Kosztowny klimatyzm. Na to wszystko zgodził się rząd PiS… Elementy tego systemu nie zdążyły się przebić do świadomości Polaków.

Kosztowny klimatyzm. Na to wszystko zgodził się rząd PiS…

Elementy tego systemu nie zdążyły się jeszcze przebić do zbiorowej świadomości.

Łukasz Warzecha kosztowny-klimatyzm

Dwa elementy strategii klimatycznej Unii Europejskiej mogą oznaczać swego rodzaju przełom w polskiej polityce: zakaz rejestracji nowych pojazdów spalinowych – z wywalczonym przez Niemcy w gruncie rzeczy niewiele znaczącym wyjątkiem dla paliw syntetycznych – oraz dyrektywa o charakterystyce energetycznej budynków, czyli EPBD (Energy Performance of Buildings Directive). Po raz pierwszy decyzje podejmowane na poziomie całej Unii Europejskiej tak głęboko i tak boleśnie dotkną tak ogromnej liczby zwykłych ludzi w ich codziennym życiu. Przy czym najszybciej w Polaków mogą uderzyć rozwiązania systemu ETS 2, który obejmie budynki oraz transport, a wejść w życie ma już w 2027 r.

Tyle że elementy tego systemu nie zdążyły się jeszcze przebić do zbiorowej świadomości.

Konsekwencje społeczne tych rozwiązań będą – piszę to w formie twierdzącej, a nie przypuszczającej, bo tu nie ma co przypuszczać, to jest pewnik – druzgocące. Konsekwencje polityczne mogą wywrócić trwający od dwóch dekad na polskiej scenie politycznej dogmat o miłości Polaków do UE, której nic nie zachwieje. Sondaże CBOS prowadzone w poprzedniej dekadzie wskazywały niezmiennie na poparcie dla członkostwa oscylujące wokół 80%. Jednak w ostatnich latach sondaże innych ośrodków wskazują na niższy odsetek, a rezultaty nieco się wahają. Badanie IBRIS w ubiegłym roku zwolennikom członkostwa dało w sumie około 80%, ale zdecydowanie za członkostwem opowiedziało się trochę ponad 56%. Reszta to zwolennicy „umiarkowani”. Przy czym mówimy o badaniach przeprowadzanych zanim do Polaków zaczęło docierać, jakie skutki dla ich codziennego życia mogą mieć wprowadzane przez Unię regulacje.

Nie znaczy to, że Polacy całkowicie i radykalnie odwrócą się od UE, ale z całą pewnością może wzrosnąć odsetek postaw umiarkowanie sceptycznych, a coraz większa część elektoratu będzie oczekiwała zdecydowanej postawy władz naszego kraju. Nie da się jej już symulować stosowaniem wojennej retoryki na pokaz na rynek wewnętrzny przy całkowitym kapitulanctwie w Brukseli. Trzeba będzie pokazywać rezultaty. A z tym będzie ciężko, bo sami zapędziliśmy się w pułapkę.

Przyjrzyjmy się, co działo się wokół przepchniętego w końcu zgodnie z niemieckim interesem zakazu rejestracji aut spalinowych od 2035 r. Ze strony rządu mieliśmy mnóstwo wojowniczych pokrzykiwań, a w wymiarze praktycznym – uczestnictwo w stworzonej przez Niemcy koalicji sprzeciwu wobec rozporządzenia w jego pierwotnej wersji, aczkolwiek bez chwalenia się tym przymierzem opinii publicznej (bo jakże to – Polska idąca ręka w rękę z Berlinem?). Jak nietrudno było przewidzieć, Niemcy osiągnęli swój cel i wtedy odpuścili, a my pozostaliśmy na placu boju sami i osiągnęliśmy moralne zwycięstwo, jako jedyni głosując przeciwko, co miało znaczenie wyłącznie symboliczne i propagandowe.

Gdy klamka zapadła, zaczęło się szukanie winnych i w tej grze dwie formacje znalazły się w trudnej sytuacji. Koalicja Obywatelska nie mogła otwarcie uderzać w PiS, bo popiera przecież klimatystyczne unijne szaleństwa, a gdyby chciała rządzące ugrupowanie skrytykować za nieprzeciwstawienie się zakazowi, musiałaby jednocześnie uznać sam zakaz, przynajmniej domyślnie, za niesłuszny. Prawo i Sprawiedliwość natomiast zostało przyparte do muru oskarżeniami o to, że głośno protestując przeciwko zakazowi, w istocie protestowało przeciwko konsekwencjom własnej decyzji z grudnia 2020 r. W najbardziej komfortowej sytuacji znalazła się Konfederacja, w retoryce której istnieje całkowita spójność pomiędzy krytyką PiS, krytyką klimatycznej polityki UE i tego konkretnego rozporządzenia.

Wśród wypowiedzi polityków PiS dwie były szczególnie znamienne. Pierwsza to słowa samego premiera Mateusza Morawieckiego, wypowiedziane w połowie marca w rozmowie z Jakubem Wiechem, zwanym złośliwie, acz niezwykle celnie „jehowym klimatyzmu”. Szef rządu powiedział tam: „Ponieważ polityka klimatyczna UE jest rdzeniem polityki gospodarczej całej UE i wszyscy, którzy znają się na UE, wiedzą, że gdybyśmy sobie chcieli wyjść z polityki klimatycznej, tak po prostu zrezygnować z polityki klimatycznej UE, byłoby to jednoznaczne z wyjściem z Unii Europejskiej de facto. […] Ja nie dam się wepchnąć w narrację Polexitu i wolę manewrować między tymi skałami, czasami ostrymi wystającymi skałami ponad wody”. Co ciekawe, ten bardzo przecież ważny fragment nie znalazł się w spisanym i umieszczonym w serwisie Energetyka24 fragmencie rozmowy. Zakładałbym, że nie przypadkiem.

To podejście zaczęło być kopiowane przez innych polityków związanych z obozem władzy. Drugą znamienną wypowiedź wygłosił Zbigniew Kuźmiuk, oznajmiając, że Polska nie może sama „dmuchać pod wiatr” polityki klimatycznej UE, która jest w Unii traktowana jak religia.

Widzimy zatem coś w rodzaju rozdwojenia jaźni. Z jednej strony obóz rządzący posługuje się bardzo mocną retoryką, opisując politykę klimatyczną UE, nie tylko w postaci rozporządzenia dotyczącego pojazdów spalinowych. Warto przypomnieć choćby, że obecne bardzo wysokie na tle UE polskie ceny energii „zawdzięczamy” w dużej mierze systemowi ETS. Obecnie uprawnienia do emisji CO2 są na absolutnie rekordowych poziomach, najwyższych od początku działania systemu, i sięgają 100 euro za tonę. Trzy lata temu było to około 18 euro.

Z drugiej przedstawiciele władzy prezentują proces tworzenia polityki klimatycznej jako nieunikniony i zbyt potężny, aby dało mu się przeciwstawić, a na dodatek próbują łączyć kontestowanie go z wystąpieniem z UE, zakładając zapewne, że Unia jest wśród polskich wyborców tak popularna, że postawieni wobec takiej alternatywy zacisną zęby i zaakceptują uległą postawę władzy jako jedyne możliwe wyjście.

Zasadniczym problemem dla samego pana premiera są decyzje, które podejmował, a które stały się podstawą dla obecnych decyzji. Przede wszystkim mowa o szczycie Rady Europejskiej w grudniu 2020 r. Żeby jednak być uczciwym, trzeba przypomnieć, że nieszczęście zaczęło się znacznie wcześniej. Nawet na kilka lat przed tym, zanim zaczęto projektować unijną politykę klimatyczną, co nastąpiło w 2008 r. wraz z uchwaleniem pierwszego pakietu klimatycznego. Fatalnym krokiem, którego skutki widać dzisiaj w całej ostrości, była zgoda Polski na traktat lizboński, poważnie ograniczający możliwość blokowania przez Warszawę niekorzystnych dla nas decyzji. Przypomnijmy, że na podpisanie traktatu zdecydował się jeszcze rząd Jarosława Kaczyńskiego w 2007 r. (natomiast w Brukseli negocjował Lech Kaczyński), zaś ratyfikował go ówczesny prezydent w roku 2009.

Poraża dzisiaj krótkowzroczność, jaka stała za tymi decyzjami. Zmarły tragicznie w 2010 r. prezydent argumentował bardzo podobnie jak dzisiaj argumentuje Mateusz Morawiecki w sprawie polityki klimatycznej UE: że nie dało się sprzeciwiać reszcie krajów Unii, a w grę wchodziły przyszłe unijne fundusze. Twierdził także, że sytuacja może się w przyszłości zmienić na korzyść, a tymczasem mamy w rezerwie awaryjny tak zwany mechanizm z Janiny. Okazało się, że mylił się całkowicie. Sytuacja nie tylko nie zmieniła się na korzyść, ale przeciwnie: zmieniła się zasadniczo na niekorzyść Polski. Gdybyśmy zachowali taką siłę głosów, jaką nasz kraj posiadał na mocy traktatu nicejskiego, byłoby nam o wiele łatwiej tworzyć koalicje blokujące kolejne niekorzystne zmiany. Dodatkowym fatalnym czynnikiem – faktycznie trudnym do przewidzenia w roku 2007, było wystąpienie Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, co pozbawiło nas cennego sojusznika.

Kiedy PiS przejmowało władzę, machina klimatystycznych regulacji w UE już się rozpędziła. Działał na dobre system handlu emisjami, obłudnie przedstawiany jako mechanizm rynkowy, choć ówczesne ceny i jego wpływ były jedynie ułamkiem tego, co widzimy obecnie. Jeszcze w październiku 2014 r., czyli rok przed wyborami, które dały zwycięstwo partii Jarosława Kaczyńskiego, a już za premierostwa Ewy Kopacz (była na stanowisku od września), uzgodniono kolejny „ambitniejszy” (ulubione słowo używane w kontekście polityki klimatycznej) cel redukcji emisji CO2. Do 2030 r. miało to być 40 proc. w stosunku do roku 1990.

Dalsze ważne zmiany to już jednak czasy rządu PiS i przede wszystkim trzeba tu wymienić plany dotyczące osiągnięcia neutralności klimatycznej UE do 2050 r., publikowane w latach 2017 i 2018. W 2019 r. powstała strategia neutralności klimatycznej, odwołująca się do wszystkich tak groźnych, a pięknie brzmiących haseł – w tym „zrównoważonego rozwoju”. Konkretnym krokiem było podjęcie w grudniu 2020 r. przez Radę Europejską decyzji w sprawie pakietu Fit For 55, który zakłada redukcję emisji o 55 proc. do 2030 r. w stosunku do roku 1990. Jest to więc drastyczne podwyższenie celu w stosunku do decyzji podjętej zaledwie sześć lat wcześniej.

To charakterystyczne dla wielu działań UE i warto mieć świadomość, że tak właśnie Unia funkcjonuje: zostaje podjęta decyzja i tak bardzo daleko idąca, ale za jakiś czas okazuje się, że wyznaczony przez nią cel był „za mało ambitny” i trzeba pójść jeszcze dalej. Znamienne, że taki brak ostatecznego celu, umiaru i niemożność uznania, że pewne polityki zostały ustalone trwale i w takim stanie powinny pozostać, było uznawane za problem jeszcze około półtorej dekady temu. Dziś jednak nie budzi już w głównym nurcie sprzeciwu ani pytań, mimo że jest to fatalna cecha unijnej polityki.

Na grudniowym szczycie w 2020 r. Mateusz Morawiecki zrezygnował z weta, do którego wówczas miał prawo. To pozwoliło zatwierdzić „ambitny”, a tak naprawdę morderczy cel redukcji CO2. Wokół tamtej decyzji jest dzisiaj mnóstwo manipulacji. Tymczasem przede wszystkim trzeba rozumieć, na co właściwie premier się zgodził.

Fit For 55 nie jest jednym gotowym projektem regulacji, ale ogólnym programem i zobowiązaniem do redukcji emisji, z którego wynikają kolejne jego konkretne elementy, takie właśnie jak rozporządzenie zakazujące rejestracji nowych aut spalinowych. W ich przypadku Polska nie ma już możliwości zastosowania weta – zostajemy zatem po prostu przegłosowani. Szansa na weto bezpowrotnie nam przepadła.

Nie jest też prawdą – jak twierdzą dzisiaj przedstawiciele obozu władzy – że w grudniu 2020 r. weta nie dało się zastosować. Weto jest tym właśnie środkiem – coraz bardziej ograniczanym – po który kraje mają prawo sięgać w ostateczności, a nie tylko traktować je jako sposób wymuszania ustępstw na innych, żeby go jednak w końcu nie użyć (a tak zwykle bywa). Wziąwszy pod uwagę doniosłość konsekwencji, jakie niosła za sobą decyzja sprzed ponad dwóch lat, użycie weta byłoby jak najbardziej zasadne. Szczególnie że konsekwencji tamtego postanowienia za pomocą jednostronnego sprzeciwu zablokować już nie możemy.

Warto zauważyć, jak paradoksalne jest stanowisko zajmowane w tej sprawie przez Mateusza Morawieckiego i jego obrońców. Z jednej strony weto jest przecież środkiem na sytuacje ostateczne – z drugiej w zasadzie przyjmuje się z góry, że nigdy nie zostanie użyte. Staje się ono zatem środkiem całkowicie nieefektywnym, bo nasi partnerzy mogą bez wątpliwości zakładać, że i tak po nie nie sięgniemy.

Przed Polską gigantyczne problemy, związane z wprowadzaniem kolejnych elementów polityki klimatycznej. To między innymi ETS 2, czyli obłożenie podatkiem klimatycznym transportu oraz budynków, bariera celna CBAM, dyrektywa EPBD albo wspomniany już radykalny wzrost cen uprawnień do emisji CO2 w ramach pierwszego ETS.

Na żaden z tych problemów rządzący nie mają odpowiedzi, a pieniądze, które Unia zamierza przeznaczyć na tak zwaną sprawiedliwą transformację, są po prostu kpiną w relacji do oczekiwanych kosztów. W przypadku FF 55 te mogą sięgnąć dwóch bilionów złotych, podczas gdy fundusze przeznaczone dla Polski to raptem kilkadziesiąt miliardów. Jeśli nie nastąpi radykalne odejście od obecnej strategii, czeka nas dramat społeczny i gospodarczy. Obawiam się jednak, że ludzie, którzy się na to w imieniu Polski zgodzili, nie odczują konsekwencji swoich decyzji w najmniejszym stopniu.