Prezydent – król. Zbudujmy wreszcie własny, polski ustrój

Prezydent król. Zbudujmy wreszcie własny, polski ustrój

Paweł Chmielewski https://pch24.pl/prezydent-krol-zbudujmy-wreszcie-wlasny-polski-ustroj/

Czy prezydent może być królem? Nie, bo jest prezydentem. Może jednak króla naśladować – a przy wszystkich ograniczeniach i niedoskonałościach taka monarchiczna prezydentura to coś, na co Polacy mogliby i chyba już powinni się zdecydować.

Rok 2025 powinien był być rokiem monarchicznym – czasem głębokiego i poważnego wspominania polskiej monarchii, ciągłej refleksji nad jej kształtem i specyfiką, nieustannego zastanawiania się nad naszym szczególnym porządkiem (samo)rządzenia. 1000 lat koronacji Bolesława Chrobrego to przecież niebyle jaka data – można zaryzykować tezę, że tak pięknie okrągła rocznica polskiej korony nie musi się wydarzyć, bo czy Rzeczpospolita będzie istniała dalej w 3025 roku, Bóg raczy wiedzieć.

Niestety, tak się prawie w ogóle nie stało (dlaczego piszę: „prawie”, o tym zaraz”). Trudno podać jakąś inną tak wielką rocznicę, którą byśmy przespali w podobny sposób. Owszem, zgoda: 100-lecia Niepodległości czy Bitwy Warszawskiej [chodzi o Cud nad Wisłą md] też nie były świętowane tak, jak na to zasłużyły. Bądź co bądź, kaliber jest jednak inny – koronacja Chrobrego to moment, który niejako cywilizacyjnie wyznacza nasze polskie bytowanie.

Dlaczego tak się stało? Pierwsza i zasadnicza przyczyna jest taka, jak zawsze: bo mało kogo to obchodzi. Nasza kultura polityczna zbudowana po 1989 roku nie wykształciła żadnego sposobu celebrowania wielkich rocznic państwowych. Myślimy o Polsce niemal wyłącznie w kategoriach bieżącej walki partyjnej, względnie mając na myśli konfrontację prawno-aspiracyjną z Unią Europejską albo konfrontację (pół)militarną z Rosją czy Białorusią.

Nie zastanawiamy się głębiej nad ustrojem – ani nad jego mechaniką, ani nad jego podstawami; nie zgłębiamy szerzej zasadniczych celów istnienia Polski. Jeżeli coś się w ogóle reflektuje, to tylko dramatyczne cierpienie – te momenty, w których występujemy jako ofiara; te potrafimy przeżywać. Tych, w których triumfujemy – orężnie, kulturowo, duchowo – już nie.

Druga przyczyna to odległość – chronologiczna i ideowa. Bolesław Chrobry i Piastowie w ogóle nie poruszają – uważa się, że to jest zamknięta karta naszych dziejów. Miło jest o tym poczytać, dobrze powspominać, można obejrzeć w jakimś filmie – ale nic ponadto, to nie rozgrzewa ani nie rozpala. Nasza historyczna wyobraźnia niejako ugrzęzła w II wojnie światowej, a jeżeli to się przekracza, to tylko do powstań albo czasów, kiedyśmy „bili ruskich za Sarmacji”, ale też nie na poważnie. Weszliśmy w demokrację tak mocno, że zapomnieliśmy, co było wcześniej – i chyba nie mamy ochoty o tym pamiętać. Trauma? Może, nie wnikam w przyczyny; grunt, że o tym nie pamiętamy i pamiętać nie chcemy, że to nas po prostu mało obchodzi.

Wreszcie trzecia przyczyna przespania wielkiej rocznicy to obecność tej konkretnej ekipy u władzy – Donald Tusk et consortes to nie są ludzie, którzy byliby ideowo zdolni do tego, by z 1000-lecia polskiej Korony robić coś wielkiego. Nie miejmy jednak złudzeń – gdyby rządziło PiS, nie byłoby wcale dużo lepiej, co pokazały już dwie wspomniane wcześniej rocznice, a dlaczego tak jest: patrz punkt wcześniejszy, czyli brak politycznego modus operandi względem wielkich kart historii naszej własnej wspólnoty.

W efekcie 1000-lecie Koronacji Chrobrego po prostu zignorowaliśmy. Piszę: „zignorowaliśmy”, ale przecież to wielki kwantyfikator, a takie prawdziwe są dość rzadko. Tu i ówdzie pojawiały się różne inicjatywy, nawet jeżeli z racji na swoją izolację czy po prostu zbyt małą liczbę nie były w stanie skumulować się w jedną masę, która wpłynęłaby faktycznie i skutecznie na świadomość polityczną Polaków. Choćby Stowarzyszenie ks. Skargi zorganizowało kongres monarchiczny; na portalu PCh24 nie zabrakło też wielu publikacji na temat władzy królewskiej – zarówno w wymiarze historycznym i politycznym, jak i duchowym. Podobnych inicjatyw było oczywiście więcej – marsze, spotkania, prelekcje, konferencje – choć wszystkiego, owszem, za mało.

Tu chciałbym polecić Państwa uwadze jeszcze jedną – książkową i dzięki temu, mam nadzieję, dość trwałą. Wydawnictwo Dębogóra przygotowało pracę pt. „Obecność Korony. Raport o wielkiej tradycji państwowej”. To zbiór tekstów dużej grupy autorów, którzy od lat piszą o polskich sprawach, z tej czy innej perspektywy. J co do zasady takich zbiorów nie lubię – zbyt często znakomite teksty towarzyszą w nich zupełnie przypadkowym; rzadko tylko wyłania się jakaś szersza i spójna myśl. W tym przypadku jest jednak inaczej – bo duża różnorodność pokazuje właśnie to, czym jest polska tradycja monarchiczna, to znaczy niesamowitą złożoność tematu. Ot, ks. dr Maciej Zachara pokazuje rzecz zupełnie nieoczekiwaną, czyli liturgię koronacji Bolesława Chrobrego – perełka, która unaocznia nam sprawy kompletnie zapomniane, a przecież wielkie i święte. Paweł Lisicki szuka związków europejskiego królowania średniowiecznego ze Starym Testamentem i tradycją Dawida, pokazując duchowy sens monarchii. Jacek Bartyzel pochyla się nad polskim kolorytem monarchizmu i naszą własną pamięcią o nim… Tekstów jest o wiele więcej, nie chcę ani ich wszystkich wymieniać, ani ich streszczać; Czytelnik sam wybierze to, co znajdzie wśród nich najwartościowszym – czy będą to refleksje Pawła Milcarka, Tomasza Rowińskiego, Filipa Memchesa czy Aleksandra Halla albo Krzysztofa Koehlera.

Pójdę tylko za jedną z myśli, które znalazłem w tym tomie, a która mi się akurat bardzo udała – bo pokazuje bardzo ważny, piękny i pożyteczny aspekt monarchii; rzecz, która powinna być obecna w każdym ustroju, a która jednak nam w III Rzeczpospolitej całkowicie ginie…

Otóż Marek Jurek pisze o różnych walorach ładu monarchicznego. Wśród nich wymienia „właściwe rozumienie polityki, która, wbrew potocznym pojęciom, nie jest w swej istocie «walką o władzę», bo przecież dom wewnętrznie skłócony się nie ostoi (Mt 12, 25)”. „Właściwym sensem polityki, również godnej walki politycznej, jest udział we władzy suwerennej. […] Istnienie suwerennej władzy, reprezentowanej przez utrwalone instytucje, warunkuje możliwość polityki. Bez tego pozostaje wojna domowa, choćby zimna. Polityka więc, która nie ma świadomości względności walk partyjnych, która (choćby w imię przekonań) absolutyzuje ich znaczenie – będzie zawsze destrukcyjna dla państwa, będzie hamować jego postęp”, wskazuje.

Historia powszechna, choć przecież także polska, podaje nam liczne przykłady dramatycznej walki o władzę – brutalnej gry o tron, która wstrząsa całym państwem i niejednokrotnie staje się dla niego śmiertelnym zagrożeniem. Bywało, że to nie najazdy zewnętrzne, ale właśnie zawierucha zmagających się pretendentów stanowiła dla tego czy innego bytu państwowego największe w dziejach ryzyko. Z drugiej strony okresy, w których jeden panuje mocno i niepodzielnie, są dla trwałości państw błogosławieństwem. To proste: najgorsza jest wojna domowa, bo tak jak pisze Marek Jurek powołując się na mądrościową maksymę Ewangelii, dom wewnętrznie skłócony się nie ostoi. W monarchii ten stan rzeczy jest doskonale widoczny, bo różnica pomiędzy pokojem wewnętrznym a wojną domową jest bardzo wyraźna.

A w demokracji – zwłaszcza w naszej, polskiej demokracji? Czy mamy świadomość istnienia suwerennej władzy, reprezentowanej przez utrwalone instytucje? Albo jeszcze inaczej: czy takie instytucje w ogóle istnieją? Ma się wrażenie, że ich istnienie jest przynajmniej wątpliwe: w III Rzeczpospolitej nawet Trybunał Konstytucyjny staje się przedmiotem walk politycznych, jakby „zdobyczą” w nieustannie trwającej wojnie domowej.

Nasza polska demokracja, inaczej niż w monarchicznym ideale opisanym przez Marka Jurka, jest właśnie „walką o władzę” – nie jest walką o „udział we władzy”, ale walką o samą władzę. To gigantyczny, może nawet największy problem naszej polityki. Oczywiście, to trzeba przyznać, nie tylko polskiej – podobne rzeczy dzieją się przecież również w innych krajach demokratycznych, choć nie zawsze i nie we wszystkich. W Republice Federalnej Niemiec, na przykład, toczy się jak dotąd rzeczywiście walka o udział we władzy, a nie o samą władzę. Politycy mają świadomość, że państwo jest większe niż ich partie – może dlatego, że RFN posiada bardzo silny kręgosłup instytucjonalny, którego nikt nie podważa ani nie narusza. W każdym razie, praktyka pokazuje, że można prowadzić demokratyczną grę w sposób bardziej właściwy – tak, by zachować obecność tego, co tak pięknie uobecnia król, czyli stabilności i majestatu państwowego. To się w RFN właśnie dziś kończy, ale to drugorzędne – pokazuję tylko samą możliwość.

Warto zastanowić się, co można poprawić w naszym kraju, by silniej uobecnić „monarchiczny” aspekt trwałości i majestatu. Każdy poda rozwiązania, które dyktuje mu jego własny ogląd spraw politycznych – takich rozwiązań mogą być dziesiątki. Ja polecam Państwa uwadze jedno rozwiązanie, to, które – wydaje mi się – ma tę jeszcze zaletę, że stanowi swego rodzaju imitatio regni, czyli imitację królestwa. To mocna i długotrwała prezydentura – nie taka, jaką dziś mamy w Polsce, czyli bardzo osłabiona przez silną, „kanclerską” pozycję premiera i dwuznaczne zapisy konstytucyjne. Zarazem jednak i nie taka, jak w USA, gdzie przez bardzo krótką kadencję i niejasne reguły kampanii wyborczych „monarchiczna” władza prezydenta jest nader chybotliwa w perspektywie długiego trwania. Polski model prezydentury, gdybyśmy mogli na nowo przemyśleć, mógłby naprawdę wiele zaczerpnąć z naszej tradycji monarchicznej – stać się, mutatis mutandis, nowoczesną formułą monarchii elekcyjnej. Czy to ideał? Nie. Czy to realne? Być może – a to już wiele.

Realne kompetencje, które dają wyraźną przewagę nad rządem; długa kadencja, która uniezależnia od partyjnej polityki – to dwa predykaty władzy prezydenckiej, która mogłaby pomóc Polsce wydobyć się z opisanej wcześniej patologii walki o władzę zamiast o udział we władzy.

Takich myśli, które mogą współkształtować nasze „dziś” i „jutro” w życiu politycznym, znajdą Państwo we wspomnianym tomiku znacznie więcej. Warto tam zajrzeć – niech choć tyle zostanie nam z 1000-lecia Korony Chrobrego.

Paweł Chmielewski

Najlepszy król Polski? Odpowiadają prof. Polit, prof. Polak, prof. Kornat oraz Jerzy Wolak

Najlepszy król Polski? Odpowiadają prof. Polit, prof. Polak, prof. Kornat oraz Jerzy Wolak

https://pch24.pl/najlepszy-krol-polski-odpowiadaja-prof-polit-prof-polak-prof-kornat-oraz-jerzy-wolak

W czasach, gdy Polska była przedmurzem chrześcijaństwa, to królowie stawali na czele narodu, broniąc nie tylko granic, ale i wiary. Niezłomni wobec obcych potęg, wierni Bogu i Ojczyźnie – to oni budowali suwerenną, dumną Rzeczpospolitą. Który z nich był największy? Kto najlepiej uosabiał etos katolickiego monarchy, wiernego tradycji, narodowi i Bożemu porządkowi? Dziś szukamy króla, który nie tylko rządził, ale prowadził Polskę drogą chwały i prawdy. O „najlepszego króla Polski” portal PCh24.pl zapytał: profesorów Polita, Kornata i Polaka oraz Red. Naczelnego magazynu „Polonia Christiana” Jerzego Wolaka.

Prof. Jakub Polit

Najbardziej zasłużonym królem Polski był Jogaila, zwany u nas Władysławem. Jego fundamentalną zasługą – i to wobec wszystkich narodów, którymi władał – było przyjęcie chrześcijaństwa w obrządku łacińskim. Całkiem w XIV w. możliwe przyjęcie prawosławia skutkowałoby zniknięciem narodu litewskiego (byłby się zrutenizował) oraz sąsiadowaniem dziś Polski z dwustumilionową Rosją. Odrębność narodów białoruskiego i ukraińskiego powstała bowiem na skutek przeniesienia na ich teren przez katolicką Polskę elementów kultury zachodniej.

Jagiełło w ciągu długiego panowania (sukcesem było już jego utrzymanie zwłaszcza po śmierci żony-koregentki) zrealizował niemal wszystkie swe cele. Złamał potęgę Zakonu Niemieckiego. Nie skusił się blaskiem oferowanej przez husytów korony czeskiej, co skompromitowałoby go w Europie i zdegradowało argumenty moralne podnoszone (zręcznie) w  propagandowym pojedynku z Zakonem. Utrzymywał w sumie niezłe stosunki ze swym szwagrem, cesarzem Zygmuntem Luksemburskim i miał jakiś udział w zaleczeniu przez tego monarchę wielkiej schizmy zachodniej. Znakomicie rozwinął potencjalnie bardzo trudną współpracę tak ze swą pierwszą żoną – samodzielnym władcą mającym w Polsce silniejszą pozycję niż on –i z wybitnym bratem stryjecznym, któremu oddał zarzadzanie Litwą. I Jadwiga, i Witold stali się dla króla oparciem, a całkiem łatwo mogli być wyjściem do katastrofy. Na wschodzie zręcznie, bez wojny, szachował potęgę moskiewską kontaktami z Nowogrodem, Pskowem a przede wszystkim Tatarami, podczas gdy jego syn Kazimierz dopuścił do pożarcia przez Moskwę niemal wszystkich państw na wschodnim pograniczu Litwy. Na niwie kultury też ma nieśmiertelne dokonania, odnowiwszy – niemal ufundowawszy na nowo – uniwersytet w Krakowie, choć po łacinie nie czytał i był miłośnikiem muzyki i sztuki raczej w duchu bizantyjskim. Owszem, odnośnie uniwersytetu zasługę dzieli z dorównującą mu, a może i przewyższającą w wielu dziedzinach żoną, która jednak jako osoba dorosła panowała bardzo krótko. Ten ostatni fakt ilustruje jednak dodatkową zaletę króla – umiejętność współpracy z wybitnymi indywidualnościami, często właśnie przez niego wynajdowanymi. Wreszcie – last but not least – był człowiekiem szczerze pobożnym i (przynajmniej po chrzcie) łagodnym. Przez 48 lat rządów w Polsce nie skazał na śmierć nikogo.

Prof. Marek Kornat

Zacznę w sposób może zaskakujący, chociaż to już ocenią czytający niniejszy wywód. Wszyscy trzej Bolesławowie, jeśli chodzi o dynastię piastowską, czyli Chrobry, Śmiały i Krzywousty (niekoronowany), byli na pewno jednostkami wybitnymi. Problem przy ich dogłębniejszej ocenie polega na tym, że nie wiemy o nich za wiele. Brzmi to banalnie, ale jest podstawowym mankamentem. Mamy bardzo mało źródeł do ich czasów, o czym powszechnie wiadomo. Najlepszym przykładem jest fakt, iż wiemy bardzo niewiele o tle konfliktu Bolesława Śmiałego z biskupem Stanisławem i w wyroku śmierci, który król nieszczęśliwie wydał, przez co wyrządził sobie wielką szkodę. Ci trzej władcy, w mojej opinii, byli władcami wybitnymi jako jednostki, jednak to nie z ich grona wybrałbym najlepszego władcę Polski.

Kiedy wspominamy monarchów elekcyjnych, władcami wybitnymi byli Stefan Batory i Władysław IV. (Jeden i drugi nie zostawili niestety następcy. Batory nie miał potomka, Władysław czwarty utracił królewicza Jana Zygmunta).

Wielkim przywódcą był bez wątpienia Jan III Sobieski zwłaszcza w początkowych latach swojego królowania zwieńczonych fenomenalnym zwycięstwem pod Wiedniem. Miał jednak bardzo ciężkie końcowe lata panowania.

Przy takich ocenach, dla mnie kluczowym kryterium jest skala zmiany na lepsze jaka pod panowaniem danego monarchy się dokonuje. I tu widzę dwie równorzędne postaci, co do których mam głębokie przekonanie o ich wielkości. Są to Kazimierz Wielki i Kazimierz Jagiellończyk.

Jeśli chodzi o Kazimierza Wielkiego, to rzeczywiście mamy dość wszechstronne owoce jego panowania, ale również jeden minus, chociaż za niego król odpowiada w ograniczonym stopniu. Te walory, to jest przede wszystkim skonsolidowanie wewnętrzne świeżo odnowionego królestwa, oraz wielki awans Polski w stosunkach międzynarodowych. W czasach Kazimierza Wielkiego Polska znaczy wiele, wiele więcej niż wcześniej od załamania się państwa Bolesława Krzywoustego.

Kazimierz Wielki buduje gospodarkę. Inauguruje wschodni kierunek polskiej polityki zagranicznej inkorporując Ruś Halicką w 1340 roku. Nie dopuszcza do rozbioru kraju, na który się wówczas zanosiło, używając umiejętnie dyplomacji. Jako król troszczył się o siłę władzy królewskiej; bronił, tłumił bezwzględnie sprzeciw wobec siebie (vide konfederacja Maćka Borkowica w 1354), uważając, że silny rząd jest gwarancją powodzenia kraju.

A ten jeden, jedyny minus to jest niestety brak legalnie zrodzonego syna, no bo Kaśko słupski to był naturalny syn Kazimierza, ale zrodzony poza małżeństwem.

Kazimierz Jagiellończyk zaś to jest monarcha, który konsoliduje to wspólne wielkie państwo, jakim jest Polska związana jako Korona z Wielkim Księstwem Litewskim pod panowaniem jego ojca Władysława. To jest monarcha, który panuje bardzo długo i ma sukcesy. Jednym z nich jest odblokowanie dostępu Bałtyku, który przez lata był dla nas zajęty przez państwo Zakonu Krzyżackiego. Nasuwa się pytanie: czy udałoby się to jego następcom, którzy mieli coraz słabszą władzę? Czy zdobyliby się oni na to, aby podjąć walkę z Krzyżakami o tak wielką stawkę, jaką podjął Kazimierz Jagiellończyk w wojnie trzynastoletniej, zwieńczoną pierwszym pokojem toruńskim (1466).

Druga sprawa to jest w przypadku Kazimierza Jagiellończyka wielka idea polityki dynastycznej w Europie Środkowej, czyli osadzenie Jagiellończyków na tronach, przede wszystkim na tronie węgierskim. To dało podstawy polityki dynastycznej, która po śmierci króla nie była niestety kontynuowana. Załamała się pod Mohaczem w r. 1526. Ale to było bardzo doniosłe i mocarstwowe przedsięwzięcie. W zasadzie można śmiało powiedzieć, że Kazimierz Jagiellończyk to monarcha, który wyprowadził Polskę do rangi mocarstwa w Europie. 

I tak oto dla mnie najlepszymi władcami Polski są ex aequo Kazimierz Wielki i Kazimierz Jagiellończyk.

Prof. Wojciech Polak

W historii Polski mamy tylko dwóch królów, którzy dosłużyli się przydomka Wielki. Są to Bolesław Chrobry, inaczej Wielki, i Kazimierz Wielki.

Bolesław Chrobry był królem, który dzięki swoim śmiałym posunięciom, dzięki swojej dumie, poczuciu niezależności potrafił ocalić Polskę przed losami Czech, które w tym czasie, gdy on odnosił sukcesy nad Niemcami, oddawały się im w lenno, stawały się krajem Rzeszy Niemieckiej. Chrobry o czymś takim nie chciał słyszeć i zawsze występował jako suwerenny monarcha.

Chrobry był butnym i dumnym władcą, który zdawał sobie sprawę z potęgi swojego księstwa. A gdy poprzez różne czynniki uniemożliwiono mu koronację królewską, to nie pytając się nikogo o zgodę, ani papieża, ani cesarza, koronował się w 1025 roku. I nikt już tego faktu, że Polska jest Królestwem, czyli jest w tej pierwszej lidze państw europejskich już w przyszłości nie podważał.

Wielkość Kazimierza Wielkiego polegała z kolei na czymś innym. Polska świeżo zjednoczona w dużym stopniu za sprawą jego ojca – Władysława Łokietka potrzebowała umocnienia i rozbudowy i to właśnie zapewnił jej Kazimierz, co oddaje przysłowie, że zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną.

Kazimierz Wielki zdawał sobie sprawę, że rekuperacja, odzyskanie tego, co Polska straciła na Zachodzie jest niemożliwe, że Śląsk czy Pomorze muszą jeszcze trochę zaczekać, żeby wrócić do Polski. Zaczął więc wielką politykę wschodnią, przyłączenie Rosji Halicki w części Podola, Wołynia.

To były posunięcia, które nie miały charakteru przejściowego, tylko miały charakter trwały. Polska zwiększyła swoją siłę, potencjał. Potencjał równocześnie ruszyła w kierunku wschodnim, gdzie jak się okazało były olbrzymie możliwości.

Tak więc tych dwóch królów z pewnością zasługuje na przystanek Wielki.

Jerzy Wolak

Najlepszym polskim królem była Jadwiga Andegaweńska (1374-1399), córka Ludwika Węgierskiego. Powszechnie nazywa się ją królową, ale to niewłaściwe określenie, oznaczające żonę króla, czyli osobę o drugorzędnym znaczeniu politycznym, nierzadko pozostającą w cieniu swego królewskiego małżonka. Tymczasem Jadwiga została ukoronowana na króla Polski (in regem Poloniae coronata) i była jej faktycznym władcą – panią przyrodzoną (domina naturalis), czyli dziedziczką królestwa i założycielką przyszłej dynastii. Po koronacji Jagiełły państwem rządziło zgodnie dwóch królów o przenikających się wzajemnie kompetencjach – i w tym układzie to raczej Władysław pozostawał w cieniu swej królewskiej małżonki przewyższającej go dostojeństwem, cnotą i autorytetem.

Dobrego władcę oceniamy po tym, co po sobie zostawił. Owoce krótkiego panowania młodej Andegawenki okazały się trwalsze i bardziej długofalowe od znacznie niekiedy spektakularniejszych doraźnie poczynań innych naszych królów.

To wszak ofiara dwunastoletniej Jadzi (która w dzisiejszych czasach chodziłaby do piątej lub szóstej klasy szkoły podstawowej) wprowadziła Polskę na drogę mocarstwowości. Śmiało można sądzić, że bez zgody tej wykształconej i dystyngowanej panienki z dworu, który słynął z wykwintu na całą ówczesną Europę, na mariaż z pogańskim niedźwiedziem ze żmudzkiej puszczy nie byłoby dzisiejszej Polski.

Przesada? Żadną miarą! Nasza dzisiejsza tożsamość wywodzi się z Rzeczypospolitej Obojga Narodów, której by nie było, gdyby nie wcześniejsze dokonania Jagiellonów, którzy nigdy nie zasiedliby na krakowskim tronie, gdyby nie Jadwiga. A bez nich odrodzone niedawno piastowskie królestwo bardzo łatwo mogłoby nie wytrzymać ciśnienia strefy zgniotu krzyżacko-cesarsko-moskiewsko-osmańskiego, i koniec wieku XV mógł ujrzeć realny finis Poloniae. Co niedługo później stało się faktycznym udziałem ojczyzny Jadwigi, którą opuściła ona na rzecz Polski.

oprac. Tomasz Kolanek

=======================

mail, RW:

W jednym tekście trzech uczonych mężów roi się od błędów.

Władysław Jagiełło był Rusinem, po matce księżniczce twerskiej.
Był ochrzczony w Prawosławiu, skąd inaczej ceniłby wschodnią sztukę 
religijną (katedra na Wawelu, Sandomierz, kaplica Św. Trójcy w Lublinie).
Chrzest łaciński przyjął pro forma. Taki podwójny chrzest był praktykowany i później.

Kazimierz IV (Kaźko słupski, nie Kaśko) był synem Bogusława V i Elżbiety 
Kazimierzówny, córki Kazimierza Wielkiego. A więc legalnym wnukiem, a 
nie nieprawym synem króla Polski.

Mówiło się Ruś Halicka, nie Rosja Halicka.

Nie wchodzę w upodobania autorów. Każdy ma prawo mieć swoje.
Dobrze, że na wzajem się znoszą.