Jestem profetą. Łukasz Warzecha.

Jestem profetą

https://www.salon24.pl/u/lukaszwarzecha/1347282,jestem-profeta

Łukasz Warzecha


Jeden z moich czytelników przypomniał mi, że już dobrych kilka lat temu napisałem tekst, w którym przewidywałem, jak potoczą się wydarzenia po przejęciu w Polsce władzy przez opozycję wobec PiS. Odnalazłem ten tekst. Oto on.

Tekst ukazał się w jednym z numerów “Do Rzeczy” z sierpnia 2017 r. (były to pierwsze miesiące mojej pracy w tygodniku). W niektórych sprawach nieco się oczywiście myliłem – akcję umieściłem przede wszystkim dopiero w 2027, a nie 2023 r., nie doceniając zdolności PiS do zrażania do siebie ludzi. Wielu bohaterów tekstu w polityce już nie ma, ale zastąpili ich inni o podobnym nastawieniu i zdolnościach.

W wielu sprawach zarysowałem wizję zaiste bliską stanowi obecnemu. 

Zresztą – proszę ocenić samemu. Poniżej tekst bez skrótów. 

***

Rok 2027

Politycy rządzącego od trzech kadencji PiS (w ostatniej z koalicjantem w postaci PSL) do ostatniej chwili robili dobrą minę do złej gry. Ale wyniki wyborów, ogłoszone w niedzielny jesienny wieczór 2027 roku nie pozostawiały wątpliwości: partia niemal już 80-letniego Jarosława Kaczyńskiego, wciąż pełniącego funkcję jej prezesa, poniosła klęskę, zdobywając zaledwie 11 procent głosów przy wysokiej, 58-procentowej frekwencji. To znacznie mniej niż osiągała w poprzednich wyborach.

Niektórzy niezależni komentatorzy od dawna przewidywali taki rozwój wypadków, wieszcząc zwycięstwo koalicji, złożonej z Nowej Platformy, niedawno utworzonej partii Lewą Marsz z Adrianem Zandbergiem na czele oraz odświeżonych Zielonych. I tak się faktycznie stało. Ostrzegali, że poza zwykłym zmęczeniem rządzącymi – w PiS trwały wciąż te same twarze, tyle że nieco postarzałe – da o sobie znać irytacja kolejnymi przyjmowanymi na chybcika rozwiązaniami, przedstawianymi jako służące wspieraniu narodowej dumy i „zwykłych Polaków”, a w istocie nieprzemyślanymi i mnożącymi problemy.

Na przykład w 2021 roku powołano Narodową Korporację Taksówkową – coś w rodzaju obowiązkowego zjednoczenia wszystkich korporacji taksówkarskich. Wprowadzone wtedy przepisy oznaczały całkowity koniec Ubera w Polsce oraz niedawno wprowadzonej przez polską firmę SelfDrive usługi wypożyczania na minuty półautonomicznych pojazdów. Zmiany wymusili taksówkarze, domagający się podniesienia biurokratycznych barier dostępu do zawodu, ścisłych limitów liczby taksówek w każdej miejscowości oraz centralnie ustalonego jednolitego cennika. Pod naciskiem związków zawodowych taksówkarzy ich zawód zyskał status funkcjonariusza publicznego.

„Polska może na tym tylko skorzystać” – grzmiał wtedy w Sejmie premier Joachim Brudziński. – „Taksówkarze wreszcie będą mieć zapewniony godziwy byt, a pasażerowie będą korzystać na tym, że rynek zostanie poddany rzetelnemu i uczciwemu państwowemu nadzorowi, bez dotychczasowego bezhołowia. A zagraniczne firmy, które żalą się, że nie będą mogły żerować na Polakach, niech idą gdzie indziej. Pasożytów nam nie potrzeba!”. Pierwszym dyrektorem NKT został Marek Suski. Ceny szybko poszybowały w górę, liczba taksówek się zmniejszyła.

Wprowadzona w 2017 roku ustawa „apteka dla aptekarza” już dawno sprawiła, że lekarstwa były dużo droższe niż kiedyś, a do najbliższej apteki trzeba było iść kilka kilometrów.

Ludziom dawały się we znaki Narodowy Monopol Mleczarski oraz Krajowy Monopol Używkowy. Wskutek działań ministra Konstantego Radziwiłła (wróżono mu krótką karierę, on tymczasem pozostał szefem resortu zdrowia nawet po wyborach 2019 roku) ta ostatnia instytucja, powołana w 2022 roku, otrzymała wyłączność na sprzedaż alkoholu i wyrobów tytoniowych w specjalnych sklepach, otwartych tylko cztery dni w tygodniu między 11 a 15. Dodatkowo wszystkie używki obłożono specjalną akcyzą w wysokości 20 procent. Brygady celne dzielnie walczyły z rosnącym przemytem. „Socjalizm bohatersko zwalcza problemy nieznane w żadnym innym systemie” – przypominał słynne słowa Kisiela Rafał Ziemkiewicz, publicysta „Do Rzeczy”. Odpowiadał mu w „Sieciach Jedynej Prawdy” Jacek Karnowski: „Dość podtruwania narodu polskiego! Mądra decyzja rządu, dbającego o zdrowie i dobrobyt zwykłych Polaków, oznacza także ogromne oszczędności w ochronie zdrowia. Wypada trzymać kciuki za sygnalizowany przez ministra Radziwiłła zamiar wprowadzenia całkowitego zakazu palenia, także w prywatnych mieszkaniach”.

W kampanii 2027 roku lewicowa koalicja obiecywała znaczące poluzowanie barier i zakazów, choć nie wspominała o likwidacji różnego rodzaju monopoli, nadrzędnych instytucji, czap organizacyjnych. Te miały pozostać – w końcu utworzono w nich kilkadziesiąt tysięcy nowych miejsc pracy dla urzędników.

Jako przyczynę zwrotu w lewo zamiast w prawo, ku konserwatywno-liberalnemu blokowi Wolność i Odpowiedzialność Pawła Kukiza i Stanisława Tyszki, analitycy wskazywali trudne do zniesienia natężenie hurrapatriotycznej narracji aparatu władzy. W 2020 roku powołano Ministerstwo Dumy Narodowej. Na jego czele stanął Antoni Macierewicz, łącząc tę funkcję z dalszym szefowaniem MON. W 2023 roku w „Do Rzeczy” ukazał się tekst prof. Stanisława Żerko, który porównywał natężenie hurrapatriotycznej poetyki z okresem rządów pułkowników w drugiej połowie lat 30. i konkludował: „Przebiliśmy już poziom stetryczenia patriotycznej narracji II RP, gdy eksponowanie portretów Marszałka w witrynach sklepowych było obowiązkowe, a dziatwa szkolna na ocenę uczyła się wesołych przyśpiewek o bohaterskim Rydzu-Śmigłym. Rozporządzenie ministra edukacji o obowiązkowych cotygodniowych apelach patriotycznych w szkołach sprawi, że młodzi ludzie się zbuntują. Nazwanie obficie sponsorowanego przez państwo pierwszego polskiego auta elektrycznego (kosztującego zresztą krocie, a przy tym wybitnie niepraktycznego) imieniem »Łupaszki« mogło przyjść na myśl tylko komuś kompletnie pozbawionemu instynktu samozachowawczego”. W wyborach roku 2027 na lewicę zagłosowała ogromna liczba Polaków w wieku 18-25 lat, od ponad 10 lat żyjąca w warunkach obowiązkowej, sankcjonowanej prawnie narracji patriotycznej.

„Ciekawe, ile ten tak zwany profesor wziął od Niemców za ten obrzydliwy tekst” – skomentował na łamach „Gazety Polskiej” Piotr Lisiewicz. I dodawał: „Fakt, że tak wielka część młodych ludzi oddała głos na antypolskie, lewackie partie, pokazuje jedynie, że Ministerstwo Dumy Narodowej powinno zostać powołane jeszcze w pierwszej kadencji PiS”.

Zatem – przyszło nowe. Liderem zwycięskiej koalicji był Zandberg i to on miał zostać premierem. Natychmiast po ogłoszeniu wyników wyborów z gratulacjami pospieszył prezydent Donald Tusk, który łatwo wygrał wybory w 2025 roku, startując przeciwko Joachimowi Brudzińskiemu. W drugiej turze kandydat PiS dostał jedynie 25 procent głosów. Tusk zwyciężył odwołując się w dużej mierze do postulatów radykalnej społecznej lewicy i już wówczas niektórzy ostrzegali PiS, że zmierza ku klęsce.

„Na zmianę kursu jest już chyba jednak za późno. Wkrótce wszystkie instrumenty, które tak pracowicie tworzyła partia Kaczyńskiego, układając państwo pod siebie (a dokładnie: pod rządzące ugrupowanie) zostaną wykorzystane przez kogo innego – prawdopodobnie radykalną lewicę. A wówczas rozlegnie się płacz i zgrzytanie zębów” – przestrzegał, kolejny już zresztą raz, w roku 2026 Łukasz Warzecha, publicysta „Do Rzeczy”. „Ten zdradziecki defetyzm, siany przez niektórych od lat, powinien się wreszcie spotkać ze stanowczą odpowiedzią. Pora, aby zawód dziennikarza obwarować uzyskaniem licencji i pozwolenia. W przeciwnym wypadku każdy będzie mógł sobie pisać, co będzie chciał!” – grzmiała w odpowiedzi Marzena Nykiel na portalu wPolityce.pl.

Zandberg błyskawicznie zabrał się do roboty. Jedną z pierwszych dziedzin, w których nastąpiły zmiany, były media. Tu zadanie było banalnie łatwe – PiS stworzyło mechanizmy, które pozwoliły nowemu rządowi zyskać całkowitą kontrolę nad mediami publicznymi w ciągu miesiąca. Wymienieni zostali wszyscy prezesi, dyrektorzy, kierownicy redakcji. Nowym prezesem TVP został Jacek Żakowski, prezesem Polskiego Radia – Eliza Michalik. Programy z dnia na dzień stracili wszyscy konserwatywni publicyści. Nawet najbardziej neutralni prowadzący zostali zesłani do archiwów czy redakcji dziecięcych.

„Dziennikarze mediów niezależnych chcieli spytać o to min. kultury, ale nie mogli, bo nie wyszedł do sali prasowej” – napisał na Twitterze Marek Kuchciński. Ale szybko skasował tłita, bo przypomniano mu, że to on sam jako marszałek Sejmu w drugiej kadencji rządów PiS w końcu doprowadził do radykalnego ograniczenia swobody dziennikarzy w Sejmie, relegując ich do salki prasowej. Specjalne przepustki, uprawniające do poruszania się po innych miejscach, dostali tylko dziennikarze mediów publicznych. Teraz je utrzymano, dziennikarze mediów publicznych byli nadal bezkrytyczni wobec władzy, tyle że byli to już inni dziennikarze i inna władza.

„Władza w skandaliczny sposób zawłaszcza media publiczne, wyrzucając ludzi jedynie za poglądy! To początek dyktatury!” – grzmiał Jarosław Kaczyński podczas grudniowej miesięcznicy 2027 roku. Miesięcznica odbywała się na Polach Mokotowskich, ponieważ tymczasem zdążono już zmienić ustawę o zgromadzeniach. Według nowej, zgromadzenia o charakterze religijnym nie mogły się odbywać w obrębie centrów miast. „Fakt, że musimy gromadzić się tutaj, pokazuje, z jakim reżimem mamy do czynienia!” – przemawiał Kaczyński do 150 zebranych osób. Następnego dnia w Polskim Radiu minister spraw wewnętrznych Michał Szczerba mówił: „Pan prezes zawsze powtarzał, że realizuje wolę Polaków, którzy wybrali PiS w demokratycznych wyborach, dając mu mandat do wprowadzania nawet wątpliwych rozwiązań. Sądzę, że powinien sobie te słowa przypomnieć. Teraz to my mamy ten mandat”.

Ustawa została przez PiS zaskarżona do TK, ale ten w starym składzie nie zdążył jej rozpatrzyć. Nowy Sejm zmienił ustawę o trybunale, uznając, że w związku z tym wszyscy jego dotychczasowi członkowie zostają odwołani, a na ich miejsce trzeba powołać nowych. Orzeczenie zapadło więc dopiero w połowie 2028 roku i potwierdziło konstytucyjność ustawy. „Nie możemy tu mówić o ograniczeniu niczyich praw, gdyż zakaz dotyczy jedynie centrów miast, które powinny pozostać neutralne kulturowo i wyznaniowo, także dlatego, że tam pojawiają się turyści z krajów o różnych wierzeniach i wrażliwościach. Chrześcijańskie uroczystości religijne mogłyby ich urazić” – mówił w ustnym uzasadnieniu wyroku nowy przewodniczący TK prof. Wojciech Sadurski.

Nieco dłużej zajęło nowemu rządowi opanowanie mediów wciąż nazywanych prywatnymi, choć faktycznie od dawna takie nie były. Wskutek uchwalonej w 2018 roku ustawy dekoncentracyjnej, część dawnych zagranicznych imperiów medialnych została sprzedana specjalnie powołanym spółkom, zależnym od dużych spółek skarbu państwa. Te ostatnie, aby kupić i utrzymać między innymi TVN24, musiały mocno się zadłużyć. W przypadku spółek energetycznych spowodowało to brak pieniędzy na modernizację infrastruktury krytycznej i coraz częstsze blackouty. Jednak jak stwierdził Jarosław Kaczyński w rozmowie z tygodnikiem „Sieci Jedynej Prawdy” w 2020 roku: „Wolne i niezależne od zagranicznych wpływów media wymagają pewnych wyrzeczeń. Nie możemy zachowywać się jak liczykrupy. Inwestycje w energetykę są, owszem, ważne, ale ważniejsze jest, aby zwykli Polacy mieli dostęp do obiektywnej, niezakłamanej informacji”.

Nowy lewicowy rząd zaczął szybko proces zmian w SSP. Po trzech miesiącach łańcuszek zmian sięgnął mediów od nich zależnych, w tym Polskiego Info24 (dawniej TVN24), Narodowego Koncernu Gazet Lokalnych i Polskiego Onetu (dawniej po prostu „Onetu”). Politycy PiS nie posiadali się z oburzenia, wzburzony był także elektorat tej partii. „To niebywałe! Dziennikarze będą teraz wykonywać polecenia skrajnie lewackiego rządu!” – napisał na Twitterze Jarosław Sellin. „A dotąd wykonywali czyje?” – odpowiedział mu Piotr Kraśko, nowy redaktor naczelny Polskiego Onetu. „O co panu chodzi? Przecież wszystkie te media pozostają polskie, jak zawsze chcieliście” – dodawał nowy minister kultury Robert Biedroń.

Przez moment, na początku 2028 roku, wśród sympatyków prawicy oraz PiS pojawiła się nadzieja na przełamanie faktycznego rządowego monopolu medialnego. Inwestycjami medialnymi w Polsce zainteresowały się bowiem dwa wielkie koncerny o konserwatywnej linii: należący do byłego prezydenta USA Donalda Trumpa oraz powstały stosunkowo niedawno niemiecki Bayerische Media Verlag. Ten pierwszy chciał uruchomić telewizję informacyjną uzupełnioną o stację radiową i kanały tematyczne, Niemcy zaś myśleli o portalu uzupełnionym o interaktywną gazetę (interaktywne gazety zastąpiły niemal całkowicie te papierowe).

Niemiecka oferta nie tylko nie budziła sprzeciwu polityków PiS – przeciwnie, oczekiwano jej z nadzieją. Tak się bowiem złożyło, że po wyborach do Bundestagu w 2025 roku niemiecka polityka przesunęła się wyraźnie na prawo, wbrew tradycji kanclerzem został polityk CSU, a nie CDU, zaś do koalicji weszła Alternative Für Deutschland. Niemcy ostatecznie mieli dość polityki multikulturalizmu i otwartości, nastąpiło coś w rodzaju politycznej rewolucji. Nowy niemiecki rząd zaczął deportacje nielegalnych imigrantów. Rząd Zandberga jeszcze w 2027 roku zaoferował przyjęcie części z nich.

Tymczasem niemieckie media, zwykle podchwytujące rządową linię, grzmiały o łamaniu demokracji w Polsce przez lewicową władzę, o zawłaszczaniu mediów, o ograniczaniu wolności religijnej.

„Niemieckie media widzą, co się szykuje w Polsce i ostrzegają!” – deklarował w publicznym radiu były premier Joachim Brudziński.

„Przecież zawsze pan twierdził, że niemieckie media są Polsce niechętne, realizują tylko niemiecki interes i nie należy zwracać uwagi na to, co mówią” – zauważył prowadzący rozmowę Kamil Dąbrowa, od niedawna znów dyrektor Programu 1 Polskiego Radia.

„Nieprawda, przeinacza pan moje słowa!” – oburzył się Brudziński i dodał: „Poza tym to było w innych okolicznościach”.

„Pozwoli pan, że zacytuję panu pańskie wypowiedzi na ten temat” – powiedział Dąbrowa. Po dwóch minutach cytatów Brudziński nie wytrzymał i wykrzyknął: „To jest oburzające, jak media publiczne traktują opozycję! Nie będę brał w tym udziału!” – po czym wyszedł ze studia. „Myślę, że pan premier Brudziński nie obrazi się w takim razie, jeżeli nie będziemy go już więcej zapraszać do naszego programu” – stwierdził ze stoickim spokojem Dąbrowa.

Wracając do sprawy zagranicznych inwestycji medialnych – okazało się, że nie mogą one dojść do skutku. Dlaczego – wyjaśniał w tygodniku „Do Rzeczy” Łukasz Warzecha:

„Wszystkie przepisy, które stanęły na drodze imperium medialnego Trumpa oraz BMV, zostały uchwalone w atmosferze tryumfu przez PiS w roku 2018, a następnie jeszcze zaostrzone podczas drugiej kadencji rządów tej partii w roku 2021. Warto przypomnieć, że weto złożył wówczas prezydent Andrzej Duda, ale zostało ono obalone w Sejmie, a sam Duda ostatecznie został uznany przez Jarosława Kaczyńskiego za polityka obcego ideowo. Duda, który podpisał pierwszą ustawę dekoncentracyjną, uzasadniając swoją decyzję o wecie wobec jej nowelizacji, mówił: »Polska ma już wystarczająco mocne przepisy dekoncentracyjne. Ich dalsze zaostrzenie może nie tylko stać w sprzeczności z prawem UE, ale też w przyszłości może sprawić, że pożądane, dobre zagraniczne inwestycje na naszym rynku medialnym natrafią na blokadę. Patrząc dalej, patrząc strategicznie, nie mogę podpisać przedłożonej mi ustawy«”.

PiS próbował zainteresować sytuacją na polskim rynku mediów Unię Europejską. Europoseł PiS Arkadiusz Mularczyk wygłosił w Parlamencie Europejskim dramatyczne przemówienie o tym, jak w Polsce tłamszona jest wolność słowa. Domagał się wszczęcia procedury kontroli praworządności. „Nasze polskie problemy rozwiązujemy w kraju. Donoszenie na własną ojczyznę jest specjalnością Targowicy!” – w ostrych słowach skomentował rzecznik prezydenta Tuska Paweł Graś.

Swoje żniwo zaczęła też szybko zbierać Ustawa o przeciwdziałaniu rozpowszechnianiu fałszywych informacji, zwana powszechnie ustawą o fake newsach. Uchwalono ją w 2018 roku przy powszechnym entuzjazmie sympatyków PiS, a początkowo dotyczyła jedynie okresu kampanii wyborczej. Zaostrzono ją w roku 2020 – odtąd obowiązywała bez ograniczeń. Regulacja oparta o procedurę administracyjną, nie sądową, była powszechnie krytykowana przez środowiska dziennikarskie, również sprzyjające PiS, i, co oczywiste, przez wszelkie z zasady krytyczne ówczesnemu rządowi zagraniczne gremia, jako tworząca faktyczną cenzurę, napędzająca efekt mrożący i groźna dla wolności słowa.

„Kompletnie niezrozumiała jest krytyka ustawy przez organizacje dziennikarskie, którym powinno przecież zależeć na tym, żeby media – i nie tylko one – nie rozpowszechniały kłamstw” – stwierdził podczas wizyty w studiu TVP w roku 2020 minister kultury Jarosław Sellin. – „Kto mówi i pisze prawdę, nie ma się przecież czego obawiać” – dodawał.

Początkowo po procedurę sięgano oszczędnie. Kilka portali zostało ukaranych za ewidentne kłamstwa w okresie kampanii 2019 i 2020 roku karami po kilkaset tysięcy złotych. Potem urzędnicy się rozpędzili: powołana przy Ministerstwie Kultury Rada Rzetelności, na której czele stanął Krzysztof Wyszkowski, rozpatrywała po kilkadziesiąt spraw miesięcznie. Osoby prywatne karano zwykle grzywnami w wysokości paru tysięcy złotych, media dostawały kary kilkudziesięcio- lub nawet kilkusettysięczne. Z czasem mniejsze redakcje zaczęły unikać pisania o polityce w ogóle – bały się ryzyka. Okazało się bowiem, że powołana przez ministra kultury rada za fałszywą wiadomość może uznać nawet dwukolumnowy artykuł, w którym pojawił się zwykły czeski błąd. Co ciekawe, takie błędy szczególnie często wychwytywano i zgłaszano Radzie Rzetelności w tekstach krytycznych wobec rządu. Próbowali to robić również jego przeciwnicy, ale w tych wypadkach rada oceniała, że chodzi o opinię, a nie kłamstwo, lub że mamy do czynienia ze zwyczajnym błędem, a nie celowym wypaczaniem prawdy.

Głośna była sprawa lokalnej gazety z Kalisza, która w roku 2022 – pisząc krytycznie o poczynaniach posłanki PiS Joanny Lichockiej – pomyliła dwie cyfry, podając na początku tekstu datę jej urodzenia. Lichocka zgłosiła sprawę radzie jako „fake news”, a ta ukarała wydawcę grzywną w wysokości 100 tys. złotych. Gazeta została zamknięta, nie była w stanie zapłacić. Wydawcę ścigał komornik. Przeciwko tej decyzji protestowali nawet dziennikarze mediów związanych z prawicą. Wówczas w Radiu Maryja tak skomentował ją Jarosław Kaczyński: „Wiem, że niektóre decyzje Rady Rzetelności mogą budzić wątpliwości. Ale rada została ustanowiona jako niezawisły, kadencyjny organ, jej członków powołuje większość sejmowa, co jest najlepszym sposobem realizowania zasad demokracji w praktyce. Powołuje ich spomiędzy szanowanych przedstawicieli świata kultury, nauki i mediów. To dobre, przejrzyste rozwiązanie, które pozwala nam walczyć z rozplenionym wcześniej na niespotykaną skalę kłamstwem, szerzonym przez media, pozostające pod władzą zagranicznych ośrodków”. W chwili, gdy Kaczyński mówił te słowa, takich mediów już prawie w Polsce nie było, ale prowadzący rozmowę ksiądz nie zwrócił na to swojemu rozmówcy uwagi.

Nowa władza szybko zaadaptowała Radę Rzetelności do swoich celów. W ustawie o radzie dokonano kosmetycznej zmiany (członkowie rady powoływali teraz jej przewodniczącego spośród trzech, a nie czterech kandydatów, wyłonionych w drodze wewnętrznego głosowania) i na tej podstawie zakończył kadencję wszystkich dotychczasowych członków rady.

„Skrócenie ustawą kadencji członków Rady Rzetelności to zamach na wolność słowa!” – grzmiał w sali prasowej sejmu poseł PiS Piotr Gliński.

„Wygrajcie wybory, to se uchwalicie, co będziecie chcieli!” – szyderczo odpowiedział mu stojący pod ścianą poseł Zielonych Stefan Niesiołowski. Niesiołowskiego wkrótce większość sejmowa wybrała do składu nowej rady, a następnie powierzyła mu funkcję przewodniczącego. Mogli w niej bowiem zasiadać także posłowie.

Rada w zmienionym składzie wkrótce zabrała się do pracy. Na pierwszy ogień poszła posłanka PiS Jolanta Szczypińska, swego czasu wielka orędowniczka powołania rady, a także jej członkini. Szczypińska na Twitterze oceniła sejmowe wystąpienie posła Nowej Platformy Arkadiusza Myrchy. Napisała między innymi: „Trudno o lepszy przykład pychy i arogancji”. Poseł Myrcha zgłosił sprawę do rady, wskazując, że jest to, jego zdaniem, typowy przykład fałszywej wiadomości. „Wbrew stwierdzeniu pani poseł, bardzo łatwo znaleźć przykłady większej pychy i arogancji” – i dołączył listę stosownych jego zdaniem 567 przykładów wypowiedzi polityków PiS z okresu rządów tej partii. Rada rozpatrzyła sprawę i uznała, że stwierdzenie, iż „trudno znaleźć lepszy przykład” jest w istocie bezsprzecznie niezgodne z faktami. Na posłankę nałożono grzywnę w wysokości 50 tys. złotych.

Podczas zamkniętego posiedzenia Rady Politycznej PiS w maju 2028 roku w Jachrance Joachim Brudziński wygłosił referat o „błędach i wypaczeniach”, który jednak przeciekł do mediów. Brudziński mówił między innymi: „Musimy sobie powiedzieć szczerze: uśpiły nas wyniki kolejnych wyborów. Tworząc różne rozwiązania prawne, zapomnieliśmy, że kiedyś mogą one zostać wykorzystane przeciwko nam i naszym wyborcom. Ukręciliśmy bicz na własne plecy”. Z relacji obecnych na spotkaniu wynikało, że Jarosław Kaczyński w trakcie wystąpienia Brudzińskiego uciął sobie drzemkę.

W 2028 r. Łukasz Warzecha opublikował książkę zatytułowaną „A nie mówiłem?”. Składała się ona w większości z jego felietonów, dłuższych tekstów i wypowiedzi z lat 2015-2027, w których ostrzegał, że tworzone przez PiS, przy niezmiennym entuzjazmie jego twardego elektoratu, przepisy i regulacje zostaną kiedyś wykorzystane przeciwko stronie konserwatywnej i samej partii Kaczyńskiego.

Książka słabo się sprzedawała. Zwolennicy PiS jej nie kupowali, bo uważali Warzechę za zdrajcę, a poza tym nikt nie lubi, gdy wypomina mu się jego głupotę. Zwolennicy nowej władzy uważali autora za pisowca i zaprzysięgłego prawaka, którego tekstów się nie czyta.

Lobby subskrypcyjne, czyli nowoczesna pańszczyzna. Antywłasnościowa agresja.

Tendencja odchodzenia od własności prywatnej to droga wprost ku nowemu niewolnictwu, kastowemu podziałowi społecznemu i pozbawieniu ludzi jednego z podstawowych instynktów.

https://magazynkontra.pl/warzecha-lobby-subskrypcyjne-czyli-nowoczesna-panszczyzna/ Łukasz Warzecha

———————–

Odwrót od własności to jeszcze jedno świadectwo, w jak przełomowych czasach żyjemy. Cóż, może słowo „odwrót” jest tutaj za mocne, w każdym razie w naszej części Europy, gdzie jest to na razie ekstrawagancka ciekawostka socjologiczna. Lecz na pewno taka tendencja na Zachodzie istnieje i zaczęły się już pod nią ustawiać firmy, chcące na niej zrobić. Dla każdego rozumiejącego, jak zbudowana jest zachodnia cywilizacja, powinno być jasne: to fatalny kierunek. Mówiąc otwarcie – wprost ku nowemu niewolnictwu, kastowemu podziałowi społecznemu i pozbawieniu ludzi jednego z podstawowych instynktów.

Znam opinie, że przecież nieposiadanie to czysty pragmatyzm. Po co mieć na własność samochód (najczęściej przywoływany jako przykład), skoro kosztuje to coraz drożej, a pojazd jest potrzebny, zwłaszcza w mieście, sporadycznie? Tu przy okazji krytyczny obserwator zadałby sobie pytanie, co jest skutkiem, a co przyczyną. Czy posiadanie samochodu kosztuje coraz więcej z immanentnych przyczyn ekonomicznych czy też z powodu obciążeń narzucanych przez państwa czy UE właśnie po to, żeby wymusić rezygnację z posiadania auta? Można to pytanie rozciągnąć na pozostałe kwestie: czy sztucznie, z czysto politycznych, a nie rynkowych powodów tworzone bariery przeciwko posiadaniu nie są częścią dużej antywłasnościowej strategii? A w takiej sytuacji rodzi się następne pytanie: jaką rolę w jej tworzeniu mają biznesowi lobbyści, którzy na wynajmowaniu mają nadzieję zarobić? I tak jak lobbyści będą nas przekonywać, że jeśli nie przesiądziemy się do skrajnie niepraktycznych autek na baterię, to zabijemy planetę, tak i tu będą nam mówić, że nieposiadanie chroni środowisko, jest modne, konieczne, oszczędza zasoby i w ogóle jest świadectwem podążania z duchem czasu. Potem już nic nie będą mówić, tylko liczyć kasę.

Dlaczego jednak upierać się przy własności rzeczy?

Po pierwsze – instynkt posiadania istniał od początku ludzkości i był niezmiennie siłą napędową rozwoju. To instynkt naturalny dla człowieka. Próbowano z nim walczyć w różnych momentach i systemach, a najgroźniejszą próbę podjął komunizm, w którego ślady idzie obecna neokomuna.

To prawda, że posiadania wyrzekano się czasem całkowicie dobrowolnie – jak w wielu nurtach w Kościele – był to jednak przejaw heroizmu i skrajnego altruizmu. Nieposiadanie polegało wówczas na rozdawaniu innym i rezygnacji z własności na rzecz bardziej potrzebujących. W dzisiejszych antywłasnościowych trendach niczego podobnego nie znajdziemy. Nie mają one nic wspólnego z jakąkolwiek ascezą czy altruizmem.

Po drugie – posiadanie na własność było nieodmiennie powiązane ze statusem społecznym i przede wszystkim osobistą wolnością. Niewolnik nie posiadał na własność praktycznie niczego. Człowiek wolny coś miał, choćby niewiele. Było to prawidłowością tak samo w starożytnych Grecji czy Rzymie, jak i w XVIII-wiecznej Polsce z systemem pańszczyzny. Nie bez powodu uwłaszczenie chłopów było uznawane za najważniejszy sposób podniesienia ich pozycji społecznej i upodmiotowienia tej społecznej warstwy.

Nie da się oddzielić posiadania od wolności i odwrotnie. Owszem, można by argumentować, że przecież ludzie „nowocześni” będą się jedynie dobrowolnie wyrzekać prawa do posiadania rzeczy, a to całkiem co innego niż zakaz posiadania. To chybiony argument. Raz dlatego, że upowszechnienie rezygnacji z posiadania będzie najpewniej spowodowane lobbingiem, propagandą i odpowiednimi działaniami na poziomie cen, a więc ogromną operacją socjotechniczną. To, trzeba przyznać, największa sztuka: przekonać ludzi, że to oni sami chcą podjąć decyzję dla siebie niedobrą i jeszcze wmówić im, że robią to dla własnego dobra, dla dobra planety, ludzkości oraz że są w związku z tym szalenie nowocześni i postępowi.

Dla wielu firm znacznie korzystniejszy jest regularnie płacący za wynajem klient niż ktoś, kto raz coś kupi i będzie się tym cieszył przez lata. Korporacje poprzez swoją politykę cenową wymuszają na nas wybranie takiego właśnie modelu. Przykładem jest choćby oprogramowanie, z którego korzystam, pisząc ten tekst. To Microsoft 365 (wcześnie funkcjonujący pod nazwą Microsoft Office 365). Pakiet działa w oparciu o roczną subskrypcję, jest zarejestrowany na moim koncie i mogę go uruchomić na pięciu komputerach, na których byłbym zalogowany. Wolałbym kupić pakiet na własność i owszem, Microsoft daje mi taką możliwość (nowa wersja została wypuszczona w ubiegłym roku), tyle że gdybym chciał kupić dwustanowiskową choćby stałą licencję, musiałbym zapłacić mniej więcej sześć razy więcej niż za rok użytkowania w ramach subskrypcji. Trudno dla takiego rozwiązania znaleźć inne uzasadnienie niż cenowy nacisk na klientów, aby przywiązywali się do subskrypcji, będącej rodzajem wynajmu, zamiast nabywać produkt (licencję) na stałe i na własność. Nie sposób uznać, że taka polityka cenowa w jakikolwiek sposób wynika z faktycznych kosztów przygotowania jednej czy drugiej wersji produktu.

Druga sprawa to ta, że nie powinniśmy mieć złudzeń: gdy wskutek „dobrowolnej” rezygnacji z posiadania sytuacja do tego dojrzeje, pójdą za nią regulacje, uzasadniane tym, że przecież ludzie i tak nie chcą mieć. Już teraz zresztą, jako się wyżej rzekło, sztucznie wznoszone są instytucjonalne bariery przeciwko posiadaniu. Na razie dyskretnie. Oczywiście właściciele globalnych wypożyczalni dóbr nie będą tym prawom podlegali. Oni wciąż będą mogli posiadać i posiadać będą.

Posiadanie będzie przywilejem elit, reszta będzie funkcjonować w warunkach swego rodzaju pańszczyzny. Tym bardziej przerażającej, że dobrowolnej.

Po trzecie – posiadanie tworzy troskę o stabilność całości systemu. Posiadanie upodmiotawia obywateli. Nie bez powodu Prawo o Sejmikach – apendyks do Konstytucji 3 Maja, uchwalony nieco wcześniej – odbierał prawo głosu szlachcie nieposesjonatom, słusznie wychodząc z założenia, że ci, którzy niczego nie posiadają, nie będą dość dojrzale decydowali o losach Rzeczypospolitej.

Tę zależność niszczyła skutecznie komuna, a teraz chce ją zniszczyć neokomuna zamaskowana jako nowoczesność. Człowiek niczego nieposiadający nie myśli w kategoriach długoterminowej stabilności państwa. Nie ma własnego majątku, więc nie interesuje go, czy państwo zapewni mu warunki do jego pomnażania lub przynajmniej zachowania w przyszłości. Ma też mniejsze wymagania. Własny majątek oznacza konieczność dbania o niego. Własna nieruchomość wymaga nakładów, samochód – przeglądów, nawet posiadany na własność komputer to konieczność okresowej konserwacji. A to wszystko kosztuje. Człowiek wynajmujący zadowala się mniejszymi pieniędzmi, bo mają mu wystarczyć jedynie na wynajem. Kiedy rzecz wynajmowana się zepsuje, firma wynajmująca wymieni mu ją na nową. To strategia ograniczania oczekiwań.

Po czwarte – człowiek wynajmujący jest całkowicie uprzedmiotowiony. Nie posiadając, nie ma zasobów, które tworzyłyby jego materialną siłę, zarówno wobec państwa, jak i wobec firm. Pozostaje na łasce korporacyjnych właścicieli tego, co wynajmuje. Ci właściciele zaś, z których wielu będzie działać albo już działa w warunkach globalnych oligopoli lub nawet monopoli, będą dyktować warunki. W przypadku wspomnianego pakietu biurowego szczęśliwie istnieją jeszcze darmowe alternatywy (jak długo?), można sobie jednak bez trudu wyobrazić, że któregoś dnia Microsoft podnosi opłatę za subskrypcję o kilkaset złotych. Albo płacisz, albo tracisz licencję.

Po piąte wreszcie – posiadanie to tworzenie materialnego dziedzictwa, materialnej pamięci. Przedmioty to świadectwo naszej przeszłości. Wystarczy pójść do niemal dowolnego muzeum, żeby to zrozumieć i poczuć.

Owszem, takich przedmiotów przechowujących pamięć jest dziś coraz mniej, bo większość to nietrwała plastikowa masówka, ale wciąż są. Gromadząc dobra, tworzymy naszą własną historię, którą następnie będziemy mogli przekazać naszym dzieciom. Przekazując dom, obraz będący w rodzinie od pokoleń, wieczne pióro ojca, skórzaną teczkę dziadka – przekazujemy pamięć. Dążenie do odzwyczajenia nas od posiadania jest dążeniem do pozbawienia nas tej pamięci. Skoro archaicznym dziwactwem ma się stać posiadanie na własność, to również będzie nim przekazywanie czegokolwiek.

Zatem własność to wolność i podmiotowość. Odzwyczajenie ludzi od własności to zrobienie z nich niewolników.

Mamy już w wielu państwach subskrypcję na prawa obywatelskie w postaci certyfikatu szczepionkowego. I nie jest to ostatnie słowo lobby subskrypcyjnego.