„Co nocy było słychać nieludzkie wrzaski, jęki, wycie”. Tak bolszewicy wieźli Polaków na Syberię

„Co nocy było słychać nieludzkie wrzaski, jęki, wycie”. Tak bolszewicy wieźli Polaków na Syberię

Data publikacji:

Autor: Maciej Zborek Przy tekście pracowali także: Anna Winkler (redaktor) Anna Winkler (fotoedytor)

Bolszewicy odziedziczyli po upadłym caracie niechęć do Polaków. Za ich rządów kolejne transporty “wrogów Moskwy” trafiały na Syberię. Już sama podróż była wstępem do czekającego zesłańców piekła Gułagu. Jak więźniowie ją wspominają?

Bolszewicy – tak, jak wcześniej carscy urzędnicy – doskonale wiedzieli, w jaki sposób walczyć z Polakami. Wzajemna niechęć narastała przecież od wielu wieków, choć to dopiero upadek I Rzeczpospolitej i kolejne powstania nakręciły spiralę przymusowych przesiedleń. Dopełnieniem dzieła był okres lat trzydziestych i czterdziestych w XX wieku, który ostatecznie pozwolił ZSRR uwolnić od ludności polskiej tereny uznawane za „obszar dominacji kultury rosyjskiej”.

Niewiele miejsc zesłania zapisało się w historii Polski równie źle, co Kołyma, gdzie wywożono Polaków z terenów dzisiejszych Kresów i centralnej Polski. Tak grozę położenia przesiedleńców spróbował oddać Sebastian Warlikowski, jeden z autorów książki „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”:

Kołyma – synonim śmierci, powolnego umierania i innego świata, gdzie nie obowiązują żadne reguły, a człowiek to tylko nieistotny element większej machiny. Grupa obozów pracy przymusowej, znajdujących się w krainie niemal wiecznego mrozu, gdzie przez prawie 10 miesięcy trwała wycieńczająca zima […].

„Przywieziono prawie samych trupów”

Jednak zanim wypędzeni z domów ludzie trafili do tej koszmarnej krainy, musieli odbyć wielotygodniową podróż. Już na tym etapie pojawiały się pierwsze ofiary wywózek – wiele słabszych fizycznie osób nie było w stanie przetrwać nieludzkich warunków transportu.

Droga na Kołymę była wieloetapowa. Podróżowano różnymi środkami transportu, między innymi pociągiem.

[A nas z Nowosybiska dalej najpierw trzy dni na cieżarówkach niemieckich na Holzgaz, a potem trzy dni saniami do łagru “Krasnyj Oktiabr’ “. MD]

Droga na Kołymę była wieloetapowa. Więźniowie musieli kilkukrotnie zmieniać środki lokomocji. Na miejsce katorgi docierali statkiem. Leonarda Obuchowska, której wspomnienia znalazły się w zbiorze „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”, tak opisała swoją drogę na zesłanie:

[…]  załadowano nas na statek towarowy niczym bydlęta i wieziono w kierunku Magadan. Podróż trwała ponad 1 miesiąc. Tu znów były tysiące ludzi różnych narodowości, razem mężczyźni i kobiety. Przez cały okres tej podróży statkiem wszyscy byli chorzy na tzw. chorobę morską. Ludzie nic nie mogli jeść tylko leżeli, a ci co byli słabi kolejno umierali. Do miejsca docelowego przywieziono prawie samych trupów, a nie żywych ludzi.

Co ciekawe, napotykana po drodze ludność rosyjska nie miała złego nastawienia względem więźniów. Można to tłumaczyć faktem, że od pokoleń w głębi kraju osadzano osoby niewinne. Polacy jadący na wschód mogli więc liczyć na gesty litości ze strony cywilów, a nawet żołnierzy przemieszczających się w odwrotnym kierunku!

Janusz Siemiński pisał o nich:

Mijani żołnierze rzucali nam chleb i tytoń w okratowane okienka wagonów […]. Chleb najczęściej dostawał się uprzywilejowanym więźniom, kórzy odpychali nas do okienka, natomiast machorka rozsypywała się w wagonie i mogliśmy czasem zebrać okruchy […].

Na stacji Kirow, naprzeciw naszego wagonu, zatrzymał się wagon z młodzieżą jadącą na zachód odbudować zniszczenia […]. Przez kratę okienka dostrzegła mnie młoda dziewczyna. na długą chwilę nasze oczy spotkały się, jej – wyrażały współczucie, moje – zachwyt jej urodą. W końcu dziewczyna zaczęła śpiewać, jakby z żalem. Utkwiły mi w pamięci pierwsze słowa zwrotki: Młody chłopcze, dlaczegoś dostał się za kratki, moje serce za tobą płacze.

„Jedynym prawem był mocny kułak”

Trzeba też pamiętać, że zesłani musieli obawiać się nie tylko strażników, ale często także współwięźniów. W końcu „polityczni” byli wymieszani z pospolitymi kryminalistami i recydywistami. Ci ostatni wielokrotnie pełnili ważne funkcję w trakcie transportu (a niekiedy później byli odpowiedzialni za dyscyplinę w obozie). Prawo silniejszego było jedyną regułą, a brak poszanowania dla innych – oczywistością. Maciej Żołnierczyk, którego wspomnienia znalazły się w zbiorze „Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach”, tak zapamiętał śmierć innego Polaka w drodze na zesłanie:

Urbański konał powoli, rzęził i coś bełkotał.  […] Wtem podpełzł młody żulik i widząc umierającego, szybko spuścił gacie i zaczął załatwiać się Urbańskiemu na nogi. […] Ja zawarczałem na ruskiego, który szybko, tak jak przyszedł, uciekł, ale swoją „pieczęć” zostawił. Później z daleka widziałem jak inni podpełzali do konającego Urbańskiego i załatwiali się, po prostu dlatego, że on nie mógł się ani bronić, ani protestować.

To było normalne w tym transporcie, gdzie jedynym prawem był mocny kułak. Trzeba pamiętać, że okręt płynął prawie dwa tygodnie. Ludzi musiało być około 3 tysięcy. Jak mogę ocenić, cztery symboliczne latryny na pomoście nie miały żadnego znaczenia.

Żołnierczyk dodał, że zwłaszcza pod koniec piekielnej podróży statkiem „żuliki jakby oszaleli”. Zaczęli bez opamiętania znęcać się nad towarzyszami niedoli – jak pisał były więzień, „co nocy było słychać nieludzkie wrzaski, jęki, wycie którejś z ich ofiar”.

Więźniowie nieraz odkrywali po drodze ślady swoich rodaków – choćby krzyże na grobach polskich zesłańców… Zdjęcie poglądowe.

Innym przerażającym doświadczeniem zesłanych Polaków było odkrywanie śladów rodaków, którzy na zsyłce zakończyli życie. Na dalekim wschodzie, w głębi Rosji, kolejne pokolenia zaznaczały swoją obecność. Zbigniew Lewicki tak zapamiętał jeden z etapów swojej drogi na Kołymę w roku 1939:

Za Bajkałem, w architekturze napotkanych osiedli zauważyłem jakiś swojski pierwiastek. Domy z ciosanych belek, nie okrągłych, ganki na słupkach, węgły i dachy, żurawie studzienne, serca wycięte w okiennicach, malwy pod oknami, wreszcie cmentarze pełne krzyżów polskich zesłańców.

Koniec wojny!

W trakcie drugiej wojny światowej wywózki polskiej ludności nie ustały, choć władza sowiecka miała „przejściowe” kłopoty z powodu ataku armii niemieckiej. Skończyły się one jednak, gdy tylko alianci zaczęli zyskiwać przewagę na froncie.

Paradoksalnie koniec wojny nie dla wszystkich był powodem do radości. Nawet 9 maja 1945 roku ruszył bowiem kolejny transport na wschód. W gronie zesłańców znalazł się Janusz Siemiński:

9 maja wywołano nas do transportu. […] Wchodziliśmy pojedynczo, odliczani, do bydlęcych wagonów. Byłem już w środku, gdy w pewnym momencie usłyszałem strzały, krzyki, wrzaski.[…] Na peronie żołnierze ściskali się i całowali. To koniec wojny! Koniec wojny! Czekaliśmy na ten dzień pięć długich, krwawych lat, a przeżywamy go w transporcie na wschód z wyrokiem piętnastu lat katorgi…

Na miejscu czekały zesłańców zabójcze mrozy. (Workuta).

Równie gorzko o wywózce piszą Polacy, którzy doświadczyli jej rok po zakończeniu działań wojennych, gdy propaganda sowiecka z dumą prezentowała ZSRR jako „wyzwoliciela” Polski. Małgorzata Giżejewska w książce „Kołyma 1944-1956 w wspomnieniach polskich więźniów” przywołała relację Stanisława Jachniewicza, jednego z aresztowanych i wywiezionych w 1946 roku. Wyraźnie widać, że „bracia” ze wschodu nie zrezygnowali z oczyszczania terenów, które uznali za „swoje”:

Najpierw cieszyliśmy się, że wiozą nas na wschód, a nie na północ. Aby nie do Workuty. W Irkucku nastąpiła zmiana eskorty, zrozumieliśmy, że to dopiero pół drogi. Zaprowadzono nas do łaźni. 40 st. mrozu, grudzień. Łaźnia zamarznięta, nie bardzo nam się chciało tam wchodzić, ale poszczuto nas psami i poszliśmy.

Były prysznice i dali po małym kawałku mydła. Byliśmy strasznie brudni, bo w wagonach panowały okropne warunki i nie myliśmy się, nie było czym. Jeśli nawet dostaliśmy nawet trochę wody, to nawet do picia nie starczyło. Zeskrobywaliśmy szron ze ścian i tak gasiliśmy pragnienie.

W „wolnej i demokratycznej” Polsce Ludowej jeszcze niejeden „wróg ludu” zakosztował smaku piekielnej podróży. Na koniec koszmarnych transportów trzeba było czekać o wiele za długo…

Bibliografia:

  1. Małgorzata Giżejewska, Kołyma 1944-1956 ws wspomnieniach polskich więźniów, Instytut Studiów Politycznych PAN 2000.
  2. Zbigniew Lewicki, Dziennik, Instytut Teologiczny Księży Misjonarzy 2000.
  3. Janusz Siemiński, Moja Kołyma, Wydawnictwo KARTA 1995.
  4. Autor zbiorowy, Kołyma. Polacy w sowieckich łagrach, Wydawnictwo Fronda 2019.

84 rocznica drugiej deportacji Polaków na Sybir. Jak Sowieci mordowali rodziny ofiar Katynia.

Jak Sowieci mordowali rodziny ofiar Katynia

13.04.2024 jak-sowieci-mordowali
[Umieszczam “po znajomości”, bo sam zostałem jako “kapitalisticzeskij szpion”, w wieku trzech lat i tygodnia, wywieziony 10 lutego 1940. M. Dakowski]

W nocy z 12 na 13 kwietnia 1940 r. władze sowieckie przeprowadziły drugą masową deportację ludności polskiej w głąb ZSRS. Według danych NKWD w ramach przeprowadzonej akcji wywieziono łącznie około 61 tys. osób, głównie do Kazachstanu. Ofiarami deportacji były rodziny polskich jeńców wojennych rozstrzeliwanych w tym samym czasie w ramach zbrodni katyńskiej.

Deportacja Polaków z Kresów przez Armię Czerwoną Tadeusz Płużański: Jak Sowieci mordowali rodziny ofiar Katynia

Deportacja Polaków z Kresów przez Armię Czerwoną / Wikipedia domena publiczna

=================================

A to – trochę wcześniej..

=====================================

Pierwsza masowa wywózka Polaków do syberyjskich łagrów, oficjalnie nazywana „przesiedleniem”, rozpoczęta 10 lutego 1940 r., objęła ponad 220 tys. ludzi – urzędników państwowych (m.in. sędziów, prokuratorów, policjantów), działaczy samorządowych, leśników, a także właścicieli ziemskich i osadników wojskowych z rodzinami. Trafili (wg danych NKWD) do 115 specposiołków, rozrzuconych po 21 krajach i obwodach ZSRS: m.in. do Archangielska, Irkucka, Kraju Krasnojarskiego i Komi. Czym Polacy „zawinili”? Sowieci uznali, iż pełnili rolę „dywersantów”, „szpiegów” i „terrorystów” (dziś Rosja nazywa tak Ukraińców).

“Polski już nie będzie”

Łagiernicy pracowali często po pas w śniegu lub w zatęchłych szybach kopalnianych, w potwornych warunkach sanitarnych, higienicznych i klimatycznych (zimą wielkie mrozy, latem upały z wszechobecnymi meszkami i komarami), bez choćby minimalnych zabezpieczeń i opieki zdrowotnej. Umierali albo tracili zdrowie z wycieńczenia, zimna i głodu. Polacy byli przy tym traktowani jak ludzie niższej kategorii – pozbawieni wszelkich praw „wrogowie ludu” i „burżuje”. NKWD-ziści na każdym kroku powtarzali: „Polski już nigdy nie będzie”.

Zaledwie dwa miesiące później, 13 kwietnia 1940 r., deportowano kolejnych Polaków (ok. 61 tys. osób) – przede wszystkim rodziny osób poprzednio „przesiedlonych”, w większości kobiety i dzieci. Transporty kierowano tym razem nie na północ, tylko na południe azjatyckiej części ZSRS, do Kazachstanu.
Następnie – 29 czerwca 1940 r. Sowieci wywieźli ok. 78 tys. Polaków – nie tylko mieszkańców Kresów II RP, ale także tych, którzy dotarli tam, uciekając przed Niemcami. Czwarta wywózka – w nocy z 21 na 22 maja 1941 r. objęła ponad 12 tys. osób z terenów „Zachodniej Ukrainy”. Kolejne deportacje powstrzymali Niemcy, uderzając na Związek Sowiecki.

Miliony Polaków

Ocenia się, że podczas czterech wielkich deportacji, które trwały do czerwca 1941 r., na nieludzką ziemię Sowieci zesłali łącznie od 1,5 nawet do 2 milionów Polaków. To jedna z największych zbrodni dokonanych na Polakach w latach 1939-1945. Szkoda tylko, że do dziś niewiele się o tym mówi, podkreślając zbrodnie „nazistów”.

82 lata od tej tragedii Rosja – prawny i moralny spadkobierca ZSRS – udaje (przy cichej aprobacie Zachodu), że tematu nie ma, i ani myśli o wypłacie tysiącom represjonowanych należnych im odszkodowań. Przeciwnie – Putin i jego przestępcza ekipa, próbując dziś odbudować Związek Sowiecki, „przesiedla” kolejne narody.
 

  • Autor: Tadeusz Płużański
  • Źródło: tysol.pl

Sześć lat w kołchozie. Dramatyczne wspomnienia z sowieckiej wywózki, z Kazachstanu.

Sześć lat w kołchozie. Dramatyczne wspomnienia z sowieckiej wywózki 

[umieszczam “po znajomości”. MD]

Adam Białous 6-lat-w-kolchozie-dramatyczne


– Z powodu trudnych warunków życia, osłabienia, wybuchały epidemie chorób. Choroby dziesiątkowały ludzi. Ludzie padali jak muchy, od czerwonki i tyfusu. Szczególnie groźny był tyfus. Moja mama przeszła i przeżyła tę chorobę, ale wiele osób zmarło. Po takiej fali tyfusu, Ruscy kopali jeden wielki dół i tam wszystkich zmarłych chowali – wspomina w rozmowie z Adamem Białousem, Franciszka Roszkowska, wywieziona w 1941 roku przez NKWD do Kazachstanu.

Skąd pani pochodzi?

Urodziłam się w Kobylinie koło Jeżewa, w dawnym województwie białostockim. Naszą gospodarską rodzinę Sowieci uznali za kułacką, wrogą ZSRR. Mój ojciec Czesław Pogorzelski był sołtysem dużej wsi – Kobylina, a dziadek był wójtem. NKWD aresztowało ojca w kwietniu 1941 roku, a po nas – czyli mamę i siedmioro rodzeństwa przyszli, żeby nas deportować, kilka dni później. Ja miałam wówczas 7 lat. Co mogliśmy to ze sobą wzięliśmy. NKWD odnosiło się do nas Polaków z nienawiścią.

 A jakie były losy Pani ojca, po aresztowaniu przez NKWD?

Ojca, wraz z innymi więźniami, NKWD zamierzało rozstrzelać. Oni siedzieli w więzieniu w Łomży. Dzięki Bogu Sowieci nie zdążyli tego zrobić, bo w czerwcu 1941 roku Niemcy na nich uderzyły. Ruscy w popłochu uciekli z Łomży. Mieszkańcy miasta weszli wtedy do więzienia, wyłamali drzwi wszystkich celi i wypuścili rodaków, między innymi mojego ojca. Ojciec wrócił do domu, ale nas już tam nie było, bo nas Sowieci wywieźli. Wziął do domu swoją mamę i razem, całą wojnę i parę lat po niej, gospodarzyli i czekali, aż wrócimy z Kazachstanu.

Skąd ruszył transport na Wschód, do którego was włączono?

W Łapach wsadzili nas do towarowych, bydlęcych wagonów i tak wieźli w nieludzkich warunkach przez trzy miesiące. Czasem pociąg jechał dzień i noc bez przerwy – czasem się zatrzymywał i stał, czy to na stacji czy w szczerym polu, przez kilka dni. Sanitariat stanowiła dziura wycięta w podłodze wagonu, zasłonięta parawanem. W sumie upchnęli nas do wagonu około 70 osób, łącznie ze starcami i dziećmi. Do picia na cały dzień przeznaczono, dla tych wszystkich ludzi, jedno wiadro wody. Jedzenia nie dawali wcale. Trzeba było jeść, to co się komu udało zabrać z domu. Ludzie płakali, wołali ratunku, śpiewali pieśni Maryjne. My, dzieci wydłubywaliśmy między deskami stanowiącymi ściany wagonu małe otwory, przez które podglądaliśmy co się znajduje na zewnątrz.  

Miejscem docelowym waszej katorgi był Kazachstan…

Dowieźli nas do Kazachstanu i osadzili w kołchozie, 200 kilometrów od dużego miasta Kokczetaw. Obok tego kołchozu była mała wieś, którą zbudowali niemieccy zesłańcy. Wielu tam było Niemców. My w tej wsi zamieszkaliśmy. A dookoła tylko step, step i step – jak okiem sięgnąć. Kirgizki lud, który od wieków zamieszkiwał te stepowe, bezkresne przestrzenie był na wpół zdziczały. Przed bolszewicką rewolucją Kirgizi wiedli swobodne i dostatnie życie wędrownych pasterzy. Komuniści ziemie Kirgizji nazwali republiką Kazachską, a z jej mieszkańców uczynili niewolniczą siłę roboczą kołchozów. Kazach nigdy nie opuszczał miejsca swego zamieszkania, dlatego o wielkim, dalekim świecie nie wiedział prawie nic. Wiedział tyle, że rano musi wstać do pracy, a wieczorem położyć się spać. Wtedy rolnictwo oraz wszystkie inne działy gospodarki sowieckiej Rosji wytwarzały niemal wyłącznie na potrzeby armii.

Czy doskwierał wam głód?

Przynosili nam zamarznięte kartofle. Jedliśmy to, bo głód był straszny. Mama nie miała tam pokarmów, które nadawałby się dla małych dzieci. Więc wszyscy jedliśmy takie – byle co. Przez pewien czas, na początku naszego tam pobytu, był taki głód, że moja dwuletnia siostrzyczka zmarła z niedożywienia. Najpierw cała spuchła, a potem umarła. W kolejnych latach nauczyliśmy się sobie radzić. Ziarno i otręby podbieraliśmy z kołchozu. Tam były ogromne magazyny ziarna. Mama gdzieś wynalazła żarna i to ziarno mieliliśmy na nich. Raz za to podbieranie pszenicy Ruscy mamę aresztowali i trzymali w areszcie kilka dni. Z jedzeniem najgorzej było zimą, przy wielkich mrozach, bo wtedy trudno było, a czasem nawet było to niemożliwe, wyjść z domu po żywność. Jadło się nawet padłe od chorób zwierzęta. Ruscy je zakopywali, a zesłańcy odkopywali i jedli.

Jak wspomina Pani trudne warunki naturalne jakie trzeba było znosić na kazachskiej ziemi? 

Lata były krótkie, ale strasznie gorące i duszne. Dobrze, że chociaż była tam rzeka. To wszystkie dzieci latem w niej siedziały. Zimą były straszne mrozy, nawet do minus pięćdziesięciu stopni Celsjusza. Zimą wiał zabójczo mroźny wiatr ze śniegiem zwany „buranem”. Jednej takiej zimy mamie tak przemarzły kolana, że przez jakiś czas nie mogła chodzić. Nas ratowało to, że obok kołchozu była fabryka walonków, takich – jakby długich butów, zrobionych z wełny. Trochę tam pracowaliśmy, to każdemu dali po parze walonków. Dostaliśmy też takie robocze kufajki, ale na zimę były one za słabe. Trzeba było się jeszcze czymś dodatkowo okrywać. Każdy więc starał się cos sobie zdobyć. Niektórzy ściągali skórę ze zdechłych psów i szyli sobie takie jakby „kożuchy”.

Czy w kołchozie można było zarobić na dodatkowe porcje jedzenia ?

Mama pracowała w kołchozie. Tam racje żywnościowe były głodowe. Latem woziła więc transporty jajek z kołchozu do miasta. Za to mieliśmy dodatkowe porcje żywnościowe, ale mamy, jak pojechała z tymi jajkami, to czasem dwa miesiące nie widzieliśmy. Raz mój brat skaleczył się w nogę, mamy nie było, i brat o mało co nie umarł. Ale jakoś, dzięki Bogu, wyszedł z tego. My dzieci mieliśmy też dodatkowe porcje żywieniowe za dbanie o konia szefa kołchozu. Musieliśmy go wypasać, czesać i zimą karmić. Moi bracia chodzi też do kołchozowej szkoły, ja nie chciałam tam chodzić. Tam ruscy nauczyciele prowadzili indoktrynację. Wpajali dzieciom komunizm i ateizm. Trzeba się było uczyć wierszyków o tym, że „to nie Bóg daje chleb, ale kołchoz i maszyny”.

Kto najgorzej znosił życie na wywózce?

Jeżeli na wywózkę trafiali prości ludzie ze wsi, przyzwyczajeni do trudnych warunków życia, jakoś się tam klimatyzowali, ale gorzej było z kobietami, dziećmi z wyższych sfer. Te kobiety dostawały pomieszania zmysłów. One nie mogły sobie wyobrazić, że można w takich warunkach żyć. Sowieci zamykali te osoby w zakładach psychiatrycznych. Tam, w Kazachstanie, trzeba było być bardzo zaradnym żeby przeżyć.

Często chorowaliście?

Higiena była w bardzo ograniczonym stopniu. Boleśnie gryzły nas pluskwy, dokuczały wszy. Jedynym środkiem higienicznym, który posiadaliśmy, był ług zrobiony z popiołu. Tym ługiem prało się ubrania. Zesłańcom w ich skąpej diecie najbardziej brakowało witamin i mikroelementów. Dosłownie wszyscy zapadali z tego powodu na chorobę oczu tzw. „kurzą ślepotę”. Jej skutki były takie, że po zachodzie słońca traciło się niemal wzrok. Bardzo dokuczał szkorbut, który powodował wypadanie zębów. A z powodu trudnych warunków życia, osłabienia, wybuchały epidemie chorób. Choroby dziesiątkowały ludzi. Ludzie padali jak muchy, od czerwonki i tyfusu. Szczególnie groźny był tyfus. Moja mama przeszła i przeżyła tę chorobę, ale wiele osób zmarło. Po takiej fali tyfusu, Ruscy kopali jeden wielki dół i tam wszystkich zmarłych chowali.

Czy ktoś z waszej rodziny wstąpił do armii generała Andersa, tworzonej od sierpnia 1941 roku na Wschodzie? 

Mój rodzony brat, kiedy generał Anders zaczął tworzyć armię na Wschodzie, to się do niej zaciągnął. Moja mama sama go tego namawiała. Mówiła „Idź do Andersa, a my tu sobie jakoś poradzimy”. Brat był w Armii Polskiej czołgistą. Zginął pod Monte Cassino i tam spoczywa na cmentarzu wojskowym. Drugi brat, który jeszcze przed wojną wyjechał do USA, też był w Polskiej Armii na Zachodzie, został lotnikiem. Brał udział w bitwie o Anglię. Przeżył, ale po wojnie porzucił lotnictwo. Mówił, że za dużo przerażających rzeczy doświadczył walcząc w powietrzu i nie da rady już dłużej latać.

Kiedy wróciliście z Kazachstanu do Polski?

Na wywózce w Kazachstanie byliśmy 6 długich lat. Groziło nam, mogliśmy tam nawet zostać na stałe, bo nie chcieli nas wypuścić. Nawet jeden miejscowy chciał się żenić z moją mamą, która przecież była żonata. Na szczęście narobiliśmy szumu, uparliśmy się i jakoś nas wypuścili. Wróciliśmy do Polski w maju roku 1947. Przyjechaliśmy pociągiem do Łap, skąd nas wywożono 6 lat wcześniej. Z dworca do naszej wsi jechaliśmy już furmanką. W końcu spotkaliśmy się z ojcem i byliśmy już razem. Te czasy powojenne w Polsce też były niełatwe. Wszystko poniszczone przez wojnę. Przychodzili do nas po prowiant Niezłomni. Komuniści ścigali ich po lasach. Żal mi ich było. Młode chłopaki, a tylu ich zginęło. 

Czy chciałby się Pani podzielić z nami, szczególnie z młodzieżą, przesłaniem dotyczącym sybirackich przeżyć? 

My Sybiracy, przekazujemy młodym pokoleniom prawdziwe historie o naszych losach podczas sowieckich wywózek. Robimy to, aby pamięć o tamtych tragicznych wydarzeniach pozostała w świadomości narodu. A wy młodzi zróbcie wszystko co w waszej mocy, aby te straszne czasy nigdy więcej nie wróciły.

Dziękuję za rozmowę  Adam Białous

Na nieludzką ziemię – sowieckie deportacje Polaków na Sybir. Pierwsza – 10 lutego 1940-go.

Na nieludzką ziemię – sowieckie deportacje Polaków na Sybir. Pierwsza – 10 lutego 1940-go.

https://ipn.gov.pl/pl/aktualnosci/38700,Na-nieludzka-ziemie-sowieckie-deportacje-Polakow-na-Sybir.html

[Ja właśnie – „kapitalisticzeskij szpion” – z 10 lutego. No cóż, jednak wróciłem. Chyba se golnę szklaneczkę spirtu, sybirskim zwyczajem. Mirosław Dakowski]

10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir, przeprowadzona przez NKWD. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono około 140 tys. obywateli polskich. Wielu umarło już w drodze, tysiące nie wróciły do kraju. Wśród deportowanych były głównie rodziny wojskowych, urzędników, pracowników służby leśnej i kolei ze wschodnich obszarów przedwojennej Polski.

„Oczyszczanie” Kresów

Władze ZSRS traktowały wywózki nie tylko jako formę walki z wrogami politycznymi, ale także element eksterminacji polskich elit, a przede wszystkim możliwość wykorzystania tysięcy osób jako bezpłatnej siły roboczej. Katorżnicza praca w syberyjskiej tajdze przy sięgającym kilkadziesiąt stopni mrozie, głodzie i chorobach zabijała wielu zesłańców. Była to przemyślana i planowo przeprowadzana zbrodnia na polskim narodzie.

Początek deportacji na masową skalę umożliwiło Sowietom zaanektowanie wschodnich województw Rzeczpospolitej, usankcjonowane tajnym protokołem dołączonym do Paktu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia 1939 roku. Po 17 września tego roku, kiedy Armia Czerwona przekroczyła granice Polski, na zagarniętych przez nią terenach rozpoczął się terror na niespotykaną dotychczas skalę.

O wywózkach setek tysięcy Polaków zdecydowali najwyżsi przedstawiciele sowieckiej władzy – z Józefem Stalinem, szefem NKWD Ławrentijem Berią oraz ludowym komisarzem spraw zagranicznych Wiaczesławem Mołotowem na czele. Zarządzenia dotyczące deportacji wydano w Moskwie już w grudniu 1939 roku; na ich podstawie sporządzono instrukcje dla terenowych komórek NKWD, odpowiadających za „oczyszczanie” zachodnich części sowieckich republik Ukrainy i Białorusi. Deportacje były realizowane według imiennych spisów, opracowanych przez funkcjonariuszy NKWD przy współpracy miejscowych komunistów.

W bydlęcych wagonach

Wysiedlani mieszkańcy Kresów Wschodnich byli często zaskakiwani przez Sowietów w nocy lub o świcie, a następnie zmuszani do jak najszybszego spakowania najpotrzebniejszych rzeczy i prowiantu. Deportowanych, często całe rodziny, kierowano na dworzec kolejowy, na którym oczekiwały już nieocieplane wagony. Panujące w nich przepełnienie, chłód, fatalne warunki sanitarne oraz niedostatek wody pitnej, wpływały na znaczny odsetek śmiertelności już w czasie trwającego wiele tygodni transportu.

W lutym 1940 roku deportowano łącznie ok. 140 tys. polskich obywateli – wywieziono ich do Kraju Krasnojarskiego, Komi, a także obwodów: archangielskiego, swierdłowskiego oraz irkuckiego. Ci, którzy przeżyli transport, byli skazani na niewolniczą pracę, m.in. przy wyrębie lasów i budowie linii kolejowych. Codziennie toczyli walkę o przetrwanie w sowieckich obozach, w których – poza mrozem – więźniom dawały się we znaki głód, powodowane przez robactwo choroby, a także stosujący represje sowieccy strażnicy.

Masowe zsyłki rozpoczęte 10 lutego władze ZSRS kontynuowały w następnych miesiącach – kolejne wielkie akcje deportacyjne przeprowadzono 13 kwietnia, na przełomie czerwca i lipca oraz w maju i czerwcu 1941 roku. Ponadto Sowieci wywozili z terenów przedwojennej Polski mniejsze, kilkusetosobowe grupy mieszkańców.

Milion wysiedlonych

Według szacunków władz RP na emigracji, w wyniku wywózek zorganizowanych w latach 1940–1941 do syberyjskich łagrów trafiło około milion osób cywilnych, choć w dokumentach sowieckich mówi się o 320 tys. wywiezionych. Część z nich z łagrów wydostała się dzięki formowanej na terenie ZSRS (po zawarciu układu Sikorski-Majski) armii gen. Władysława Andersa.

 Nie wszyscy ochotnicy dotarli jednak na miejsce tworzonych jednostek, gdyż podejmowane przez nich próby były blokowane przez Sowietów. Dokumenty potwierdzające obywatelstwo polskie były odbierane przez NKWD – zmuszano Polaków do przyjęcia dokumentów sowieckich.

Kolejną szansą na opuszczenie Syberii stało się wstąpienie do tworzonej pod auspicjami Moskwy i z inspiracji komunistów polskich, a za zgodą Stalina Dywizji im. Tadeusza Kościuszki, będącej zalążkiem późniejszego „ludowego” Wojska Polskiego.

Deportacje ludności polskiej w głąb ZSRS z lat 1940–1941 nie były ostatnimi. Po wkroczeniu Armii Czerwonej w 1944 roku na teren okupowanej przez Niemców Polski warunków życia w surowym klimacie syberyjskich stepów doświadczyli m.in. wywiezieni do łagrów żołnierze AK oraz ludność cywilna z zajętego przez Sowietów terytorium. Gros deportowanych wróciło do kraju w ramach przeprowadzanych do końca lat 50. akcji repatriacyjnych.