W pieczarach Salamanki. Czas sprowadzić kres Czasu i Czasów… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (35)

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (35)

W pieczarach Salamanki. Czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…

W moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.

———————————–

Pan Jerzy Białecki podążał trop w trop za idącym przodem diukiem don Ferulcim. Była głucha, bezgwiezdna i bezksiężycowa noc. Mało co było widać, ale jakieś odgłosy, zapachy, zarysy budowli, wydały się Jerzemu jakby skądś znajome. Cała ta okolica miała jakąś nieobcą atmosferę…

W głowie zaczęły mu się jawić jakieś błyski, ułomki scen, jakieś zamglone obrazy… Nie mógłby tego uzasadnić, lecz był nieomal pewny, że nie jest tu pierwszy raz.

Zamajaczyła przed nimi bryła kościoła. Ferulci nacisnął klamkę i otwarł drzwi świątyni. W jej wnętrzu poruszali się po omacku, lecz diuk zdawał się doskonale wiedzieć, dokąd zdąża. Szedł tak pewnie, jakby, niczym wilk, widział w mroku.

Przeszli przez zakrystię i otwarłszy tajemne przejście w jednej z jej ścian, zstąpili do podziemi. Tu już było widno, bo paliło się kilka lampek oliwnych poustawianych na występach i nierównościach kamiennego muru.

Jeszcze parę kroków i znaleźli się jakby w przedsionku większego pomieszczenia. Tutaj diuk nakazał swemu towarzyszowi, iżby ów zzuł buty i rozdział się do naga, po czym z jednego z licznych haków, nierówno wbitych w wapienne spoiny między kamieniami muru, zdjął fioletową cucullę z doszytym do niej szpiczastym kapturem i nałożył ją na swoje nagie ciało.

Kiedy to uczynił, przestąpili próg przedsionka i znaleźli się w głównym pomieszczeniu – w jaskini. Oświetlona była suto, w kilku bowiem metalowych naczyniach w kształcie czaszek trupich płonął ogień, a każdy był innej barwy: delikatnie błękitny, jaskrawożółty, czerwony, fioletowy, różowy, zielony… Ledwo wyczuwalny przeciąg sprawiał, że pląsały one w jakimś magicznym tańcu, budząc przy tym tajemnicze cienie, które pełgały po posadzce, sprzętach i ścianach.

Pieczara wyglądała niczym połączenie sali tronowej monarchy z kaplicą, sypialnią i biblioteką. Przy ścianie, znajdującej się na wprost wejścia, na podwyższeniu, stał tron wyrzezany z hebanu, a inkrustowany elektrum o barwie jasnego bursztynu.

Na środku sali stał ołtarz gładki, wyrobiony z jednej bryły ciemnozielonego malachitu, przed nim zaś wygodne leże z malachitu zielonkawego, przerośniętego błękitnymi konkrecjami azurytu, zasłane fiołkowej barwy pościelą, ściany zaś zakrywały potężne dębowe regały szczelnie zapełnione księgami, z których jedne wyglądały na bardzo stare, inne zaś na całkiem niedawno tłoczone. Prócz ksiąg były też tam zwoje papirusów i pergaminów pozwijanych w rulony.

W pewnej chwili do jaskini weszły dwie niewiasty odziane w dziwacznego kroju brokatowe, wrzosowej barwy habity i szkaplerze z pozłocistej lamy. Zbliżyły się do Jerzego i ująwszy go delikatnie pod łokcie, podprowadziły do łoża, a potem delikatnie przymusiły, aby zległ na nim. Następnie wniosły niski a długi stolik, ustawiły go przy na wpółleżącym, i zastawiły półmiskami i talerzami napełnionymi wykwintnymi, smakowicie pachnącymi potrawami, umieszczając pomiędzy nimi omszałe flasze wina. Na koniec i owe dziwne mniszki położyły się obok Jura, aby usługiwać mu, podawać co smaczniejsze kęsy, i dolewać trunków do opróżnianych kielichów.

Pan Jerzy rozglądał się bacznie dokoła, wypatrując Ferulciego, ale ów gdzieś się zapodział, jakby rozwiał w powietrzu. Zrezygnowany poddał się pieszczotom tych mniszek-nie-mniszek. Jedna z nich była czarna niczym heban, ale niezwykle urodziwa o bardzo proporcjonalnych i szlachetnych rysach twarzy, druga biała, alabastrowa blondynka, równie zjawiskowo wyglądająca, co jej współtowarzyszka.

Jedna z niewiast podała mu pełny kryształowy kielich starego i wybornego dojrzałego wina, o cudownym bukiecie i mahoniowej barwie. Jeszcze nigdy w życiu nie miał w ustach tak wybornego trunku.

– Pij, panie kawalerze, pij – ozwała się blondynka. – To palo cortado. Czy czujesz niebiański nieomal smak tego wina? Jest niezwykłe i unikalne, bo może powstać wyłącznie samoistnie. Jeszcze nigdy żadnemu człowiekowi nie udało się go w sposób celowy i zamierzony wyprodukować. Pij i nasyć się. Niech ukołysze ono twoją duszę…

Więc pan Białecki pił. Czas jakby się zatrzymał. Chwila zawisła w bezruchu, aż na koniec syty i odprężony przymknął oczy i odpoczął, zapadając się w czarną, miękką niczym plusz, otchłań… Czuł jeszcze pieszczotę delikatnych kobiecych dłoni, ale znajdował się już na granicy jawy i snu, aby miał chęć, siłę i zdolność, iżby ją odwzajemnić. Z niezmiernym trudem otwarł jeszcze raz i drugi ołowiane powieki i spojrzał w niewieścią twarz pochylającą się nad jego twarzą. Dziwna ona była – choć smoliście czarna, to odrobinę jakby przezroczysta i nieskazitelna. Oczy zaś, choć żywe, nie przypominały jednak oczu człowieka, ale raczej ślepia jaszczura…

* * *

Jur się ocknął. Nie miał poczucia ni miejsca, ni czasu. Otworzył oczy i wsparłszy się na łokciach, uniósł nieco i rozejrzał dokoła.

Naraz jego wzrok spoczął na dziwacznym stworze siedzącym na tronie ustawionym tuż przy ścianie. Była to jakaś androgyniczna istota, której twarz skrywał mrok. Białecki usiłował wstać, ale ogarnęła go straszliwa niemoc, a zawrót głowy sprawił, iż znów musiał położyć się na plecach… na parę chwil wręcz omdlał z przerażenia, coś jednak, nie wiedzieć co, rychło go jednak ocuciło…

A potem po raz drugi zapadł się w miękki mrok, nie tracąc już jednak świadomości… Od tronu, od istoty na nim siedzącej, doleciał go zduszony szept, na tyle jednak wyraźny, że rozumiał każde słowo:

– Przeszedłeś próbę… dlatego wróciłeś tutaj i teraz nasycisz się wiedzą, jakiej nigdzie i nigdy nie mógłbyś zdobyć…

– O jakiej próbie mówisz? – zapytał Jerzy.

– O próbie poczucia wdzięczności. I zdałeś ją. Była to próba, której ja kiedyś nie podołałem… na początku czasu… Przed tobą lata… albo sekundy… czas tu zamiera w bezruchu. Kiedy stąd wyjdziesz, nie poznasz świata, w którym dotąd żyłeś. Ale to nieistotne. Los sprawił, żeś utracił pamięć. Jesteś jak tabula rasa – tablica czysta… a ja ją zapiszę… Od tej pory jesteś mój… i gdy wyjdziesz stąd, będziesz mój i będziesz spełniał zadania, jakie mam do spełnienia. I w moim imieniu dokonasz rzeczy wielkich, wspaniałych, cudownych i ohydnych zarazem.

– Kim jesteś, panie?

Siedzący na tronie milczał czas jakiś. Jedna rękę uniósł w górę, wskazując na biały półksiężyc zawieszony w przestrzeni po jego prawej stronie, drugą opuścił w kierunku czarnego półksiężyca. Spomiędzy potężnych koźlich rogów wykwitł ogień, a śród rozedrganych płomieni mieniła się bielą i błękitem hebrajska litera ש – szin… oznaczająca analityczny umysł istoty.

– Jam Solve et CoagulaDzielący i Łączący. Mąż i Niewiasta. Nosiciel Światła i Mrok Najgęstszy. Mądrość i Głupota. Pycha i Chciwość i Nieczystość – jam Trójca Nieświęta w dwoistości zespolona w jedność. Jam Nienawiść. Jam Śmierć.

A ty od dzisiaj będziesz się zwał – wedle potrzeby: książę Rakoczy, markiz Baletti, markiz de Aymar, markiz Montferrat, hrabia Bellamare, hrabia de Saint-Germain, graf Sołtykow, graf Belmar, hrabia Tsarogy, hrabia Welldone, baron Reinhard Gemmingen-Guttenberg, von Schoening, de Surmount, Adanero, Zanoni1bo wejdę w ciebie i każdą twą cząstkę przeniknę. Nasączę cię sobą niczym woda gąbkę. Będziesz mnie nosił w sobie niczym ciężarna swój płód. Aż zrodzisz mnie, kiedy nadejdzie właściwy czas. A dam ci wiele czasu, ale nieśmiertelności w cielesnej powłoce zlepionej z przemijającej materii dać ci nie mogę… zresztą… nawet byś nie chciał… Posiądziesz jednak wiedzę i mądrość i pamięć swoich poprzedników… a było ich wielu… i wierz mi, każdy oddychał z ulgą, gdy nadchodził dzień, w którym gasł jego płomyk, bo zbrakło oliwy… a kupić więcej było niepodobna, bo noc już zapadła i sprzedawcy oliwy spali po swych domach…

Na chwilę zamilkł i wzniesioną do tej pory dumnie głowę opuścił na piersi. Jego milczenie aż drażniło. Cisza rozsadzała uszy… W końcu stwór zapytał:

– Wiesz już, kim jesteś?

– Wiem, panie, tobą.

– A wiesz, kim ja jestem?

– Wiem, panie, Nienawiścią i Śmiercią i Grozą…

– Więc kim ty będziesz?

– Zniszczeniem.

– I kimże jeszcze?

– Korzeniem Ohydy i Obrzydliwości…

– Dlaczego?

– Bo czas sprowadzić kres Czasu i Czasów…

* * *

Pani Waleria Białecka, czyli dawniejsza Kasia, każdego dnia, od kiedy Jerzy wyjechał do Paryża, brała dzieci za rączki i wychodziła hen, na zapyloną drogę wypatrując oczy, czy też nie ujrzy powracającego do domu męża.

Ale mijały tygodnie, miesiące i lata. Dzieci porosły, a ona wciąż na tę drogę wychodziła… Lecz widziała tylko rozkwitające wiosenne kwiaty, kłoszące się zboża, jabłka czerwieniejące na starych drzewach w sadzie, szron na zielonej jeszcze trawie i wreszcie kopiasty śnieg, który przynosiła zadymka…

Lecz wreszcie nadszedł dzień, że Kasia już na ową drogę nie wyszła, ale ją poniesiono w dębowej skrzyni, na barkach, na wierzch pagórka o łagodnych zboczach, skąd widać było trakt, którym ongi odjechał Jerzy – i pogrzebano obok rozłożystego krzaka jaśminu…

A ów jaśmin pachniał, mój Boże, jak upojnie, jak słodko… tak samo, jak wtedy, gdy po raz pierwszy, płonąc od wstydu, odwzajemniła pocałunek Jerzego…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Nazwiska, czy też pseudonimy, pod którymi rzekomo występował słynny XVIII-wieczny awanturnik, który najbardziej jest znany jako hrabia de Saint-Germain.