Naprawiamy Rzeczpospolitą

Naprawiamy Rzeczpospolitą

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”    16 kwietnia 2024

Kiedy ten numer [NCz] ukaże się w sprzedaży, będzie już „po harapie”, to znaczy – po, wyborach do samorządu terytorialnego. W następstwie tego konkursu zostanie obsadzonych wiele synekur, spośród których część trzeba uznać za uzasadnioną, ale pozostałą część za całkowicie zbędną, bo synekury te obsadzane są wyłącznie ze względów politycznych i socjalnych – żeby stworzyć żerowisko dla zaplecza ugrupowań politycznych, które w przeciwny razie musiałyby żywić one same. W ten sposób część kosztów żerowiska przerzuca się na podatników, którzy cierpią podwójnie; po pierwsze dlatego, że muszą utrzymywać rzeszę swoich dobroczyńców, a po drugie – że ci dobroczyńcy, wśród których większość, to ludzie przyzwoici i uczciwi, którzy chcą swoim podopiecznym przychylić nieba – i to jest właśnie najgorsze. Gdyby nic nie robili, tylko brali pieniądze, to jakoś można by to znieść. Tymczasem – ponieważ są przyzwoici i uczciwi – to skoro już biorą pieniądze, pragną coś zrobić – i to właśnie jest najgorsze nie tylko ze względu na koszty, ale ze względu na udrękę, jakiej dostarczają obywatelom te dobrodziejstwa. Nie mówię tu o wariatach, pod władzę których dostała się np. Warszawa, ale o zwyczajnych, psychicznie zdrowych samorządowcach powiatowych i wojewódzkich.

Szczypta historii

Za pierwszej komuny samorządu terytorialnego nie było, a sprawami terytorialnymi zajmowały się „rady narodowe”, wykonujące – jak brzmiała wymyślona na tę okoliczność formuła – „uprawnienia płynące z własności państwowej”. Kiedy jednak Amerykanie do spółki z Sowietami uzgodnili warunki sławnej transformacji ustrojowej, które następnie przekazali generałowi Kiszczakowi do wykonania, jednym z jej elementów było reaktywowanie samorządów gminnych w gminach wiejskich i miejskich. Żeby te samorządy miały czym zarządzać, Sejm przyjął ustawę o „komunalizacji” części własności państwowej. W ten sposób samorządy w gminach wiejskich i miejskich stały się właścicielem część mienia dawniej państwowego. Miało to, nawiasem mówiąc, swoje konsekwencje. Otóż kiedy w latach 90-tych pojawiło się w Niemczech Powiernictwo Pruskie, które zaczęło wysuwać wobec Polski rozmaite pretensje, podjęliśmy inicjatywę, której celem było zablokowanie możliwości realizowania tych roszczeń. Chodziło m.in. o tzw. użytkowanie wieczyste – komunistyczną namiastkę prawa własności. Otóż na Ziemiach Zachodnich obywatele polscy byli wieczystymi użytkownikami posiadanych przez siebie nieruchomości, podczas gdy ich właścicielem, na podstawie ustawy o komunalizacji mienia, były samorządy gminne. – ale w księgach wieczystych figurowali dawni właściciele niemieccy. Z naszej, to znaczy – UPR i Partii Republikańskiej, a konkretnie – posła Jerzego Eysymonta inicjatywy, we wrześniu 1997 roku Sejm uchwalił ustawę o przekształceniu prawa użytkowania wieczystego w prawo własności. Niestety została ona skutecznie zaskarżona do Trybunału Konstytucyjnego przez jeden z samorządów gminnych, który podniósł, że Sejm – owszem – może szarogęsić się w przypadku własności państwowej, ale nie w przypadku własności samorządowej.

Jedną z czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Jerzego Buzka, który do spółki z Leszkiem Balcerowiczem objął ster rządów w roku 1997, była reforma samorządowa. Chodziło o to, że rząd SLD-PSL, władający naszym nieszczęśliwym krajem w latach 1993-1997, oskarżany był nie bez słuszności o „zawłaszczenie państwa”. Polegało oni na obsadzeniu przez członków zaplecza politycznego obydwu partii wszelkich możliwych synekur, wskutek czego po wyborach wygranych przez AW”S” i UW nie było żadnych synekur dla zaplecza politycznego tych partii. Nie było tedy innego wyjścia, jak wszczepić w zezwłok Rzeczypospolitej mnóstwo nowych synekur – i dlatego między innymi charyzmatyczny premier Buzek dodał dwa dodatkowe szczeble samorządu terytorialnego: samorządy powiatowe i wojewódzkie. Zaczęło się szukanie jakichś kompetencji, dla tych dwóch szczebli – no bo jużci – skoro już powstały, to trzeba było stworzyć dla nich przynajmniej jakieś pozory niezbędności. I tak już zostało aż do dnia dzisiejszego.

Co z tym fantem zrobić?

Nie ma żadnego powodu, by ten eksperyment rozpoczęty przez charyzmatycznego premiera Buzka kontynuować. Żeby jednak nie ograniczyć się tylko do likwidacji zbędnych elementów biurokratycznej struktury, spróbujmy uczynić z samorządów gminnych i miejskich instrument wymuszania na politykach dbałości o gospodarkę i interes obywateli. Na gruncie obecnych regulacji samorządy takiej roli odegrać nie mogą, między innymi dlatego, że ich uprawnienia fiskalne są zmarginalizowane przez rząd. To on jest głównym poborcą podatkowym i ciurka samorządom pieniądze odebrane podatnikom na tzw. zadania zlecone, wskutek czego samorządy są w większości pozadłużane, niekiedy poza granice bezpieczeństwa. Pomysł reformy polega na tym, by tę zależność odwrócić. Głównym poborcą podatkowym powinny być gminy wiejskie i miejskie, a samorządy powiatowe i wojewódzkie, jako istniejące wyłącznie ze względów socjalnych, należałoby zlikwidować.

Gmina ściągałaby ze swego terenu wszystkie podatki, a następnie musiałaby zapłacić z tego składkę na państwo, której wysokość ustalana byłaby każdego roku przez Sejm. Jeśli gmina zapłaciłaby składkę na państwo, to reszta pieniędzy pozostawałaby do jej dyspozycji. Jeśli nie byłaby w stanie tej składki zapłacić – jako niezdolna do samodzielnego istnienia musiałaby zostać rozparcelowana między gminy sąsiednie, a miejscowi dygnitarze straciliby posady. W ten sposób samorząd gminny zostałby zmuszony do służenia swoim podatnikom i konkurowania o nich z sąsiednimi gminami, bo miałby tylko tyle pieniędzy, ilu miałby podatników na swoim terenie. W ten sposób można by wymusić na samorządowcach nie tylko dbałość o własny interes, ale również – a może nawet przede wszystkim – o interes gospodarki, no i o interes obywateli.

Jak chronić samorząd przed rządem?

Ale władze centralne mogłyby bez trudu zniweczyć skutki tej reformy, na przykład ustanawiając składkę na państwo na tak wysokim poziomie, że wydrenowałyby z gmin wszelkie środki. Czy jest jakiś sposób, żeby temu zapobiec? W tym celu musielibyśmy nieznacznie zmienić system wyborów do Senatu. W tej chwili Senat nie wiadomo, po co właściwie istnieje – bo istnieje tylko siłą inercji po ustaleniach w Magdalence, że o ile w Sejmie komuna miała przewagę, to w Senacie już sobie tej przewagi nie zagwarantowała. Ale tamte ustalenia, przynajmniej w kwestii procentowego udziału w Sejmie, już dawno nie obowiązują, więc nie wiadomo właściwie dlaczego Senat jeszcze istnieje.

Tymczasem gdybyśmy nieznacznie zmienili sposób wyborów do Senatu, można byłoby dzięki temu uczynić z niego sprawny instrument ochrony autonomii finansowej i wszelkiej innej samorządów gminnych przed zakusami władz centralnych.

Obecnie czynne prawo wyborcze do Senatu mają obywatele posiadający czynne prawo wyborcze do Sejmu. Należałoby to czynne prawo wyborcze do Senatu ograniczyć do tzw. „obywateli kwalifikowanych”, a więc takich, którzy sami piastują funkcje publiczne z wyboru.

Takie ograniczenie obowiązuje np. we Francji i nikt jej z tego powodu nie oskarża o deficyt demokracji. Kto by w takiej sytuacji wybierał senatorów? Przede wszystkim członkowie samorządów gminnych. Senatorowie wybrani przez takich wyborców, to znaczy – instynkt samozachowawczy by im podpowiedział, że muszą dbać o interesy samorządów gminnych. W przeciwnym razie musieliby pożegnać się z nadziejami na ponowny wybór. A ponieważ Senat bierze udział w procesie legislacyjnym, to mógłby skutecznie opierać się wprowadzaniu przez Sejm składki na państwo na poziomie zaporowym, podobnie jak wszelkim innym próbom ustawowego ograniczania, czy likwidowania autonomii samorządu gminnego. A pilnowanie, by rząd nie był rozrzutny, leży w interesie obywateli i w interesie gospodarki.

Jak widzimy, taki sposób naprawy Rzeczypospolitej nie przekracza możliwości umysłu ludzkiego i jest możliwy do przeprowadzenia bez potrzeby robienia jakiejś chaotycznej rewolucji. Trudność, której nie na się usunąć, może się objawić w postaci oporu członków samorządów powiatowych i wojewódzkich przed likwidacją tych dwóch zbędnych szczebli, no i Umiłowanych Przywódców w Sejmie, który – po pierwsze – mogliby zwyczajnie nie zrozumieć o co tu chodzi, a jeśli nawet by zrozumieli, to nie chcieliby uszczuplić swoich przywilejów: „my tutaj rządzim my dzielim; bez nas by wszystko diabli wzięli” – pisał poeta w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak”. Ciekawe, czyj interes zwycięży.

Stanisław Michalkiewicz

Wojna prawdziwa i kokosza

Rozpoczęte w czerwcu negocjacje między Stanami Zjednoczonymi i Rosją na temat ceny, jakiej Rosja mogłaby zażądać w zamian za proklamowanie, czy choćby obietnicę neutralności w momencie, gdy USA przystąpią do ostatecznego rozwiązywania kwestii chińskiej, weszły w fazę konkretów. Rzecz w tym, że szykując się do wspomnianego ostatecznego rozwiązania, Stany Zjednoczone muszą wygasić konflikty na innych kierunkach. Dlatego też, pod osłoną mocarstwowej retoryki prezydent Józio Biden próbuje reaktywować strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, proklamowane na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie 20 listopada 2010 roku, które następnie prezydent Obama wysadził w powietrze w roku 2013, zapalając zielone światło dla „majdanu” na Ukrainie, którego celem było wyłuskanie tego państwa z rosyjskiej strefy wpływów.

Bo najtwardszym jądrem strategicznego partnerstwa NATO-Rosja było strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, które znakomicie wytrzymuje próby niszczące, zaś kamieniem węgielnym tego partnerstwa jest podział Europy na strefę wpływów rosyjskich i strefę wpływów niemieckich, prawie dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow. Rosja oczywiście stawia warunki, licytując w górę, żeby potem miała z czego ustępować. Jednym z nich jest gwarancja, że Ukraina i Gruzja nie zostaną przyjęte do NATO. Sekretarz generalny Paktu udzielił politycznie poprawnej odpowiedzi, że Ukraina i Gruzja same zdecydują, czy przyłączą się do NATO, czy nie. Wszystko to być może, ale art. 10 traktatu waszyngtońskiego z 1949 roku mówi, że zgodę na przystąpienie jakiegoś nowego państwa do NATO, muszą jednomyślnie wyrazić wszyscy członkowie Paktu. Zatem wystarczy, jeśli strategiczny partner Rosji złoży weto, to ani Ukraina, ani Gruzja do NATO nie zostaną przyjęte, nawet gdyby bardzo chciały.

Ale nie jest to jedynym elementem ceny, jaką Rosja zaproponowała. Porozumienie paryskie między Rosją i USA z roku 1997, zawarte w związku z programem rozszerzenia NATO na wschód, przewidywało tzw. środki budowy zaufania. Chodziło nie tylko o to, by zachodnia broń jądrowa nie była przesuwana na wschód od dawnej granicy niemiecko-niemieckiej, ale też, by na obszarze państw przyjętych do NATO w roku 1999, nie były tworzone „stałe bazy” Paktu. Tymczasem obecnie Putin zalicytował wyżej – żeby mianowicie na obszarze państw należących do „wschodniej flanki” NATO nie było żadnych obcych wojsk – nawet „rotacyjnie”. Krótko mówiąc, chciałby utworzyć sobie w Europie Środkowej „bliską zagranicę” – co jest stałym elementem rosyjskiej polityki od co najmniej 300 lat. Na to Amerykanie, którzy właśnie instalują na tym obszarze tarczę antyrakietową oraz umacniają „rotacyjną obecność” swoich wojsk, raczej się nie zgodzą – ale w zamian za to mogą ustąpić gdzie indziej, to znaczy – na Ukrainie.

Po to właśnie Rosja koncentruje nad granicą wojska, by stworzyć prezydentowi Bidenowi szansę zaprezentowania się światu w charakterze gołąbka pokoju i jeśli tylko obieca on Putinowi zgodę na ponowne włączenie Ukrainy do rosyjskiej strefy wpływów, to żadnej wojny nie będzie, a Rosja swoje wojska wycofa – bo skoro otrzyma powrót Ukrainy do swojej strefy wpływów bez jednego wystrzału, to po co miałaby prowadzić jakieś wojny? Jak tam będzie, tak tam będzie, zawsze jakoś będzie – bo widać, że negocjacje trwają.

Tymczasem w naszym nieszczęśliwym kraju Naczelnik Państwa dokonał prawdziwego majstersztyku. Zawsze mówiłem, że jest wirtuozem intrygi, co prawda takim, który z reguły potyka się na koniec o własne nogi – niemniej jednak. Ponieważ musi jakoś przekonać swoich wyznawców, że jest jedynym obrońcą polskich interesów i Polski, to nagle wyciągnął z sejmowej zamrażarki „lex TVN” i rzutem na taśmę ją w Sejmie przeforsował. Ustawa ta jest nowelizacją ustawy o Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji i polega na tym, że Rada może nie udzielić koncesji na nadawanie stacji telewizyjnej, której właściciel ma siedzibę poza Europejskim Obszarem Gospodarczym. W takiej sytuacji jest tylko TVN, którą podejrzewam, że została utworzona przy udziale pieniędzy ukradzionych z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, z którego zniknęło 1640 mln dolarów – chciałem napisać: bez śladu – ale przecież nie, bo właśnie powstała TVN. [Ależ pan jest uparcie “niedoinformowany, Czcigodny Panie redaktorze! Z FOZZ nie “kradziono”, nie “znikało”, lecz rabowano. I to z trzydzieści razy więcej. Liczby niższe pojawiły się po 12 latach ukrywania, chowania pod dywan dokumentów i kwitów. Mirosław Dakowski].

Teraz ustawa trafiła do pana prezydenta Dudy, który ma trzy możliwości: albo ją podpisać, albo zawetować, albo wreszcie – skierować do Trybunału Konstytucyjnego. Ponieważ w tej sprawie klangor podniósł nie tylko amerykański charge d’affaires w Warszawie, pan Blix Aliu, ale i Departament Stanu, to jest bardzo mało prawdopodobne, że pan prezydent Duda ustawę tę podpisze. Najprawdopodobniej skieruje ją do Trybunału Konstytucyjnego, nie tylko, żeby zrobić unik, ale również dlatego, że w tej nowelizacji przegłosowane zostały poprawki zgłoszone przez Konfederację, m.in. że Krajową Radę wybiera Sejm za zgodą Senatu. Takie postanowienie jest sprzeczne z art. 214 konstytucji, według którego członkowie Rady są powoływani przez Sejm, przez Senat i przez prezydenta. W tej sytuacji TK orzeknie, że nowelizacja jest sprzeczna z konstytucją, więc ustawa nie zostanie podpisana, nie wejdzie w życie – i tyle. Widać wyraźnie, że wcale nie chodziło o pozbawienie TVN koncesji, tylko o pokazanie wyznawcom Jarosława Kaczyńskiego, jak dzielnie walczy on o Polskę. No więc pokazał.

Ale na tym nie koniec, bo udało mu się wciągnąć do statystowania w tym przedstawieniu nie tylko nieprzejednaną opozycję, która zorganizowała manifestacje „w obronie wolnych mediów”, ale nawet Departament Stanu i odciętą w swoim czasie ze stryczka panią komisarz UE Verę Jurową. Majstersztyk tym większy, że Departament Stanu w charakterze wymierzonej w Polskę sankcji zapowiedział opóźnienie przyjazdu do Warszawy pana Brzezińskiego, który ma zostać nowym ambasadorem USA w miejsce pani Żorżety Mosbacher. Myślę, że nikomu nie pęknie z tego tytułu serce, bo pan Brzeziński już zapowiedział, że dopilnuje, by nikt w Polsce nie odważył się sprzeciwiać sodomczykom. Oczywiście Departamentowi Stanu chodziło przede wszystkim o pokazanie AIPAC-owi, jak to się uwija wokół żydowskich biznesów – bo właścicielem TVN jest spółka Discovery Communication, której prezesem jest pan David Zaslaw z pierwszorzędnymi korzeniami, podobno nawet warszawskimi – więc też powinien być zadowolony, bo pokazał. Ale na tym nie koniec, bo jeśli TK, pogardliwie zwany przez postępaków i folksdojczów „trybunałem Julii Przyłębskiej” uzna „lex TVN” za niezgodną z konstytucją, to nie będą mieli oni innego wyjścia, jak ten pogardzany trybunał wychwalać, jako „obrońcę wolności mediów i demokracji”. Ale i oni powinni być zadowoleni, bo Jarosław Kaczyński stworzył im okazję do manifestacji, które odbywały się pod hasłem: „Wolni ludzie, wolne media, wolne sądy!

Wolni ludzie” – ale maseczki zakładają w podskokach na każde skinienie rządu „dobrej zmiany”. Skoro aż tyle pary poszło w gwizdek, to trudno nie uznać tego za majstersztyk Jarosława Kaczyńskiego i nie wiemy tylko, jak się na tej intrydze potknie o własne nogi.

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada). http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5092 26 grudnia 2021