Nie wiem zali zwyciężyć możem – to wiem, że zwyciężeni i pohańbieni być nie możem.

Kłuszyn, 4 lipca 1610. Zofia KOSSAK, Złota wolność.

Szósta dochodziła i żarkie lipcowe słońce wysoko jeszcze stało na niebie, gdy wysłańcy hetmanowi obiegli obóz, bez trąbki ni bębna roznosząc rozkazy. Wojsko miało natychmiast wychodzić pod Kłuszyn (Masz, diable, kaftan! Wymyślił! zaklął ze złością rotmistrz Dunikowski) porządkiem ściśle oznaczonym: Pana Strusiowa chorągiew pierwsza, Zborowskiego druga, Poryckiego trzecia, Kazanowskiego czwarta, dalej Dunikowskiego, Wasiczyńskiego, Kopycińskiego, Firleja i inne. Piechoty ludzi dwieście, dwa czterokonne przednie falkonety i stara kolaska hetmańska. Tę ostatnią, aby wzięto, wyprosił, wymodlił Bałaban.

– Głupiś, i tak do niej nie siędę -fukał na siostrzeńca hetman przy pisaniu rozkazów. -Nie daj Boże nieszczęścia, Jegomość… Co szkodzi jedna kolaska? Pochodu nie zadzierży upierał się przy swoim Oleś. Widząc szczerą troskliwość chłopca, hetman ustąpił niechętnie.

W obozie miały pozostać tabory, namioty, siedemset piechoty nieco Kozaków, trzy chorągwie jazdy, ciury i pacholiki którym broń rozdano, przykazując szumieć i hałasować potężnie, by Wałujew domyślić się wymarszu wojska nie mógł. Komendę nad obozem w nieobecności hetmana sprawiać będzie pan Bobowski, żołnierz stary, doświadczony.

Czerwono-złocista zorza zalała skrzącą powodzią drzewa nad wojskiem w pochodzie, gdy kapelan, ksiądz Szymon Wybirek, przyjaciel hetmański, jadący w pierwszym szeregu wzniósł oczy do nieba i stułę na szyję założył, szepcąc Anioł Pański. Widząc jego gest, rycerze żegnają się pobożnie powtarzają półgłosem Pozdrowienie Anielskie. Biją się w piersi, chylą w pokorze głowy. Przodem, pobok kapelana, pan hetman jedzie zamyślony, tuż za nim obaj krewniacy i Sebastian Pielsz na swym kirgizie (podobnym w cieniu leśnym do stwora niestwora), jako kałauz, drogi okoliczne znający.

Zmierzch W puszczy szybko zapada. Gościniec wydłuża się ciemnym parowem. Bór-uroczysko, bór dziki gada coś niezrozumiale. Miesiąc rogaty wypływa ponad głęboki jar drogi, przegląda się w błotnistych kałużach, rzucając w nie garści złota… Trzeszczą gałęzie, bo rycerstwo lasem objeżdża błotnistą drogę. Spod kopyt pryskają, świecąc ni to chochliki, błędne leśne duszki – robaczki świętojańskie, nierade, że im gody miłosne przerwano. Migocą w górze jak klejnoty nocy.

Raz po raz wilgotny od rosy gałąź trzepnie z hałasem o hełm towarzysza. Gdy spod nóg porwie się spłoszony zwierz (nie rozpoznasz w mroku, jaki), szustnie wśród liści skokami szaraka albo wyniesie się w górę polotnym wyrzutem nóg sarnich boczą się i chrapią konie. Z fukiem, tętentem, sapaniem, przelatuje w poprzek drogi wystraszone stado dzików. Chrząkają groźnie, zajadle maciory, zasłaniając sobą cętkowane, niemrawe warchlaki. Z żelaznym chrzęstem strzelają w kielce odyńca. Giną w ostępie. Znów cisza. Ryś przywarował w rozwidleniu drzewa. Nastawiwszy bacznie uszy, ostro pędzlem sierść: zakończone, patrzy w dół. Zdziwienie bije z płaskiej, kociej mordy drapieżnika: cóż to za wojsko sunie dołem, jak wilcy cicho?… Na jakie ruszyli łowy?…

Hej! Na wielkie, trudne łowy aż chyli się od namysłu i wagi głowa pana hetmana. Północ już mija (wnioskują po miesiącu towarzysze) gdy niespodziewana przeszkoda staje na drodze pochodu: gościniec, zrazu tylko błotnisty, staje się lgnącą starzyną. Po przejściu pierwszych chorągwi miasto drogi połyskuje matowo do księżyca rozchlapana, lepka, chwytająca maź. Bokiem gąszcz nieobjechany. Ciężkie falkonety grzęzną po osie. Grzęzną ich wozy, dźwigające trzy setki dziesieciofuntowych, pustolanych kul, opatrzonych tulejami. Piechota ścina kilka młodych buków, które kolejno podkłada pod koła. W mroku nocnym błyskają spiżowe, śliskie ciała dział, w łuskę karpiową misternie wyrobione. Przednie to falkonety, długie, bezkomorowe, we Lwowie u Franka, dobrego ludwisarza, odlane. Jeden zwie się „Virgo”, drugi „Pluto”. Pan Więckowski, puszkarz zamiłowany, nachyla się nad nimi troskliwie, sam pomaga dźwigać szprychy, podtrzymuje ozdobne uszy, zwane delfinami, klnąc z cicha, ale siarczyście, bagnisko.

Wszyscy je klną na równi, bo marsz się opóźnia. Krótka letnia noc nasiąka już blaskiem opałowym. Czerń miesza się z bielą, srebrnieje, gdy we mgle przebłyskuje wreszcie koniec lasu, a wraz otwarta równina.

– Kłuszyn… – powiada ściszonym bezwiednie głosem Sebastian. – Nieraz my tu przyjeżdżali za furażem. Płotów na tym polu siła… Dwie małe derewnie przed nami… Nie derewnie to ni chałupy, tylko klecie; już wtedy nikt w nich nie mieszkał…

Chorągwie ustawiają się, milcząc, pod lasem, w miarę jak wysuwają się z gąszczu. Pana Strusiowa pierwsza; Zborowskiego, Samuelowego syna, druga; księcia Poryckiego trzecia… Wiatr poranny szumi w wielkich skrzydłach orlich, podrywa skóry u ramion. Stoją niewidoczni na tle boru, wytężając wzrok W dolinę. Świat bieleje szybko, wyłaniają się z mroku kształty, dalekości. Jak okiem zasięgnąć, rozciąga się obóz moskiewski. Rzędy zakobyleń giną we mgle. Równina przecięta jest dwoma szeregami zwartych chruścianych płotów, zapewne dla ochrony pól przed dzikiem lub łosiem wzniesionych. Rozwalone chaty dwóch opuszczonych wiosek czernieją na przedzie. W głębi z mlecznej mgły wynurza się ciemny, sporawy horodek. Obóz śpi. Ni ruchu, ni światła, ni ognia. Spadłszy teraz z góry znienacka, można by ucapić śpiących, aniby się spostrzegli. Błyszczą drapieżne oczy rotmistrzów, chciwych runąć niby raróg na drzemiące kuropatwy. Ba! Gdyby wszyscy już wydostali się z lasu! Pana Kopycińskiego chorągiew dopiero wyjeżdża, Firlejowej jeszcze nie widać – a o piechocie i falkonetach ani słychu.

– Mniejsza o falkonety, ale bez piechoty nie poradzim, bo musi wyrąbywać płoty – konstatuje hetman. – Trza czekać.

Stojąc niewidoczni, zlani W jedno z lasem, czekaja niecierpliwie. Ksiądz Wybirek nuci półgłosem:

Witaj Królowo i Matko litości,

Żywocie duszy, nadziejo słodkości,

Do ciebie dzieci Jewine wołamy…

A rycerstwo podejmuje szeptem:

Rzewliwe głosy podniósłszy do nieba,

Teraz, Rzeczniczko, teraz Cię potrzeba…

Półśpiew leci ku niebu wraz z szumem boru i świergotem rozbudzonych ptaków. Nareszcie!… Westchnienie ulgi z wszystkich piersi wita ukazujące się z lasu ostatnie chorągwie. Za nimi wypada biegiem staplana w błocie po pachy piechota. Pan Ludwik Wejher, dowódca, łapiąc dech, melduje hetmanowi, że połowę ludzi zostawił przy falkonetach, które niebawem nadejdą, sam z połową przybieżawszy.

Nie będziemy na nich czekać mówi hetman. – Pchnij waść śpiesznie kilkunastu, by podpalili te budy. Strzelcy mogliby nam siła z nich szkodzić…

Sam chwyta do ręki buławę, wyjeżdża przed czoło chorągwi: – Trąbić do potkania! – woła potężnie. W głębi szlachetnej swej duszy rad jest, że nie napadnie na śpiące. Ksiądz Wybirek, kapelan podnosi do góry wyciągnięty z zanadrza krzyż. Błogosławi nim długo wojsku, wszystkiemu razem i każdemu towarzyszowi z osobna. Błogosławi równinie, która za chwilę sfarbuje się hojnie krwią. Żarliwymi słowami prosi Boga, Pana Zastępów zwycięskich, by miłościwy był duszom, które los wojny przed trybunałem Jego dziś postawi… A skończywszy modlitwę, chowa krzyż i ujmuje w garść szablę, którą włada nie gorzej niż drudzy.

Hetman kończy wydawać rozkazy spokojnym, jasnym. choć doniosłym głosem: ‘

– Mości Zborowski na prawo! Mości Struś na lewe skrzydło!… Pilno uważać na płoty! Dziurami kolejno wypadać!… Mospanowie! Ćma Moskwy, ale to nic! Nie pierwszyzna Polakowi stawać przed wrogiem z większym sercem niźli siłą! Odwrotu nie masz! Necessitas in loco, Spes in virtute, salus in victoria… Naprzód!

Ostatnie słowa głuszą dźwięki surmów, długie, przeciągłe, krzepkie. Odbijają się echem o las, wracają zdwojone w równinę. Wraz na zmurszałych, grzybom nawisłym podobnych dachach chat opuszczonych wykwita biały dym, potem jasny płomień. Ogarnia je szybko, strzelając w górę z uciechy. W obozie moskiewskim, dopiero teraz przebudzonym gwar. Wrzask… Niosą się przeraźliwe sygnały piszczałek.

Na widok pędzących już z góry chorągwi w nieładzie ustawiają się Dymitra Szujskiego pułki. Na łeb, na szyję lecą strzelcy zawalać kobylicami wyrwy w płotach. Za późno bo pan Zborowski, dumny, promienny jak zorza, już jest ze swymi w obozie.

Z dala, na wzgórzu pod ufortyfikowanym horodkiem, wodzowie: Dymitr Szujski, wyniosły Pontus de la Gardie i flegmatyczny Horn patrzą uważnie. Obaj cudzoziemcy stropieni są, że hetman zdołał zaskoczyć niespodzianie, niby fryców, starych jak oni żołnierzy lecz o wynik potyczki (trudnoż nazywać bitwą starcie z taką garstką!) najzupełniej spokojni. Patrzą ciekawie, jakby na teatrum.

– Żółkiewski zawsze był rezolut i ryzykant, ale dziś przeryzykował – uśmiecha się Horn.

– Ba, innego wyjścia nie miał. De la Ville żałować będzie, że zasłabł i w Pogorełoj ostał, dawno pragnąc z nim się zmierzyć… Swojego czasu, pod Wolmarem, w niewolę mnie biorąc, dał mi Żółkiewski własną szubę rysią – wspomina śmiejąc się Pontus. Ja mu dziś za to oddam sobolową; niech na moją niewdzięczność nie narzeka…

– Żółkiewskijl… Cztob jewo… postękuje kniaź Dymitr Szujski, opięty ciasno w atłasowy, szafranowy chałat. Skośne, moskiewskie oczy wytęża z niepokojem W stronę gdzie wre walka. Chyba się Wasza Godność nie niepokoi? Wyprztyka on swój impet, zanim z połową naszych się zmierzy i koniec. Ogarniem go wtedy i weźmiem jak swego.

– Zabawa czysta, nic więcej! – potwierdza Pontusowe słowa Horn.

Miast odpowiedzi Dymitr stęka niewyraźnie, spluwa. żegna się kilka razy i spluwa ponownie. Obaj cudzoziemscy wodzowie spoglądają na barbarzyńcę z pogardliwa wyższością.

W oddali chorągwie walą się na nieprzejrzaną czerń uszykowanego już moskiewskiego wojska, jak barwiste motyle na mrowisko. Straszliwym pędem przebijają się skroś armii. Jak za czółnem śmigłym woda – zlewają się poza nimi roztrącone szeregi. Więc wyrwawszy z gęstwy na pole, zwołują się, kupią i sadzą w mrowie z powrotem…

Wespół ze Strusiowymi walczy Sebastian Pielsz, grzmocąc na prawo i lewo. Zrazu, gdy jeszcze stali popod lasem. onieśmielony był i zawstydzony swym brakiem wojennej wprawy. Toć to, po prawdzie, pierwsza jego wielka bitwa. „Bylem prał mocno, to grunt krzepił się w duchu nie harce to, gdzie człek na widoku wszystkich poczyna… Śmiać się nikt nie będzie”.

Onieśmielenie minęło, zaledwie ruszyli z furkotem skrzydeł, z krzykiem skwirowi orlemu podobnym. Zamiotło nim uniesienie boju, poryw walki, śmiertelnego pędu sławy. Poczuł się naraz wolny i swobodny. Jak uciskający z dawna, ciasny, cieżki kaftan zrzucony nareszcie z pleców – odpłynęły go wszystkie teorie, myśli, udręczenia. Niepomny na nic walczył z furią rzetelną szlachcica. Roześmiał się w nim dziad, pradziad, dla których bój był rozkoszą. Niby mocne wino zaszumiała w głowie przemożna chęć, by porwać się z wrogiem za bary – poczuć w rozwścieczonych łapach chrzęst przeciwnikowych kości – zepchnąć go, zmiażdżyć, pokonać… Twarda stopą nastąpić na drgającą szyję, gasić płomienie zawziętych oczu, jak świece, wtopić się w huragan boju, szczytną radość każdego serca prawdziwie męskiego czuć myśl i ramię płonące jednako… Dziedziczny, nieomylny instynkt, drzemiący dotąd gdzieś W głębi, wyczuwał naprzód cięcie przeciwnika, odparowywał je i atakował. Nie uczona, lecz kierowana nieświadoma siłą ręka zwijała się niezawodnym, szybkim jak skręt żmii ruchem. Z głuchym stękaniem drwala unosił koncerz oburącz waląc nim w hełmy, naramienniki piechoty. Wilczaty jego kirgiz, monstrum szpetne i złe, kąsał na prawo i lewo. Niekierowany, parł w przód z własnej woli, kwicząc i charcząc w obłędzie furii bojowej.

Spod lasu bystrym wzrokiem ogarnia hetman plac boju. Kiedy, odbita o brzegi jakoby kamienne przedniej nieustępliwej moskiewskiej piechoty, cofa się która chorągiew, rozpryska jak fala sam sadzi ku niej, zbiera, zwołuje, zagrzewa na nowe wiedzie natarcie. Strusiowi potykali się już osiem razy! Poryccy, Zborowscy dziesięć Nie mają czym walczyć, połamawszy dawno kopie. Konie ustają, znużone. Słońce pali żywym żarem. Trzy godziny trwa już bój zapamiętały. Najgorzej, że płotu, mocno bronionego przez Pontusową piechotę, nijak nie można wyrąbać ni owej piechoty bezpiecznej za osłoną, ruszyć.

Lecz oto wynurzają się wreszcie z lasu falkonety. Na ramionach je prawie wyniosła piechota. Pędzą teraz w skok od lasu, z grzmotem kół zataczają łuk w miejsce, które wskaże hetman. Drygają niby z radości spiżowe, gładkie cielska. Na prawo „Virgo”, panny wyobrażenie na lufie noszący na lewo niechybny „Pluto”. Puszkarze drżą z niecierpliwości. Pan Więckowski mierzy długo, starannie. Pada pocisk jeden, drugi – padają gęsto, celnie, prażąc bez miłosierdzia skrytą za płotem piechotę. Wystrzeliwszy jeszcze raz muszkiety, zmykają śpiesznie piechury.

Wnet rąbią zaporę hetmańscy. Luką wyrwaną rzuca hetman odwód: świeżą, nietkniętą jeszcze chorągiew Kazanowskiego. Zrywa się hufiec niby ptak z uwięzi. Ponoszą zniecierpliwione czekaniem, skąsane przez bąki pod lasem konie. Ponosi zapał rycerzy, od czterech godzin patrzących bezczynnie na śmiertelne zmagania się swoich. Wpadają w ciżbę jak w wodę. Pierzcha rozbita Moskwa, nie strzymawszy ich natarcia.

A oni sadzą na oślep dalej, by przed obozem cudzoziemskim zderzyć się z jazdą francuską nieobecnego Monsieur de la Ville. W wąskim szyku kometowym nadjeżdżają truchtem Francuzi. Zmrużone oczy mierzą chłodno znad gładkiej lufy pistoletu. Sypie się palba jak groch. Jak groch o ścianę, zaiste, bo Kazanowscy już ich roztrącili. Opadli z boków, wdarli się klinem do wnętrza, rozszczepili kornety na wióry. Zmieszani z wrogiem rozbitym, wiążą się w walce zaciekłej. Zderzają się ze zgrzytem ostrza. Walczą Francuzi zaciekle, jak na rycerzy przystało, lecz brak im już tchu i sił. Cienka, jadowita szpada francuskiego gentilhomme’a pęka jak drzazga w zetknięciu ze straszliwym koncerzem. Mdleje szczupła, w mankiecie koronkowym, dłoń. Wytworny szept: Excusez – obowiązkowy przy zadaniu śmiertelnego ciosu ginie bez echa w okrzyku: „Bij! Zabij!”… Padają gęsto mężni panowie francuscy, niezdolni sprostać osiłkom o gnatach stalowych, spod Bochni, Lublina lub Płocka. Roztrąceni, zepchnięci, osuwają się na boki…

Niepowstrzymana usaria prze dalej ku oczekującej natarcia angielskiej dragonii Horna. Lśnią z dala złote hafty, barwią się kolety. O trzydzieści kroków Anglicy palą z pistoletów, po czym uczonym manewrem, zwanym karakol, zawracają za tylne szeregi, by nabić powtórnie broń. Ryk śmiechu w polskich szeregach, sądzących, że tył podają. Nim drugi szereg Angielczyków zdąży dać ognia, nim pierwszy nabije pistolce, już wali się im na karki lawina ludzi i koni. Rozpędza, miesza, gna przez obóz, aż pod sam horodek…

Ze wzgórza wodzowie patrzą oszołomionymi oczami. – Hospodi, pomiłuj! jęczy żegnając się raz po raz, Dymitr Szujski. Pontus i Horn spoglądają ponuro, oczom nie wierząc. Centrum ich wojska w rozsypce. Bronią się wprawdzie na skrzydłach strzelcy i piechota, lecz celne strzały falkonetów spychają ich nieustannie, chociaż z wolna, w las. Wprost ku wzgórzu pędzą bezładne, trwogą ogarnięte, kupy Moskwy,

zaciężników. Firlej, Kopyciński, Struś siedzą im na szyjach. Lada chwila ogarną wzgórze, a z nim razem wodzów. Nie przestając jęczeć, Dymitr z Golicynem zwołują uciekających. Horodek jest dobrze zaopatrzony, ma osiemnaście dział, można się w nim bronić. Rozbita piechota chroni się za wały, kobylicami zawierając przejścia. Tymczasem Pontus i Horn samowtór cofają się w las, by okrążywszy pole bitwy, dopaść swoich rezerw – trzech tysięcy stojącego na uboczu świeżego żołnierza. Przeciw tym zaciężnym właśnie, niechając chwilowo horodka, w którym ukrzepia się Dymitr – zwracają się polskie chorągwie. Lecz konie znużone ustają. Ręce utrudzone mdleją.

Stają o kilkadziesiąt kroków naprzeciw wroga, patrząc weń groźnie wizjerami pogiętych przyłbic. Nabierają tchu. Wspaniałe na oko zaciężne pułki piesze, z obieżyświatów całej Europy zebranych złożone, czują się dość niemrawo pod tym wzrokiem. Nie wiedzą, co czynić. Atakować czy czekać? W powietrzu dookoła czują klęskę. W ich oczach starto jazdę de la Ville a i Horna. Za chwilę ciż sami pierzaści straceńcy mną i na nich. Któż ich wstrzyma? Rozkazów nikt nie wydaje. T rącają jeden drugiego niechętnie.

– Widzi mi się, że te pachołki zdałyby się na parol mówi bystry obserwator Oleś Bałaban do rotmistrza Strusia półszeptem, bo zachrypł całkiem z wysiłku.

– Kto wie, może by się i zdały?.. Warto by do nich zagadać?… Po jakiemu zagadasz waść? Tu żaden ludzkiej mowy nie rozumie.

-Ja potrafię powiada rotmistrz Kopyciński. I po szwedzku, i po niemiecku umiem gadać.

– Jedźmy! Podjeżdżają z Bałabanem tuż pod pierwszy szereg.

Kum Kum! – woła groźnie rotmistrz. -Zdajcie się, juchy, albo spierzemy jak tamtych! Kum Kum! powtarza zachrypłym głosem Bałaban machając ręką.

Ogłupiałe rajtary patrzą w nich, nie rozumiejąc.

– Zarazy!! Udają, że nie słyszą! Przecie po ichniemu mówię – sierdzi się Kopyciński. – Nie chcecie kum – poczekajcie ..

Szkoda gęby psuć woła rotmistrz Struś wracaj cie zaraz.

– Bij! Zabij! – Bij psiawiarów!

Ostatnim, potężnym wysiłkiem zrywają się do ataku mdlejące chorągwie. Stękają kłute ostrogami konie. Jęczy ziemia. Już wzięli rozpęd, już walą. Lecz Szwedzi, jak gdyby teraz dopiero pojąwszy, czego żądali rotmistrze, podnoszą ręce do góry. Pierwsze szeregi, powiewając kapeluszami zmykają chyżo na boki, bo towarzysze, choć podnieśli w górę szczątki kopij na znak zrozumienia, nie mogą wstrzymać impetu od razu.

– Namyślili się przecie, złodzieje stwierdza z satysfakcją Kopyciński, osadzając konia. T rąbiąc przeraźliwie, wysuwają się parlamentarze zaciężników. Oleś Bałaban wiedzie ich do hetmana, by z nimi warunki kapitulacji omówił. Między oczekującymi decyzji hetmańskiej wojskami zawiązuje się życzliwa rozmowa na migi.

Na tę chwilę właśnie Pontus de la Gardie i Horn wyjeżdżają z lasu. Widząc kapitulację, niedwuznacznie przyjacielski stosunek do wroga, dumny Szwed ryczy jak buhaj, bije po pysku oficerów, płazuje szpadą żołnierzy, sam chce wieść do ataku. Daremnie! Żołnierze trwają przy swoim. Usuwają się zręcznie spod zasięgów jego gniewu; walczyć nie myślą. Grożą mu, że go związanego hetmańskim wydadzą.

-Flegmatyczny Horn, czerwony ze wstydu, stoi skamieniały. Pontus miota się bezsilnie, szlocha w rozpaczy, targa oburącz spiczastą brodę, nie zważając, że patrzą na niego ciekawie stojący w pogotowiu o kilka kroków husarze. Wraz i parlamentariusze wracają z umową już podpisaną. Machają nią w powietrzu zwycięsko, witani wesołym okrzykiem obu stron.

Wylazłszy na ramiona kolegów, jeden z wysłańców odczytuje donośnie warunki: Kto chce, ma prawo odejść swobodnie z bronią w ręku, dawszy jeno parol, że przeciw Rzeczypospolitej walczyć w tej wojnie nie będzie. Kto woli, może niemieszkając przejść w służbę do polskich szeregów…

Po krótkich deliberacjach przechodzą na żołd króla Zygmunta – Francuzi Anglicy, Szkotowie i Hiszpanie. Z rycerskim pozdrowieniem, już jako koledzy, podjeżdżają ku polskim chorągwiom. Wiwaty grzmią zobopólnie. Posępny jak noc, blady jak trup, wyniosły Pontus de la Gardie daje parol i zabierając z sobą Szwedów oraz Finlandczyków, odchodzi z Hornem na Nowogród.

A mierząwcy! Proklataja, łatinskaja swołocz! klnie naczelny wódz wojsk moskiewskich, kniaź Dymitr Szujski, patrząc z częstokołu gródka na kapitulację zaciężnych i odwrót niesławny Pontusa. Na myśl, że dotychczasowi sprzymierzeńcy gotowi teraz uderzyć na niego, traci serce do dalszej obrony.

– Nieczystaja siła! stwierdza i wymyka się z wojskiem z horodka, zostawiając w pośpiechu działa. Olbrzymi obóz jest własnością polską…

Na pobojowisku hetman podnosi ręce do góry w niemym dziękczynieniu. Ksiądz Wybirek intonuje Te Deum… Towarzysze poją w potoku upadające ze znużenia konie. Sami, przypadłszy ustami do wody, chełpią ją chciwie, żarłocznie zanurzając w chłodnym nurcie utrudzone głowy. Hej! Odpocząć, zrzucić rozprażony słońcem pancerz, legnąć na świeżej murawie !…

Nieskoro jeszcze, nieskoro!…