Andrzej Sarwa AZOR opowiadania o psach 8.
CHŁOPIEC I PIES
Malec, z wyglądu liczący cztery, najwyżej pięć lat, ubrany w krótkie szare spodenki na szelkach, sięgające dość wysoko nad kolana, w prążkowane jasnobeżowe rajtuzki założone pod te spodenki, kremową koszulkę zapiętą pod szyję, na którą naciągnięty był robiony na drutach, gęstym i zwartym ściegiem, ciemnogranatowy sweter „w serek”, wreszcie buciki wiązane na sznurówki, stał na środku niebrukowanej drogi i spoglądał na tkwiącego bez ruchu, dokładnie naprzeciwko, psa.
Nie był to jakiś rasowy zwierzak, ale zwyczajny nieduży kundelek. Zresztą, dla członka społecznych wyżyn, elity, który jakimś cudem zaplątałby się w te rejony zamieszkałe przez biedotę, zarówno chłopiec, jak i pies byli jednakowymi kundlami.
Ale malec jeszcze nie wiedział, że jest nikim, a i piesek chyba też nie zdawał sobie z tego sprawy, bo stał i uśmiechał się do chłopca, odsłaniając białe ząbki.
Że co? Że psy nie potrafią się uśmiechać? Ech! Potrafią i to jeszcze jak cudnie!
Późnojesienny ranek był chłodny, tak chłodny, że aż przywabił szron, który osiadł na przydrożnej trawie, na nie do końca jeszcze uschłych chwastach, sterczących nierównym rzędem wzdłuż pobocza i na pajęczynach, które były rozpięte pomiędzy badylami.
W miniaturowych lodowych kryształkach rodziły się brylantowe błyski, bo słońce nieśmiało wisiało ponad horyzontem i słało swoje promienie ku ziemi, chociaż o tej porze roku prawie już one nie grzały.
Piesek miał niezbyt długą sierść. Barwy był niejednolitej, miejscami kawy z mlekiem, miejscami szarej, a miejscami ciemnoburej. Jedynie dość okazałe, o regularnym kształcie, spiczaste uszy były prawie czarne i takiż sam zawinięty do góry ogon, nos, mordka i obwódki wokół oczu. Pies wpatrywał się swoimi ciemnoorzechowymi ślepkami, w których co rusz budziły się jantarowe błyski, w jasnoszare, czy może raczej szaroniebieskie oczy chłopczyka, od czasu do czasu unosząc nos w górę, kierując go w stronę dziecka, wyraźnie chcąc się z nim zaprzyjaźnić. A potem przekrzywił łebek i wdzięczył się, od czasu do czasu nieśmiało pomerdując ogonkiem.
Zdawać by się mogło, że chce powiedzieć do malca:
– No stary, chodź ze mną, pokażę ci coś niezwykłego.
A chłopiec, jakby rozumiejąc myśli kundelka, na głos mu odpowiedział:
– Nie mogę piesku, nie mogę. Nie wypiłem garnuszka mleka, nie zjadłem kromki chleba, które mi babcia przygotowuje na śniadanie. No i nie mam czapki. Mogę się zaziębić. Babcia nie pozwala mi wychodzić na dwór bez czapki, kiedy jest już zimno.
Lecz kundel nie dawał za wygraną:
– Eee, tam. Nic ci nie będzie. Najwyżej raz nie zjesz śniadania i trochę zmarzniesz. Zobacz, jaki ja mam zapadnięty brzuszek, bo tylko tyle zjem, ile znajdę gdzieś na śmietniku, albo mi jakaś dobra dłoń czasem z łaski rzuci. I kapotkę mam też nieszczególną. Nie jest tak kudłata, jak u innych psów i często mi zimno. No, stary! Chodź!
Chłopczyk zrobił krok w stronę kundelka, ale ten jakby zmienił zdanie i kilka razy podniósł łapę do góry.
– Może jednak masz rację, może trzeba pokazać się babci, zjeść chleb i wypić mleko. No i nie zapomnieć o czapce! Wracaj, wracaj, a ja tu zaczekam na ciebie.
– Zaczekasz piesku?
Kundel się znów uśmiechnął, jednocześnie ściągając wargi i odsłaniając rząd śnieżnobiałych ząbków.
– Wiesz? Polubiłem cię piesku, chyba najbardziej na świecie!
– Ja ciebie też, chłopczyku.
* * *
Malec zawrócił w stronę domu. Skrzypnęła furtka, stuknęły drzwi. Poczuł charakterystyczny zapach sieni – mieszaninę wilgotnej stęchlizny i świeżo ukiszonej kapusty.
– Babciu, babciu! – zawołał, ale odpowiedziało mu milczenie.
Nacisnął klamkę i otworzył kolejne drzwi prowadzące z sieni w głąb domu, poznaczone przez korniki, pomalowane brązową farbą o ciemnoczerwonawym odcieniu, przestąpił próg i znalazł się w izbie.
Ale nie było tam ani babci, ani garnuszka z gorącym mlekiem, ani kromki suchego chleba. Pod kuchnią także nie buzował ogień. Lodowaty ziąb snuł się od ścian pobielanych przez lata niezliczonymi warstwami wapna, które łuszczyło się i opadało na glinianą polepę podłogi. Tu i ówdzie tynk już całkiem się skruszył i spod białawej powłoki wyzierała, czerwieniejąc, stara, zmurszała, na wpół zlasowana cegła. Szron gęstymi igiełkami zasiedlił kąty izby, wspinając się coraz wyżej i wyżej, a w blaszanym wiadrze woda przyniesiona ze studni od wierzchu zasklepiona była już taflą lodu.
– Babciu, babciu! – zawołał chłopczyk.
Nie usłyszał jednak odpowiedzi.
Uchylił więc drzwi drugiej z izb i zajrzał do środka. Lecz i tutaj babci nie było…
Poczuł ssanie w żołądku. Budził się w nim głód. Przypomniał sobie babcine słowa: „wnusiu, jak jesteś bardzo głody, a garnki puste, to napij się wody”.
Wziął więc blaszany garnuszek i rozbiwszy nim lód na wodzie w wiaderku, zaczerpnął do pełna i pił, długo pił, drobnymi łykami, aż poczuł piekący ból w przełyku.
I znowu pomniał sobie słowa babci: „wnusiu nie pij zimnej wody, bo się rozchorujesz”.
Ale przecież babci nie było, a pusty brzuszek domagał się czegokolwiek, byle tylko go napełnić.
W starym sosnowym kredensie pomalowanym na taki sam kolor jak drzwi prowadzące do sieni poza kilkoma wyszczerbionymi talerzami ułożonymi jeden na drugim były tylko drobne mysie kupy…
– Babciu! Babciu!
Milczenie.
Łóżka w drugiej izbie były równo zasłane, pościel ułożona w kant, po wierzchu okryta zgniłozielonymi starymi i wypłowiałymi już mocno kapami w jakieś roślinne wzory.
W tej drugiej izbie nie było pieca, tylko metalowa „koza”, w której również nikt nie rozpalił ognia.
– Babciu! Babciu!
Milczenie.
– Cóż – chłopczyk powiedział sam do siebie. – Jestem sam.
Rozejrzał się bezradnie, ale się nie rozpłakał, chociaż miał na to wielką ochotę. Wiedział jednak, że płacz mu w niczym nie pomoże. Rozejrzał się więc za czapką i rękawiczkami, takimi z jednym palcem, trochę co prawda podartymi, lecz starannie zacerowanymi, tak że na tę zimę powinny mu jeszcze wystarczyć…
* * *
– I co chłopczyku? – zapytał piesek, gdy ujrzał malca z powrotem na dworze. – Czy zjadłeś kromkę chleba? Czy wypiłeś garnuszek ciepłego mleka?
– Nie piesku.
– A to czemu?
– Babcia gdzieś się zapodziała – nie ma jej. Zajrzałem w każdy kącik naszego domku, lecz jej nie znalazłem…
– A mama, a tatuś? Czy też ich nie było?
– Nie piesku, oboje są w pracy. Gdy wychodzą rankiem, ja jeszcze śpię, a kiedy wracają wieczorem, ja już śpię.
– Czyli tak jakbyś ich w ogóle nie miał?
Chłopczyk się zastanowił i oparł:
– Chyba tak. Z wyjątkiem niedzieli.
– Więc tak naprawdę miałeś tylko babcię?
– Chyba tak.
– A teraz już jej nie ma?
– Nie ma, piesku. Dziś po raz pierwszy od zawsze jej nie widziałem. I mleka nie było i chleba i ognia pod kuchnią i w piecyku też nie było napalone…
– Pewnie odeszła – powiedział piesek.
– Pewnie tak, lecz dlaczego?
– Cóż, tak już jest postanowione, że wszyscy któregoś dnia odchodzą. Zostawiają wszystko i wszystkich, których kochali… i których się bali… i odchodzą…
– Czy pieski też?
– I pieski też.
– A dokąd?
– Pewnie tam dokąd się udają wszystkie zwierzęta, bo przecie i one są Bożymi stworzeniami. Kiedy nadejdzie zaś dzień twojego odejścia, to sam zobaczysz, dokąd udają się ludzie… a może też i psy?… kto wie?…
– A czy to daleko?
– Pewnie daleko, bo już nikt i nigdy nie może ich zobaczyć, chyba że we śnie.
– Chyba że we śnie… dobre i to – powiedział chłopczyk. – Ale powiedz, piesku, co mam teraz robić?
– Teraz chłopczyku musisz odejść stąd i pójść swoją drogą.
– Nie rozumiem piesku. Jaką swoją drogą?
– Bo każdy z nas ma swoją jedyną, wyjątkową drogę, którą sam musi wybrać i iść, iść nią każdego dnia dalej i dalej. Aż osiągnie jej kres.
– Więc muszę sam wybrać, w którą udać się stronę?
– Tak, chłopczyku, sam.
– A jeśli źle wybiorę?
– Cóż… i to może się zdarzyć… ale wybrać musisz.
– Muszę?
– Niestety. Chyba że wolisz, by ktoś wybrał za ciebie i poprowadził tam, dokąd byś nie chciał.
– A ty piesku? Czy i ty masz jakąś swoją drogę?
– Mam chłopczyku. To ta sama i taka sama droga jak twoja. I pamiętaj, że z własnej woli cię nie opuszczę, chyba że mnie kopniakami i kijem przepędzisz.
– Ja? Jesteś taki miły i już się zaprzyjaźniliśmy. A poza tym nie mam na caaałym świecie nikogo, nikogusieńko… a samemu i strach i smutno.
– I ja cię uważam za przyjaciela.
– To wspaniale! – zawołał chłopczyk. A potem zamyślił się na chwilę i zapytał:
– Powiedz mi piesku, czy wtedy gdy się spotkaliśmy i ty powiedziałeś: „No stary, chodź ze mną, pokażę ci coś niezwykłego”, to wtedy już wiedziałeś, że babcia odeszła?
– Być może – odparł piesek – ale nie pytaj, lecz wybierz drogę i ruszajmy naprzód. Spójrz – chmury się kłębią białe, śniegowe i wiatr się zrywa coraz silniejszy, trzeba by się gdzieś skryć.
– To może powędrujmy tym parowem, tym głębokim, tam nas wietrzysko nie dopadnie.
– Masz rację, może przeleci górą… a może cały parów zawieje i nas w nim… i taki będzie zarówno początek, jak i kres naszej drogi…
* * *
Szli. Noga za nogą. Zmęczenie dawało się im we znaki. Dzień stawał się coraz bardziej ponury, białawe chmury kłębiły się na niebie, aż w końcu rozdarły się i sypnęły śniegiem.
– Piesku, piesku i co teraz?
Piesek spojrzał na chłopczyka, ogonkiem zamerdał i powiedział:
– Idziemy, idziemy. Nie trzeba się ani zatrzymywać, ani zawracać, ani nawet oglądać. Spójrz, tu nie ma nikogo. Tylko ty i ja.
– A tamta wiewiórka-rudaska, która przycupnęła na gałęzi i zerka na nas oczkami jak paciorki? A sikorka? A pan kos z żółtym dziobkiem wystrojony w czarny fraczek? A pan dzięcioł w czerwonej czapeczce?
– Ach! No tak, ale akurat z nimi nam nie po drodze.
– Dlaczego, piesku?
– Bo oni nie muszą wędrować tam, dokąd ty wędrujesz, drogą, której nie znasz. Oni swoją drogę znają, dla nich jest prosta i oczywista.
– Jakże to? A dla mnie nie?
– Ty możesz wybierać, a oni nie.
– Więc czemu idziesz razem ze mną?
– Bo mam obowiązek cię strzec. Ale też i chcę tego, bo przecież jesteśmy przyjaciółmi!
– Obowiązek? – chłopczyk zrobił zdziwioną minę, ponieważ nic z tego nie zrozumiał, ale ostatecznie potakująco pokiwał głową, jakby pojął wszystko, co mu piesek powiedział, bo nie chciał wyjść na głuptasa.
– Gdybym cię zostawił, byłbyś tu sam, bezradny. A samotność to coś bardzo, bardzo smutnego… dlatego też nigdy cię nie zostawię, nawet gdy przyjdzie taki czas, że nie będziesz już mógł mnie widzieć odzianego w tę biedną psią kapotkę.
Malec nie zrozumiał tych słów.
* * *
Zmierzchało, a potem niebo przybrało granatową barwę, jednocześnie przystrajając się gwiazdami. Wielki księżyc o pyzatej twarzy wytoczył się skądś spoza wzgórz i pracowicie, z uporem, wspinał się na nieboskłon.
Chłopczyk się zatrzymał. Bardzo był zmęczony. Bardzo.
Spojrzał bezradnie na kundelka.
Kundelek też się zatrzymał. Brzuszkiem przylgnął do ziemi i powiedział:
– Posłuchaj, mały przyjacielu, ten etap naszej wspólnej drogi tutaj dobiegł kresu i dalej już nie będziemy mogli iść obok siebie, rozmawiając jak dwójka najlepszych kolegów, choć tego bym bardzo chciał. Ale pamiętaj, nawet jeśli już mnie nie będziesz widział, to i tak zawsze będę bardzo blisko ciebie, tuż, na wyciągnięcie ręki.
Chłopczyk chciał pieska zapytać czemu tak i jakim to sposobem, ale kundelek, uśmiechając się do niego, jakby domyślając się pytania, na które najwyraźniej nie miał chęci odpowiadać, rzekł:
– Późno już. Jesteś wyczerpany. Przycupnij obok mnie, przytul do mojego futerka, i postaraj się odpocząć.
– Dobrze – chłopiec skinął głową, o nic już nie pytając, przytulił się do psa, poczuł błogie ciepło, a zmęczenie gdzieś się ulotniło…
* * *
– Już czas. Obudź się chłopczyku.
Piesek trącił zimnym mokrym nosem policzek zaspanego malca, a ten z trudem otworzył oczy, przetarł je piąstkami i zapytał:
– Co się stało?
– Niedługo będzie świtać. Spójrz wprost przed siebie na niebo. Czy widzisz tę jasną gwiazdę?
– Widzę.
– To Gwiazda Zaranna. Ona zapowiada pojawienie się Słońca. Za niedługo zacznie się dla ciebie nowy dzień. Gdy się odrobinę rozjaśni, idź w kierunku owej gwiazdy, ona wskaże ci drogę. Najlepszą drogę, chociaż może niekoniecznie najwygodniejszą. Jeżeli jednak z niej nie zboczysz, dotrzesz do Szczęśliwego Miejsca, gdzie nikt nie cierpi, nikt się nie smuci i nikt nie jest głody chleba i miłości.
– Nie rozumiem, piesku…
– Przyjdzie czas, że zrozumiesz. Popatrz jeszcze raz na tę gwiazdę.
Chłopiec podniósł oczy ku niebu, a kiedy je opuścił, kundelka już nie było, tylko z miejsca, na którym wcześniej leżał, wysnuła się ciepła poświata…
* * *
Malec dość długo wpatrywał się w gwiazdę aż w końcu, ostrożnie i powolutku począł iść w stronę, którą mu ona wskazywała.
Wreszcie dotarł do miejsca, w którym wąwóz się rozgałęział na niejako główny, którego bieg zwężał się tak bardzo, iż był zaledwie ścieżyną na dodatek pełną dziur i wykrotów, a obydwie jego strony porastał zwarty gąszcz kolczastych tarnin, dzikich róż i głogów. Natomiast w lewo nie ścieżynka wiodła, lecz szeroka droga, gładka i wygodna i żadnych kłujących krzów tam nie było.
Malec jednak pamiętał, co powiedział mu piesek, że ma iść prosto w stronę, którą wskaże mu Gwiazda Zaranna, więc szedł. Potykał się, przewracał, a nawet jakaś kolczasta gałąź, rozdrapała mu policzek aż do krwi.
Na koniec bardzo zmęczony się zatrzymał i bezradnie spojrzał na dalszy bieg ścieżki. Łzy zaszkliły mu się w oczach.
– Piesku kochany, ja chyba nie dam rady… bardzo, bardzo trudna to droga – westchnął.
– Och! – usłyszał nad głową jakiś stłumiony głos. Zerknął i ze zdziwieniem połączonym ze strachem dostrzegł wielką sowę, która ogromnymi okrągłymi oczami wpatrywała się w niego.
– Och – powtórzyła sowa – możesz sobie ułatwić tę wędrówkę!
– Jak to?
– A tak to, że najlepiej zrobisz, wracając do rozgałęzienia dróg, skręcisz w tę wygodną i postarasz się obejść ową lichą ścieżyną. Bo wierz mi, ja wiem, że one obydwie, choć daleko bardzo od tego miejsca, ale jednak znów łączą się ze sobą… No może nie do końca łączą, ale są tak blisko siebie, że ktoś sprytny, sprawny, zdeterminowany ma szansę przeskoczyć z jednej na drugą.
– Naprawdę? I każdemu się to udaje?
– Nie każdemu, ale niektórym i owszem. Nie męcz się tu więcej, wracaj! Może i tobie się uda.
– A jeśli się nie uda? – spytał chłopczyk.
Lecz sowa już na to pytanie nie odpowiedziała, tylko odfrunęła, kędyś w mrok, z nieprzyjemnym poszelestem skrzydeł.
* * *
Chłopiec teraz maszerował wygodną drogą. Gdzieś, w oddali, miasto budziło się do życia, a w oknach domów, zapalały się światła.
Spojrzał w niebo i zobaczył, że bynajmniej nie przybliża się do Gwiazdy Zarannej, lecz podąża w całkiem innym kierunku…
To go przestraszyło, ale sam siebie uspokoił słowami zasłyszanymi od sowy, że gdzieś w oddali obydwie drogi nieomal znów zbiegną się ze sobą… i przeskoczyć tylko…
Rozpoczynał się nowy dzień, słońce wspinało się coraz wyżej i wyżej, aż w końcu w jego blasku nie mógł już dostrzec światła Gwiazdy Zarannej.
Stracił pewną przewodniczkę… zostało mu więc tylko kierować się przeczuciem i przypuszczeniami, że zmierza we właściwą stronę…
Szedł, szedł wytrwale…
Dzień nachylił się ku wieczorowi, a on szedł. Był sam, smutny i wylękniony, chociaż droga słała mu się pod stopami gładka, niczym atłas…
Książkę, z której pochodzi opowiadanie można nabyć tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/azor-opowiadania-o-psach-andrzej-sarwa