pauline stała w bezruchu jakby tknięta stuporem. Tylko oczy miała rozszerzone tak bardzo, że chyba już bardziej się nie dało. Wyzierał z nich lęk, ale także… pewne niezdrowe zaciekawienie, powolutku przeistaczające się w chorobliwe jakieś podniecenie.

Girard zbliżył się do niej i najpierw zaczął całować oczy, usta, szyję, potem zaś posunął się dalej i zadarłszy spódnicę dziewczęcia, próbował obnażyć jej miejsce intymne.

I w tym momencie zdarzyło się coś, czego ani jezuita, ani Pauline się nie spodziewali. Oto spoza owych żelaznych drzwi dało się słyszeć rozmowę dwóch mężczyzn.

– Powiadam wam, paniczu, że i tu nikogo nie ma. Że też w tym momencie zachciało się paniczowi szukać oczyszczenia sumienia i duchowego pocieszenia! Akurat dziś, akurat teraz i akurat w tym kościele – żołądkował się pan Zbylut Bartusz.

A waszmość nigdy nie miewałeś jakichś nagłych olśnień? Jakichś pragnień? Jakiegoś przymusu, że tu i teraz, że od tego dalszy pański los, a może i życie zależy?

Może miałem, paniczu, a może i nie. Ja sobie czymś podobnym głowy nie zawracam. A panicz taki… rzewliwy i sentymentalny. No! Skoro już wszystko dokoła żeśmy obeszli, to wynośmy się stąd. Kiszki marsza mi grają, a paniczowi nie?

– Niechże wam będzie. Dla waszmości brzuch – jak zwykle – najważniejszy.

– Ba! I owszem. A zaraz po nim zbawienie duszy.

– A nie odwrotnie? – Mikołaj spojrzał karcącym wzrokiem na towarzysza.

– Przecież panicz wie, iż żartowałem!

Jezuita, słysząc rozmowę w nieznanym języku, zakrył dłonią usta Pauline. I to był jego błąd. Dziewczynę w tej samej bowiem chwili puścił paraliż i ukąsiwszy boleśnie księdza w palec, aż się zeń krew polała, poczęła krzyczeć, ile tylko miała sił w piersiach, tym bardziej że zdało się jej, iż w tej nie całkiem dla niej obco brzmiącej mowie rozpoznaje głos Nicoli i jego starszego towarzysza:

Plutôt que de parler, aidez-moi!5

– A to co? – zdumiał się Bartusz.

– Ktoś najwyraźniej prosi o pomoc! Jakaś niewiasta!

– Tedy?

– Tedy trzeba te drzwi sforsować i uwięzioną uwolnić, bo pewnie się zatrzasnęła.

– Zatrzasnęła? Ciekawe, po co tam lazła.

– Może to mniszka jakaś.

– Mniszka? Może. Wszelako ja ponowię pytanie – po co tam lazła? Za czym?

– Może miała posprzątać? – odpowiedział Mikołaj, badając zamek i próbując go podważyć końcem szpady.

Tymczasem jezuita nie czekał co będzie dalej. W mgnieniu oka narzucił na siebie sutannę, wlazł na komodę stojącą tuż pod oknem, złapał się za kamienny parapet, podciągnął na rękach, prześlizgnął przez dość wąskie okno i po chwili wyskoczył na zewnątrz, na trawnik, ryzykując, iż sobie nogi połamie, bo do ziemi było dość daleko, tak ze dwa sążnie6 najmniej.

– Kim, pani jesteś i co ci się przydarzyło? – zapytał pan Białecki.

I w tymże samym momencie Pauline upewniała się co do słuszności swojego wcześniejszego przypuszczenia, że to znajomy jej polski szlachcic.

– Nicola! Panie kawalerze, ratuj!

Demoiselle Pauline? – zdumiał się młodzian.

– W rzeczy samej! – usłyszał odpowiedź, wespół z jednoczesnym metalicznym szczęknięciem otwieranego kluczem zamka.

Masywne drzwi się rozwarły ze skrzypieniem i z zakrystii wybiegła młoda kobieta w potarganym ubraniu i włosami w nieładzie.

– Nicola! – jeszcze tylko tyle zdołała wyszeptać i zemdlona osunęła się na posadzkę.

– Co u licha? Co tu się wydarzyło? – zapytał nad wyraz zdumiony i mocno pobladły z wrażenia panBartusz.

* * *

Gdy Pauline skończyła opowiadać o tym, co się jej przytrafiło w kościele, Mikołaj poza kręceniem głową z niedowierzaniem, bo jako wychowanek sandomierskich jezuitów, nijak nie mógł uwierzyć w przygodę dziewczyny, chociaż przecie miał pewność, iż nie kłamie.

To, co usłyszał, wręcz go zmroziło, a już wcześniej dość mocno nadwątlone fundamenty wiary – dotychczas krzepkiej, prostej i dziecięcej nieomal, jeszcze mocniej spękały. Jeszcze im co prawda nie groziło rozpadnięcie się, jeszcze podtrzymywały gmach jego religijności, ale na ścianach pojawiały się głębokie rysy… i to coraz więcej tych rys było…

Pan Bartusz natomiast, chociaż nie raptus, lecz raczej człowiek spokojny i wyważony, tym razem nie zdzierżył. Odpasawszy szpadę, którą nosił u boku, na jej miejsce zawiesił swoją starą szablę.

– I po cóż wam to? Czemu waszmość tę szablę do boku przytroczyłeś? – zapytał młody pan Białecki.

– Po cóż? Ano po to, iżby tego łotra porządnie wypłazować, a szabla do tego zdatniejsza – wycedził przez zęby.

– Panie Zbylucie! Nie ryzykujcież! Toż to osoba duchowna! Gardłem możecie zapłacić!

– To, że duchowna, to tym bardziej się jej należy, a żebym miał gardłem płacić, to najsampierw musiałby mnie ktoś przy tej robocie zdybać! A taki znów głupi, co by do tego dopuścić, tom akurat nie jest. Panicz wybaczy. Postaram rychło się sprawić. I pomyśleć – dodał – że w Paryżu tę tu oto niewinną dziewczynę pomawiano o zadawanie się z owym łajdakiem, którego nawet nie znała! I dlatego tym bardziej mu się należy!

– Zmierzcha – zauważył Mikołaj.

– To i lepiej, trudniej będzie o świadka.

Obrócił się na pięcie i wyszedł, głośno trzasnąwszy drzwiami.

* * *

Wielebny Jean-Baptiste Girard po przygodzie w zakrystii długo nie mógł dojść do siebie. Nie obawiał się bynajmniej, że dziewczyna rozgada o tym, co ją spotkało i co jeszcze by mogło spotkać, bo choćby nawet nie trzymała języka za zębami, to jej słowo przeciw jego słowu… któż by uwierzył niewieście, a na dodatek młódce i do tego jeszcze obcej?!

Bał się, iż ktoś mógł widzieć, że wyskoczył z kościoła przez okno, a to już mogło pociągnąć za sobą, jeśli nawet nie śledztwo, to przynajmniej szczegółową indagację ze strony władzy zwierzchniej, bo to, co zrobił, było co najmniej niezwyczajne. Dumał więc teraz, obgryzając paznokcie, jak mógłby to wytłumaczyć, żeby było i logicznie i bezpiecznie.

Ten dzień jednak był dlań jakiś pechowy, bo rozmyślania przerwało mu kołatanie do drzwi jego izdebki.

Wstał, podszedł do nich i otworzył. Tuż za progiem, na korytarzu stał brat-laiczek w towarzystwie jakiegoś nieznajomego mężczyzny.

– Ojcze Girard, ten tu szlachcic przyszedł prosić cię, byś mu udzielił ostatniej posługi.

– Jemu? – zdumiał się Girard. – Przecie wygląda jak okaz zdrowia!

– Nie posługi, a przysługi – poprawił przybyły.

– A jakiejże to? – spytał zaintrygowany jezuita.

– A to ci już tylko, ojcze – to ostatnie słowo mocno zaakcentował – mogę wyjawić wyłącznie w cztery oczy.

– Chcesz mi coś wyznać? Wyspowiadać się? To może idźmy do kościoła. Chociaż już zmrok zapadł…

– Nie ma takiej potrzeby. To, co ci mam powiedzieć, mogę powiedzieć i tutaj, byle bez świadków.

Laiczek skłonił się i tyłem wycofawszy z celki, dokładnie i starannie zamknął za sobą drzwi.

– Żebyś wiedział od kogo ta wiadomość, jaką chcę ci ojczaszku przekazać i komu teraz usłużysz, przedstawię ci się. Jestem Zbylut Bartusz, herbu Barszcz alias Wiewiórka, szlachcic polski. A oto owa wiadomość – i wyciągnął szablę.

Ksiądz zadrżał.

– Nie zabijaj mnie, błagam, com ci winien? Litości!… Nawet jednym sou nie śmierdzę… nie pożywisz się na mnie!

A co? Wszystkoś przeżarł i przepił? Lepiej zamknij gębę, łajdaku!

Jezuita posłusznie zamilkł i padłszy na kolana, wyciągnął złożone w błagalnym geście ręce w stronę pana Bartusza.

Nie będę cię zabijał, ale wypłazuję!

– Za co, panie kawalerze, za co?

– Nie wiesz za co? Za tę pannę coś ją chciał w domu Bożym chędożyć!

– Nie znasz sprawy… litości…

– Zamknij gębę, bo naprawdę cię ubiję! Jeśli choć raz piśniesz, ubiję! Ma tu być cisza, jak makiem zasiał! Zrozumiałeś bezwstydny zwyrodnialcu?

Girard przytaknął, kilkakroć kiwając głową.

– No to zadzieraj kiecę.

Duchowny posłusznie w mig spełnił polecenie.

– Klękaj przy pryczy i się nadstaw.

Girard zrobił to, co mu pan Zbylut kazał.

– Wypnij półdupki, ale wpierw zzuj gacie, łotrze.

W jednej chwili w półmroku izby dało się widzieć białawe i chude pośladki świętego męża, a wtenczas Bartusz jął go płazować po owej gołej dupinie bez litości.

Musiało setnie boleć, bo jezuita aż wbił zęby w siennik, co by nie wydać z siebie głosu, lecz wrzeszczeć nie miał odwagi, bo widząc determinację i wściekłość w twarzy i oczach nieproszonego i nieoczekiwanego gościa okrutnie się wystraszył, iż ów nie żartuje i może pociągnąć go nie płazem po zadzie, lecz ostrzem po szyi...

– No, teraz nie usiądziesz w konfesjonale co najmniej ze dwie niedziele. Powinienem ci jeszcze przyrodzenie oberżnąć, ale nie będę rąk brudził takim bazyliszkiem, tę przyjemność pozostawiając komuś innemu, bo że cię ktoś kiedyś w końcu dopadnie, w owo nie wątpię.

Girard cichuśko łkał z bólu, a po policzkach spływały mu strużki łez, bo jego zad doznał nie lada uszczerbku. Przez poodbijaną i pokaleczoną skórą sączyła się krew, a nawet i przezierało żywe mięso.

– No. To ja tylem miał ci do powiedzenia, a ty możesz konfratrom skłamać, żeś się tak dyscypliną umartwiał. Zapamiętaj! Dyscypliną! I jeszcze na tym zyskasz, bo cię wezmą za świętego. Widzisz? Nie ma tego złego, co by na dobre wyjść nie mogło. Ale jakbyś chciał coś z tej naszej rozmowy zdradzić, to wrócę tu i – jak Bóg na niebie – łeb ci odrąbie i bezpańskim psom rzucę na żer.

Bartusz splunął w stronę Girarda i trzasnąwszy drzwiami, wyszedł. Za zakrętem długiego bardzo korytarza oświetlonego ledwie dwoma kagankami czekał nań ów laiczek, który go do celi owego rozpustnika w habicie był przyprowadził.

– I cóż, panie kawalerze? Lżej panu na duszy po spotkaniu z ojcem Girardem? To nasz najlepszy i najbardziej ceniony spowiednik! – powiedział, nie kryjąc dumy, że w jego klasztorze mieszka taka znakomitość.

– A i owszem, braciszku, ulżyło. Oj! Żebyś ty wiedział jeszcze jak! Oj! Jak mi to na duszy pofolgowało, jak ją ukoiło! Tego się opowiedzieć nie da. Ach! Gdybyś wiedział, jak i co teraz czuję, to byś mi bez wątpienia pozazdrościł!

– Starałbym się nie, albowiem zazdrość to grzech, a ja chciałbym dojść do doskonałości. I o to codziennie Pana Jezusa proszę.

Laiczek dopowiedziawszy tych słów, przeżegnał się nabożnie, a następnie uchyliwszy drzwi wchodowych, wypuścił szlachcica na zewnątrz.

Mrok już całkiem otulił miasto, cicho było, a chłodne powietrze przyjemnie studziło rozgrzaną wprzódy głowę pana Bartusza…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Moja wina (łac.).

2Absynt gorzkawa wódka ziołowa ze znacznym dodatkiem piołunu (Artemisia absinthium), z tym że nie wiadomo czy w roku 1711 już go znano, bo pierwsza potwierdzona zapiska, dotycząca produkcji tego trunku (początkowo lekarstwa – uważanego nieomal za panaceum) pochodzi dopiero z 1792 roku.

3Amaury de Chartres, zwany Amalrykiem z Beny (?-1204), profesor uniwersytetu paryskiego, heretyk głoszący panteizm.

4Ruch alumbrados miał korzenie żydowskie, muzułmańskie i kwietystyczne, obiecywał iluminację przez osobisty bezpośredni kontakt z Bogiem Ojcem przez Ducha Świętego przez wizje i doświadczenia mistyczne, które prowadziły do zbawienia, bez pośrednictwa Kościoła hierarchicznego. Kolebką sekty była Salamanka, a pierwszą nauczycielką prawdopodobnie niejaka María de Santo Domingo tamże urodzona, bardziej znana jako Beata de Piedrahita. Alumbrados ostatecznie zanikli w latach dziewięćdziesiątych XVIII stulecia we Francji, pośrednio przygotowując jednak klimat dla rewolucji z 1789r.

5Zamiast rozmawiać, pomóżcie mi! (fr.).

6Sążeń – dawna miara długości licząca niecałe 2 metry.