Dorylea 1097. STRZYGA  w akcji. Zofia Kossak.

Dorylea 1097. STRZYGA  w akcji.

Zofia Kossak KRZYŻOWCY tom 2, str. 15, wyd. PAX 1983

Kraj stawał się coraz bardziej pustynny, upał coraz cięższy. Spalony, równy step słał się nieskończenie, nie zdradzając nigdzie wody świeżością zieleni. Prowansalczycy i Normanowie wędrowali już trzy dni. Prowansal­czykom powiodło się lepiej, gdyż na szlaku swym napotkali dużą osadę Leuka o bogatych studniach i odnowili zapas wody w skórzanych przy­troczonych do siodła worach. Normanowie nie trafili na żadną wodę i trze­ciego dnia pochodu, wysączywszy ostatnie krople ciepłego, cuchnącego skórą płynu, szli słaniając się z gorąca i umęczenia.

Daleko na widnokręgu błękitniały góry. Widok ten dodawał sił. Ormia­nin przewodnik zapewniał Arnulda, kapelana normandzkiego Roberta, że z gór wypływa rzeka, która w górnym biegu zachowała niewątpliwie wodę. Będzie woda! Przed wieczorem będzie woda! Będzie cień, będzie pasza! Iść! Iść! Jakoż spopielałe od suszy, kamieniami zasłane łożysko stru­mienia, wzdłuż którego posuwali się od dwu dni, jęło ciemnieć i wilgotnieć. Spuszczone ze smyczy psy wybiegły naprzód. skomląc z uciechy i węsząc niedaleką wodę. Woda! Woda! Żwir na dnie suchego wadi stał się wyraźnie mokry. Piesi chwytali go w garść i przykładali z rozkoszą do ust i spieczonej twarzy. Porządek pochodu zupełnie prysł. Każdy wyrywał naprzód, jak mógł, by pierwszy dopaść nie zmąconej jeszcze wody. Góry były coraz bliższe.

Zowią je Dogorganhi lub Gorgoni, a tamte podle, Ozellis – objaśniał kapelana Ormianin. – Na ten potok poganie wołają Sareh-Su czyli Żółta Woda. Zasię dolinę, z której wypływa, mianują Dorylea. Jest i wieś tej sa­mej nazwy. Dorylea to po grecku, po pogańsku Ineu-Su, czyli Pieczary, bo w górach naokoło pełno jest pieczar, przez tutejsze demony zwane dżinami, wierconych. W jednych tutejsi grzebią zmarłych, w drugich sami mieszkają. Zobaczycie je, panie, stąd…

Spojrzeli obaj uważnie, przysłaniając oczy dłońmi. bo słońce zniżało się już ku zachodowi. Pieczar nie było widać. Zbocza gór pokrywał jedno­stajny, niski las.

– Dziwaczny jakiś bór… Chyba krze? – zauważył Arnuld i urwał spoj­rzawszy w osłupiałą twarz przewodnika.

– Tam las nie rośnie… – wybąkał tenże dygocząc.

– Więc cóż to jest?

– Nie wiem…

         – To wojsko! Saraceny! – zakrzyknął kapelan wytężywszy wzrok. ­

– Nie mylę się! Saraceny! Wasza Miłość– rzucił się ku Robertowi – trąbić do bitwy! Nieprzyjaciel tuż!

Saraceny ! Saraceny ! – okrzyk poszedł po szeregach. Zapanował nieopisany zamęt. Trąby ryczały chrapliwie, powiększając wrzawę. Ci, co się już napili, biegli stawać w szyku. Nad brzegiem rzeki utworzył się zator spragnionych ludzi i koni.

Nie godzi się zaczynać bitwy pod wieczór! Czekać rana! – wołają niektórzy. Iście, w ojczyźnie nikomu by na myśl nie przyszło walczyć pod noc, gdy za chwilę na Anioł Pański będą dzwonić. Lecz muzułmanie nie czekają, pragnąc wyzyskać panujące wśród Latyńców zamieszanie. Już się ruszyli ze wzgórz. Las ożył. Cała dolina i otaczające ją góry drgają, ruszają się, pokryte nieprzejrzanym mrowiem nieprzyjaciela. Jest ich moc nieprze­liczona, jak gdyby zeszli się tu z całej ziemi, jakby wyczarowały ich dżiny lub wyłoniły pieczary z wnętrzności gór. Gaj buńczuków ponad nimi.

Nad buńczukami okrzyk: Allah akbar! – rzucony przez trzysta tysięcy piersi.

         To Kilidż-Arslan zebrał cały islam i znalazłszy dogodne oparcie w gó­rach czeka tutaj. Żądny, by pomścić Niceę.

…La ilah el Allah. Mohammed rasul Allah!

         Już się ruszyli do natarcia, już spływają z gór, już się wywalają strumie­niem z wąwozów. Suną coraz szybciej jak górska lawina, rozlewają pstrym morzem. Morze wygina się sprawnie w tuk, w sierp, w kształt miesiąca ro­gami zwróconego ku wrogowi. Rogi stanowią wysunięte naprzód skrzydła, mające otoczyć i zdławić Latyńców.

O, nie tak skoro! Szybko ustawiają się trzy poszczególne człony armii, głęboko zebrane w szeregi, długą linią broniące dostępu. Pośrodku wysu­nięci nieco w przód. godząc wprost we wnękę muzułmańskiego miesiąca, stają Robert normandzki i Szczepan de Blois. Na prawo od nich Boemund z Tankredem. Na lewo Robert flandryjski ze Swenonem i grabią de Verman­dois. Już się związali, już szczęk broni, łoskot uderzanych mieczami tarczy niesie się ku górom, powraca odbity echem.

Z rycerzy mało który zdążył napoić konia, zaczerpnąć hełmem tak oczekiwanej wody. Nie pora myśleć o pragnieniu, gdy zmierzyć się trzeba z całą potęgą muzułmańską Wschodu. Będzie pora pić, gdy zwyciężą. Na­poją się wtedy do syta ci, co nie polegną.

Lecz nieznanym wyrokiem Doli przeznaczone zwycięstwo lub klęska nierychło jeszcze nastąpi. Prędki mrok już zaległ podgórze, schodzi na do­linę. Za chwilę ukaże się miesiąc. Bić się przy miesiącu niedobra to wróżba. I grzech. Ale cóż począć? Nikt boju nie zaprzestaje. Walczą w gęstniejącym cieniu, potem w zupełnej oćmie. Nareszcie nie mogąc odróżnić swoich od cudzych stają i stać będą nieruchomo do rana, nie schodząc z koni, nie je­dząc i nie pijąc, nie wypuszczając broni z ręki. Z pierwszym promieniem słońca opuszczą miecz wzniesiony z wieczora.

Sen nie ima się nikogo. Na rozkaz Boemunda (zaraz na początku bitwy Boemund objął nie pytany naczelne dowództwo i pozostali książęta poddali mu się bez oporu, wiedząc, że w rzutkości dowodzenia jeden Rajmund St. Gilles może się z nim zrównać), na rozkaz Boemunda zatem czeladź z pomocą pieszych utwierdza warowny obóz oparty o rzekę, mający za­bezpieczyć tyły armii. Wyprzężone wozy sczepiają łańcuchami poczwórnym szeregiem. W środku obozu umieści się niewiasty, dzieci, chorych, słabych, wszystko, co w boju może być zawadą.

Piorunem rozkazane, piorunem wykonane. Pędem zderzając się w ciemni, zajeżdżają wozy, duchem wyprzęgają konie. Ciury, woźnice, pachołki zwijają się jak w ukropie. Nim świt nadejdzie, poczwórny kwadrat wozów złączonych łańcuchami, powrozami w częstokół nie do zdobycia, obsa­dzony drugim murem szczytników i toporników, będzie gotowy. Namioty szlachetnych pań rozbite.

Bezsenna noc szybko mija w gorączce oczekiwania. Nasiąka srebrną bladością. Na lewo zza wzgórza wytryskują dwa długie jaskrawe promie­nie, jak owe, co zdobiły głowę Mojżesza, schodzącego z góry po rozmowie z Panem, za nimi nagle, niby wyplute z katapulty, wystrzela słońce czerwo­ną kulą, od razu palącą. Każdy kształt przybiera barwę fioletową, obrze­żoną płomienną otęczą.

Ave maris Stella! – intonują potężnym chórem rycerze.

 La ilah el Allah, Mohammed rasul Allah!

Gorze! Gorze! Niby na skinienie bitwa rozstępuje się na całej przestrzeni doliny, odbija echem o góry. Walka przybiera od razu największy impet, zaciekłość, zawziętość. Muzułmanie usiłują użyć zwykłej swej taktyki odciągnięcia nieprzyjaciela pozorną ucieczką, obskoczenia, okrążenia. Lecz Latyńcy już poznali pod Niceą te zdradzieckie sposoby pogańskie. Nie dają się unieść zapałowi i ciasno dzierżą szeregi. Nawet porywczy pan de Melon nie wyskakuje za pierzchającym rzekomo nieprzyjacielem. Pamiętają o tym, by nie dać rozerwać szyku, nie wysforować się w przód pod żadnym pozorem. Strzały świszczą, syczącą chmurą spowijające głowy nie są zbyt straszne, byle oczy dobrze osłonić; groźne dla sług, odskakują od pancerzy panów.

W ręcznym zaś spotkaniu twarzą w twarz Latyńcy mają przewagę dzięki swej strasznej sile. I stojąc nieruchomo w miejscu, walcząc jak gdyby w natchnieniu, uniesieniu. Rąbią niby drwale. Dziwni drwale, co nie posuwają się naprzód, jeno las sam podchodzi ku nim coraz nowym nieprzebytym gąszczem. Zasieki zwalonych ciał rosną. Jeżeli opiekuńcze cienie dziadów towarzyszyły rycerzom aż tutaj, radują się dzie­łu wnuków. Radują się święty Jerzy, święty Michał i święty Teodor, chwa­lebni rycerze niebiescy.

Męstwo Normanów nie mniej jest świetne jak mę­stwo Paryżan. Flandryjski spokój stanowi najwyższy wyraz uniesienia bojowego. Duńczycy nie zwykli oszczędzać życia ni siebie. Patrzą jasnymi oczami bez zmrużenia powiek na nieprzeliczoną ciżbę wrogów, otaczającą zewsząd tak, że potężna armia normandzka zdaje się być wśród nich wyspą zagubioną w morzu. Nie stoją o to. Śmierć- przyjaciółka rycerza. Pięknie, gdy ślubne łoże uściele na polu bitwy. Jedyna troska: zginąć walecznie i mężnie. O resztę niech się Bóg kłopocze.

Kiedyś, kiedyś po wiekach przemyślny rodzaj ludzki wynajdzie broń palną, straszliwe samopały, muszkiety, kolubryny, moździerze, armaty, działa szybkostrzelne, karabiny maszynowe, które kosić będą wroga bez wysiłku ze strony człowieka. Wojny staną się jeszcze krwawsze, a mniej utrudzające. Lecz walczący z zastępami Kilidż-Arslana rycerze nie wiedzą jeszcze nic o tych sposobach. Ognia greckiego, który rozegnałby dzikie plemiona pustyni, nie chcieli przyjąć od Bizantyńczyków, trzymając go za broń niegodną dobrych rycerzy.

Tysiące, tysiące trupów, leżących teraz zwałem dokoła nich, to wszystko robota ręczna. Nie podniesie się miecz bez naprężenia ramienia. Tarcza nie osłoni głowy przed ostrym dzirytem, jeżeli jej szybko lewa ręka nie przerzuci i nie wzniesie. Ani czekan rozwali czaszkę przeciwnika bez przegięcia całego tułowia i głębokiego wydechu. Ciągła praca wszystkich mięśni, ciągły wysiłek woli, przytomności, bystro­ści, uwagi. Na tym polega przecudowna gra rycerska, tak namiętnie ulu­biona, męska radość celnych sztychów, piorunowych cięć, młyńców chro­niących głowę świetlistą obręczą. Jeno że gry tej nie można dłużyć w nieskoń­czoność… Mięśnie największego nawet siłacza znają kres swej wytrzy­małości. Przyjdzie chwila, że ustaną, wypuszczając z zesztywniałych dłoni mlecz.

Na to liczy, tego się spodziewa sułtan Kilidż-Arslan. Podziwia wściekłe męstwo Franków, lecz ufny w swe trzykrotnie przeważające siły, oczekuje spokojnie końca rozprawy. Allah akbar! Niech będzie pochwalony Prorok, który doświadczywszy wpierw swych wiernych, dał im teraz sposobność tak pięknego boju! Błogosławione jego imię!

Pod Doryleą będzie pomszczo­na Nicea!

Kapelan Roberta z Normandii, Arnuld, który pierwszy wczoraj zoczył nieprzyjaciela, kręci się niespokojnie po obozie. Co tu gadać, położenie jest kiepskie. Nasi nie wydzierżą. Dość zastanowić się chwilę: wojska muzułmańskie  czekały wypoczęte w chłodzie. I teraz te, które nie biorą udziału w walce, stoją w cieniu wzgórz. Natomiast Latyńcy przyszli półżywi ze zmęczenia, wyczerpani trzydniowym pochodem bez wody. Zaledwie część zdołała napić się i napoić konie przed rozpoczęciem bitwy. Stali bez snu i pokarmu całą noc. Walka toczy się na otwartym polu, w pełnym żarze słonecznym, od którego serce mdleje. Jak długo w tych warunkach zdo­łają wytrzymać?

         Arnuld z trudem prześlizguje się między wozami, między szeregami pieszych i konnych. Chwyta swojego księcia za strzemię.

         – Może by się jakoś dało przemknąć ku Rajmundowi – mówi waha­jąco. – Niechby z tyłu uderzyli…

         Ubiłbym jak psa tego, co by chciał to zrobić – parska wściekle Krótkoudy. – O pomoc ich prosić? Dopieroż by się czwanili!

– Nie o pomoc, ale żeby łacniej zgnieść pogaństwo…

– Ubiję jak psa każdego, ubiję i ciebie. Strach cię już obleciał, co?

         Arnuld cofa się bez słowa, co nie oznacza zresztą, żeby zamiaru ponie­chał. Wraca do obozu. Pośrodku twierdzy, uczynionej z wozów ustawio­nych poczwórnym szeregiem, znajduje się niewielkie wzgórze, z którego można objąć niezgorzej pole bitwy. Gromada kobiet stoi tam patrząc z niepokojem.

 [—-]

 Arnuld rozważa. W najlepszym razie nasi wytrzy­mają do wieczora. W najlepszym razie… Nie ma chwili do stracenia… Ubi­ję jak psa mówił Robert.  A jużci! Giń sam. głupcze, jeśli chcesz. Inni chcą żyć. Nikt nie będzie na ciebie zważał… Jeno gdzie szukać tamtych? Jak daleko mogą być? Zwołuje czterech giermków spomiędzy bystrzejszych. Giermków, nie rycerzy. bo z tymi trzeba by kolejno stoczyć spór, godzi się czy nie przyzywać Prowansalczyków. Konie napoili z putni. Czterech pojedzie. on, Arnuld, piąty. I pięć koni zapasowych.

Mozolnie rozgradzają wozy, by wyprowadzić konie. Przechodzą przez pierścień pieszych. Woje nie czynią przeszkody. Znają kapelana. Że jest prawą ręką i głową księcia normandzkiego. Byle muzułmany nie spostrzegły odjeżdżających i nie puściły za nimi pościgu!

Nie spostrzegli widocznie albo nie mogą przebrać się przez rzekę. Dzie­sięć koni, pięciu jeźdźców mknie przez spalony step. W ich szybkości zba­wienie całej armii. Więc pędzić! Pędzić! Niechać konia, gdy ustanie, i prze­siąść się na drugiego… Znowu pędzić! Żywo! Żywo!

….Ale dokąd?

         Na świętego Maksencjusza, dokąd? Nie ma wszakże żadnej łączności.

Od trzech dni obie armie nic o sobie wzajemnie nie wiedzą. Tamci mogli się zatrzymać, mogli skręcić na wschód lub, przeciwnie, przyspieszyć po­chód i znajdować się już na południe od Dorylei… Któż zgadnie, czy są o pół dnia drogi, o dzień, czy o dwa?

Przeklinając głupotę baronów, Arnuld pędzi wprost na wschód. Byle szybciej, byle prędzej! I pędzą. Kopyta dudnią po stepie.

[—-]

Walka toczy się bez wytchnienia. Mijają minuty za minutami, każda odmierzona ciosem niechybnego miecza. Mijają godziny za godzinami, każda wydzwoniona szelestem krwi, łomoczącej w obolałą z utrudzenia czaszkę. Słońce nie tłumi ani na chwilę swego okrutnego blasku. Powietrze stoi rozżarzonym słupem. W zeschłych wargach sczerniały język przy­warł do suchego podniebienia.

– Stój, słońce! – wołał Jozue. – Śćmij się, słońce! – wołaliby raczej Latyńcy. – Niech straszna oślepiająca kula stoczy się w końcu na zachód. Niech sczerwienieje i zatonie w morzu! Niech nastaną chłód i mrok.

Ale minuty i godziny mijają powoli. Do wieczora wciąż daleko. Tylko zasieki z trupów wznoszą się coraz większe. Tylko coraz gęściej ubywa obrońców. Tylko coraz trudniej wznieść mdlejące ramię…

[—-]

Stanąwszy na wzgórzu nie trzeba być mężem wprawnym w ocenianiu boju, by poznać, że klęska Latyńców jest już prawie dokonana. Wprawdzie okrutne słońce chyli się na koniec w dół, spóźniona to jednak ulga. Opór rycerzy słabnie widomie. Podnoszą jeszcze ramiona i walczą, ale czynią to jak we śnie, na poły bezwiednymi ruchami. O jedno już im tylko chodzi: zginąć z mieczem w garści. Giną też coraz to liczniej. Muzułmanie nacierają coraz zapalczywiej. Las poczyna ogarniać drwali.

Bacznie zważający na wszystko sułtan Kilidż-Arslan uznaje porę za odpowiednią do ostatecznego natarcia. Cztery pułki, czyli dżamaty, ocze­kujące dotąd bezczynnie w wąwozie, ruszają pędem, zataczają koło, spada­ją jak sępy na osłabłe prawe skrzydło giaurów.

Allah akbar! Allah akbar! Już się przedarli przez jezdnych, już walczą z pieszymi, już rozrywają scze­pione łańcuchami wozy. Jeszcze parę minut a obóz będzie zdobyty, nieprzy­jaciel na tyłach rycerstwa.

[—-]

Rajmund St. Gilles pędzi wyprzedzając swoich o dobre kilkadziesiąt kroków. Raz po raz obraca się ku nim, ze złością i rozpaczą daje znaki dłonią, by śpieszyli, poganiali! Lezą jak żółwie, jak smoła, jak gówno! Prędzej, prędzej, jeszcze prędzej!

Oddział, który wiedzie, składa się z tysiąca ludzi. Wybrano doń co naj­lepsze, najściglejsze, najwytrwalsze konie. Jednakże porywczemu grabie­mu zdaje się, że ciągną jak woły. Reszta armii pod wodzą biskupa i God­fryda gna z nimi, lecz mimo wszelkich wysiłków nie nadąży wcześniej jak za kilka godzin.

…Prędzej, prędzej! Chrapią z wysilenia konie, jeźdźcom pot zalewa oczy. Śpieszą tak. jak śpieszyć tylko mogą prawi rycerze, dążący rycerzom na pomoc.

I w momencie. gdy muzułmanie na prawym skrzydle wdzierają się już zwycięsko do obozu, skąd uderzą na tył armii i rozgromią ją ostatecznie, z lewego Rajmund Sto Gilles wali się na nich jak orkan, jak wicher pustyni, jak piorun.

Naskoczył tak z nagła, z takim impetem i siłą, że przerywa pierścień jazdy muzułmańskiej, dociera do swoich, zawraca i znów uderza.

– Bóg tak chce! Śmiało, Normany! Tuluza! Tuluza!

Śmiało, Normany?! Im tego mówić nie trzeba. Jednakże ten okrzyk z ust współzawodników ocuca zmysły niby cięcie biczem, zajątrza pasję, porywa ciała do nadludzkiego wysiłku. Ciż sami, co przed chwilą omdle­wali półprzytomni, z zażartą furią rzucają się znów do walki, przez wyłom w wozach w ślad za Saracenami wpadają do obozu Normany i Swenon ze swoimi Duńczykami. Walczą zaciekle w wąskim okólniku, wypierają Saracenów, mordują ich, wyrzucają precz za wozy.

[—-]

Nadejście pomocy nie przesądziło jeszcze sprawy na korzyść krzyżowców. Saraceni nie myślą dać sobie wydrzeć zwycięstwa już osiągniętego. Ochłonęli z zaskoczenia, wywołanego nagłym wypadem Rajmunda, i nacierają zaciekle. Wieczór nadchodzi. Drugi wieczór nieprzerwanej bitwy. Według dobrych oby­czajów rycerskich walczący powinni teraz koniecznie zejść z pola na Anioł Pański. Ale nie ma komu dzwonić, nie ma dzwonów i nikt o Pozdrowieniu Anielskim nie pamięta. Nie ustąpią jedni ani drudzy. Zawziętość wzajemna doszła do kresu, gdzie nie masz innego wyjścia, jak zwycięstwo albo śmierć.

Lecz ciemność nie zdążyła jeszcze ogarnąć całkowicie ziemi, gdy z tę­tentem, szumem nadjeżdżają pierwsze oddziały lotaryńskie pod wodzą Godfryda i Baldwina. Zamieszanie rośnie. Porządek prysł. Oba wojska są przemieszane, splątane, mając nieprzyjaciela z przodu, z tyłu, z boków. W tej kotłowaninie trudno rozpoznać, gdzie swój, gdzie wróg. Latyńcy zwołują się swym zawołaniem rodowym, by się nie zgubić w ciżbie i mroku. Muzułmanie wzywają Allacha. Przeciwnicy spychają się w wąwozy, które zmieniają się w wądoły śmierci.

Nikt nikogo o życie nie prosi, nikt go ni­komu nie daruje. Walczą jeszcze, upadłszy na ziemię. Gaszą się wzajem jak świece. Miejscami sągi trupów są wielkie jak szańce, jak dawne mogiły wodzów. W tych mogiłach leżą splątani pospołu dobrzy rycerze i wierni wyznawcy Proroka. Konie żywych nie mogą się ruszać, nie tylko z utrudze­nia, lecz nie ma gdzie stąpnąć, nie ma gdzie nogi postawić. Wszędzie trupy. Ale walka nie ustaje. Teraz oświeca ją księżyc, obojętny świadek. Wyszedł zza gór, przystanął na szczycie, wyolbrzymił cieniem stosy zmarłych, za­grzał do oporu żywych. Poza walczącymi ludźmi w przyrodzie panuje ci­sza, śmiertelna cisza. Milczą szakale, hieny, milczy nocne ptactwo, nie za­szeleści wiatr. Miesiąc, gwiazdy, góry, step patrzą w milczeniu na straszli­we widowisko, na zmaganie się dwóch wiar…

Rycerze śląscy przygnali tutaj z pierwszym oddziałem Rajmunda St. Gilles i czynią śmiele z plugawcami na podziw innym narodom. W takich chwilach, gdy obcy patrzą z uznaniem na ich męstwo, sprawność, znajomość wojennego rzemiosła, Ślązacy czują nie znaną przedtem dumę z przy­należności do swego plemienia, krzepką radość, że są nie tylko równi. ale lepsi od zachodnich mądralów, a zarazem ten sam wieczny, gorzki żal, że przyszli tutaj garsteczką bez wodza, bez króla… Hej! Pokazaliby światu, co Polacy znaczą! Dziwiliby się Frankowie ich czynom, jak dziwił się dziad pana de Foix, patrząc na przewagi Chrobrowe…

Niejasne poczucie, że dźwigają na swych barkach cześć i zasługę całego narodu, podwaja, potraja siły, narzuca zgodność ruchów, doskonałe zgra­nie w walce. Jest ich dwunastu – walczą niby jeden. – Myślą zbiorowo, uzupełniają wzajem. I choć każdy z rycerzy zajęty jest dziś samym sobą, zresztą innych jak mężni tu nie ma i niełatwo się wyróżnić – jednak po ca­łej armii między Normany i Prowansalczyki pójdzie hyr o męstwie dobrych, polskich rycerzy.

Niełatwo jednak myśleć równocześnie o zdobyciu sławy i zachowaniu żywota. By zdobyć pierwsze, rycerze nie dbają o drugie. Wysunąwszy się zbyt śmiało naprzód, już są otoczeni, obskoczeni wokół. Mimo wysiłków zepchnięto ich w stronę wąwozu. Darmo rzucają się jak ryba w sieci, waląc na oślep straszliwymi ciosami. Na miejsce jednego zrąbanego wyrasta dziesięciu. Otoczeni są zewsząd. Już runął z konia Nogodzic. Ubit Lud­bor Oświęta. Bluzgając krwią chyli się na kark koński gadatliwy Nowina Tarchała. Nie miną i dwa pacierze, a zginie podobnie reszta…

Głowacz Strzegonia ogląda się na braci. Żywi jeszcze, jeszcze walczą. Twarze mają kamienne, policzki zapadłe ze zmęczenia, oczy skryte w cie­niu. Zginą tutaj wszyscy trzej, nie powróci żaden doma, do starego śląskie­go dworzyszcza, w poświęcane progi dziadów.

…Trzeba, by wrócił choć jeden – myśli Głowacz odpierając najeżdżają­cego nań napastnika o czarnej diabelskiej gębie.

…Żeby powrócił choć jeden… Więc cóż?.. Chyba wołać… Ją?… Na sa­mą myśl mróz chodzi po kościach… – Wołać ją? Tajemniczą opiekunkę rodu? Ojciec zwierzył mu przedśmiertnie, że trzeba ją wzywać, gdy grozi rodowi zagłada, jeno, który woła – ginie.

…Trzeba – myśli Głowacz – chwila jest taka, że trzeba.

         Zęby mu szczękają z trwogi, ale wołać do niego należy. On najstarszy.

Podniósł się w strzemionach, pojrzał. Dokoła jedno piekło. Ludzie char­czą, rzężą, wyją, skruszyli już miecze, topory, czekany, walczą ze sobą pazurami, chwytem pięści. Ale nie ustają. Jakby padło na nich zaklęcie. jakby mieli walczyć tak w nieskończoność. Z góry świeci srebrny miesiąc… Gdzieś daleko, nieopisanie daleko, jest puszcza rodzima i dom.

         – Kiej trzeba, to trzeba – Z nagłym postanowieniem Witosław Strzegonia, zwany Głowaczem, obraca się do swoich braci, Zbyluta i Imbrama:

         – Będę wołał! Spuścić przyłbice! Nie patrzeć!

         I przeraźliwym, nieswoim głosem, zadarłszy głowę ku niebu, krzyczy po trzykroć:

– Strzyga! Strzyga! Strzyga!

Nadleciała. Z gwizdem sunąc przez powietrze, spadła z nagła. Wśród pustyni azjatyckiej ujrzeli ją, upiorzycę słowiańską… Podwójny rząd zę­bów w licu trupim, szponiaste palce, śmiertelne szare radno, łysy czerep… Już siada na kark najbliższego poganina, wpija się zębami w ciało poprzez stal. Już na drugim, trzecim, czwartym… Już się mości wolna droga… Do­koła walczących pustka… Im zimny pot spływa z czoła. Ułomkami mieczów tłuką bez opamiętania, nie bacząc, że biją w próżnię. Jedna myśl: nie pod­nieść głowy, nie spojrzeć, nie zobaczyć jej ponownie…

Nie zobaczą. Już zniknęła. Może jej wcale nie było? W miejscu. gdzie bielało śmiertelne radno, ślizga się blask miesiąca. Może to zwid był tylko? Ależ nie, musiała być, bo któż by przechód wyrąbał?

Trupio bladzi z doznanego lęku i wrażenia, rycerze śląscy łączą się z Tu­luzanami. I walczą dalej. Lecz Głowacza dłoń osłabła. Jak gdyby nie stało mu siły, niemrawo podnosi i opuszcza miecz. Już dwa razy Zbylut zasłonił go przed niechybną śmiercią.  

         – Ostaw – mruczy Głowacz – ostaw, dyć ją wołałem, to mi już trze­ba zemrzeć…   

         I w tejże chwili, nie odparłszy w porę włóczni saraceńskiej, wali się cięż­ko na ziemię.

Gdy więcej niźli pięćdziesiąt tysięcy wojowników sułtana poległo śmier­cią najwaleczniejszych, ulubionych Prorokowi, gdy anioł Gabriel zaniósł ich dusze do raju, gdzie wśród zwisających powojów i rozłożystych akacyj, i wydłużonych cieni i owoców rozlicznych, i miękko usłanych wezgłowi, i dziewic, rówieśnic rozkosznych, zażywać będą rozkoszy, mężny sułtan Kilidż-Arslan struchlał i cofnął się w góry, niechając bogatego obozu peł­nego żywności, paszy i bogactwa.

Latyńcy zostali panami pola.

Natychmiast Rajmund z Tankredem, ani zrzucając przywartych do cia­ła pancerzy, przesadzili swoich ludzi na zdobyczne konie i pognali za uciekającymi w ślad. Konie były za drobne dla rosłych rycerzy, ale wypoczęte i ścigłe, umiejące poruszać się w górach. Szybko dopadli ostatnich szere­gów pogańskich i siedli im na karkach, przynaglając do coraz większego pośpiechu. Nie mógł uwierzyć sułtan, by go ścigali ci sami ludzie, co pół­torej doby walczyli, i sądząc, że Latyńcom nadeszły nowe, nieznane posił­ki, nie próbował oporu. Uchodził. Mrok głębokich wąwozów pochłonął jednych i drugich.

Na zalanej światłem dolinie, nad brzegiem rzeki. z której nareszcie każdy może pić, ile zechce, biskup składa dzięki Panu Niebieskich Zastępów, który im zwyciężyć pozwolił. Wszyscy zeszli z koni, chwieją się na sztywnych nogach, zrzucili szłomy z utrudzonych głów. Wodzowie podchodzą ku sobie wyciągając niezbrojne prawice. Zawierają ponowny sojusz, ponowny układ przyjaźni. Dziękują sobie wzajemnie. Prowansalczycy Normanom za to, że im uczynili zaszczyt i wezwali do uczestnictwa w tak chwalebnym boju; Normanowie Prowansalczykom za to, że przybyli i do zwycięstwa pomogli. Obie strony prześcigają się w dworności, zapewniają o trwałej przyjaźni, której nic, nic nie naruszy… Do najbliższego starcia.

Gdy rano nadejdzie, rozpocznie się obliczanie strat. Sroga godzina! Co najprzedniejszych rycerzy legło około dwudziestu tysięcy. Legli d’Armaillac i Sto Pierre de Luz, du Grai, Wilfryd Guillebaut, brat Omera, de Hauteville i Onufry de Monte Scabioso, siostrzeniec Boemundowy. Konon de Montai­gu ranny, a Godfryd nie ucierpiał wcale, jakby na potwierdzenie, że śmierć. stara zalotnica, ucieka przed tymi, którzy jej szukają. Legli węgierski żupan Geza Sukki de Szuba i towarzysz jego Gyor Bakócz, czterech rycerzy polskich i Raul de Beaugency. Ten trzymał się na uboczu samojeden. Znale­ziono go martwego, naszpikowanego strzałami jak święty Sebastian, bo, nic wiedzieć czemu, bez pancerza walczył. Podobnie i pasa od czasu swej niesławy nie nosił. Wkoło leżały zrąbane przez niego trupy. Chciano go zrazu rzucić między sługi pospólnie z nimi chowając, ale biskup się temu przeciwił i zarządził, aby dano nieszczęsnemu rycerzowi uczciwy, godny pochowek i przywrócono do czci. Włożono mu więc pancerz i pas przed złożeniem w ziemię.

Legli Bernard de Sto Valery. Eustachy de Terouenne, bracia Henryk i Godfryd de Hache, Gerard de Cherisi, Tomasz de Ferriere, Wigbert, kasztelan Lugdunu, Ludolf de Toumai, Dudon de Contz i niezliczone mnóstwo innych. A giermków, sług! Tych nikt nie zrachuje. Leżą pokotem jak snopy na polu, miejscami spiętrzeni w zwały. Nikt też oprócz lwów i hien nie będzie trudził się ich grzebaniem.