Hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain w Sandomierzu. CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (3)

CZĘŚĆ DRUGA CYKLU POWIEŚCIOWEGO

Andrzej Juliusz Sarwa

CMENTARZ ŚWIĘTEGO MEDARDA (3)

Hrabia Bellamarre

Grudzień roku 1703 ciepły był i dżdżysty. Niebo prawie nieustannie zasnute chmurami z rzadka tylko i na kilka chwil zaledwie rozświetlały promienie słoneczne. Toteż, kiedy w dzień Bożego Narodzenia chmury wreszcie się rozsnuły i ziemię zalał pozłocisty blask spływający z nieba, ludziom zmierzającym na poranną mszę świętą do sandomierskiej Fary Narodzenia Najświętszej Panny Maryi jako i też do innych kościołów, lżej się jakoś zrobiło na sercach, a i twarze im poweselały.

Jeden tylko, tak na oko wyglądający na jakieś 12-13 lat, dzieciak wlókł się, noga za nogą, w stronę skąd dobiegał dźwięk dzwonów, z twarzą smutną i oczami poczerwieniałymi od ledwo co obeschłych łez. I nie dziwmy mu się, że święta nie wprowadziły go tak, jak mijanych przez niego przechodniów, w radosny i podniosły nastrój, oto bowiem w chatynce krytej strzechą, złożonej z dwóch izb zaledwie, a przyklejonej do brzegu lessowego parowu przecinającego wpół stok wzgórza, na którym rozpołożyło się Przedmieście Zawichojskie, ciągnący się od Żmigrodu1 ku bramom miejskim, umierała matka chłopaka.

Co jej było? A któż to mógł wiedzieć. Bolało ją w sobie i z wielkim trudem oddychała. Na medyków nie było grosza. Chłopaczyna przez całe minione lato i jesień chadzał tedy do mocno zapuszczonego a właściwie całkiem już opuszczonego ogrodu roślin leczniczych, co to go przed z górą dwustu laty na tymże Przedmieściu Zawichojskim założył był lekarz i kanonik sandomierski, wielebny Marcin z Urzędowa, a którego nędze resztki zachowały się jeszcze na mało dostępnych zboczach pagórka, gdzie raczej się same rozsiały, niż stanowiły pozostałość pierwotnych nasadzeń.

Co starsi przedmieszczanie, których naddziadowie jeszcze u księdza Marcina w rzeczonym ogrodzie narabiali2, a podpytywali go wtenczas, jakie zioło, na jaką chorobę czy dolegliwość jest skuteczne, a tę wiedzę przekazali swoim dzieciom i wnukom, doradzali chłopaczynie, czego to by mógł nazrywać, co by matce jakąś ulgę przynieść mogło.

I tak to szło.

Ni napary, ni odwary, ni tynktury nastawiane na okowicie, którą z trudem wyżebrywał w pobliskiej gospodzie, ani wyzdrowienia, ani ulgi nawet nie przynosiły. Matkowina schła i cierpiała coraz większe bóle.

Nijakie życie. Zatroskane, smutne, niepewne, bolesne i trudne. Chłopaczyna przecie ciągle nie tracił nadziei, bo zdawało mu się, że Pan Bóg oraz owe zioła, a może raczej Pan Bóg przy pomocy ziół owych, sprawią, że kobieta w końcu podźwignie się z przepoconej pościeli i będzie tak jak dawniej, jak wprzódy, jak wtedy kiedy niemoc nie zalazła była jeszcze do ich chałupy i nie zagnieździła w niej.

Nadzieje jednak rozwiał pewien medyk, który ze Lwowa do Sandomierza bryką wędrował, a zbliżywszy się ku obrębowi tegoż ostatniego, wstąpił do ichniej chatki, by spytać o drogę do szkoły zwanej Academia Gostomiana3 ojców jezuitów, które pan Gostomski, wojewoda poznański i starosta sandomierski przed wiekiem ufundował.

Doktor, skoro już wlazł był do izby, w której pojękiwała chora, zapewne kierowany ciekawością, a może i z litości, widząc tak nieopisaną nędzę, zbadał kobiecinę. Niech mu ta za to Pan Jezus błogosławi! Potem zaś wywołał chłopaka do sionki i tam ogłosił diagnozę i wyrok zarazem:

Carcinoma.

– A cóż to takiego?

– Rak. Rak ją we środku toczy. Jakem żebra obmacał to i w nie się wgryzł. Guzam wielkiego pod palcami wyczuł na plecach, na boku prawym, na pięć palców od kręgosłupa, wielki niczym pięść.

– I jakoż to rokuje, wielmożny panie? – zapytał młodzik.

Lekarz trochę się stropił i zakłopotał jakby, wzrok spuścił, w końcu jednak głowę podniósł, nadal jednak unikając oczu chłopca, zapytał:

– Jakże ci, młodzieńcze, na imię?

– Mikołaj, dostojny panie.

– Cóż, Mikołaju… Jakby to rzec… Pożyje jeszcze… może trzy, może cztery miesiące. Jak Pan Bóg pozwoli… może dociągnie do maja… No, bywaj, czas na mnie.

Chłopak spojrzał ze łzami w oczach na chorą, a widząc, że przysnęła, przywdział kapotę, czapkę, gołe dłonie zasunął głęboko w postrzępione rękawy, bo rękawic nie miał, i wyszedłszy na ulicę, powlókł się ku kościołowi.

A dzwony biły… i biły… uroczyście… a łzy ciekły po policzkach… a gorycz zalewała ściśnięte gardło… a szloch szarpał piersią… a beznadzieja wgryzała się w duszę…

A dzwony biły i biły, i biły… bez ustanku… Spiżowo się niosły nad ośnieżonymi dachami, wtórując krakaniu gawronów i piskliwemu, skrzekliwemu jazgotowi kawek…

* * *

Majowy poranek był ciepły i słoneczny. Wielki złocisty słoneczny krąg wypełzał ponad Góry Pieprzowe4 i wspinał się po błękitnym baldachimie nieboskłonu rozpostartego nad Sandomierzem. Zbocza i wierzchołki wzgórz, na których rozsiadło się miasto, chłonęły chciwie owo ciepło i syciły się nim. Tylko po wąwozach, w ich mrocznych głębiach, kryły się resztki chłodu, a gdzieniegdzie i kłaki mgły.

Mikołaj obudził się bardzo zmęczony, przez całą bowiem prawie noc czuwał u wezgłowia matki, a zdrzemnął się dopiero wtedy, gdy niebo na wschodzie zaczynało szarzeć.

Uniósł się na łokciu i zaczął nasłuchiwać, ale oprócz szczebiotu ptaków za oknem niczego więcej nie słyszał. Zerwał się tedy z pościeli i nie szukając chodaków, boso, czując pod stopami wilgotny chłód glinianej polepy, bo podłogi w chałupie nie było, podbiegł ku posłaniu matki. Leżała cicha i milcząca. Oczy miała przymknięte za to usta rozwarte jakby w niemym krzyku. Chłopak załkał, przykucnął na piętach i zaczął całować zimne i sztywniejące już dłonie nieboszczki. Potem znieruchomiał, klęcząc przy jej ciele przez dłuższą chwilę, aż w końcu zebrał się w sobie, założył portki, chodaki, koszulę i wyszedł na dwór.

– Ludzie, ludzie! – zaczął wołać w głos, bo nic innego nie przyszło mu do głowy. – Ludzie! Ludzie!

Jacyś przechodnie się zatrzymali.

– A cóż ta się stało, chłopczyno? – zapytał ktoś.

– Matuś mi umarła…

A potem wszystko się działo jakby poza świadomością Mikołaja. Niby stał i przyglądał się, jak przybyli sąsiedzi, bo krewnych nijakich w mieście nie miał, jak podwiązywali zmarłej brodę, jak wyciągali z nadpróchniałego wytartego kufra jedyną odświętną sukienkę i znoszone buciny i ubierali ją… Ktoś przyniósł świece, ktoś kromkę chleba z masłem dla niego… Ktoś go przytulił do piersi, ktoś mówił coś zatroskanym głosem…

Sąsiad zajmujący się stolarstwem przydźwigał prostą sosnową trumnę, którą oddał za darmo, mając świadomość, że Mikołaja na nią nie stać. Nie oczekiwał też, że kiedykolwiek chłopak mu zwróci pieniądze. Bo niby skąd? Taki nędzarz… choć szlachcic…

Ułożyli dobrzy ludzie zmarłą w trumnie, podścielili jej pod głową świeżym sianem i wiórami, dłonie opletli różańcem…

Rozległy się chóralne modły za nieboszczkę. Litania za zmarłych i do wszystkich świętych… Wieczne odpoczywanie… niezliczone Ojczenasze i Zdrowaśki

A potem wszystko ucichło, tylko ponad dachami miasta niosły się dźwięki dzwonów wzywające na Anioł Pański

Płomień gromnicy już ledwo pełgał po poskręcanym zwęglonym knocie, aż w końcu wystrzeliwszy raz i drugi w górę, zgasł…

* * *

– A masz ty dziecko jakie pieniądze na pochówek? – zapytał pleban, ksiądz Stefan Żuchowski5, spoglądając spod brwi na Mikołaja.

– Nie mam.

– To jakże będzie? Tedy trza pod murem, bez pokropku?… W niepoświęcanej ziemi?

– To jakże to, dobrodzieju? Czymże matka zgrzeszyła, że ją razem z samobójcami i komediantami6 mam chować? No czym? – w oczach zaszkliły mu się łzy.

Ksiądz wzruszył ramionami.

– Może cię kto zechce poratować? Może pożyczy jakiś grosz?

– Nikt nie pożyczy – chłopak przecząco pokręcił głową. – Wszyscy wiedzą, że nie oddam, bo i z czego?

– No i cóż ja z tobą pocznę? – głośno westchnął ksiądz. Co ja pocznę? Ale nijak cię tak zostawić. No niechże już będzie, na chwałę Bożą… ten uczynek miłosierny co do ciała… umarłych grzebać. Niechże będzie. No, nie trap się już, jakoś temu zaradzimy. Pochowam matkę, ale na mszę nie licz, ani na dzwony. Pogrzebiemy ją w poświęcanej ziemi i pokropek też będzie. Skromnie, ale po chrześcijańsku. Ale, ale? A sakramenta przyjęła? Ostatnie Namaszczenie? Ciało Pańskie? No tak, przecie przyjęła – zreflektował się pleban – przecie sam ją pozawczoraj na ostatnią drogę zaopatrywałem. No tak. No to bywaj chłopcze. Do jutra.

– Bóg zapłać, dobrodziejowi – powiedział Mikołaj z nieskrywaną wdzięcznością i pocałował księdza w rękę.

* * *

Zmierzchało. Słońce skryło się za horyzontem i tylko krwawo podświetlało obłoki leniwie sunące po niebie. Mikołaj nie wiedział, co ma teraz począć, gdzie się podziać. Bał się wrócić do chałupy i spędzić noc razem z umarłą. Na samą myśl o tym przebiegły go dreszcze.

Nie znał nikogo, u kogo mógłby przenocować. A właściwie to nie tak, mógł poprosić o nocleg któregokolwiek z sąsiadów i pewnie by mu nie odmówiono, ale krępował go jakiś wstyd, jakiś niedookreślony lęk. Nie przełamał się. Wyszukał sobie zaciszne miejsce nieopodal Bramy Zawichojskiej, skulił się, przycupnął, przymknął oczy i próbował usnąć. Mimo iż był to prawie koniec maja, noce były chłodne, a on – w porciętach tylko i połatanej koszulinie. Zaczął się trząść z zimna, dzwoniąc zębami. Pomyślał, że nie dotrwa tu do świtu, do domu jednak bał się wracać.

– Może to zimno mnie zabije. Może zemrę do rana… Już bym się nigdy o nic nie trapił… – powiedział półgłosem sam do siebie.

– I któż to pragnie śmierci? – usłyszał pytanie, które zadał jakiś głęboki o aksamitnym tembrze męski głos z ledwo dostrzegalnym cudzoziemskim akcentem, dobiegający z najgłębszego cienia zalegającego załom pobliskiego muru.

– Kto tam? – wystraszył się Mikołaj.

Z mroku wychynęła jakaś postać. Postąpiła kilka kroków w stronę chłopca, zatrzymała się i spod poły czarnej, podbitej czerwoną podszewką, obszernej peleryny wydobyła ślepą latarnię, którą uniosła, by oświetlić swoją sylwetkę i twarz.

Był to mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach. Twarz miał gładko wygoloną, głowę nakrytą trikornem7, spod którego wyglądała skromnie ufryzowana peruka.

– Nie bój się chłopcze. Podejdź do mnie i powiedz, co cię trapi.

Mikołaj jednak przejęty lękiem, oniemiały, począł jeszcze bardziej drżeć i kulić się w swojej kryjówce.

– Nie lękaj się chłopcze – powtórzył nieznajomy. Jestem, markiz Balletti, hrabia de Montferrat, hrabia Bellamarre, hrabia de Saint-Germain i nie mam zamiaru cię skrzywdzić. A być może będę mógł ci pomóc? Kto wie?…

Chłopiec wypełzł więc zza krzaka, za którym był schowany. Wstał i niepewnie stawiając kroki, zbliżył się do przybysza.

Ten ostatni poświecił mu w twarz, zajrzał głęboko w oczy, ujął za rękę i wymówił tylko jedno słowo:

– Chodź…

* * *

Mikołaj obudził się rześki i wypoczęty. Leżał w miękkiej puchowej pościeli, która aż lśniła czystością. Ze zdumieniem skonstatował, że ma na sobie równie czystą koszulę nocną uszytą z delikatnego bawełnianego materiału i sam też jest czysty, choć nie pamiętał, kiedy ostatni raz brał kąpiel. Pewnie przeszłego roku w Wiśle, w czerwcu, na święty Jan…

Był zdezorientowany. Ostatnie co pamiętał, to spotkanie nieznajomego nieopodal murów miejskich w pobliżu Bramy Zawichojskiej. A co było potem, umknęło mu z głowy. Jakby się zapadł w jakąś smolistą bezdeń.

Czym prędzej wstał z łóżka i rozejrzał się po pokoju. Zdało mu się, że jest w jakimś zaczarowanym miejscu, chociaż była to tylko miejscowa gospoda, w której można też było wynająć izbę na nocleg.

Zerknął w stronę okna i zauważył stojącą na prostym jesionowym stoliku wielką glinianą misę o ciemnozielonej polewie i takiż dzban z wodą. Obmył się, wytarł świeżym lnianym ręcznikiem i począł się rozglądać za przyodziewkiem. Ale jego starych brudnych i zniszczonych łachów nigdzie nie było widać. Spostrzegł natomiast nowe ubranie – gatki, atłasową koszulę, czarną obszerną aksamitną kurtkę cudzoziemskiego kroju ze srebrzonymi guzami, takiej samej barwy spodnie z burety8 sięgające kolan, białe jedwabne pończochy i wsuwane skórkowe półbuty na obcasie z posrebrzanymi klamrami.

Z pewnym wahaniem, niemniej przyodział się w to, co znalazł i zerknął w niewielkie lusterko oparte o ścianę nieopodal dzbanka z wodą. Zdumiał go własny wygląd. Już nie był tym obdartym nędzarzem, lecz jakowymś cudzoziemskim paniczem szlachetnego rodu. Oto co może suknia uczynić z człowieka…

– Podobasz się sobie?

Na dźwięk tych słów Mikołaj odwrócił się gwałtownie. W drzwiach izby stał jego wczorajszy wybawiciel i duch opiekuńczy, za jakiego go uznał – hrabia Bellamarre.

– Tak, panie, bardzo… czy to ubranie naprawdę należy do mnie? Jak mam się za nie odwdzięczyć? Jak, panie? Najwyżej mogę odpracować. Weź mnie ze sobą, a będę ci wiernie służył z całych sił i z całego serca!

Bellamarre jednakże przecząco pokręcił głową.

– Nie, chłopcze, być może kiedyś, ale jeszcze nie teraz. Dziś mówisz to pod wpływem impulsu, odczuwasz wdzięczność i poczuwasz się do obowiązku, tę wdzięczność mi okazać jak możesz i jak potrafisz. A zatem jest to niejako wymuszone okolicznościami. Ja natomiast – bynajmniej nie odtrącając ciebie ani twojej oferty służenia mi – powiem ci, że jeszcze nie teraz, nie dziś. Musiałbyś tego zapragnąć z całej duszy i świadomie i dobrowolnie. Całkowicie wolny, bez jakiegokolwiek przymusu zewnętrznego, choćby nawet w postaci takich okoliczności, jakie właśnie tu i teraz zaistniały. Czy mnie rozumiesz?

– Nie, panie hrabio… nie pojmuję waszych słów…

– Wystarczy, że dobrze je zapamiętasz, zrozumienie nadejdzie z czasem.

– Co zatem ze mną będzie?

– Nie trap się tym, Mikołaju. Zatroszczę się o ciebie. A teraz idźmy na śniadanie.

* * *

Ksiądz Żuchowski, doktor obojga praw9, pleban z parafii Mikołaja, nerwowo wyłamywał palce, jednocześnie nie umiejąc ukryć bezbrzeżnego zdumienia, jakie wywołało u niego pojawienie się tak odmienionego Mikołaja i jego mentora, bo za kogoś takiego duchowny wziął hrabiego. Ale o nic nie pytał, mając nadzieję, że cudzoziemski przybysz sam mu wszystko wyjaśni.

Bellamarre jednak nie był skory do rozmowy. Rozsupłał sakiewkę i wysypał na stół kilkanaście złotych dukatów weneckich.

– Wystarczy na przyzwoity pochówek? Na grabarza? Na nabożeństwo? Na świece, na organy, na chorągwie i latarnie? Na dzwony?

– Panie hrabio! Nie znajduję słów! Z naddatkiem, z naddatkiem wystarczy. I na kilka mszy jeszcze po pogrzebie także! Na kilka mszy…

– Nie wiem, czy te msze są akurat konieczne – powiedział półgłosem hrabia i skrzywił się przy tym z niesmakiem.

– Ależ oczywiście, że konieczne! Panie hrabio!… A może Panie markizie?

– Cóż… Skoro tak… Zatem rzecz mamy załatwioną. A zwracajcie się do mnie jak wam wygodniej, oba tytuły mi przysługują. Ach! Jeszcze jedno! – hrabia ponownie wyjął sakiewkę, wydobył z niej kilka sztuk złota, położył na stole i dłonią przesunął w stronę duchownego. – Byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby ksiądz dobrodziej zadbał też o postawienie przyzwoitego nagrobka na mogile. Niechże będzie marmurowy, polerowany, w formie obelisku, z napisem kto i kiedy został pod nim pogrzebany.

Ksiądz nic już nie powiedział, tylko oderwawszy oczy od monet, z niekłamanym podziwem spojrzał na twarz Bellamarre’a i poważnie skinął głową.

* * *

Do głębokiej, wąskiej jamy wykopanej w żółtej lessowej glince, w niezbyt wielkim oddaleniu od muru cmentarnego zbudowanego od strony prezbiterium kolegiaty, wpuszczano zawieszoną na mocnych konopnych linach prostą trumnę, z wierzchu tylko przyozdobioną krucyfiksem. Miejsce było dobre, od północy osłonięte ceglanym gotyckim gmachem świątyni, z drugiej zaś otwarte na przepiękne widoki, na Wisłę wijącą się w kształt litery S, na zamek królewski i starożytny kościół Św. Jakuba, na sady i winnice, porastające wygrzewające się pod południe stoki sandomierskich wzgórz.

Kiedy trumna dotknęła już dna cmentarnego dołu, uczestnicy pogrzebu, a w szczególności kobiety, pożegnali zmarłą przejmującym zawodzeniem:

Żegnam cię, mój świecie wesoły,

Już idę w śmiertelne popioły;

Rwie się życia przędza,

Śmierć mnie w grób zapędza…

Żegnam was, mili przyjaciele,

Mnie pod głaz czas grobowy ściele;

Już śmiertelne oczy

Sen wieczny zamroczy…

Śpiew ustał, ksiądz dokończył modły, rzucił na wieko trumny przygarść żółtej ziemi, w ślad za nim poszedł Mikołaj, poszli i inni. Z wyjątkiem hrabiego, który stał w oddaleniu, opierając się ramieniem o stary, na wpół uschły już wiąz.

Grube i węźlaste korzenie drzewa wystawały ponad ziemię, a między nimi roiło od setek bezskrzydłych owadów z czarno-czerwonym wzorem na plecach – kowali10, czy też jak tu potocznie mówiono kowalików. I rzecz dziwna, kiedy tylko Bellamarre zbliżył się do wiązu, owady w ogromnej panice rozbiegły się, kryjąc w szparach pnia, w załomkach kory i pod korzeniami traw. W ciągu kilku zaledwie sekund nie było już widać ani jednego z nich…

* * *

Hrabia Bellamarre siedział naprzeciwko ojca rektora sandomierskiej Akademii jezuickiej, przez miejscowych zwanej Gostomiana, albowiem to pan Hieronim Gostomski, starosta sandomierski i wojewoda poznański ją fundował. Komnata, w której się znajdowali, była obszerna i widna, obielona wapnem. Przy ścianach stały ciemne dębowe regały sięgające sklepionego sufitu, szczelnie wypełnione oprawnymi w skórę woluminami. Powietrze nasycone było wonią owych starych ksiąg, uschłych kwiatów i liści, zapewne powklejanych do zielników, i czymś jeszcze niedookreślonym, trącącym ledwo wyczuwalną nutką żywicy drzewa kadzidlanego i olejku z drzewa kasji11.

– Moim życzeniem, ojcze, byłoby, aby przyjęto do waszej Akademii pewnego chłopca, lat około dwanaście liczącego. Sierotę. Z tego miasta rodem. Na jego wychowanie i edukację chcę przeznaczyć pewną sumę, która winna wystarczyć na ten cel.

– A co pana, panie hrabio, łączy z owym młodziankiem? Pokrewieństwo jakoweś?

– To tylko uczynek miłosierdzia – odrzekł wymijająco hrabia.

– Pięknie, pięknie! Wielka to zasługa! Taka bezinteresowność… Godna pochwały… Niechże pan będzie pewny, panie hrabio, zostanie to kiedyś wynagrodzone.

Bellamarre uśmiechnął się jakby z ironią, a może nawet z odrobiną drwiny. Dziwny grymas jego ust zwrócił uwagę duchownego, jako niestosowny w tych okolicznościach, ale nie skomentował go.

– Przejdźmy zatem do rzeczy – powiedział hrabia. – Tu są pieniądze za sześć lat nauki i opieki nad chłopcem. Dołożę do nich jeszcze kwotę, która, w razie potrzeby mogłaby zostać wykorzystana na pokrycie nieprzewidzianych wydatków – wysokości jakby jeszcze dwuletniego czesnego. A tu – Bellamarre wyjął kolejną garść złotych dukatów weneckich – tu jest skromna ofiara na rzecz zakonu i szkoły.

Jezuita patrzył zdumiony na stos nowiutkich, połyskujących żółtawo monet. Z grubsza oszacował ich wartość i aż pokręcił głową skonsternowany. Czegoś takiego się nie spodziewał, do czegoś takiego nie był nawykły.

– Cóż, panie hrabio, zgoda. Przyjmiemy pańskiego protegowanego. Ponieważ jednak mówię to otwarcie i szczerze, ofiarowana kwota po wielokroć przekracza koszty utrzymania w konwikcie i nauki, a na dodatek… ta ofiara na rzecz zakonu… chciałbym więc… taaak… chciałbym zapytać, czy ma pan hrabia jakieś szczególe wymagania, tudzież życzenia?

– Owszem, mam. Pragnę, aby chłopiec w ciągu tych sześciu lat, oprócz normalnego programu szkoły, wyuczył się biegle mówić nie tylko po łacinie i grecku, ale także po hebrajsku, po francusku, angielsku, włosku i niemiecku. Rozumiem, iż może zbyt wygórowane to oczekiwania, tym bardziej że będziecie mieli do czynienia z analfabetą, ale wierzę, iż zdolności dydaktyczne ojców profesorów są na jak najwyższym poziomie, tuszę zatem, że poradzą sobie z takim niecodziennym nieco wyzwaniem.

– A czy pan hrabia sądzi, że uczeń temu podoła? Może się przecież okazać wyjątkowo tępy?

– Cóż, oczywiście może się tak zdarzyć, jednakowoż nie sądzę… Na koniec jeszcze jedno. Życzę sobie, aby przez cały okres pobytu był ubierany bez przepychu, ale zawsze wedle gustu bieżącej mody, na sposób ludzi wysoko urodzonych. Och, byłbym zapomniał! Proszę go ponadto wyuczyć dobrych manier, tak by w przyszłości nikomu nawet nie przyszło na myśl, iż urodził się i wychowywał śród gminu… boć to szlachcic, tyle że nędzarz… taki los… ale może teraz się odmieni?…

– Pan hrabia zamierza go usynowić?

– Być może… w pewnym sensie… To jeszcze nic pewnego… ale… być może… I wreszcie, ojcze, w ojca ręce składam depozyt, jest tu tysiąc osiemset luidorów. Oddacie je chłopcu, gdy minie sześć lat licząc od dzisiejszego dnia. Bez względu na to, czy ja się tu pojawię, czy też nie. Ufam w ojca uczciwość i honor.

– Daję słowo – wyszeptał jezuita porażony wysokością kwoty.

– Czy jest ojciec szlachcicem?

– Och, tak!

– Zatem to słowo mi wystarczy… bo… księdzu bym nie dowierzał…

Jezuita zaczerwienił się, ale przełknął tę obelgę i siląc się na spokój, zapytał:

– A jeśli pański podopieczny ów posag, bo jakże to inaczej określić, roztrwoni?

– Już to wasza rzecz, ojcze, by go tak wychować, iżby nie roztrwonił.

Hrabia powstał. Jezuita również.

– Tymczasem się pożegnam, a chłopca przyprowadzę tutaj jutrzejszego ranka.

– Jak pan hrabia sobie życzy – rektor uprzejmie skłonił głowę, po czym podprowadził gościa ku drzwiom.

Znalazłszy się na korytarzu, Bellamarre podziękował:

– Dalej już sam trafię.

I ruszył długim korytarzem ciągnącym się przez całą długość budynku w stronę frontowego wyjścia. Echo jego kroków odbijało się od ścian i sklepienia. Na koniec zaskrzypiały, a potem z łoskotem zamknęły się drzwi wiodące na podwórzec szkoły…

Niebo mroczniało. Nadciągał majowy zmierzch 1704 roku… Gdzieś od zachodu, z oddali, zza płomieniejącego jeszcze resztkami zórz horyzontu dało się słyszeć pomruk nadciągającej burzy…

=-=================-===============-=

Książkę w wersji papierowej można, klikając w poniższy link, kupić tu:

https://ksiegarnia-armoryka.pl/Cmentarz_Swietego_Medarda_Andrzej_Juliusz_Sarwa.html

1Żmigród – jedno ze starożytnych wzgórz sandomierskich, na pewno zamieszkałe w epoce neolitu, na którym w średniowieczu wzniesiono kaplicę pod wezwaniem św. Archanioła Michała.

2Narabiać w gwarze sandomierskiej – pracować za opłatą.

3Dziś nosi ona nazwę Collegium Gostomianum.

4Góry Pieprzowe znane też jako Pieprzówki – najstarsze i najniższe góry w Polsce zbudowane z charakterystycznych brązowych kruszących się łupków, które ludziom kojarzyły się z rozdrobnionym pieprzem (stąd nazwa), rezerwat przyrody, częściowo położone w granicach administracyjnych Sandomierza, a częściowo na terenie gminy Dwikozy.

5Ks. dr Stefan Żuchowski (1666-1716) – proboszcz u św. Piotra (1692-1716), archidiakon i oficjał sandomierski.

6Tak wówczas nazywano aktorów.

7Kapelusz trójgraniasty.

8Rodzaj tkaniny jedwabnej.

9Doktor obojga praw – czyli kościelnego i świeckiego.

10 Kowal bezskrzydły, kowal dwuplamek, potocznie kowalik, cmentarnik (Pyrrhocoris apterus).

11 Kadzidłowiec święty, kadzidłowiec Cartera, olibanum (Boswellia sacra syn.Boswellia carterii) występuje na Bliskim Wschodzie i w Afryce, kadzidłowiec indyjski (Boswellia serrata, syn.Olibanum indicum) ród swój wiedzie z subkontynentu indyjskiego; Cynamonowiec wonny, cynamonowiec kasja (Cinnamomum cassia) to roślina, której ojczyzną jest przede wszystkim południowo-wschodnia Azja, ale niektóre gatunki można spotkać także w Japonii, Korei, Australii i na Nowej Gwinei.