WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4). Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (4)

Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.

...Chwila doskonałego zjednoczenia się materialno-duchowych przeciwieństw: kobiety i mężczyzny – przeistoczonych w androgynie w idealną istność.

======================

Przyszły król Henryk, wraz z towarzyszącym mu ogromnym orszakiem, składającym się z ponad tysiąca dwustu jezdnych, niezliczonych powozów, którymi podróżowały niewiasty, i to zarówno damy dworu, jak i najpiękniejsze paryskie nierządnice i zgrabne cherubinki o gładkich twarzyczkach, których jeszcze nie zeszpecił zarost, wreszcie z taborów z prowiantem dla ludzi i koni, wyruszył do Polski, aby zasiąść na krakowskim tronie.

Tymczasem młody pan Jakub Białecki, wciąż dręczony chorobą duszy, pośrednio niszczącą mu również i ciało, zamieszkał w pokoju na piętrze, jego zaś pachoł w sionce przed drzwiami, sypiając na wiązce słomy, przykrytej byle jaką derką, tak aby ciągle znajdować się blisko pana i być gotowym na każde jego wezwanie.

Medyk, u którego młodzieniec zamieszkał, czyli uczony Giovanni Battista Negroni, magister artium et medicinae doctor, opiekował się cierpiącym, jak potrafił najlepiej – często upuszczał mu krwi, stosował odpowiednią dietę, faszerował pigułkami i proszkami, poił nastojami i naparami, kąpał w ziołowych wywarach i maceratach olejowych, oblewał ukropem, a potem obkładał lodem – słowem czynił wszystko to, co zalecała ówczesna wiedza medyczna. Rezultaty jednakowoż były nawet nie mizerne, ale wręcz żadne.

Doszedł tedy Negroni do wniosku, że sam nie podoła i wezwał na pomoc swojego serdecznego druha, niejakiego Girolama Fiorello, także doświadczonego konsyliarza. Lecz i ów nic nie wskórał, a jego leki i zabiegi również nie przyniosły pożądanego skutku. Tymczasem młodzieniec marniał w oczach. Chociaż co prawda ani Negroni, ani Fiorello nie przejmowali się zbytnio tym, czy ich pacjent wyzdrowieje, czy też zejdzie z tego padołu, jego bowiem leczenie było opłacone z góry, niemniej ich ciekawość została poruszona do tego stopnia, iż za wszelką cenę chcieli odnaleźć remedium na ów niematerialny, a przecież zabójczy toksykant, który zatruł duszę Jakuba i wyniszczał mu ciało.

I któregoś dnia zdało się medykom, że sprzyja im niebywałe szczęście, pojawili się bowiem jednocześnie w stolicy dwaj najwięksi francuscy lekarze owej doby – Michel Marescot i André du Laurens, nie licząc najgenialniejszego tamtoczesnego chirurga, którym uznawano pana Ambroise’a Paré1, ale jego nie brano pod uwagę, cierpienia Jakuba były bowiem natury duchowej, nie zaś cielesnej. Gdyby na przykład został poszkodowany w pojedynku, to co innego, Paré byłby jak najbardziej pożądany, jednakowoż do leczenia ran dusznych akurat się nie nadawał.

Udali się tedy oba konsyliarze do sławnych doktorów i opowiedziawszy o owym trudnym przypadku, ubłagali znamienitych kolegów po fachu, iżby zgodzili się pofatygować do chorego, obejrzeć go i drobiazgowo przebadać, tak by można było zdecydować o dalszych poczynaniach i ewentualnych sposobach leczenia.

Po oględzinach pacjenta, jego gruntownym zbadaniu i szczegółowym przepytaniu dotyczącym dolegliwości, jakie odczuwa, Marescot i du Laurens zgodnie stwierdzili, iż dotychczasowe leczenie prowadzone było prawidłowo, oni sami niczego więcej by nie mogli zaordynować, dlatego zalecili jedynie kontynuację prowadzonej uprzednio kuracji i… oddanie chorego pod Bożą opiekę.

Pożegnali się tedy i wyszli z izby. Ale kiedy byli już na schodach, jeden z nich, bodaj du Laurens, zatrzymał się jeszcze na chwilę i rzucił przez ramię:

– Słyszałem, że niedawno przybył do Paryża jakiś nadzwyczajny cudzoziemski medicus, a powiada się, że doktor i diuk zarazem, chociaż nosi się raczej jak mnich. Podobno umie działać cuda. Może jego, panowie, poszukajcie?

– A jakże się on zwie? – zapytał Fiorello.

– Atanas. Diuk Atanas? Hrabia Atanas? Doktor Atanas? Opat Atanas? Czy jakoś tak… – odpowiedział du Laurens i oddalił się ku wyjściu. Po chwili dało się słyszeć trzaśnięcie drzwi prowadzących z sieni na ulicę, a później zapadła cisza.

Lekarze spojrzeli po sobie.

– Może warto spróbować?… – Negroni nieco niepewnym głosem zagadnął przyjaciela.

* * *

W mrocznej izbie, z pojedynczym wąskim oknem, wychodzącym na wewnętrzny dziedziniec starego, opuszczonego i na wpół zrujnowanego domostwa znajdującego się na jednym z odleglejszych przedmieść Paryża, przy prostym świerkowym stole, którego blat był dość mocno poznaczony przez korniki, siedział mężczyzna z wyglądu około czterdziestoletni, szczupły i zgrabny, o twarzy inteligentnej i szlachetnych arystokratycznych rysach.

Odziany był w rodzaj pątniczej opończy czy też habitu, z szerokimi rękawami uszytego z czarnej tafty, czyli drogiej tkaniny jedwabnej, gęstej i dość sztywnej, która mieniła się i szeleściła, kiedy mężczyzna się poruszał. Habit ów ściągnięty był w pasie grubym zgrzebnym sznurem, splecionym z surowych włókien konopnych, co dziwnie kontrastowało z tą bardzo kosztowną materią, z jakiej był uszyty. Niemniej dziwne było jeszcze i to, co nawet mało bystremu obserwatorowi od razu musiało rzucić się w oczy, że mężczyzna, z pozoru wyglądający na mnicha, nie miał na sobie, a i też przy sobie, żadnych przedmiotów religijnych – ni krzyża, ni różańca – nic. Zupełnie jak nie mnich. Bo może to i nie był mnich, chociaż taki pozór najwyraźniej chciał sprawiać. Tylko czemu jakiś diuk, czy hrabia, nawet i cudzoziemski, miałby się ubierać aż tak ekscentrycznie? I w izbie także nie można było wypatrzyć żadnych obiektów kultu, nawet prostego krucyfiksu.

We wszystkich kątach pomieszczenia porozsnuwane były za to zarówno dopiero co utkane, jak i stare, obrosłe już kurzem pajęczyny, a z tynku po wielokroć pobielanego wapnem, odpadły tu i ówdzie jego wielkie pecyny, odsłaniając zmurszałą i kruszącą się cegłę. Spróchniała i przeżarta grzybem podłoga pozapadała się była miejscami, tak iż strach było po niej mocniej stąpać. W powietrzu natomiast unosił niemiły odór wilgoci i duszącej stęchlizny.

Diuk, czy też opat miał gładko wygoloną brodę i policzki, głowę nakrytą kapturem dość głęboko naciągniętym na oczy, więc nie można było dostrzec jego włosów. Twarz zaś dziwnie bladą, wręcz białą, jakby z niej odpłynęła cała krew. Wysmukłe i delikatne palce z długimi, wypiłowanymi w szpic paznokciami, mocno kontrastowały z tym na poły zakonnym, na poły pielgrzymim strojem.

Mężczyzna siedział bez ruchu, zatopiony w rozmyślaniach. Od czasu do czasu tylko zerkał w stronę drzwi, jak gdyby spodziewał się odwiedzin.

* * *

Doktorowie Fiorello i Negroni z trudem odszukali oddalony od centrum Paryża zaułek i skryte w nim zatęchłe domostwo, w którym rzekomo miał mieszkać tajemniczy przybysz. Gdy przekroczyli niegdyś piękną, a teraz pogiętą i potrzaskaną kutą bramę i zapuścili się na podwórzec cały zarosły uschłymi już chwastami, miejscami sięgającymi im po pachy, zatrzymali się niezdecydowani, bo to, co ujrzeli, nie wskazywało bynajmniej, żeby owo siedlisko mogło być przez kogokolwiek, nie mówiąc już o jakimś sławnym medyku, zamieszkane.

– Nie, Negroni, ktoś, podając ten adres, wyraźnie z nas zadrwił. Zawracajmy! – powiedział Fiorello.

W tej samej jednak chwili od strony domostwa dobiegł dźwięk przypominający dwukrotne głośne trzaśnięcie drzwiami. Medycy wzdrygnęli się najpierw, ale zaraz potem zdecydowanym krokiem ruszyli w tamtym kierunku. Ruina nie mogła być pusta.

Po paru chwilach znaleźli się w ciemnej i zatęchłej, przesyconej odorem zbutwiałego drewna i zagrzybionej cegły, sieni, w której było kilkoro drzwi i schody prowadzące na wyższe kondygnacje. Rozglądali się trochę bezradnie, nie mając pojęcia, za którą klamkę ująć, gdy oto nagle do ich uszu dobiegł nieco chrapliwy i jakby znużony męski głos:

– Fiorello… Negroni… Zapraszam… tutaj… tutaj… drzwi z prawej…

Przybyłych ogarnęło niebywałe zdumienie. Skądże ów ktoś, kogo głos przed momentem usłyszeli, wiedział nie tylko, że znajdują się w sieni, ale na dodatek znał ich nazwiska!

Negroni nacisnął klamkę. Drzwi otwarły się nieomal bezszelestnie i doktorzy stanęli twarzą w twarz z dziwnym, mającym posturę zakonnika, osobnikiem.

Mężczyzna nie wstał, by powitać gości. Siedział, nadal opierając głowę na dłoni, i tylko intensywnie wpatrywał się w twarze przybyszów. A ci czuli się tak, jakby wwiercał się im w mózgi i wysysał z nich całą jego esencję… cały jego smak… całą jego zawiesistość… i całą jego trzeźwość. Poczuli się puści, zmięci, udręczeni. Poczuli się bezlotni i bezprzytomni niczym kukły poruszane sznurkami zbiegającymi się w palcach lalkarza…

– I cóż panów do mnie sprowadza? Moja niezwykła umysłowość? Bystrość? Geniusz? Polot?… – w jego głosie nie było drwiny, był on matowy i beznamiętny. – Przyprowadźcie do mnie chorego za tydzień… równo za tydzień… zaradzimy temu, co go trapi, niszczy, zabija…

– Doktorze… książę… hrabio Atanas… domniemywam bowiem, iż takie nazwisko pan nosi… A może mam się zwracać słowem „ojcze”, a nie „panie”?… bo tak naprawdę to nie wiem z kim…

Fiorello próbował nawiązać rozmowę z ekscentrycznym nieznajomym. Ten jednak zbył go machnięciem ręki, po czym z pewnym trudem podźwignął się z zydla i skierował ku zarośniętemu brudem oknu.

– Jestem don Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio. A z panami porozmawiam za tydzień, panowie, za tydzień…

Zapatrzył się na zapuszczoną resztkę parku, na grupę grabowego starodrzewu, którego czarniawe konary oblepione były zbrązowiałymi uschniętymi liśćmi, na ogromny czerwony buk o nagich potężnych konarach i na rachityczną brzozę, niegdyś strzaskaną przez piorun i teraz pochyloną, jakby w kornym pokłonie, przed owym dostojnym olbrzymem. Tu i ówdzie, na jej wiotkich obwisłych rózeczkach, drżały na wietrze nieliczne nieopadłe do końca złocistożółte, romboidalne, ząbkowane i spiczasto zakończone listki.

Fiorello i Negroni postali jeszcze przez czas jakiś, mając nadzieję, że Atanas zechce jednak zamienić z nimi słowo. Chwile jednak mijały, cisza była taka, że można było usłyszeć, jak kornik drąży nowy korytarz w blacie stołu. A za oknem zaczynało mrocznieć.

Medycy ostatecznie ruszyli więc w kierunku drzwi.

– Dobrej nocy życzymy, ojcze opacie… doktorze… książę?…

Atanas ani drgnął.

* * *

Fiorello i Negroni wkroczywszy w znajomy im już zaułek i dotarłszy do domostwa, w którym przemieszkiwał Atanas, stanęli jak wryci. Oto bowiem na tle zimowych drzew o nagich konarach, gdzieniegdzie tylko ubarwionych żółtawozielonymi kępami wrośniętej w nie jemioły, rysowała się bynajmniej nie opuszczona rozwalina, ale zgrabny pałacyk, którego gładkie tynki lśniły na przemian czystą bielą i różem pompejańskim. Podworzec przed budynkiem wybrukowany był płytami z polerowanego, zielonkawego granitu kładzionymi naprzemiennie z różowym, również polerowanym, sjenitem. Ani śladu brudu, ani śladu chwastów, śmieci, zmurszałych zwałów cegieł i zwalonych na nieregularne kupy obrośniętych mchem kamieni. Żelazne ogrodzenie także zostało gruntownie wyremontowane, jego pręty poczerniono, a szpice pociągnięto pozłotą.

Per Bacco!2 Czary… – wyszeptał jeden z medyków.

Per tutti i Diavoli!3 Zaiste… – zgodził się z nim drugi.

Jedynie pan Jakub Białecki stał milczący i jakby zatopiony w sobie. Oczy miał puste i niewidzące. Usta wykrzywione w gorzkim, bolesnym grymasie, blade policzki i wyostrzone rysy.

– I owszem czary – zza ich pleców dobiegł znajomy im już głos diuka Atanasa. – Mają one nawet swoją nazwę.

– Jakąż to? – zapytał Negroni, wyraźnie mocno zaciekawiony.

– Złoto, venerabile dottore, złoto.

– Ech! Mając złoto, wiele można dokonać, wiele osiągnąć, nieomal prawie wszystko, ale nie w takim czasie! Oto bowiem ledwo tydzień minął, jakżeśmy ostatni raz tu byli i naprawdę doskonale pamiętamy jak owo miejsce, jak ten dom, wyglądały.

– Wierzcie albo i nie wierzcie. Wasza wola. Ja jednak powtórzę, te czary to złoto. Baaardzo dużo złota, baaardzo dużo najlepszych robotników, znakomita organizacja pracy… a doba liczy przecież dwadzieścia cztery godziny…

– To i w nocy pracowano?

– A jakże. Parę beczek z płonącą smołą i jest widno niczym w dzień.

– Nie powiesz nam, padre… – zawahał się na moment – padre abate4, że cały dom, od piwnic po strych wygląda tak świeżo, jak jego zewnętrze?

– Nie, tego nie powiem. Jest jednak teraz kilka wygodnych komnat, w których i królów można by gościć. Ale nie stójmy tutaj, zapraszam do środka – powiedział po włosku.

Następnie zaś ujął pana Białeckiego za rękę, a on drgnął, jakby budząc się z letargu i zdumionymi oczyma spojrzał w twarz diuka. Ten ostatni zaś półgłosem odezwał się po polsku:

– Pójdź, młodzieńcze i nie lękaj się mnie… Nie taki diabeł straszny, jak go malują.

Medycy znów spojrzeli po sobie zdziwieni.

– Ile, ojcze, znasz języków?

– Ile mi tylko potrzeba – diuk się szczerze roześmiał.

* * *

– Zatem ustaliliśmy, że ten oto młody polski szlachcic, zostaje u mnie, a ja się zobowiązuję go wyleczyć? Tak? Zgadzacie się panowie, bo to przecie wam oddano go pod opiekę, a nie mnie.

– Cóż, skoro nasza wiedza okazała się za mała, a my całkiem nieskuteczni, to tak będzie dla słabującego najkorzystniej. Prawią o was, ojcze opacie, prawdziwe legendy, o waszej wiedzy medycznej, a i o cudach, jakich czasem dokonujecie… Opinię w środowisku lekarskim macie znakomitą, chociaż nie brakuje tam zawistników i zazdrośników… ale taki już los ludzi nadprzeciętnych… W lepsze niż wasze ręce nie mógłby chłopak trafić. Jedno tylko jeszcze chcielibyśmy wiedzieć – ile zażądacie, panie, za kurację… Nasze zasoby są skromne… większość kwoty, jaką nam pozostawiono, wydaliśmy na dotychczasowe, bezowocne zabiegi i na utrzymanie młodzieńca…

– Tym się nie trapcie. Nie potrzebuję waszych pieniędzy. Swoich mam aż nadto. A przypadek tego młodzieńca jest dla mnie tak ważny, że zajmę się nim za darmo. Teraz zaś żegnam panów.

Diuk wstał, a obydwaj lekarze wraz z nim. Wtedy podszedł do nich zdecydowanym krokiem i prawie napierając na obu ramieniem, pokierował ich ku drzwiom, otwarł je, gwałtownym gestem zaprosił do wyjścia, a gdy znaleźli się za progiem, przekręcił klucz w zamku.

Per Diana!5 Co za cham i arogant! – wykrzyknął Negroni. – Prostak i gbur! – dodał wzburzony.

Fiorelii wzruszył tylko ramionami i pociągając towarzysza za ramię, rzekł:

– Idźmy już stąd. I nie wracajmy więcej, caro amico6.

* * *

Jakub oczyma zbitego psa wdrążał się w zimne źrenice księcia. Ten ostatni zaś w końcu pochylił się nad nim i cedząc słowa, zapytał:

– Czy naprawdę… całą duszą… pragniesz zespolenia… z damą… przez którą… zmącił ci się rozum?

– Tak, panie, tak!

– A jeśli ci to ułatwię, to cóż będę miał z tego?

– Oddam ci wszystko, co posiadam… – Jakub sięgnął za pazuchę i wydobył całkiem jeszcze pękaty mieszek napełniony monetami.

Atanas uśmiechnął się kpiąco.

– Masz mnie za rajfura7, a Margot za ulicznicę, którą można mieć za garść monet?

– Panie… ojcze! Ja ją kocham! Patrz, oto moja szabla, po pradziadach… rodzinna pamiątka… ze srebrną rękojeścią wysadzaną kamieniami… też jest wiele warta…

Diuk zjadliwie wykrzywił wargi, w czymś, co niby miało być uśmiechem, a potem cierpko powiedział:

– Nie o zapłatę tu chodzi, bo i co mi po tych błyskotkach?

– Więc czego chcesz?! Ja ją kocham! Jak ja ją strasznie kocham!

– Strasznie? Może to i najbardziej odpowiednie słowo… a że kochasz, to tylko ci się wydaje… Nic więcej… Ale niech i tak będzie… choć ona tego nie jest warta… Jeszcze gorzko pożałujesz, tyle że będzie już za późno. I obyś nie wyrzucał mi kiedyś, iż cię nie ostrzegałem… Skoro jednak takie to ważne dla ciebie, niechże się stanie wedle twej pożądliwości… Musisz mi jednak dać coś więcej niż tę przygarść złota i jakieś świecidełka…

– Wszystko, czego tylko zażądasz!

– Więc… daj mi… siebie…

– Jak to? Nie pojmuję…

– Swoją duszę, swój umysł, swą wierność, swe przywiązanie, swą lojalność… siebie… całego… Gotóweś na taką ofiarę? – diuk palącym spojrzeniem wwiercał się w oczy Jakuba, a ten nie mogąc znieść piekącego ogniem wzroku, opuścił na piersi głowę i powiedział cichym głosem:

– Tak… najdostojniejszy…

– Tak? Czy za te parę chwil błogostanu, za babranie się w wysiękach lepkiego śluzu, za smakowanie cuchnących miazmatów, wyziewów smrodliwego potu, za te parę chwil rzężeń, chrapań i parsknięć, jęków, mlaskań i kwileń, stękań i postękiwań?… Warto?…

– Warto…

– Zatem, panie Białecki, podpisz mi ten dokument.

Atanas wydobył z rękawa welinową kartę zwiniętą w rulon i podał szlachcicowi. Jakub wziął ją odruchowo, rozwinął i począł czytać łaciński tekst, wypisany brunatnym inkaustem.

Kiedy skończył na poły zakłopotany, na poły przerażony zapytał:

– Kimże ty jesteś, panie?…

– Właśnie tym, kim mniemasz.

Atanas podsunął młodzieńcowi świeżo zaostrzone gęsie pióro.

– A gdzie atrament? – zapytał szlachcic.

– Masz go w sobie.

– Jak to?

– Natnij żyłę, umocz pióro we krwi i podpisz. Innego inkaustu tu nie znajdziesz…

* * *

Jakub od bardzo dawna nie spał tak dobrze i spokojnie jak ostatniej nocy. Obudził się wypoczęty i spokojny. Na dworze szarzał już zimowy świt. Za oknem z nieba osypywały się grube płatki śniegu, bezszelestnie osiadając na okiennym parapecie, na rozległej płaszczyźnie podworca, na czarnych konarach nagich drzew.

Ktoś delikatnie zapukał do drzwi, po czym na zaproszenie Jakuba uchylił je i cichuchno wślizgnął się do środka. Był to jego pachoł, wystrojony w cudzoziemskie ubranie i na pierwszy rzut oka wyglądający niczym jakiś francuski panicz. Niósł kosz wiklinowy, mocno i gęsto pleciony i aż po wręby napełniony grubymi bukowymi szczapami. Podszedł do kominka, mosiężnym pogrzebaczem rozgarnął konający już żar, sypnął nań przygarść przesyconych żywicą sosnowych wiórów, kilkakroć dmuchnął w ledwo tlące się węgliki, a gdy buchnął płomień, delikatnie jął układać na nim najpierw najcieńsze drzazgi, potem smolne i pachnące żywicą szczapki sosnowe, a jeszcze potem całkiem już spore bierwiona. Gdy się zajęły i zewsząd ogarnął je ogień, chłopak wstał z kolan i nieśmiało zerknął w stronę łoża.

– A podejdź no tu, Michałku – odezwał się Jakub.

– Tak, jaśnie panie? – chłopak był wystraszony i speszony.

– A nie bójże się! Już mi lepiej.

– Bogu dziękować! Napaliłem, zaraz będzie tu ciepło, to panicz wstanie i się odzieje.

– A czemuż to zaraz mam wstawać?

– Ano, bo ojciec Atanas szykuje się do wyjazdu i chciał jeszcze z paniczem zamienić słowo.

– O?!

– No, taka to nowina!

– Właśnie, bo nic mi o tym wczoraj nie wspominał. Podaj mi, Michałku, przyodziewek.

Chłopak zbliżył się do posłania i podał Jakubowi, o co ten go prosił.

– Cóż mi to dajesz? To nie moje? Gdzie kontusz? Gdzie reszta?

– Nie ma. Jest tylko ten francuski strój paniczu. To mi kazali przynieść, a pańskie stare ubranie gdzieś, wczora jeszcze, zabrali.

– Kto niby?

– A taki jeden… Mędrek jakiś czy co. Ale po naszemu gada, choć jakoś tak po cudacku i dziwacznie się odziewa.

– A zwie się on jakoś?

– Nie pomnę, panie. Też jakoś tak, niczym cudak… Wiem ino, że on też doktór.

Pan Białecki z ciężkim westchnieniem podźwignął się odrobinę, wsparł na łokciu, chuchnął parę razy w powietrze, ale nie dojrzał wydychanej pary, co świadczyło, iż w komnacie jest już na tyle ciepło, że spokojnie można wyleźć spod przykrycia. Co też i uczynił. Później obejrzał dostarczone mu ubranie i stwierdziwszy, że jest nowiutkie, wprost spod krawieckiej igły, i to niezłej igły, przywdział je na siebie.

Ledwo skończył, a znów usłyszał pukanie do drzwi.

– Gość, gość poranny – z korytarza dobiegł jakiś męski głos, ale jakby trochę miękki i niepewny.

– Jużem się ubrał, więc zachodźcie, proszę.

Podwoje się otwarły i w progu stanął chudy jegomość nikczemnego wzrostu, na oko liczący jakieś niespełna pięćdziesiąt lat. Twarz miał szczupłą, cienkie sterczące jak u szczura wąsiki i capią bródkę rudawej barwy. Głowę zaś wygoloną do czysta i jakby wypolerowaną sadłem, bo się z dala nieco błyszczała. Chyba że to była iluzja, że może światło tak padało, wprowadzając obserwatora w błąd. Z tej odległości trudno to było panu Jakubowi orzec z całą pewnością.

– Kim jesteście, panie? – zagadnął Białecki.

– Proszę wybaczyć, iżem się dotychczas nie przedstawił. Jestem Cadaver Illuminatus de Sandomiria magister artium et philosophiae doctor8.

– Że jak? Jak się nazywacie? – Jakub aż usta otwarł ze zdumienia i oczy wybałuszył.

– Cadaver Illuminatus de Sandomiria.

– A wyście, doktorze, aby zdrowi na umyśle? Bo sądząc po tym, jakoście się nazwali, można powątpiewać. Wszak każdy szlachcic zna łacinę i usłyszawszy wasze nazwisko, jak nic za wariata was weźmie! Nie będzie inaczej!

– Może w Polsce, przecie nie tu, nie we Francji, gdzie szlachta nieuczona, a prawdę rzekłszy ciemna bardzo, ciemna niczym ze trzy noce w kupie. A zresztą… ileż tej szlachty? Ze dwa-trzy procent? A reszta to motłoch jeszcze od swych panów ciemniejszy! A ci, co mogą zrozumieć, pojmą też i sens, albowiem nazwisko, jakie przybrałem, ma głębokie znaczenie mistyczne i symboliczne. Inszych tajemnic do objaśnienia tu nie ma… przynajmniej na razie…

– Hm… dziwne… Kimże zatem jesteście? Generosus9? Honoratus? Famatus? Honestus10?

– Och nie, laboriosus11, niestety tylko laboriosus… chociaż z wolnych kmieciów, bo ojciec mieli ponad łan nadzwyczaj urodzajnej ziemi…

– To skąd owo de Sandomiria? To skąd ów magister artium et philosophiae doctor? Jakże waszego ojca wołali?

– Ojca? Cóż… Matejek Rypała alias Obibok… matkę zasię Kochna12 Rypalino… a całą resztę zaraz waszmości wyłuszczę, tylko po drodze. Pójdźmy już, pójdźmy czym prędzej, bo dostojny diuk Atanas czeka i pewnie się niecierpliwi.

I poszli. Najsampierw korytarzem na piętrze, potem wspięli się po schodach na kolejną kondygnację i wreszcie weszli w następny długi korytarz. Uczony Illuminatus miał zatem czas, iżby – chociaż w wielkim skrócie – opowiedzieć o sobie młodemu szlachcicowi.

– Jak pewnie, waszmość panie, wiecie, zawirowania, jakie nastały w Czechach po spaleniu na stosie księdza Jana Husa z Husinca w 1415 roku na soborze w Konstancji, doprowadziły do ostatecznego wyodrębnienia się z ruchu husytów umiarkowanych utrakwistów, kalikstynami13 też zwanych, którym Rzym, z bólem serca, zezwolił na liturgię w czeskim języku i przyjmowanie Komunii św. pod dwiema postaciami – chleba i wina. Cóż jednak z tego, że im zezwolił, kiedy nie było komu święcić dla nich księży. Ale to się zmieniło, gdy biskup santoryński, a po prawdzie episcopus vagans14, Agostino Luciani Bessarione de Mirandola, powodowany litością (być może, a być może powód był inny) począł święcić czeskich kleryków, którzy odbywali studia teologiczne w Italii. Ci zaś wracali potem do ojczyzny i zasilali szeregi husyckiego duchowieństwa. Ale gdy się o tym dowiedział papież della Rovere, co to Sykstusa IV imię przybrał, zakazał prałatowi onych praktyk, grożąc mu suspensą, a to się ściśle wiązało z wyschnięciem wąskiego, bo wąskiego, niemniej spokojnie dotąd płynącego strumyczka dochodów z prebendy, jaką miał we Włoszech. Agostino Luciani wolał zatem nie ryzykować i czmychnął do Czech, gdzie zamieszkał w Kutnej Horze. Tu dopiero nareszcie był już całkiem spokojny o środki do życia, a panowie czescy z frakcji utrakwistów pewni, iż skończyły się ich problemy z wyświęcaniem nowych księży. Ponieważ jednak nikt nie jest wieczny, biskup Bessarione de Mirandola, którego zdrowie było mocno nadszarpnięte pijaństwem i niebywałą rozpustą, roku Pańskiego 1493 wyzionął ducha. Szybciutko jednak jego miejsce zajął inny biskup, także episcopus vagans, przybyły z Italii niejaki de Villanueva. Ten ostatni potajemnie pokonsekrował na biskupa pewnego kleryka z Sandomierza, niejakiego Andreasa Juliusa, skrycie sprzyjającego husytyzmowi, ów zaś – Bóg raczy wiedzieć czemu, bo bynajmniej nie był sodomitą – wziął mnie na utrzymanie, skorom się tylko urodził. W niemowlęctwie powierzył moje wychowanie miejscowym beginkom, a kiedym osiągnął stosowny wiek, oddał na naukę do sandomierskiej szkoły kolegiackiej, a gdym w niej przeszedł trivium i quadrivium i posiadł stopień magistra artium, posłał najpierw do Pragi, a potem do Salamanki na tameczne uniwersytety. I tym sposobem jestem i laboriosus, bom z chłopskiego stanu formalnie nie wyszedł, jako że mnie ów episcopus vagans Andreas Julius nie usynowił, ale i de Sandomiria, bom w Sandomierzu od urodzenia mieszkał i tu szkoły pokończył. A philosophiae doctor? To już wiadomo – Praga i Salamanka. Ot, i wszystko, waszmość panie…

– No dobrze, pojmuję, odpowiedzcie mi jednak, doktorze, na dwa pytania: po co żeście mi tu bajdurzyli o onym biskupie-wagancie Agostino Lucianim, z którym was nic nigdy nie łączyło ani nawet łączyć nie mogło, bo zmarł on, zanim o was wróble ćwierkać zaczęły – to primo, a secundo: czemuż głowę do gołej skóry golicie i czemu się wam ona tak świeci? Podobnego zjawiska, o tym świeceniu mówię, rzecz jasna, jak żyję, jeszcze nie widziałem.

– O biskupie wam opowiedziałem, bo primo: lubuję się w takich historiach, a secundo, dla wzmocnienia dramatyzmu całej opowieści, chociaż bynajmniej nie mam pewności czy nie był to zabieg chybiony, co mogę wnosić z miny waszmości. Co się zaś tyczy mojej głowy… Och, to rzecz banalna. Otóż posiadłszy tyle wiedzy i mądrości, moja głowa całej jej nie jest w stanie zatrzymać. A że coraz to i nowej nabywam, to musi się w czerepie robić miejsce dla niej. Ponieważ kość się nie nadciągnie, dlatego jej, to jest onej mądrości, naddatek, stale, w postaci oleum, wysącza mi się szwami w czerepie, a potem przez skórę, czaszkę powlekającą, przenika. A włosy zacząłem golić, iżby ich owo oleum nie sklejało. Można by co prawda nadmiar oleum wypuszczać nosem alboli też uszami, lecz wyglądałoby to nader obrzydliwie. A tak? Od czasu do czasu przetrę głowę biretem tudzież rękawem togi i po kłopocie. Ot i cała tajemnica.

– Drwisz ze mnie? Jeśli drwisz, to wypłazuję! – Jakub odruchowo sięgnął do boku, lecz nie namacał rękojeści szabli, bo i tę mu zabrano. Zazgrzytał tedy zębami i ręką się zamierzył na Illuminatusa, ów jednak zgrabnie zrobił unik, położył palec na wargach i szepnął:

– Sza! Strzeżmy się, iżby diuk nie usłyszał.

A potem delikatnie poskrobał paznokciami w drzwi, przed którymi akurat się zatrzymali.

– Zachodźcie – posłyszeli głos Atanasa.

Ręka Jakuba zawisła w powietrzu nie sięgnąwszy celu. A potem na poły ze złością, na poły z rezygnacją machnął nią tylko i podążył za doktorem, który otwarł podwoje i przestąpił próg.

Atanas w bezruchu tkwił przy oknie, wspierając się rękami o framugę. W komnacie unosił się dziwny zapach – jakby pomieszane wonie ziół wrotyczu, bagna i asafetydy i jeszcze końskiego potu i zgniłych jaj.

Białecki najpierw z przykrością wciągnął w nozdrza powietrze przesycone niemiłym fetorem, ale po jakimś czasie zdołał jakoś do niego przywyknąć. A odór ów raz słabł, a raz się nasilał, jakby w rytm ludzkiego oddechu. Albo jakby go ktoś dolnym otworem z kiszek upuszczał. Jakub nawet pomyślał, że Atanas najzwyczajniej w świecie popierduje, mając za nic ich obecność. Ostatecznie atoli doszedł do wniosku, że jednak nie, bo zapach był zdecydowanie inny od ludzkiej bździny, chociaż bardzo mocno ją przypominał.

Atanas ubrany był jak zawsze – w habit z drogiej czarnej materii, sznur konopny i kaptur nasunięty głęboko na oczy. Tylko stóp hrabiego nie można było wypatrzyć. Chociaż w pewnej chwili Jakubowi się zdało, jakby spod fałd powłóczystej szaty na mgnienie oka wysunęło się coś, jakby but dziwaczny, na kształt końskiego kopyta uszyty.

Pomyślał jednak, że w oczach mu się mieni. Z choroby zapewne, z osłabienia. Wypatrywał później pilnie, czy nie zauważy czegoś podobnego, ale już niczego nie dostrzegł. Poza ironicznym uśmieszkiem tylko, jaki błąkał się po wąskich i zaciśniętych wrogo wargach hrabiego, czyli też diuka.

– Ja dzisiaj usunę się z tego domu, bo pora mi gdzie indziej. Zostaniecie tutaj tylko wy dwaj i służba. Czy i kiedy mnie jeszcze zobaczycie – tego nie mogę wam zdradzić. Pamiętaj młodzieńcze, wycelował woskowożółty palec ze śpiczasto opiłowanym sinym paznokciem wprost w pierś pana Białeckiego – masz we wszystkim słuchać doktora. We wszystkim. Pojąłeś? Tak, jakbyś mnie słuchał!

– A wasza obietnica, dostojny panie?

– Będzie spełniona.

– Kiedy?

Nie doczekał się odpowiedzi…

* * *

Jakub usnął, ledwo tylko przyłożył głowę do poduszki. Jak długo spał? Nie wiedział. Gdy się obudził, był jednak całkiem przytomny i wypoczęty, choć nadal było ciemno. Smolisty mrok zalegający sypialnię był tak gęsty, że nieomal dotykalny. Jedyną jaśniejszą plamę stanowił prostokąt okna, za którym światło gwiazd, bo księżyca nie było tej nocy na niebie, rozjaśniało nieco zimną śnieżną połać rozciągającą się wokół domu.

Panowała niczym niezmącona cisza, cisza tak przerażająca, że słyszał gwałtowne i nierówne, przejęte drżeniem, chaotyczne bicie własnego serca.

Naraz poczuł, że czyjaś drobna dłoń, która dotknęła go jakby przypadkiem, odchyla kołdrę i nieokreślona gibka postać wślizguje się pod nią, jednocześnie ramionami oplatając jego tors i szyję. Najpierw zdrętwiał zaskoczony i nieco przerażony, lecz rychło rozpoznał po kształtach i zapachu, po fryzurze i słodkim oddechu tę, dla której zaprzedał swoją duszę.

– Margot… Margot… moja miłości…

Lecz kobieta położyła mu palec na ustach, a potem wpiła się w nie swoimi soczystymi, lecz lodowatymi wargami.

Świat zawirował, rozjarzyły się miriady słońc, jakby eksplodujących na granatowej i posępnej opończy nieba. Drażniąca, o ostrych i chropawych akordach, którym wtórowało tępe dudnienie, muzyka sfer spłynęła skądś z wysokości, spoza materialnego wymiaru, bynajmniej nie kojąc duszy Jakuba, natomiast jego umysł wprawiając w dziwne odrętwienie. Owe dźwięki zgrały się nie tylko z rytmem serca młodzieńca, lecz i z rytmem jego myśli. Już nie był w stanie się poruszyć. Leżał niczym sparaliżowany, łapczywie chwytając powietrze w płuca, a istota, o której przez tak długi czas marzył, przywołując ją w myślach i w snach, położywszy się wzdłuż, na jego ciele, zrazu przywarła do niego, a później powoli je przenikała, wgłębiając się w nie, aż w końcu zespolili się ze sobą tak, iż nawet mięśnie, żyły, mózgowie, włókna nerwów, kości, żółć, krew, limfa i z czego tam jeszcze składa się człowiek, zespoliły się ze sobą, tworząc jeden byt. Już nie było kobiety i mężczyzny. Ich miejsce zajęła androgyniczna istność…

Jakub wiele by dał, żeby móc ucieszyć oczy widokiem twarzy umiłowanej, ale ilekroć usiłował podnieść się z łoża, opanowywał go dziwny bezwład, a potem znów wpadał w wir orgiastycznego rozpasania… Dziwnego rozpasania, które nie miało cech relacji dwu płci, ale raczej czegoś, co można by przyrównać do potwornie bolesnego gwałtu na samym sobie. Ale przecież czuł tę żeńską istotę… przecież czuł! Kogo czuł? Margot? Była realna i nierealna jednocześnie, mógł jej dotknąć i nie mógł zarazem. Mógł oddawać pocałunki i nie był w stanie poruszyć wargami. Był sobą i nią jednocześnie. I ona była sobą i nim jednocześnie. Czuł jej kurczącą się i pulsującą macicę w sobie. I nie czuł siebie w niej, lecz siebie w sobie samym…

I tak mijały minuty, godziny… a może wręcz wieki całe?…

Gdy niebo na wschodzie poczynało szarzeć, młody szlachcic był już tak wyczerpany, że wreszcie zmroczony zwiądł i odpłynął gdzieś w niezmierzone dale…

* * *

W odległym Luwrze samotna Margot gwałtownie zadrżała i omdlała w ramionach mężczyzny, którego w ciemnościach co prawda nie widziała, lecz poczuwszy go w sobie, bezbłędnie rozpoznała. A przynajmniej zdało się jej, że rozpoznała. Nie wiedziała, skąd się tu wziął. Było jej to jednak obojętne.

Chociaż od czasu, gdy w wieku piętnastu lat stała się kochanką swoich trzech braci, czegoś takiego jak teraz nie przeżyła nigdy. Krzyknęła tylko jeden jedyny raz, a jej głos zawibrował, wzbudzając rezonans w potężnych murach pałacu, który śród drżeń i falowań poniósł ją niczym potężny hipogryf z mroku nocy wprost w eksplodującą kulę Czarnego Słońca.

Wylękniona pokojowa rozbudzona okrzykiem królowej wbiegła do jej komnaty ze świecą w ręku. Spojrzała na łoże i skamieniała ze zgrozy, to bowiem co zobaczyła, przerosło wszystko, co jako najgorszy koszmar mogłaby ją nawiedzić we śnie, co by w sennym majaku mogła ujrzeć…

Na zmiętej pościeli leżała męskokobieca istota złożona z dwóch ciał, niesplecionych ze sobą, a przenikających się wzajem, a u wezgłowia prężyło się cielsko wężowego potwora o ludzkiej głowie, który przez czas jakiś z wielkim zainteresowaniem przyglądał się androgynicznej istocie, a potem, owinąwszy ją swymi skrętami, jął pożerać własny ogon… Był to Uroboros, do którego wszystko się wlewa i z którego wszystko wypływa… Karmiący się samym sobą, siebie samego pożerający, a nie umierający nigdy…

Dziewczyna zachwiała się, ugięły się pod nią nogi i zemdlona runęła na marmurową posadzkę. Padając zaś, całą siłą bezwładności uderzyła potylicą w krawędź porfirowego blatu stolika.

Za oknem budził się świt… blady i nijaki… Z uszu i nosa służebnej pociekły zrazu wąskie, a później zbierające się w kałużę, strugi krwi…

Margot się ocknęła i otworzyła oczy. Ale w tejże chwili, z trzaskiem na oścież rozwierając drzwi, wkroczył poprzedzany przez myśliwskiego psa, jej brat, Karol IX. Tu, o tej porze, z psem? Taka myśl przemknęła królowej przez głowę. Nie zastanawiała się jednak dłużej nad tym i nie zapytała brata o powód niezwyczajnej wizyty, widząc bowiem, co robi, tak się zlękła, iż prawie przestała oddychać.

Karol, spostrzegłszy rozlaną krew, w której leżała służebna, przykucnął nad nią i zapatrzył się w tężejącą już posokę rozszerzonymi od pożądania i fascynacji oczami. Pies powąchał krew i zaczął ją chłeptać. Karol natomiast umoczył w niej palec i włożył go do ust. Raz… drugi… trzeci…

Margot usiadła i patrzyła w milczeniu na scenę rozgrywająca się tuż przy jej posłaniu. Chciała krzyczeć, lecz brat w porę to zauważył, rzucił się na nią, usta zakrył dłonią, kilkakroć uderzył tyłem jej głowy o zagłówek z twardego śliwkowego drewna, aż osunęła się bezwładnie, a potem zdarł z niej wszystko i po wielokroć, raz po raz, raz po raz, raz po raz, brutalnie gwałcił…

Gdy w końcu miał już dość wyczerpany opuścił sypialnię, Margot pociągnęła za taśmę dzwonka, wzywając służbę. Kiedy zaś ta się pojawiła, bez słowa wskazała na trupa leżącego na posadzce, a potem wstała i na drżących nogach udała się do sąsiedniego pomieszczenia…

Za oknem był już dzień, ciepły wiatr rozpuszczał resztki brudnego śniegu, słońce leniwie wspinało się na wyblakły firmament…

* * *

Pan Białecki obudził się, lecz nie miał siły, by powstać z łoża. W tej samej wszakże chwili – bez pukania – wszedł do jego sypialni doktor Cadaver Illuminatus. W jednej ręce trzymał kryształowy pucharek napełniony wodą, w drugiej flakonik misternie wyrzezany z jednego ogromnego, mierzącego co najmniej 3 cale najsoczystszej barwy i czystości szmaragdu. Naczyńko zatkane było rubinowym koreczkiem w kształcie filigranowej głowy kozła z oczami z oszlifowanych kęsków złocistego berylu zwanego heliodorem i rogami z elektrum15 – naturalnego białego złota.

Doktor otworzył flakonik, przechylił nad kielichem i uważnie odmierzył 6 kropli intensywnie zielonego płynu, który po zmieszaniu się z wodą, zmienił jej barwę na purpurową.

– Proszę, panie, wypij.

Lecz szlachcic nie kwapił się do tego, podejrzliwie spoglądając na Illuminatusa.

Wtedy doktor sam skosztował płynu i znów podał kielich Jakubowi.

– Nie otruję cię waszmość. Nie musisz się tego obawiać. Wypij i staniesz na nogi. Czas nagli, a wiele, wiele przed nami…

Jakub, jako że odczuwał pragnienie, chociaż z ociąganiem i nieufnością, przyjął kielich i duszkiem wypił jego zawartość. Nie minął kwadrans, a poczuł, jak krew burzy mu się w żyłach, a jakaś przedziwna energia wręcz zmusza go do działania. W kilka minut przyodział się i czekał, co dalej postanowi doktor.

Jednocześnie jednak przez głowę przemknęła mu myśl, aby z tego miejsca czmychnąć jak najdalej i jak najprędzej. I nawet nie chodziło o to, że zwykły cham ośmiela się dyrygować nim, szlachcicem, lecz raczej jakieś niejasne przeczucie podszeptywało mu, iż wpędza się w kłopoty, z których być może nie będzie się łatwo wywikłać.

To, co sprawiło, iż ongiś zapadł na miłosną niemoc, teraz gdzieś znikło, rozpływając się wraz z topniejącym śniegiem, który wątlał pod ciepłymi podmuchami wiatru niosącego odwilż.

Wszystkie cierpienia, wszystkie zdarzenia, wraz z ostatnim, tym z minionej nocy, zdały mu się jakimś sennym majakiem, który zblakł i rozwiał się wraz z brzaskiem dnia.

Już nie marzył o królowej Margot, już jej nie pragnął, nie pożądał, i nawet sama myśl, że przez tę kobietę prawie rozum stracił, zdała mu się śmieszna, a on sam sobie wydał się żałosnym.

Jednakowoż w tejże samej chwili uzmysłowił sobie, iż teraz nie ma już odwrotu. Bo coś komuś przysiągł, coś podpisał, na coś się zgodził. Na pewno dobrowolnie i raczej też świadomie… łudził się, iż może nie do końca świadomie, jakby szukając punktu zaczepienia do wycofania się z honorem z zawartego paktu, lecz nie mógł sam siebie okłamywać…

I wtedy dreszcz nieopisanej grozy przebiegł przez całe jego ciało, wprawiając w drżenie włókienko każdego mięśnia i każdego nerwu… Co przyniesie przyszłość?…

Doktor Illuminatus stał w pobliżu drzwi, mierząc pana Białeckiego drwiącym wzrokiem. Cyniczny uśmieszek błąkał mu się po wargach, a urągliwy wyraz twarzy mówił jasno: „jesteś dla mnie nikim… nikim… szlachetko…”

Na głos powiedział jednakowoż coś innego:

– Idźmy już. Idźmy…

* * *

Illuminatus rozniecił ogień pod alembikiem, do którego wlewał jakieś płyny, sypał jakieś proszki, zioła, korzenie. Uwijał się bez przestanku, a w naczyniu wrzało, bulgotało, skraplając się potem w odbieralniku o kształcie kulistej kolby z długą szyjką.

Jednocześnie doktor pracował i przy atanorze16, w którym miarowym, spokojnym, słabym płomieniem, ledwo pełgającym nad żarem, spalał się węgiel drzewny, wydzielając stabilne i równe ciepło. Wewnątrz atanora, gdy otwarło się jego górne drzwiczki, można było dostrzec jajo filozoficzne, napełnione tynkturą, przybierająca już barwę czerwoną, ostatecznie mającą doprowadzić do transmutacji ołowiu w złoto.

Chociaż jednak proces trwał blisko cztery dni, nie przynosił spodziewanego efektu, co dowodziło, iż to, co uzyskał doktor, jednak prawdziwą tynkturą, czyli kamieniem filozoficznym, nie było, i owo wprawiało Illuminatusa w zły nastrój, żeby nie powiedzieć nawet, że we wściekłość.

Czegoś tu było brak… Jednego składnika… Jednego elementu… Tylko czego? I naraz maga olśniło! Ależ tak! W jego niedoskonałej tynkturze zbrakło współistnienia sprzeczności w wymiarze pozamaterialnym. A skąd owo można było pozyskać? Z doskonałego zjednoczenia się materialno-duchowych przeciwieństw: kobiety i mężczyzny – przeistoczonych w androgynie w idealną istność. W istność skupiającą w jedności zarówno pierwiastek męski, jak i kobiecy. I przez takową transmutację utworzyć, z dwu odrębnych i niepełnych istot, jedną, kompletną. I dopiero dodanie do tynktury po kropli wszystkich jej naturalnych wydzielin mogło sprawić, iż w jaju pojawi się prawdziwy kamień filozoficzny. A wówczas? Złota i srebra ile tylko dusza zapragnie, a na dodatek i elixir vitae… Czyli? Bogactwo i… śmierć pokonana!

Gdy tak Illuminatus miotał się od alembika do atanora, gdy mamrotał coś sam do siebie, obcierał pot, który obficie rosił mu czoło, podrzucał węgla do ognia, albo przystawał zamyślony, pan Jakub stał z boku, nie poruszając się nawet. Z początku to dzikie i dziwaczne, to tajemnicze przedstawienie intrygowało go nawet, ale ponieważ czas płynął i tak naprawdę nic się nie działo, począł się nudzić i coraz częściej spoglądać ku zaryglowanym na głucho drzwiom.

Zauważył to alchemik, czarownik, czy diabli wiedzą, kim on tam naprawdę był.

– Kończymy, rychło kończymy. Tyle że w nocy zajdziemy tu jeszcze raz, aby sfinalizować dzieło.

– I po cóż?

– Obaczysz waszmość, obaczysz! I nie pożałujesz, to ci mogę zagwarantować!

* * *

Wieczór nadszedł szybko, tak jak to bywa zimą. Kolację, którą w milczeniu spożywali szlachcic i czarownik, podała jakaś zakwefiona niewiasta, sądząc z postury i ruchów – młode dziewczę, lecz z niekontrolowanego drżenia rąk powleczonych pergaminową skórą – zgrzybiała staruszka.

Zanim zaczęli jeść, Jakub chciał się przeżegnać, jak to miał w zwyczaju, jak to widywał w domu rodzinnym, jak go matka uczyła. Nie udało mu się jednak podnieść ręki dalej niż na wysokość ust. Spróbował raz i drugi – nie wyszło. Dał tedy spokój i nałożył sobie na talerz solidny kawał wołowej pieczeni… A wino było wyśmienite… wino było… wyśmien… wyśm…

* * *

Jakub pędził gdzieś w głąb czarnego tunelu, mijając po drodze gromady skier, przypominających gwiazdy roziskrzone na czystym zimowym niebie. Nie był sam. A właściwie był sam. Był sobą i dziewczęciem, które go z wieczora nakarmiło i starcem zarazem – Adamem Kadmonem, który miał doświadczenie przeżytych wieków. Lecz wciąż odczuwał głód, straszliwy, zwierzęcy, szarpiący mu wnętrzności. Jął więc pożerać samego siebie, odradzać się i znów pożerać… Czuł, jak wchłania w swoją głębię istotę kobiecości Margot – owej Lilith, która zaistniała nim pojawiła się pramatka Ewa, jak stapia się ona z jego istotą męskości. Stał się wszechoceanem ducha i materii, zespolonych ze sobą i przemieszanych tak, iż nie było sposobu, aby je rozdzielić. I naraz ostry ból przeszył jego jaźń, która rozpadła się, zdezintegrowała, a kompletny został tylko jej cień, który wniknął w jajo filozoficzne, zaś niedonoszony płód, który się począł w androgynie, stał się zalążkiem homunkulusa, który ostatecznie zamknięty w butli, miał oczekiwać, aż ojciec/matka już na zawsze, a nie na chwilę błysku eksplodującej świadomości, staną się jednością duchową i fizyczną… in saecula saeculorum…

Jakub popadł w stupor. Margot rozpłynęła się w nicość. Alchemik zarżał z radości. Tynktura przybrała właściwą barwę…

Alchemik, niczym zaczarowany, szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w tynkturę, jednocześnie odliczając minuty i drżąc z lęku, iżby w pewnym określonym czasie nie powróciła do pierwotnego koloru. Czas minął. Właściwa barwa pozostała… Odetchnął z ulgą… Od ostatecznego efektu dzieliło go mniej niż grubość źdźbła trawy…

Kolejna noc zbliżała się ku końcowi. Gdzieś w oddali zapiał kogut. Raz… drugi… trzeci… Wiatr gwałtownie załomotał okiennicami… Przerażony szczur z piskiem skrył się w swej norze. Niebo przecięła błyskawica. Zagrzmiało i nastała cisza…

================================================

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Wszyscy ci trzej medycy to postaci historyczne.

2Na Bachusa! – w znaczeniu: do licha!

3Do wszystkich diabłów!

4Ojcze opacie.

5Na Dianę! – tu wyraz bezbrzeżnego zdumienia połączonego z dezaprobatą.

6Drogi przyjacielu.

7Rajfur – stręczyciel, alfons.

8Cadaver Illuminatus de Sandomiria – Trup Oświecony z Sandomierza.

9Urodzony, szlachcic, właściciel wsi.

10Zacny, mieszczanin, rzemieślnik, przedmieszczanin.

11Pracowity, uczciwy, chłop.

12Kochna, staropolska wersja zdrobnienia imienia Katarzyna, ale też gra słów.

13Od łac. calix – kielich.

14Biskup włóczęga, w rzeczywistości nieposiadający własnej diecezji.

15Elektrum, elektron bardzo rzadki minerał stanowiący naturalny stop złota (80%) i srebra (20%) barwy jasnego bursztynu. Jeśli stosunek procentowy metali jest inny, inna też będzie jego barwa – jaśniejsza bądź ciemniejsza.

16Atanor – piec alchemiczny.

==========================================

Diuk Ferulci de Atanas de Piserente y Diofio.:

No przecież to proste! [mruga]

Anagramy słów łacińskio-grecko-hiszpańskich ułożone w formę hiszpańskiego nazwiska.

Składowe:

Atanas – Satanás – Szatan

Ferulci – Lucifer – Lucyfer

Diofio – Ofídio – Wąż

===========================
mail:

Zdziwienie? A przecież stolica Kazachstanu to… Astana – Satana, z wszystkimi „świątyniami”, kolumnami Boaz i Jakim