Opowieść z dalekich prerii (1)

https://gloria.tv/post/hdFgaP9XzbLx1AzQDk3Hk6mtR

Opowieść z dalekich prerii (1)

Właściwie nikt nie wie dlaczego plemię Płaskogłowych (Flathead) otrzymało takie właśnie miano. Na pewno nie stosowało ono zwyczaju spłaszczania głów. W XVIII wieku plemię to osiadło w dolinie Bitterroot Valley (czyli Dolinie Gorzkich Korzeni) w Górach Skalistych, w dzisiejszej Montanie. Pod koniec tamtego stulecia wśród jego członków zaczęło krążyć proroctwo o bladych twarzach odzianych w czarne szaty, którzy pojawią się w dolinie i nauczą lud nowej religii oraz nowego sposobu modlitwy. Owi odziani na czarno mężowie mieli nosić krzyże i nie mieli żon a ich przyjście miało zwiastować pokój, jednak również wkrótce miał też nadejść koniec indiańskiego życia. W roku 1805 do doliny dotarła ekspedycja Lewisa i Clarka, odnotowując osobliwy charakter miejscowych Indian. Otóż wyróżniali się oni wśród innych czerwonoskórych moralnością, doceniali w szczególności coś na wzór chrześcijańskiej czystości. W następnych latach do doliny przybyli traperzy irokescy i pół-krwi Indianie, którzy mieli kontakt z kanadyjskimi jezuitami. Opowiadali oni Płaskogłowym, oczywiście w miarę swojej ograniczonej wiedzy i możliwości, o potężnym lekarstwie Wiary Katolickiej oraz jej misjonarzach – jezuitach w „czarnych szatach”. Wśród nich wyróżniał się ochrzczony Irokez z rejonu Montrealu zwany Ignace La Mousse (Mysz) z powodu postury albo Starym Ignacym, który zyskał wśród nowych towarzyszy wielki szacunek i wpływ. Opowiadał im o cudownościach Wiary Katolickiej.

Ponieważ najbliższy ośrodek jezuitów znajdował się w Saint Louis, Missouri, odległym o ok. 2500 km, które Płaskogłowi kojarzyli też z ekspedycją Lewisa i Clarka (ten ostatni mieszkał zresztą wówczas nadal w St. Louis), Indianie postanowili wysłać tam delegacje z prośbą o przysłanie katolickich księży. Pierwsza taka wyprawa wyruszyła w roku 1831 i składała się z czterech Indian, którzy towarzyszyli karawanie handlarzy. Do Miasta Świętego Ludwika przybyli na początku października, składając wizytę u gen. Clarka i w miejscowym kościele. Dwaj z nich zachorowali, co niestety było powszechną przypadłością wobec nieodporności Indian na europejskie choroby. Na widok przekazanego im Krucyfiksu objęli go czule i nie oddali aż do śmierci. Otoczono ich opieką duszpasterską. Niestety też miejscowy biskup Rosati nie miał jak spełnić ich prośby – brakowało misjonarzy i środków finansowych na tak poważne przedsięwzięcie jak misja w krainie nazywanej wówczas Oregonem.

Sytuację postanowili wykorzystać protestanci i posłali misję do Płaskogłowych. W roku 1834 metodyści Jason i Daniel Lee nie zostali przez plemię przychylnie przyjęci. W roku 1835 Płaskogłowi wychodząc naprzeciw spodziewanemu jezuicie ze współplemieńcami nad Rzekę Zieloną spotkali “misję” protestanta Markusa Whitmana. Ponieważ „misjonarze” nie odpowiadali opisowi księży w „czarnych szatach”, w szczególności mieli żony, nie mieli krucyfiksów i nie sprawowali Mszy, wódz Insula nie przyjął ich i wrócił do domu.

Do Saint Louis posłano kolejną petycję. Tym razem wyprawę podjął, latem roku 1835 sam „Stary Ignacy” wraz z synami, którzy mieli zostać ochrzczeni. Mała grupka bezpiecznie dotarła do celu i synowie Ignacego przyjęli Chrzest, otrzymując imiona Karol i Franciszek Ksawery. Delegacja przedstawiła ponownie biskupowi Józefowi Rosatiemu prośbę o misjonarzy i na wiosnę roku 1836 bezpiecznie wróciła do domu w Górach Skalistych. Wobec braku kapłana w roku 1837 Stary Ignacy wyruszył do Saint Louis w kolejną wyprawę. Tym razem towarzyszyli mu trzej Płaskogłowi i jeden Indianin z plemienia zwanego (również nie wiadomo czemu) Przekłutymi Nosami. Po drodze, którą od Fort Laramie odbywali w towarzystwie białych podróżujących do St. Louis, nad rzeką Platte zostali napadnięci przez bandę Siuksów. Białych w tym Starego Ignacego, który był odziany po europejsku wypuszczono, lecz ten odmówił opuszczenia członków delegacji indiańskiej. Wszystkich ich zabito. W roku 1839 wyruszyła jednak do Saint Louis kolejna delegacja. Prowadzili ją ochrzczeni Irokezi Ignacy zwany Młodym (nie będący krewnym Starego Ignacego) oraz Piotr Gaucher (Leworęki). Na ich drodze do Saint Louis miało się znów wydarzyć coś niespodziewanego co zmieniło ich losy.

Piotr Jan de Smet był flamandzkim księdzem, u schyłku lat trzydziestych swego żywota. Urodził się w roku 1801, w Dendermonde, w późniejszej Belgii i w wieku 19 lat postanowił wstąpić do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Mechelen. Jednak, już roku 1821, wśród dwunastki belgijskich jezuitów, którzy postanowili oddać się pracy misjonarskiej, wyruszył za Ocean Atlantycki, do Ameryki. Nowicjat odbył w White Marsh, w rejonie Baltimore i w roku 1823 został wysłany do Florissant, na północ od Saint Louis by ukończyć studia teologiczne i nauczyć się języków indiańskich. We wrześniu roku 1827 otrzymał święcenia kapłańskie. W roku 1830 De Smet został skarbnikiem kolegium jezuickiego św. Ludwika. Problemy ze zdrowiem uniemożliwiły mu podjęcie misjonarskiej pracy – udał się w roku 1833 do Flandrii, dla poratowania zdrowia. Do St. Louis wrócił dopiero w roku 1837. W roku 1838 pomagał w założeniu Misji Św. Józefa w obecnym Iowa, w dawnym forcie Council Bluffs, gdzie mieszkali Indianie Potawatomi. Tam uderzyło go rozpijanie Indian przez handlarzy whiskey, które skutkowało dodatkowym zdziczeniem, agresją i mordami. “Namiętność dzikich ludów do mocnych napojów jest nie do wyobrażenia. Oddają konie, koce, słowem, wszystko, by dostać choć trochę tego wzmagającego brutalność płynu. Ich pijaństwo kończy się dopiero wtedy, gdy nie mają już co pić. Część naszych neofitów nie była w stanie się oprzeć temu straszliwemu strumieniowi i dała się w nim utopić. Napisałem żywiołowy list do Rządu przeciw tym ohydnym handlarzom”.

W prowadzeniu dzieła misyjnego przeszkadzał brak środków. Jak o. de Smet pisał w lipcu roku 1838 z Misji św. Józefa do Matki Przełożonej sierocińca w Termonde: “Nasz Przełożony przesłał nam, z St. Louis, dobra o wartości 500 dolarów, w ozdobach dla kościoła, tabernakulum, dzwon oraz zaopatrzenie i ubrania na rok. Przez długi czas nie miałem butów a od Wielkanocy brakuje nam zaopatrzenia. Cały lud Potawatomi cierpi na niedostatek, mając za pożywienie jedynie żołędzie i trochę dzikich korzonków”. Niestety łódź z zaopatrzeniem utonęła w nurtach Missouri na oczach ks. de Smeta. Ocalały jedynie pług, piła, para butów i trochę wina. Mimo to, pisze o. de Smedt: “Opatrzność była nadal dla nas przychylna. Przy pomocy pługa mogliśmy obsiać duże pole zboża, była to pora orki. Użyliśmy piły do budowy lepszego domu i powiększenia naszego, już zbyt małego kościoła. Dzięki butom mogę chodzić po lasach i preriach bez obawy o ukąszenia węży, których tu sporo. Zaś wino pozwala nam na składanie każdego dnia Bogu Najświętszej Ofiary Mszy, co stanowi przywilej, którego od długiego czasu byliśmy pozbawieni” (wszystkie cytaty, o ile odmiennie nie wskazano za: Life, Letters and Travels of Father Pierre-Jean de Smet SJ, vol. 1, Nowy Jork 1905, książka dostępna na archive.org)

Owoców pracy przybywało. “Na Wielkanoc mieliśmy 50 kandydatów do Pierwszej Komunii” – pisze wspomnianej Matce Przełożonej – “Otworzyłem bramy niebieskie wielkiej liczbie, mimo podstępów piekła, która przeszkadza im w nie wstępować”. Oprócz pracy misjonarskiej, o. de Smet parał się też kartografią, przenosząc na mapę górny bieg rzeki Missouri od rzeki Platte do rzeki Big Sioux. 18 września 1839 roku, gdy o. de Smet przebywał w misji, w Council Bluffs rzeką Missouri przypłynęła łódź z Indianami, zmierzającymi do St. Louis. Jak zanotował o. de Smet:

„18-tego września przybyli nas odwiedzić dwaj katoliccy Irokezi. Przez 23 lata przebywali pośród ludu zwanego Płaskogłowymi oraz Przekłutymi Nosami (…) Nigdy dotąd nie widziałem ludzi dzikich tak gorliwych w sprawach religii. Dzięki swym pouczeniom i przykładowi wywołali u całego tego ludu wielkie pragnienie Chrztu. Całe to plemię ściśle obchodzi Niedzielę i zbiera się kilka razy w tygodniu na modlitwę i śpiewanie pieśni. Jedynym celem tych dobrych Irokezów jest pozyskanie kapłana, żeby przybył i dokończył to co tak szczęśliwie zaczęli. Daliśmy im listy polecające do naszego Wielebnego Ojca Przełożonego w St. Louis. (…)”

Delegaci ci, którzy bezpiecznie dotarli do St. Louis i ponownie przedłożyli prośbę obu plemion, wywarli na o. de Smecie takie wrażenie, że postanowił wyruszyć na misję wśród Płaskogłowych. Tymczasem Młody Ignacy pozostał w St. Louis by asystować o. de Smetowi w podróży, zaś jego kompan wyruszył pod koniec października w podróż powrotną do ojczystej krainy, gdzie dotarł szczęśliwie na początku wiosny 1840, przynosząc zapewnienie że tym razem „Czarna Szata” na pewno przybędzie. 27 marca roku 1840 o. de Smet wyruszył wraz z “Młodym Ignacym” w drogę – najpierw parowcem w górę Missouri do Westport, potem w towarzystwie handlarzy futrami w długą drogę i, mimo przeszkód, w tym ciężkiej gorączki podczas podróży, 5 lipca 1840 roku odprawił w okolicy miasta Daniel pierwszą Mszę Świętą w obecnym stanie Wyoming.

Zacytujmy fragmenty z dziennika jezuity-misjonarza: “po nie więcej niż sześciu dniach na pustkowiu, chwyciła mnie nagła gorączka, z dreszczami, które zwykle poprzedzają ataki gorąca. Gorączka ta opuściła mnie dopiero w Yellowstone, gdy wracałem z gór. (…) Moi przyjaciele doradzali mi powrót, lecz moje pragnienie ujrzenia ludów gór przeważyło nad ich wszystkimi dobrymi radami.” 4 czerwca o. de Smet z towarzyszami pokonali widły Laramie, dopływu Platte i znaleźli się na terytorium Szejenów, którzy przyjęli o. de Smeta bardzo gościnnie. Jak zanotował jezuita: “wódz objął mnie i przywitał mówiąc: Black robe [tj. Czarna Szato, określenie jezuitów wśród Indian], moje serce było bardzo szczęśliwe kiedy dowiedziałem się że kim jesteś. Nigdy mój wigwam nie oglądał większego dnia. Jak tylko otrzymałem wieści o twym przybyciu kazałem by mój wielki kocioł został napełniony aby wydać dla ciebie ucztę pośród mych wojowników. Witaj. Kazałem zabić na twą cześć moje trzy najlepsze psy, były bardzo tłuste.” Jak zapisał o. de Smet “mięso dzikiego psa jest bardzo delikatne i niezwykle smaczne, bardzo przypomina mięso prosiaka”. Na uczcie się nie skończyło. “Skorzystałem z okazji” – zapisał o. de Smet – “by pomówić z nimi o głównych punktach religii. Wyjaśniłem im Dziesięć Przykazań Bożych i część artykułów Credo”.

30 czerwca, nad Rzeką Zieloną spotkała o. de Smeta delegacja powitalna dziesięciu Płaskogłowych, wysłanych po informacji Piotra Gauchera, że długo oczekiwany zakonnik jezuicki na wiosnę przybędzie. Byli tu także biali traperzy i myśliwi oraz Indianie z plemienia Wężów czyli Szoszonów. Po wypaleniu zwyczajowej fajki pokoju “przekazałem im powód mojej wizyty, nakaz jaki Bóg wydał Czarnym Szatom by szli i nauczali Jego świętego Prawa wszystkie narody ziemi”. Po słowach o. de Smeta Indianie rozważali je przez około półgodziny, po czym ich rzecznik w imieniu wodzów odpowiedział: “Czarna Szato, twe słowa przeniknęły do naszych serc; nigdy już ich nie opuszczą. Pragniemy poznać i praktykować owe wspaniałe prawo jakie właśnie dałeś nam poznać, w imię Wielkiego Ducha, którego kochamy. Cały nasz kraj jest otwarty dla ciebie, musisz jedynie wybrać miejsce na siedzibę. My wszyscy opuścimy równiny i lasy by przyjść i oddać się pod twe rozkazy”.

Tymczasem o. de Smet przywitał się z Płaskogłowymi, którzy mieli go odprowadzić na swoje terytorium. Jak zanotował: “nasze spotkanie nie było spotkaniem obcych lecz przyjaciół, to było jakby dzieci wybiegły na spotkanie swego ojca po jego długiej nieobecności. Płakałem z radości, obejmując ich a oni także, ze łzami w oczach, witali mnie najczulszymi wyrazami.” O. de Smet spotkał także rodaka z Gandawy, dawnego żołnierza napoleońskiego Jana Chrzciciela de Veldera, który opuścił ojczyznę 30 lat wcześniej i pamiętał jedynie modlitwy w rodzinnym języku a który zaofiarował się towarzyszyć i służyć misjonarzowi.

Msza Św. na prerii, 5 lipca była z pewnością pierwszą w Górach Skalistych na północ od Kalifornii. W liście do współbrata o. Barbelina z lutego 1841 o. de Smet wspominał “w niedzielę, 5 lipca miałem pociechę odprawić Świętą Ofiarę Mszy, pod gołym niebem. Ołtarz umieszczono na podwyższeniu i otoczono gałązkami oraz girlandami kwiatów. Zwracałem się z przesłaniem do zgromadzonych po francusku i angielsku oraz mówiłem także przez tłumacza do Płaskogłowych i Indian Szoszonów. Było to widowisko zaiste poruszające serce misjonarza, widzieć zebranych z tak wielu różnych narodów, którzy wszyscy asystowali przy naszych świętych Tajemnicach z wielkim zadowoleniem. Kanadyjczycy śpiewali hymny po francusku i łacinie, zaś Indianie w swym własnym języku. Był to prawdziwie katolicki kult. Miejsce to nazywają francuscy Kanadyjczycy od tego czasu Prerią Mszy.”

Do spotkania z 1600 Indianami Płaskogłowymi i Przekłutymi Nosami, którzy wyszli o. de Smetowi doszło około 12 lipca w paśmie Teton, w malowniczej Dolinie Piotra (Pierre’s Hole), gdzie Indianie obozowali. Było wiele oznak radości – starsi płakali, młodsi radośnie wołali. O. de Smeta zaprowadzono do namiotu wodza Wielkiej Twarzy. Ten zakończył krótkie powitanie słowami: “Czarna Szato, będziemy słuchać słowa z Twoich ust.” Przedstawiono tam misjonarzowi m.in. dzwon, którym miał wzywać ich na modlitwy. “Odmówiłem modlitwy wieczorne” – zapisał o. de Smet – “i na koniec zaśpiewali razem, harmonijnie, co bardzo mnie zdziwiło i co uznałem za godne podziwu jeśli chodzi o ludzi dzikich, kilka pieśni swej własnej kompozycji, chwalących Boga. Niemożliwe jest bym opisał wam uczucia jakie miałem w tym momencie. Jak poruszające jest dla misjonarza usłyszeć chwałę Najwyższego głoszoną przez ubogie dzieci puszcz, które wcześniej nie miały szczęścia przyjąć światła Ewangelii!” I dalej: “gdy wszyscy byli gotowi dzwoniłem na modlitwę i od pierwszego do ostatniego dnia okazywali wciąż ten sam zapał by słuchać słowa Bożego. Ich gorliwość była tak wielka, że potrafili biec by znaleźć dobre miejsce, nawet przynoszono tam chorych (…) Często mówili mi że z zachwytem słuchają słowa Bożego. (…) Piętnaście dni później, po naukach, obiecałem odznakę pierwszemu, który będzie w stanie bezbłędnie odmówić Pater noster, Ave Maria, Credo, Dziesięć Przykazań Bożych i Cztery Akty [nb. o. de Smet przetłumaczył te modlitwy na język Płaskogłowych] . Wstał wódz: “Ojcze – powiedział – twoja odznaka należy do mnie”. I ku memu wielkiemu zdumieniu wyrecytował wszystkie te modlitwy, nie opuszczając ani słowa. Objąłem go i wyznaczyłem swym katechetą. Ów dobry dziki włożył tak wiele gorliwości i wysiłku w swe zadanie, że w ciągu niecałych dziesięciu dni cały lud znał swoje modlitwy.

O. de Smet rozpoczął od razu katechizację i ochrzcił 350 Indian a w sumie podczas pierwszego pobytu 600, wśród nich dwóch wodzów Płaskogłowych i Przekłutych Nosów. “Wszyscy inni żarliwie pragnęli dostąpić tego samego zaszczytu a ich dyspozycja była bez wątpienia doskonała, lecz ponieważ nieobecność misjonarza miała być tylko chwilowa, aby dać im pojęcie o godności tego sakramentu i wypróbować ich co do nierozerwalności więzów małżeńskich, rzeczy nieznanej pośród indiańskich ludów Ameryki, pomyślałem że będzie roztropnie przełożyć ich chrzest na kolejny rok”. 22 lipca o. de Smet dotarł z Indianami na granicę głównego terytorium Płaskogłowych, nad Jezioro Henryka w pobliżu źródeł Missouri, gdzie spędził miesiąc. Tam też o. de Smet wspiął się na wysoką górę.

Oddajmy mu znowu głos: “Ojcowie Towarzystwa w służbie misyjnej na brzegach Missisippi i jej dopływów, od Council Bluffs po Zatokę Meksykańską przyszli mi na myśl. Płakałem z radości z powodu szczęśliwych wspomnień w mym sercu. Podziękowałem Panu że raczył pobłogosławić trudom sług swoich, rozsianych po tej rozległej winnicy, prosząc jednocześnie o Jego Boską łaskę dla wszystkich ludów Oregonu, a zwłaszcza dla Płaskogłowych i Przekłutych Nosów, którzy ostatnio, tak gorliwie zebrali się pod sztandarem Jezusa Chrystusa (…) Odmówiłem Mszę dziękczynną u stóp tej góry, otoczony mymi dzikusami, którzy wznosili pieśni na chwałę Bożą i ustanowiłem się w tej ziemi w imię naszego świętego założyciela (…) Podczas całego mego pobytu w górach odprawiałem Msze Święte regularnie w niedziele i święta oraz inne dni, kiedy Indianie nie zwijali rankiem obozu. (…) [Indianie] brali sumienny udział z wielką skromnością, uwagą i pobożnością a ponieważ były wśród nich różne ludy, śpiewali chwałę Bogu w językach Płaskogłowych, Przekłutych Nosów i Irokezów. Kanadyjczycy, mój Flamand i ja śpiewaliśmy po francusku, angielsku i po łacinie. Płaskogłowi mieli już od kilku lat zwyczaj, że nie zwijają nigdy obozu w niedziele, lecz spędzają ów dzień na praktykach duchowych”.

Po tym wszystkim o. de Smet postanowił wrócić do Saint Louis by z uwagi na tak podatny grunt wrócić z większymi siłami, to jest z większą ilością Kapłanów oraz by zebrać środki na dalszą pracę misyjną czemu służyły m.in. cytowane tu relacje. Podróż powrotną rozpoczął 27 sierpnia roku 1840. Jak napisał we wspomnianej już korespondencji do o. Barbelina: “wyznaczyłem jednego z wodzów by mnie zastępował podczas mej nieobecności, aby przewodniczył w ich wieczornych i porannych modlitwach oraz by w niedzielę wzywał ich do zachowania cnoty a także chrzcił małe dzieci oraz tych, którzy byli poważnie chorzy. Żałość była na ich wszystkich twarzach i łza w każdym oku”.