Komuna idzie na skróty

W pierwszych latach istnienia żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, była tam rubryka pod nazwą „Telefoniczna opinia publiczna”, Zamieszczane tam były opinie formułowane przez czytelników – chociaż z czasem zaczęły zagęszczać się podejrzenia, że te opinie formułowali nie żadni „czytelnicy”, tylko specjalny zespół redakcyjny. Chodziło o rodzaj asekuracji, że te „kontrowersyjne” opinie nie wyrażają stanowiska redakcji, tylko czytelników, których Judenrat nie chce pod żadnym pretekstem cenzurować. Tymczasem wewnętrzna cenzura jest nieunikniona, bo redakcja sama decyduje, jakie publikacje się ukażą, a jakie nie – bo na tym przecież polega redagowanie gazety. W tej sytuacji podejrzenia, iż w „Telefonicznej opinii publicznej” przekazywane są opinie preparowane przez redakcję nie były aż tak bardzo pozbawione podstaw.

Podobnie postępowała partia za pierwszej komuny. Kiedy zależało jej na stworzeniu pretekstu do zaatakowania jakichś środowisk społecznych, z reguły nie robiła tego wprost. Najpierw bowiem inspirowała do sformułowania pożądanej opinii, niekoniecznie nawet w postaci nawoływania do rozprawy, tylko raczej zdziwienia, że władza to toleruje, jakiegoś zagranicznego kolaboranta, uplasowanego albo w gazecie wydawanej przez którąś z zachodnich partii komunistycznych, albo nawet – co było lepsze – w piśmie z komunistami nie kojarzonym. Potem „Trybuna Ludu”, czy „Żołnierz Wolnościprzedrukowywał tę zagraniczną publikację – że to przecież nawet nie my tak uważamy, tylko zagranica i to w dodatku – zachodnia – no a później już bezpieka robiła swoje.

Po kilku latach „Telefoniczna opinia publiczna” została zlikwidowana, ale Judenrat nie zrezygnował z takich asekuracyjnych publikacji pilotażowych – tylko przybrały one postać listów do redakcji. Czy są one autentyczne, czy też preparowane przez jakiegoś następcę Lesława Maleszki – tego oczywiście nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było. Zresztą nie o to chodzi, bo jeśli ktoś chce wierzyć w autentyczność tych listów, to oczywiście nie można mu tego zabronić – ale znacznie ciekawsze jest to, co ci czytelnicy do redakcji piszą.

Oto w numerze z 10 grudnia, a więc w dzień po pokazaniu przez rządową telewizję karesów pana red. Michnika z generałem Jaruzelskim, czytelnik nazwiskiem „Przemysław Wiszniewski” napisał list, w którym oskarża rząd „dobrej zmiany” o to, że przyzwyczaja ludzi do łamania coraz to nowych praw człowieka. Brzmi to trochę groteskowo, nawet nie z tego powodu, że tak właśnie jest, tylko przede wszystkim dlatego, że „Gazeta Wyborcza” łamanie praw człowieka nie tylko popierała i popiera, ale nawet gorąco do tego zachęca. Na przykład – że przechodząc do porządku nad konstytucyjnymi gwarancjami dla różnych swobód obywatelskich – rząd z dnia na dzień przejął władzę dyktatorską, zamykając obywateli w aresztach domowych. Że przechodząc do porządku dziennego nad konstytucyjnymi gwarancjami swobody działalności gospodarczej i własności, każe właścicielom zamykać ich przedsiębiorstwa i to w dodatku – bezterminowo, a „Gazeta Wyborcza”, która na innym etapie, to znaczy – na etapie walki o praworządność – nieubłaganym palcem wytykała rządowi prawdziwe, czy też urojone występki przeciwko konstytucji i nawet urządzała seanse kicania w jej obronie, teraz jakby w ogóle o konstytucji zapomniała. Nie mogę powstrzymać się od uwagi, że Judenrat „Gazety Wyborczej”, zdominowany przez przedstawicieli „lewicy laickiej” w pierwszym, albo w drugim pokoleniu, nie chce wierzgać przeciwko zaostrzającej się właśnie walce klasowej, która tylko w tym się zmieniła, że z terenu ekonomicznego, gdzie brało się pod obcasy, albo i do dołów z wapnem, „reakcję”, „drobnomieszczan” i „kułaków”, została przeniesiona na teren medyczny, gdzie nie tylko rząd, ale i rozmaici „aktywiści” obmyślają coraz bardziej wyrafinowane sposoby prześladowania obywateli uchylających się przed szprycowaniem. Judenrat z widoczną przyjemnością piętnuje „szurów”, „foliarzy” i „płaskoziemców” , tak samo, jak kiedyś ich przodkowie – zadowoleni ze swego rozumu semiccy sowieccy kolaboranci – piętnowali „ciemnogród” i inne myślozbrodnie przeciwko ukochanemu socjalizmowi.

Ale nie to jest najważniejsze, tylko konkluzje, do jakich dochodzi „Przemysław Wiszniewski”. Wspominając swojego „mentora” z futrowanej pieniędzmi starego żydowskiego finansowego grandziarza Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, czyli nieżyjącego już pana Marka Nowickiego, dochodzi do wniosku, że wśród mnóstwa praw, jakie są zapisane w konstytucji, obywatele mają także cztery obowiązki. Trzy są też w konstytucji zapisane, to znaczy – obowiązek płacenia podatków, respektowania wyroków sądowych i obrony państwa przed zewnętrznym wrogiem, ale jeden w konstytucji zapisany nie jest. Chodzi o obowiązek obalenia „niesprawiedliwej, autorytarnej władzy”. O ile to możliwe – w wyborach – pisze pan Wiszniewski. I kończy: o ile to możliwe…”.

Wygląda na to, że Judenrat próbuje w ten sposób wysondować reakcję opinii publicznej na wezwanie do pójścia na skróty w celu dokończenia rewolucji komunistycznej siłą. Najwyraźniej sukcesy osiągnięte dzięki proklamowanemu w 1968 roku „długiego marszu przez instytucje”, które pożądane z punktu widzenia potrzeb komunistycznej rewolucji zachowania w coraz większym zakresie wymuszają, już nie przynoszą komunistycznym aktywistom takiej satysfakcji. Najwyraźniej, po 40 latach od stanu wojennego, oni też zatęsknili do zbrojnej przygody, żeby głos zabrał „towarzysz Mauzer”, a przedstawiciele mniej wartościowego narodu tubylczego mogli już tylko prowadzić „nocne rodaków rozmowy”, nasłuchując szmerów za oknem albo kroków na schodach. Tę tęsknotę można odczytać choćby z niedawnej inicjatywy ustawodawczej klubu parlamentarnego Lewicy, żeby w miejsce rządowego „obowiązku”, wprowadzić „przymus” szczepień, a przy okazji trochę się poznęcać nad heretykami. Perspektywa pójścia na skróty w wykonaniu komunistów wydaje się całkiem prawdopodobna. Inicjatywa od zakończenia II wojny światowej jest po ich stronie. To oni przygotowali przemyślaną strategię, to oni mają plan, który – dzięki opanowaniu, albo przynajmniej narzuceniu instytucjom państwowym i międzynarodowym swojego punktu widzenia, konsekwentnie, cierpliwie i metodycznie realizują, spychając przeciwników, którzy mogą tylko reagować – o ile w ogóle mogą – na ich posunięcia, do coraz głębszej defensywy. Co tu ukrywać; czas nie pracuje dla przeciwników komunizmu – tym bardziej, że oni, po sławnej transformacji ustrojowej, osiedli na laurach i nawet nie rozważają pójścia na skróty – jak to w Hiszpanii zrobił generał Franco, a w Chile – generał Pinochet.

W tej sytuacji nie wiemy tylko jednego, chociaż to i owo możemy już teraz wydedukować – jakich Umiłowanych Przywódców organizatorzy komunistycznej rewolucji nam narzucą. Myślę, że na pierwszym etapie posłużą się folksdojczami i karierowiczami w rodzaju Księcia-Małżonka, którym będzie towarzyszyło „stado dzikich bab” i zboczeńców, już nie maszerujących, ale wprost kopulujących na wszystkich trawnikach. A na etapie następnym, kiedy wszyscy już z „nowym” się oswoją, zajmie się nami i zrobi porządek towarzysz Adrian Zandberg i towarzyszka Anna Maria Żukowska – bo któż inny lepiej się do tego nada?

Stanisław Michalkiewicz

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”. http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5089 Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    21 grudnia 2021