– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą… WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (34)

– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (34)

Principium novum

Duszno… ciemność… Jakiś ciężar na piersiach… Piasek chrzęszczący w zębach, a przy każdym płyciuchnym oddechu wciągany do nosa. Uczucie skrępowania. Jakby całego ciała. Ucisk ze wszystkich stron. Z trudem poruszył palcami. Wyczuł, jak przesypuje się pomiędzy nimi sypka ziemia. Próbował wstać. Nie dał rady, choć udało mu się jednak trochę poruszyć.

Najgorsze było to, że czuł, iż za chwilę się udusi. Jęła ogarniać go panika. Spokojnie… tylko spokojnie… zaczął międlić sypką ziemię w palcach, próbował zbliżyć dłonie do siebie, powolutku, powolutku… udało się.

Złożył ręce jak do modlitwy i skierowawszy je ku górze, zaczął rozpychać przygniatającą go ziemię. Opornie, bo opornie, ale się udawało. Milimetr po milimetrze, centymetr po centymetrze… W ślad za dłońmi kierował usta i nos.

Mijały sekundy, ale jemu, pogrzebanemu pod niezbyt zagęszczoną i zbitą warstwą gruntu, zdawało się, że to wieki mijają.

Nareszcie. Usta, nos, a po chwili oczy, wytknął ponad powierzchnię gleby. Wypluł ziemię, wydmuchał ją z nosa i zaczerpnął pełne płuca powietrza. Chwycił go ostry kaszel. Kiedy w końcu minął, ostrożnie i z trudem wygramolił się z płytkiej jamy, w której spoczywał przysypany z wierzchu.

Był potwornie obolały i kompletnie bezsilny, zebrał się jednak w sobie i dźwigając z trudem, usiadł wreszcie. Otwartymi ustami łapał powietrze jak ryba wyrzucona z wody na brzeg. Głowa pulsowała mu bólem nie do opisania.

„Jezu, co się stało?” – zapytał w myślach, bo nie pamiętał ani jak, ani kiedy, ani też dlaczego znalazł się w tym miejscu.

Wypełzł z jamy i rozejrzał dokoła.

Świtało. Szary brzask rozjaśniał nieboskłon. Z tyłu, za plecami, miał jakiś kamienny mur, przed nim zaś wyrastał gąszcz drzew oplątanych giętkimi witkami bluszczu. W prześwicie, między pniami, kiedy już rozjaśniło się na tyle, że mógł wzrokiem sięgnąć jeszcze dalej, wypatrzył bryłę okazałego budynku.

Zaczął czołgać się w jego stronę. Co i raz pojękiwał z cicha, lecz pełzł, pełzł niczym robak, któremu zmiażdżono odwłok. Pełzł uparcie i wytrwale.

Wreszcie wydostał się spomiędzy drzew i kęp zarośli. Zamiast nich miał teraz przed oczami rzędy krzyży górujące ponad mogiłami. A owa budowla to był niewielki kościółek, czy może raczej cmentarna kaplica.

Zdumiał się. Bo jakimże to sposobem znalazł się na tym miejscu wiecznego spoczynku? I dlaczego pochowano go nie pomiędzy innymi nieboszczykami, w poświęcanej ziemi, lecz gdzieś w krzakach pod murem?

„Ach tak! W niepoświęcanej ziemi, bo nie było pewności czym katolik…” – pomyślał.

I to było ostatnie, o czym pomyślał, osunął się bowiem zemdlony na murawę mogilnika, poprzetykaną białymi główkami stokrotek i złocistymi jaskrów.

* * *

– Gdzie ja jestem? – zapytał człowiek, który wydobył się z mogiły.

Siedzący naprzeciwko niego mężczyzna położył mu palec na ustach.

– Nic nie mów, panie kawalerze… Odpoczywaj…

– Panie kawalerze?… Kimże jesteś, panie?… a kim ja jestem?…

Mężczyzna, szlachcic, cały ubrany na czarno, wpatrywał się hipnotyzująco prosto w oczy powstałego z martwych mężczyzny.

– Kim jesteś, panie?… i kim ja jestem?… – powtórzył pytanie ten ostatni.

– Nie pamiętasz, kim jesteś?

– Nie, panie.

– Mógłbym ci powiedzieć, ale chyba byłoby lepiej, jakbyś sam to sobie przypomniał.

– Nie dręcz mnie. Powiedz.

– Jesteś Jerzy Białecki, szlachcic polski, herbu Leszczyc. Znajdujesz się w Paryżu.

– Nie… nie wiem… nie pamiętam… A ty? Kim ty jesteś?

– Ja? Różne mam nazwiska i wiele tytułów. Jestem diuk don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. Lecz to tak naprawdę anagramy mych prawdziwych imion… Ale kiedy indziej… mogę zwać się inaczej… Ale teraz odpoczywaj, panie kawalerze, odpoczywaj. Najlepiej, gdybyś usnął. Sen cię pokrzepi.

– Dobrze, książę, lecz powiedz mi jeszcze, dlaczegom został żywcem pogrzebany.

– Cóż… może nie do końca żywcem. Pewien młodzieniec, któregoś przygarnął w podróży, karmił, poił i dał mu dach nad głową, połakomiwszy się na twoje pieniądze, najpierw cię poddusił – nieskutecznie na szczęście – a potem usiłował zadźgać nożem – nieskutecznie na szczęście… Medycy bez należytej obdukcji orzekli, żeś trup i kazali cię co rychlej pochować. Grabarz, jako że miał to zrobić za darmo, zrobił byle jak, ledwo przyprószywszy cię po wierzchu ziemią, w którą cię złożył nie tylko bez trumny, ale nawet i bez całunu. Potem się ocknąłeś, wróciła ci przytomność… wygrzebałeś się z płytkiej mogiły… a potem ja cię znalazłem i pielęgnuję…

– Panie, powiedz, czy wróci mi pamięć?

– Kiedyś… zapewne tak… kiedyś… Tymczasem jednak musisz wydobrzeć i wrócić do sił… – rzekł diuk po polsku.

– Panie! Ty znasz mój język?

– Ja znam każdy język. Ale już naprawdę dość… dość… Śpij i zdrowiej.

Diuk skinął głową panu Jerzemu, po czym ze złotego puzderka wydobył szczyptę białego proszku, umieścił go na grzbiecie lewej dłoni i dmuchnął nań tak, że proszek obsypał twarz Białeckiego. Nie minęła i minuta, a ten ostatni pogrążył się w głębokim śnie.

Ferulci de Atanas opuścił sypialnię rannego…

* * *

Pan Jerzy Białecki odzyskiwał siły. Rany się zasklepiły i zagoiły, nawet blizny po nich zbladły. W głowie jednak wciąż miał pustkę. Niczego, ale to absolutnie niczego ze swojej przeszłości, nie umiał sobie przypomnieć.

Diuk wyjawił mu jego nazwisko i herb, lecz nic to za sobą nie niosło, niczego nie mówiło. Nawet jeśliby powrócił do Polski, to do kogo? Nie miał pojęcia, czy ma tam jakąś rodzinę, jakichś krewnych, czy też nie. A jeśli nawet? Jeśli by i natrafił na bliskich, to i tak byliby oni obcymi dlań osobami. Być może tylko bólu by im przydał.

Bo przecie nawet nie wiedział, jak dawno z tejże Polski wyjechał i od kiedy jest we Francji… od dni, od miesięcy, od lat?…

Co jednak miał dalej czynić? Też nie wiedział. Nie miał nic, tyle co ubranie na sobie i ani dudka w kieszeni. Gdzie się podziać? Gdzie obrócić? Jak zdobyć środki na chleb codzienny?

Te ponure rozmyślania przerwał mu głęboki, lekko chrapliwy głos diuka:

– I co, wasze? Przypomniałeś coś sobie?

– Niestety nie, miłościwy książę… niestety, nie…

– Więc co zamierzasz? Wydobrzałeś, siły ci powróciły, czas, byś o jakimś zajęciu pomyślał.

– Ba! Ale o jakim?… Wpierw jednakowoż miłościwy książę, powinienem się wam odwdzięczyć. Życie mi, panie, uratowałeś i do ciebie ono teraz, tak po prawdzie, należy.

– Pewnie, pewnie – Atanas się uśmiechnął.

– Tedy? Jakże bym mógł wam, panie, swą wdzięczność okazać?

– No… na przykład mógłbyś się w obronie mojej godności pojedynkować i zginąć – diuk znów się uśmiechnął. – Lecz nie ma takiej potrzeby. A nie myślisz o powrocie do ojczyzny?

– Nie, panie. Nie myślę.

– Może masz rację. Więc co teraz czynić zamierzasz?

– Sam nie wiem…

– To zostań ze mną. Będziesz mi druhem bardziej i pomocnikiem niż sługą. Chociaż służyć mnie to bynajmniej nie byłaby dla nikogo ujma, a wręcz przeciwnie – zaszczyt.

– A cóż miałbym robić? Na czymże owa pomoc miałaby polegać?

– Chcesz zobaczyć? To pójdź za mną. Jeszcze kęs życia przed tobą…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/