To pracowity rząd utrzymuje państwo. I pszczoły.

Gdy rząd utrzymuje państwo

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5309 „Najwyższy Czas!”  •  27 grudnia 2022

Od wprowadzenia stanu wojennego minęło już 41 lat, a przecież był on – co widać z perspektywy czasu – dramatycznym zakończeniem pewnego etapu wprowadzania w Polsce ustroju jakiego świat nie widział, a jaki wykombinowali sobie jeszcze w XIX wieku doktrynerscy Żydowie z Karolem Marksem, którego niektórzy uważają za filozofa, a z kolei inni – za obdarzonego tupetem, elokwentnego dyletanta, co w sumie na jedno wychodzi. Jak pamiętamy, w pierwotnej wersji, państwo miało „zanikać”, podobnie jak pieniądz, a w jego miejsce miały wchodzić stowarzyszenia wolnych wytwórców. Pieniądz natomiast nie byłby już potrzebny, bo te stowarzyszenia dawałyby każdemu „według potrzeb”. Jednak w konfrontacji z rzeczywistością i naturą ludzką, te teoretyczne założenia nie wytrzymały krytyki i żeby jakoś opanować chaos, Józef Stalin, asekuracyjnie powołując się na Marksa, nie tylko przywrócił państwo w całej jego straszliwej postaci asyryjskiej despotii, które „wolnych wytwórców” ujęło w karby żelaznej dyscypliny na pograniczu niewolnictwa i za pośrednictwem centralnego planifikatora dyktowało każdemu, jakie wolno mu mieć „potrzeby”.

Na przyczynę rozbieżności między teoretycznymi założeniami i rzeczywistością wskazał Stanisław Lem w „Bajce o trzech maszynach opowiadających króla Genialona”, której negatywnym bohaterem jest niejaki Malapucyusz Chałos. Zaproponował on w ramach ustrojowej reformy, by zamiast dotychczasowego połączenia równoległego – bo akcja toczy się w środowisku robotów, czyli „sztucznej inteligencji”, z którą tyle nadziei wiążą rozmaici półgłówkowie – wprowadzić połączenie szeregowe. Jeśli tedy – a owe roboty czerpały energię elektryczną z pocierania – chociaż jeden się potrze, to wszyscy będą mieli prądu pod dostatkiem. Okazało się jednak, że nikt nie chciał się pocierać. – Co ja się będę pocierał; niech się sąsiad pociera – z czego wyniknęło ogólne bezprądzie. Sytuacja ta wymagała oczywiście „dalszego doskonalenia”, które pamiętamy z lat 70-tych, dopóki wszystko się nie skawaliło i trzeba było wrócić do surowej, stalinowskiej dyscypliny, czego dokonał generał Jaruzelski „suwerenną decyzją”. „Stąd nauka jest dla żuka”, że z inteligencją, wszystko jedno – naturalną, czy sztuczną – niczego zaplanować się nie da, a już specjalnie – idealnego ustroju, jakiego świat nie widział.

Wróćmy jednak do etapu, który zakończył się stanem wojennym. Wśród cech, jakimi się ona charakteryzował, chciałbym zwrócić uwagę na jedną. W tamtym czasie mianowicie nic nikomu się nie opłacało. Prawdopodobnie było to następstwem ustanawiania przez partię i rząd cen towarów, przed czym przestrzegał Milton Friedman. Ustanawiając odgórnie ceny, władza pozbawia się w ten sposób podstawowej informacji ekonomicznej – ile co naprawdę kosztuje.

W tych warunkach o jakimkolwiek racjonalnym zarządzaniu oczywiście nie mogło być mowy, toteż partia i rząd powszechnie posługiwały się zaklinaniem rzeczywistości, która na te zaklęcia okazywała się wyjątkowo oporna. „Niemały kłopot mam z ekonomiką, która się w ręce dostała magikom, co jak kapłani afrykańskich plemion, gusła sprawują nad wyschniętą ziemią” – pisał poeta w „Sądzie nad Don Kichotem”.

Próbowano oswobodzić się z doktrynerskiej niewoli, wprowadzając tzw. „ceny komercyjne”, a nawet całe „sklepy komercyjne”, ale to niczego nie rozwiązywało, bo „Pisma” nie można było uchylić. „Nie temu bowiem system służy, by prolet gnuśniał w dobrobycie, lecz aby wizje gigantyczne tytanów myśli wcielać w życie” – pisał jeden poeta, podczas gdy drugi mu wtórował, pisząc, jak to pewien władca, „gnębiąc poddanych surowym edyktem, utwierdził Pismo i rozstał się z wiktem”. Toteż w sytuacji bez wyjścia partia i rząd chwyciły się środka ostatecznego. Skoro nikomu nic się nie opłacało, to rząd zaczął do wszystkiego dopłacać żeby chociaż w ten sposób stworzyć wrażenie jakiejś równowagi.

Od tamtej pory minęło prawie 50 lat i oto, co się dzieje? Historia się powtarza, o czym świadczy niedawne spotkanie Naczelnika Państwa z rolnikami i innymi przedstawicielami polskiej wsi w Przysusze. Po serii komplementów, jak to rolnicy „żywią i bronią”, Naczelnik przeszedł do nakreślania świetlanych perspektyw, które wprawdzie są świetlane, ale mają jeden plus ujemny – że mianowicie są perspektywami. Na to oczywiście nic poradzić nie można i nie chodzi o to, byśmy tu nad tym wydziwiali.

Ważniejsze jest bowiem to, na jakim fundamencie te świetlane perspektywy są zbudowane. Otóż są one zbudowane na założeniu, że rząd będzie rolnikom do wszystkiego dopłacał i w ten sposób doprowadzi do zrównania poziomu życia na wsi z poziomem życia w mieście, którego mieszkańcom, czyli „miastowym”, Naczelnik – podobnie jak podczas wcześniejszego zebrania budującego, lekarzom – nie szczędził gorzkich słów.

Warto zwrócić uwagę, że – podobnie jak przed 50 laty, za czasów Edwarda Gierka i jego pierwszego ministra Piotra Jaroszewicza – również i teraz dopłacanie przez rząd do wszystkiego, jest metodą uniwersalną. Zacznijmy od tego, że rząd dopłaca do obywateli. Zaczął od dzieci, ale w miarę „dalszego doskonalenia”, system rządowych dopłat obejmował coraz to nowe grupy obywateli, aż do starców, zwanych „seniorami”. W rezultacie musi nieuchronnie dojść do tego, że wszyscy obywatele znajdą się na utrzymaniu rządu. Ale nie tylko oni. O ile przyzwyczailiśmy się już do rządowych dopłat do każdej obywatelskiej rodziny, to w Przysusze okazało się, że system dopłat wkrótce przekroczy ramy gatunku ludzkiego, bo pan Kowalczyk, który towarzyszył Naczelnikowi jako minister rolnictwa zapowiedział, że systemem rządowych dopłat już wkrótce zostanie objęta każda rodzina pszczela. Dotychczas pszczoły cieszyły się opinią stworzeń wyjątkowo pracowitych, co znalazło nawet wyraz w teologii, bo w hymnie pochwalnym, jaki w Wielką Sobotę śpiewa się w kościołach na cześć „woskowej kolumny”, czyli paschału, jest mowa o „pracowitej pszczole”. Skoro jednak również rodziny pszczele mają zostać objęte systemem rządowych dopłat, to znaczy, że produkowanie miodu również i dla nich przestało być opłacalne. Ładny interes!

Wygląda na to, że szybkim krokiem zbliżamy się do modelu państwa i gospodarki, jaki panował u nas przed 50 laty, kiedy to partia i rząd do wszystkiego dopłacały. Jak obliczył prof. Eugeniusz Rychlewski z SGH, w roku 1989, czyli roku zamknięcia PRL, wartość majątku trwałego w przemyśle była o pół miliarda dolarów niższa od sumy zagranicznego zadłużenia Polski. Na jaką sumę Polska zadłużona jest dzisiaj – tego oczywiście nie wiemy, bo to najściślej strzeżona tajemnica państwowa, ale wiemy, że w roku 2024, a może nawet jeszcze w roku przyszłym, same koszty obsługi tego długu przekroczą 105 mld złotych rocznie, Czy i historia się powtórzy?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.