Ciągle aktualny plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze. Polityk, to ten, kto dzieli publiczne pieniądze.

Ciągle aktualny plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze.

Polityk, to ten, kto dzieli publiczne pieniądze.

Jerzy Przystawa, marzec 2012

Obóz protestu

Polska, a w szczególności Warszawa, od lat jest świadkiem nasilających się protestów najróżniejszych grup zawodowych i związków. Chyba poza bankierami i zawodowymi politykami protestowali już wszyscy. Jedni głośniej, inni ciszej, jedni spokojnie maszerowali, inni szli z hałasem i dymem palonych opon samochodowych i kubłów ze śmieciami. W ogromnej większości były to i są protesty o charakterze egzystencjalnym: protestujący stwierdzają, że pieniądze publiczne są źle dzielone, w związku z tym szwankują wszelkie służby publiczne, a kolejne grupy zawodowe popadają w biedę, nie będąc w stanie ani wykonywać należycie swoich obowiązków, ani nawet zarobić na swoje utrzymanie. Poruszające były też manifestacje protestu o charakterze nie egzystencjalnym lecz politycznym, w tym, w pierwszym rzędzie, w związku z Katastrofą Smoleńską czy Marsze Niepodległości.

 Ogólną cechą tych wszystkich akcji protestacyjnych jest to, że są to akcje rozłączne, angażujące w różnym stopniu różne grupy zawodowe i społeczne, nie wywołujące – każda z osobna – większego rezonansu społecznego. I nie mogą one takiego rezonansu wywołać, gdyż stanowią front walki o interesy szczegółowe, a więc nie posiadają potencjału umożliwiającego zaangażowanie szerokich warstw społecznych. Stoczniowcy mało obchodzą dzisiaj górników, i vice versa, rolnicy i lekarze ambiwalentnie odnoszą się do jednych i drugich itd., itp. Społeczeństwo jest podzielone, po roku 1989, po rozbiciu NSZZ Solidarność, zabrakło idei, organizacji i struktur, które mogłyby te różne części Polski scalić ponownie i utworzyć z nich siłę, będąca w stanie przeciwstawić się globalnym planom politycznym, dla których podmiotowość Polski i Polaków może być jedynie kłopotem i zagrożeniem. Wygenerowana w trakcie umów – nazwijmy je umownie Umowami Okrągłego Stołu – klasa zawodowych polityków, otrzymała zadanie dopasowania naszego kraju do tych globalnych planów, pilnowania i pacyfikowania odruchów społecznego protestu. I to zadanie, od 23 lat, z pomocą wszystkich wielkich tego świata, skutecznie wykonuje. Ta skuteczność jest możliwa dzięki ciągłemu kredytowaniu zewnętrznemu, które wpędziło Polskę w pętlę gigantycznego zadłużenia, ale pozwalało na utrzymywanie jako-takiego „pokoju społecznego”, nie dopuszczając do zbyt gwałtownego wybuchu niezadowolenia, takiego, jak np. w Grecji czy na Węgrzech.  

Aby przeciwstawić się planom globalnym, aby uzyskać podmiotowość Polski i Polaków w europejskich i światowych rozgrywkach, konieczna jest idea jednocząca, ponad wszelkimi interesami partykularnymi poszczególnych grup społecznych, idea, która jest do przyjęcia i akceptacji dla wszystkich, idea, która nikogo nie antagonizuje, ale której realizacja wychodzi naprzeciw słusznym oczekiwaniom społecznym. Naturalnie, ta idea musi mieć w sobie potencjał dający nadzieję na zrealizowanie tego ambitnego, antyglobalistycznego zamiaru: przywrócenia Polsce miejsca podmiotowego w polityce międzynarodowej.

W tym Obozie Protestu pojawił się ostatnio na scenie politycznej podmiot aspirujący do zdominowania tej sceny i przejęcia niekwestionowanego i wyłącznego przywództwa. Jest nim partia Jarosława Kaczyńskiego, Prawo i Sprawiedliwość. Uchwała Komitetu Politycznego tej partii z dnia 21 marca 2012 oświadcza:

 „Jedynym ugrupowaniem, zdolnym przeciwstawić się planowemu osłabianiu polskiego państwa i demoralizowaniu jego obywateli, jest Prawo i Sprawiedliwość, które scala różne prawicowe oraz centrowe nurty i środowiska. Tylko skupienie się wokół PiS wszystkich, których łączy troska o pomyślną przyszłość niepodległej Polski, gwarantuje możliwość uzyskania realnego wpływu na funkcjonowanie państwa. Łudzenie wyborców mirażami personalnych przetasowań przez grupy, które nie mają szans na wejście do Parlamentu, szkodzi sprawie zwycięstwa prawicy… Wymaga tego dobro Ojczyzny, które musi być traktowane jako ważniejsze od osobistych interesów i ambicji. Tworzenie organizacji, działających na marginesie politycznych wydarzeń, ale uszczuplających elektorat prawicy choćby o ułamki procentów, jest szkodliwe i służy przeciwnikom Polski silnej, dostatniej, sprawiedliwej i liczącej się w świecie. Kto się na taki krok decyduje nie będzie mógł w przyszłości liczyć ani na zapomnienie błędów, ani na kandydowanie z list Prawa
i Sprawiedliwości. Polska potrzebuje zwycięstwa prawicy. Zwycięstwo zapewnić może jedynie Prawo i Sprawiedliwość. To zwycięstwo nastąpi tym szybciej, im więcej sił skupi się we wspólnym wysiłku.”

Oczywiście, PiS i Jarosław Kaczyński nie jest jedyną partią, ani ugrupowaniem politycznym, aspirującym do ogólnonarodowego przywództwa i domagającym się zjednoczenia wszystkich pod wywieszonym przez nich sztandarem. Przypisuję tej partii miejsce szczególne, ponieważ jest to dzisiaj najsilniejsza partia polityczna, opozycyjna wobec koalicji rządzącej, dysponująca aktualnie 30% mandatów poselskich i nie ukrywająca, że jej celem jest przejęcie władzy w Polsce i to na zasadzie wyłączności. Posługuje się ona sprytną socjotechniką, która wszystkich Polaków, nie zgadzających się z Jarosławem Kaczyńskim brutalnie spycha „na miejsce, na którym stało ZOMO”, przypisując im złe, antypatriotyczne i antypolskie intencje, a nawet więcej: zdradę interesów narodowych.

Propozycja Jarosława Kaczyńskiego nie jest interesująca

Powód jest bardzo prosty: Jarosław Kaczyński jest politykiem Magdalenki i Okrągłego Stołu, pozostającym w najwyższych strukturach władzy nieprzerwanie od roku 1989, także jako premier rządu polskiego, którego brat sprawował może nawet jeszcze wyższe urzędy i godności, z Urzędem Prezydenta RP włącznie. Z tych powodów nie jest wiarygodna jego argumentacja, stosowany wobec nas szantaż – „staliście tam, gdzie stało ZOMO” – ani nie jest wiarygodny on sam, jako przywódca antyglobalistycznego protestu Polaków. Ciąży na nim bowiem odpowiedzialność nie tylko za okres rządzenia Polską z pozycji premiera, ale, a la longue, współodpowiedzialność za wszystko to, przy czym współuczestniczył od roku 1989. Nie można wykluczyć, że Jarosław Kaczyński jest dzisiaj innym politykiem niż ten z ostatniej dekady ubiegłego wieku, ale, żeby nas o tym przekonać, zamiast szantażować nas piętnem zdrady interesów narodowych, powinien raczej złożyć jakąś samokrytykę, wskazać wyraźnie co w jego działaniach politycznych tych 23 lat było złe i szkodliwe dla Polski, co dzisiaj odrzuca i dlaczego. Zamiast takiej samokrytyki, tak jak zawsze do tej pory, domaga się od nas podporządkowania i bezdyskusyjnego przyjęcia jego wykładni politycznej. Nie sądzę, żeby była to, na dłuższą metę, droga właściwa.

Gdzie więc jest klucz, gdzie szukać skutecznego planu dla Polski?

Jako inicjator, przed 20 laty, Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, z satysfakcją i przyjemnością pragnę w tym miejscu przywołać Uchwałę Katowickiej Okręgowej Rady Adwokackiej z dnia 22 marca 2012. Adwokaci stwierdzają w niej:

Zawód polityka stał się zawodem zamkniętym dla aktywnych społecznie obywateli. Ukształtowany system partyjny skutecznie wyeliminował możliwość wpływu na rządy w państwie dla rzeszy osób nie związanych z kastą politycznych “celebrytów”, monopolizującą życie polityczne ostatniego dwudziestolecia.

Nie jest to zgodne ani z zasadami demokracji, ani z interesem państwa. Gry wewnątrzpartyjne często bowiem powodują, że eksponowane stanowiska w państwie obejmują ludzie jawnie niekompetentni a dorosłych obywateli pouczają osoby, które same niczego nie osiągnęły we własnym życiu zawodowym.

Dlatego uznajemy, że argumentacja, związana z postulatem tzw. deregulacji winna mieć w pierwszym rzędzie zastosowanie do grupy zawodowych polityków.

Z powyższych względów postanawiamy poprzeć działania, służące realizacji postulatów, niezbędnych dla deregulacji zawodu polityka w Polsce. Są nimi:
– zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez wprowadzenie okręgów jednomandatowych,
– zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez ograniczenie minimum liczby podpisów osób, popierających kandydata do 500.”
 

Deregulacja zawodu polityka: kto to jest polityk?

Najprostsza i najbardziej właściwa odpowiedź na to pytanie jest taka:

polityk, to ten, kto dzieli publiczne pieniądze

Z tej definicji polityka wynika od razu najważniejsza rola Sejmu w strukturze władzy państwowej: to w Sejmie dzielone są publiczne pieniądze, to tam uchwala się Budżet Państwa, to tam muszą być uwzględnione wszystkie słuszne oczekiwania różnych grup społecznych i zawodów. Rząd i jego struktury, administracja państwowa, mają jedynie sprawnie wykonywać wolę Sejmu.

Komu normalni ludzie powierzają swoje pieniądze? Jakim kryteriom muszą odpowiadać ci, którym przyznamy prawo dysponowania naszymi pieniędzmi?

Oczywiste jest, że muszą to być ludzie, do których mamy zaufanie. Żaden normalny człowiek nie powierzy swoich pieniędzy komuś, kogo nie zna, albo komu nie ufa. Z tego wynika, że aby komuś zaufać trzeba go najpierw znać.

Jak wygląda Sejm Rzeczypospolitej, jeśli popatrzymy nań przez lupę takiego kryterium? Jacy ludzie w nim zasiadają?

Zadałem sobie trud przejrzenia poparcia, jakiego udzielili wyborcy posłom obecnej Kadencji Sejmowej.

Na 460 zasiadających w tej Izbie posłów 297, a więc 65%, nie uzyskało poparcia nawet 2% wyborców w ich okręgach wyborczych, a więc nie uzyskało nawet poparcia 1 na 50 wyborców! 85 z nich, a więc prawie 20% całej Izby nie przekroczyło poparcia 1%, a więc 1 na 100 wyborców!

Np. wicemarszałek Sejmu, p. Wanda Nowicka, uzyskała w wyborach zaledwie 7065 głosów, a więc znacznie poniżej 1% wyborców. Nie wiele więcej uzyskał inny wicemarszałek, p. Grzeszczak, bo aż 9648, czyli 1,3% . Natomiast zaledwie 6 posłów (dosłownie: sześciu!) może się pochwalić poparciem przekraczającym 10% wyborców w ich okręgach wyborczych.

Wśród tych 6 nie ma nawet liderów partii politycznych, które od roku 1989 nieprzerwanie zasiadają w Sejmie i sprawujących urzędy premierów: Waldemar Pawlak uzyskał zaledwie 3,2%, a Leszek Miller jeszcze mniej, bo tylko 2,4% głosów wyborców.

Liczby te nie są wyjątkowe: podobnie było we wszystkich poprzednich kadencjach od roku 1991, czyli od tzw. pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów w RP.

 Ale czy faktycznie: czy od roku 1991 mamy w Polsce do czynienia z prawdziwie demokratycznymi wyborami?

Przede wszystkim nie mamy podstawowego prawa obywatelskiego, jakim jest nieskrępowane prawo kandydowania w wyborach powszechnych, czyli tzw. biernego prawa wyborczego. Szkoda, że od wyartykułowania tego zarzutu uchyliła się ORA, która wymienia tylko ograniczającą nasze bierne prawo wyborcze absurdalnie wysoką liczbę podpisów. Bo nie tylko o liczbę podpisów tu chodzi. Ale jest faktem, że gdy obywatelowi Wielkiej Brytanii (Kanady czy USA) wystarczy kilka, nie więcej niż 10-15 podpisów do zarejestrowania swojej kandydatury, to w Polsce ta liczba urasta do absurdalnego wymogu co najmniej 110 tysięcy, bez której nie podobna zarejestrować ogólnopolskiego komitetu wyborczego, a w konsekwencji niemożliwe staje się przekroczeniu progu 5% poparcia.

 Po drugie: od czasów Lenina znane jest powiedzenie „nie ważne, jak kto głosuje, ważne jest, kto liczy głosy?” Kto liczy głosy w Polsce, a kto liczy w głosy np. w Anglii czy Kanadzie? TUTAJ od liczenia głosów są niezliczone komisje wyborcze, obwodowe, okręgowe i centralna, które wielokrotnie liczą, przeliczają, przesyłają tam i na powrót poza wszelką kontrolą społeczną, za zamkniętymi drzwiami, przez które zwykły wyborca nie ma wstępu. Wybory urządza administracja i tylko ona te wybory organizuje i kontroluje. 

TAM nie ma żadnych komisji wyborczych, ani obwodowych, ani okręgowych, ani centralnych: tam wyborcy SAMI organizują wybory, sami liczą głosy i sami cały przebieg wyborów kontrolują. Oni też ogłaszają kto te wybory wygrał i kto otrzymuje mandat do ich reprezentowania, komu powierzają prawo dzielenia ich pieniędzy. Nie uzgadniają tego z żadnymi instancjami, ani na górze, ani na dole. W takim systemie nie jest możliwe jest, żeby marszałkiem Sejmu był nie wiadomo kto, bo kandydat na marszałka musi najpierw zdobyć większość głosów wyborców w swoim okręgu wyborczym (mandat do dzielenia publicznych pieniędzy!), a potem uzyskać bezwzględną większość głosów członków parlamentu w tajnym głosowaniu! Będzie to więc prawdziwie osoba autentycznego zaufania społecznego, a nie partyjna wydmuszka za nie wiadomo jakie zasługi i dla kogo?

Polska może stać się podmiotem politycznym w polityce światowej dopiero wtedy, gdy nasze, polskie pieniądze, dzielić będą ludzie cieszący się naszym zaufaniem, wyrażonym w prawdziwie demokratycznych powszechnych wyborach. Wtedy także nasze protesty niezadowolenia będą miały rzeczywistych, odpowiedzialnych przed nami adresatów. System, który nam zafundowano, jak pisał filozof polityki Karl Popper: „odziera posła z osobistej odpowiedzialności i czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka”. Kierowanie naszych protestów i żałob do maszynek do głosowania urąga zdrowemu rozsądkowi i prowadzi donikąd.

Jose Ortega y Gasset, inny światowej sławy filozof polityki, pisał: „zdrowie każdej demokracji zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego: od procedury wyborczej. Gdy procedura ta jest właściwa, wtedy wszystko działa jak należy. Gdy procedura ta jest niewłaściwa, wtedy wszystko się wali, nawet gdyby inne instytucje działały bez zarzutu”.

W Polsce wszystko się wali. Czas pójść po rozum do głowy. Trzeba się uporać z ordynacją wyborczą do Sejmu.

(*) Wystąpienie na Kongresie Protestu, Warszawa, 31 marca 2012

W Polsce wszystko się wali. Gdzie więc jest klucz.

W Polsce wszystko się wali. Gdzie więc jest klucz.

Dla odzyskania podmiotowości Polski i Polaków konieczna jest deregulacja zawodu polityka

[Przypominam w dziesiątą rocznicę śmierci profesora Jerzego Przystawy. MD]

Plan dla Polski: Jednomandatowe Okręgi Wyborcze

Na 460 zasiadających w Sejmie posłów 297, a więc 65%, nie uzyskało poparcia nawet 2% wyborców w ich okręgach wyborczych, a więc nie uzyskało nawet poparcia 1 na 50 wyborców! 85 z nich, a więc prawie 20% całej Izby nie przekroczyło poparcia 1%, a więc 1 na 100 wyborców!

Wystąpienie na Kongresie Protestu, Warszawa, 31 marca 2012

Jerzy Przystawa

Obóz protestu

Polska, a w szczególności Warszawa, od lat jest świadkiem nasilających się protestów najróżniejszych grup zawodowych i związków. Chyba poza bankierami i zawodowymi politykami protestowali już wszyscy. Jedni głośniej, inni ciszej, jedni spokojnie maszerowali, inni szli z hałasem i dymem palonych opon samochodowych i kubłów ze śmieciami. W ogromnej większości były to i są protesty o charakterze egzystencjalnym: protestujący stwierdzają, że pieniądze publiczne są źle dzielone, w związku z tym szwankują wszelkie służby publiczne, a kolejne grupy zawodowe popadają w biedę, nie będąc w stanie ani wykonywać należycie swoich obowiązków, ani nawet zarobić na swoje utrzymanie. Poruszające były też manifestacje protestu o charakterze nie egzystencjalnym lecz politycznym, w tym, w pierwszym rzędzie, w związku z Katastrofą Smoleńską czy Marsze Niepodległości.

Ogólną cechą tych wszystkich akcji protestacyjnych jest to, że są to akcje rozłączne, angażujące w różnym stopniu różne grupy zawodowe i społeczne, nie wywołujące – każda z osobna – większego rezonansu społecznego. I nie mogą one takiego rezonansu wywołać, gdyż stanowią front walki o interesy szczegółowe, a więc nie posiadają potencjału umożliwiającego zaangażowanie szerokich warstw społecznych. Stoczniowcy mało obchodzą dzisiaj górników, i vice versa, rolnicy i lekarze ambiwalentnie odnoszą się do jednych i drugich itd., itp. Społeczeństwo jest podzielone, po roku 1989, po rozbiciu NSZZ Solidarność, zabrakło idei, organizacji i struktur, które mogłyby te różne części Polski scalić ponownie i utworzyć z nich siłę, będąca w stanie przeciwstawić się globalnym planom politycznym, dla których podmiotowość Polski i Polaków może być jedynie kłopotem i zagrożeniem.

Wygenerowana w trakcie umów – nazwijmy je umownie Umowami Okrągłego Stołu – klasa zawodowych polityków, otrzymała zadanie dopasowania naszego kraju do tych globalnych planów, pilnowania i pacyfikowania odruchów społecznego protestu. I to zadanie, od 23 lat, z pomocą wszystkich wielkich tego świata, skutecznie wykonuje. Ta skuteczność jest możliwa dzięki ciągłemu kredytowaniu zewnętrznemu, które wpędziło Polskę w pętlę gigantycznego zadłużenia, ale pozwalało na utrzymywanie jako-takiego „pokoju społecznego”, nie dopuszczając do zbyt gwałtownego wybuchu niezadowolenia, takiego, jak np. w Grecji czy na Węgrzech.  

Aby przeciwstawić się planom globalnym, aby uzyskać podmiotowość Polski i Polaków w europejskich i światowych rozgrywkach, konieczna jest idea jednocząca, ponad wszelkimi interesami partykularnymi poszczególnych grup społecznych, idea, która jest do przyjęcia i akceptacji dla wszystkich, idea, która nikogo nie antagonizuje, ale której realizacja wychodzi naprzeciw słusznym oczekiwaniom społecznym. Naturalnie, ta idea musi mieć w sobie potencjał dający nadzieję na zrealizowanie tego ambitnego, antyglobalistycznego zamiaru: przywrócenia Polsce miejsca podmiotowego w polityce międzynarodowej.

W tym Obozie Protestu pojawił się ostatnio na scenie politycznej podmiot aspirujący do zdominowania tej sceny i przejęcia niekwestionowanego i wyłącznego przywództwa. Jest nim partia Jarosława Kaczyńskiego, Prawo i Sprawiedliwość. Uchwała Komitetu Politycznego tej partii z dnia 21 marca 2012 oświadcza:

„Jedynym ugrupowaniem, zdolnym przeciwstawić się planowemu osłabianiu polskiego państwa i demoralizowaniu jego obywateli, jest Prawo i Sprawiedliwość, które scala różne prawicowe oraz centrowe nurty i środowiska. Tylko skupienie się wokół PiS wszystkich, których łączy troska o pomyślną przyszłość niepodległej Polski, gwarantuje możliwość uzyskania realnego wpływu na funkcjonowanie państwa. Łudzenie wyborców mirażami personalnych przetasowań przez grupy, które nie mają szans na wejście do Parlamentu, szkodzi sprawie zwycięstwa prawicy… Wymaga tego dobro Ojczyzny, które musi być traktowane jako ważniejsze od osobistych interesów i ambicji. Tworzenie organizacji, działających na marginesie politycznych wydarzeń, ale uszczuplających elektorat prawicy choćby o ułamki procentów, jest szkodliwe i służy przeciwnikom Polski silnej, dostatniej, sprawiedliwej i liczącej się w świecie. Kto się na taki krok decyduje nie będzie mógł w przyszłości liczyć ani na zapomnienie błędów, ani na kandydowanie z list Prawa i Sprawiedliwości. Polska potrzebuje zwycięstwa prawicy. Zwycięstwo zapewnić może jedynie Prawo i Sprawiedliwość. To zwycięstwo nastąpi tym szybciej, im więcej sił skupi się we wspólnym wysiłku.”

Oczywiście, PiS i Jarosław Kaczyński nie jest jedyną partią, ani ugrupowaniem politycznym, aspirującym do ogólnonarodowego przywództwa i domagającym się zjednoczenia wszystkich pod wywieszonym przez nich sztandarem. Przypisuję tej partii miejsce szczególne, ponieważ jest to dzisiaj najsilniejsza partia polityczna, opozycyjna wobec koalicji rządzącej, dysponująca aktualnie 30% mandatów poselskich i nie ukrywająca, że jej celem jest przejęcie władzy w Polsce i to na zasadzie wyłączności. Posługuje się ona sprytną socjotechniką, która wszystkich Polaków, nie zgadzających się z Jarosławem Kaczyńskim brutalnie spycha „na miejsce, na którym stało ZOMO”, przypisując im złe, antypatriotyczne i antypolskie intencje, a nawet więcej: zdradę interesów narodowych.

Propozycja Jarosława Kaczyńskiego nie jest interesująca

Powód jest bardzo prosty: Jarosław Kaczyński jest politykiem Magdalenki i Okrągłego Stołu, pozostającym w najwyższych strukturach władzy nieprzerwanie od roku 1989, także jako premier rządu polskiego, którego brat sprawował może nawet jeszcze wyższe urzędy i godności, z Urzędem Prezydenta RP włącznie. Z tych powodów nie jest wiarygodna jego argumentacja, stosowany wobec nas szantaż – „staliście tam, gdzie stało ZOMO” – ani nie jest wiarygodny on sam, jako przywódca antyglobalistycznego protestu Polaków. Ciąży na nim bowiem odpowiedzialność nie tylko za okres rządzenia Polską z pozycji premiera, ale, a la longue, współodpowiedzialność za wszystko to, przy czym współuczestniczył od roku 1989. Nie można wykluczyć, że Jarosław Kaczyński jest dzisiaj innym politykiem niż ten z ostatniej dekady ubiegłego wieku, ale, żeby nas o tym przekonać, zamiast szantażować nas piętnem zdrady interesów narodowych, powinien raczej złożyć jakąś samokrytykę, wskazać wyraźnie co w jego działaniach politycznych tych 23 lat było złe i szkodliwe dla Polski, co dzisiaj odrzuca i dlaczego. Zamiast takiej samokrytyki, tak jak zawsze do tej pory, domaga się od nas podporządkowania i bezdyskusyjnego przyjęcia jego wykładni politycznej. Nie sądzę, żeby była to, na dłuższą metę, droga właściwa.

Gdzie więc jest klucz, gdzie szukać skutecznego planu dla Polski?

Jako inicjator, przed 20 laty, Ruchu Obywatelskiego na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, z satysfakcją i przyjemnością pragnę w tym miejscu przywołać Uchwałę Katowickiej Okręgowej Rady Adwokackiej z dnia 22 marca 2012. Adwokaci stwierdzają w niej:

„Zawód polityka stał się zawodem zamkniętym dla aktywnych społecznie obywateli. Ukształtowany system partyjny skutecznie wyeliminował możliwość wpływu na rządy w państwie dla rzeszy osób nie związanych z kastą politycznych “celebrytów”, monopolizującą życie polityczne ostatniego dwudziestolecia.

Nie jest to zgodne ani z zasadami demokracji, ani z interesem państwa. Gry wewnątrzpartyjne często bowiem powodują, że eksponowane stanowiska w państwie obejmują ludzie jawnie niekompetentni a dorosłych obywateli pouczają osoby, które same niczego nie osiągnęły we własnym życiu zawodowym.

Dlatego uznajemy, że argumentacja, związana z postulatem tzw. deregulacji winna mieć w pierwszym rzędzie zastosowanie do grupy zawodowych polityków.

Z powyższych względów postanawiamy poprzeć działania, służące realizacji postulatów, niezbędnych dla deregulacji zawodu polityka w Polsce. Są nimi:
– zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez wprowadzenie okręgów jednomandatowych,
– zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu poprzez ograniczenie minimum liczby podpisów osób, popierających kandydata do 500.”

Deregulacja zawodu polityka: kto to jest polityk?

Najprostsza i najbardziej właściwa odpowiedź na to pytanie jest taka:

polityk, to ten, kto dzieli publiczne pieniądze

Z tej definicji polityka wynika od razu najważniejsza rola Sejmu w strukturze władzy państwowej: to w Sejmie dzielone są publiczne pieniądze, to tam uchwala się Budżet Państwa, to tam muszą być uwzględnione wszystkie słuszne oczekiwania różnych grup społecznych i zawodów. Rząd i jego struktury, administracja państwowa, mają jedynie sprawnie wykonywać wolę Sejmu.

Komu normalni ludzie powierzają swoje pieniądze? Jakim kryteriom muszą odpowiadać ci, którym przyznamy prawo dysponowania naszymi pieniędzmi?

Oczywiste jest, że muszą to być ludzie, do których mamy zaufanie. Żaden normalny człowiek nie powierzy swoich pieniędzy komuś, kogo nie zna, albo komu nie ufa. Z tego wynika, że aby komuś zaufać trzeba go najpierw znać.

Jak wygląda Sejm Rzeczypospolitej, jeśli popatrzymy nań przez lupę takiego kryterium? Jacy ludzie w nim zasiadają?

Zadałem sobie trud przejrzenia poparcia, jakiego udzielili wyborcy posłom obecnej Kadencji Sejmowej. Na 460 zasiadających w tej Izbie posłów 297, a więc 65%, nie uzyskało poparcia nawet 2% wyborców w ich okręgach wyborczych, a więc nie uzyskało nawet poparcia 1 na 50 wyborców! 85 z nich, a więc prawie 20% całej Izby nie przekroczyło poparcia 1%, a więc 1 na 100 wyborców!

Np. wicemarszałek Sejmu, p. Wanda Nowicka, uzyskała w wyborach zaledwie 7065 głosów, a więc znacznie poniżej 1% wyborców. Nie wiele więcej uzyskał inny wicemarszałek, p. Grzeszczak, bo aż 9648, czyli 1,3% . Natomiast zaledwie 6 posłów (dosłownie: sześciu!) może się pochwalić poparciem przekraczającym 10% wyborców w ich okręgach wyborczych. Wśród tych 6 nie ma nawet liderów partii politycznych, które od roku 1989 nieprzerwanie zasiadają w Sejmie i sprawujących urzędy premierów: Waldemar Pawlak uzyskał zaledwie 3,2%, a Leszek Miller jeszcze mniej, bo tylko 2,4% głosów wyborców.

Liczby te nie są wyjątkowe: podobnie było we wszystkich poprzednich kadencjach od roku 1991, czyli od tzw. pierwszych prawdziwie demokratycznych wyborów w RP.

Ale czy faktycznie: czy od roku 1991 mamy w Polsce do czynienia z prawdziwie demokratycznymi wyborami?

Przede wszystkim nie mamy podstawowego prawa obywatelskiego, jakim jest nieskrępowane prawo kandydowania w wyborach powszechnych, czyli tzw. biernego prawa wyborczego. Szkoda, że od wyartykułowania tego zarzutu uchyliła się ORA, która wymienia tylko ograniczającą nasze bierne prawo wyborcze absurdalnie wysoką liczbę podpisów. Bo nie tylko o liczbę podpisów tu chodzi. Ale jest faktem, że gdy obywatelowi Wielkiej Brytanii (Kanady czy USA) wystarczy kilka, nie więcej niż 10-15 podpisów do zarejestrowania swojej kandydatury, to w Polsce ta liczba urasta do absurdalnego wymogu co najmniej 110 tysięcy, bez której nie podobna zarejestrować ogólnopolskiego komitetu wyborczego, a w konsekwencji niemożliwe staje się przekroczeniu progu 5% poparcia.

Po drugie: od czasów Lenina znane jest powiedzenie „nie ważne, jak kto głosuje, ważne jest, kto liczy głosy?” Kto liczy głosy w Polsce, a kto liczy w głosy np. w Anglii czy Kanadzie? TUTAJ od liczenia głosów są niezliczone komisje wyborcze, obwodowe, okręgowe i centralna, które wielokrotnie liczą, przeliczają, przesyłają tam i na powrót poza wszelką kontrolą społeczną, za zamkniętymi drzwiami, przez które zwykły wyborca nie ma wstępu. Wybory urządza administracja i tylko ona te wybory organizuje i kontroluje. TAM nie ma żadnych komisji wyborczych, ani obwodowych, ani okręgowych, ani centralnych: tam wyborcy SAMI organizują wybory, sami liczą głosy i sami cały przebieg wyborów kontrolują. Oni też ogłaszają kto te wybory wygrał i kto otrzymuje mandat do ich reprezentowania, komu powierzają prawo dzielenia ich pieniędzy. Nie uzgadniają tego z żadnymi instancjami, ani na górze, ani na dole. W takim systemie nie jest możliwe jest, żeby marszałkiem Sejmu był nie wiadomo kto, bo kandydat na marszałka musi najpierw zdobyć większość głosów wyborców w swoim okręgu wyborczym (mandat do dzielenia publicznych pieniędzy!), a potem uzyskać bezwzględną większość głosów członków parlamentu w tajnym głosowaniu! Będzie to więc prawdziwie osoba autentycznego zaufania społecznego, a nie partyjna wydmuszka za nie wiadomo jakie zasługi i dla kogo?

Polska może stać się podmiotem politycznym w polityce światowej dopiero wtedy, gdy nasze, polskie pieniądze, dzielić będą ludzie cieszący się naszym zaufaniem, wyrażonym w prawdziwie demokratycznych powszechnych wyborach. Wtedy także nasze protesty niezadowolenia będą miały rzeczywistych, odpowiedzialnych przed nami adresatów. System, który nam zafundowano, jak pisał filozof polityki Karl Popper: „odziera posła z osobistej odpowiedzialności i czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka”. Kierowanie naszych protestów i żałob do maszynek do głosowania urąga zdrowemu rozsądkowi i prowadzi donikąd.

Jose Ortega y Gasset, inny światowej sławy filozof polityki, pisał: „zdrowie każdej demokracji zależy od jednego drobnego szczegółu technicznego: od procedury wyborczej. Gdy procedura ta jest właściwa, wtedy wszystko działa jak należy. Gdy procedura ta jest niewłaściwa, wtedy wszystko się wali, nawet gdyby inne instytucje działały bez zarzutu”.

W Polsce wszystko się wali. Czas pójść po rozum do głowy. Trzeba się uporać z ordynacją wyborczą do Sejmu.

(*)Wystąpienie na Kongresie Protestu, Warszawa, 31 marca 2012

Walka o JOWy była ostatnią (a może jedyną), podjętą po transformacji ustrojowej, próbą wyłaniania patriotycznej elity politycznej.

POCHWAŁA LOGIKI

W 10. rocznicę śmierci śp. Jerzego Przystawy.

Walka o JOWy była ostatnią (a może jedyną), podjętą po transformacji ustrojowej próbą stworzenia mechanizmu wyłaniania patriotycznej elity politycznej, kierującej się interesem państwa i dobrem wspólnym jego obywateli.

Tomasz MIANOWICZ 3 listopada 2022 r.

Mirek Dakowski i Staszek Sauć przywieźli z Bonn miłe informacje o Panu, m.in. o tym, że wyrażał Pan chęć nawiązania ze mną kontaktu. Bardzo mnie ta wiadomość ucieszyła, gdyż znając z Kultury Pańską publicystykę miałem cichą nadzieję, że może istotnie uda nam się kiedyś spotkać i połączyć nasze skromne siły”.

Tak zaczynał się pierwszy list Jerzego Przystawy do mnie, datowany „2.10.92”. Owszem, wyrażona w liście nadzieja spełniła się. Odwiedził mnie w Monachium, w towarzystwie Krystyny Chmieleńskiej, mniej więcej rok później. Trudności w kontaktach osobistych były m.in. wynikiem faktu, że nie akceptując sytuacji powstałej na skutek ustaleń z „Magdalenki” i umów „okrągłostołowych”, do 1996 roku utrzymywałem status uchodźcy politycznego. Posługiwałem się titre de voyage, wydanym w oparciu o Konwencję Genewską, który ważny był na wszystkie kraje świata, z wyjątkiem Polski.

Nietaktem byłoby jednak zajmowanie się tutaj samym sobą. Również pisząc o Jurku, będę się starał uniknąć wątków, którymi zajmowały się już osoby bardziej ode mnie kompetentne i których głos ma większą wagę od mego.

We wspomnianym liście autor pisał, że przyszły kształt stosunków polsko-niemieckich uważa za podstawowy dla naszej narodowej egzystencji i w związku z tym założył we Wrocławiu Stowarzyszenie Inicjatyw Polsko-Niemieckich. W jednym z kolejnych listów podkreślał, że szuka kontaktów poza establishmentem (niemieckim). A to niespodzianka! – pomyślałem. Fizyk z Polski, nieznający – jak sam pisał – ani Niemiec, ani języka niemieckiego – szuka kontaktów, aby sprawy stosunków z naszym zachodnim sąsiadem nie pozostały „w rękach facetów, którzy na tę kwestię patrzą przez pryzmat interesów indywidualnych bądź grupowych”. Przez dziesięciolecia zachowaniem Polaków wobec Niemiec – także na emigracji, czyli w Wolnym Świecie – rządził „kompleks niemiecki” (by użyć określenia, jakim posłużył się Józef Mackiewicz w „Zwycięstwie prowokacji”). Kontaktów z konserwatywnymi siłami politycznymi w RFN unikano niczym diabeł święconej wody. Jeszcze w latach 1980-tych, gdy w Niemczech uczestniczyłem w spotkaniach lub konferencjach o jednoznacznie antykomunistycznym i antysowieckim charakterze, byłem z reguły ich jedynym polskim uczestnikiem. Lewica imprez tego typu nie organizowała, zaś zdecydowana większość niemieckich intelektualistów co najmniej sympatyzowała z zaangażowaną w Ostpolitik SPD, o ile nie była członkami tej partii, zaś „zieloni” byli wyraźnie zainfekowani marksizmem.

Nie trzeba było zatem przekonywać mnie do SIPN; starałem się z Monachium wesprzeć Stowarzyszenie. Ostrzegałem jednak równocześnie jego twórcę, że niemiecki establishment polityczny nie będzie zainteresowany współpracą z grupami czy strukturami niezależnymi, nawet jeśli proponują one dyskusję na tematy podstawowe dla stosunków między obu państwami i społeczeństwami. Niemcy już wówczas wybierali polskich partnerów według własnych interesów politycznych. „Obraz polski w RFN tworzą głównie pp. Bartoszewski i Szczypiorski” – pisałem – (mogłem był dorzucić jeszcze 2 lub trzy nazwiska osób o poglądach zbliżonych do obu wymienionych prominentów, ale nie więcej); to oni są obecni w najbardziej prestiżowych mediach, utrzymują kontakty z niemiecką elitą kulturalną, są bywalcami salonów politycznych w Berlinie i – co również nie bez znaczenia – często mogą się cieszyć z różnych nagród i apanaży. Okazało się jednak, że moje ostrzeżenia były zbyteczne. Konsulat RFN we Wrocławiu traktował SIPN z „ostentacyjnym lekceważeniem” – pisał Przystawa.

W 1993 roku związana z SPD Fundacja Friedricha Eberta zobowiązała się do sponsorowania organizowanej przez SIPN w Książu konferencji, poświęconej problemom ekologicznym. Przygotowania trwały już pół roku, gdy fundacja nagle – trzy tygodnie przed rozpoczęciem konferencji! – poinformowała organizatorów, że wycofuje się ze sponsorowania imprezy. Ta wiadomość nie oburzyła mnie tylko dlatego, że po 10 latach pobytu w Niemczech znałem już podobne sytuacje: niepodziewane wycofanie obiecanych funduszów, wstrzymanie publikacji przyjętego już do druku materiału, ba, zdarzały się przypadki zablokowania nominacji profesorskich (najczęściej na wydziałach historycznych), gdy nagle okazywało się, że kandydat w jakimś wcześniejszym artykule naruszył zasadę ideologicznej poprawności.

Takie były początki.

Berlin już od lat 1990-tych tworzył w Polsce swoich „partnerów” i dysponuje obecnie potężnym ugrupowaniem, gotowym przejąć „ster rządów”. Jak sądzę, nastąpi to prędzej czy później; prędzej – jeśli Niemcy zdecydują się zastąpić Tuska bardziej popularnym kandydatem, np. Trzaskowskim. Prezydent Warszawy był w tym roku gościem Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium, a to o czymś świadczy.

Pomiędzy początkiem lat 1990-tych a chwilą obecną miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, istotne dla periodyzacji najnowszej historii politycznej, lecz ważne również w kontekście mojej współpracy z Jerzym Przystawą. Otóż w Roku Pańskim 2000 Unia Europejska obłożyła sankcjami Austrię, ponieważ utworzony tam w wyniku demokratycznych wyborów rząd z udziałem Freiheitliche Partei Österreich FPÖ (czyli Wolnościowej Partii Austrii) nie odpowiadał ideologicznym preferencjom Berlina-Brukseli. Sankcje wprowadzono z naruszeniem tzw. „prawa europejskiego”, ale dla niniejszych uwag jest to sprawa drugorzędna.

Ważniejszy jest fakt, że ta decyzja zapoczątkowała nowy etap niemieckiej polityki: współdecydowania o tym, które siły polityczne mogę wchodzić do rządów w państwach członkowskich UE (ten wątek powinien nas obecnie żywo interesować).

Szwajcarskie Stowarzyszenie Mut zur Ethik (Mut – to po niemiecku odwaga, zaś słowa Ethik tłumaczyć nie trzeba) zareagowało na ogłoszenie sankcji przeciwko Austrii zwołaniem dwóch niejako ponadplanowych konferencji, poświęconych temu zagadnieniu. Współorganizatorem były francuskie Les états généraux de la souveraineténationale, a wśród referentów – ich przewodniczący profesor Jean-Paul Bled, którego niedługo potem przeniesiono z paryskiej Sorbony na prowincjonalny uniwersytet w Strasburgu. Oprócz niego m.in. Władimir Bukowski – mówił o sowietyzacji Unii Europejskiej, niemiecki prawnik profesor Karl-Albrecht Schachtschneider o erozji demokracji i praw podstawowych w UE, zaś francuski historyk Christophe Réveillard o mniej znanych aspektach działalności Jeana Monneta, jako rzekomego „ojca” integracji europejskiej. Referat wygłosił również Karmenu Mifsud Bonnici – były socjaldemokratyczny premier Malty, która długo opierała się włączeniu do UE i dzięki temu uzyskała najwięcej derogacji w zakresie przymusu stosowania prawa unijnego. Miałem okazję przedstawić kilka uwag dotyczących dezinformacji, rozpowszechnianej przez media w związku z sytuacją w Austrii, ale na tym „polski udział” w konferencji się skończył.

Ze stowarzyszeniem współpracowałem już od kilku lat. Jego siedzibą był Zurych, a działaczami – oprócz Szwajcarów – Niemcy (po części emigranci, którzy opuścili RFN z powodu systematycznego ograniczania wolności obywatelskich i ideologicznej presji, wywieranej na nauczycieli, naukowców czy też niezależnych dziennikarzy) i Austriacy. Mut zur Ethik było organizacją o profilu konserwatywnym, występując w obronie suwerenności narodowej, prawa międzynarodowego, wolności słowa a przeciwko eutanazji, ułatwianiu dostępu do narkotyków, liberalizacji przepisów zezwalających na spędzanie płodu. Po roku 2000 stowarzyszenie otworzyło się na współpracę z przedstawicielami lewicy, tymi, którzy w europeizmie, globalizmie, neoliberalnym modelu gospodarczym i w militarnym interwencjonizmie dostrzegli zagrożenie dla socjalnej gospodarki rynkowej, czy też zasady pokojowego rozwiązywania konfliktów międzynarodowych.

Coroczne kongresy Mut zur Ethik odbywały się we wrześniu w Feldkirchu w austriackim Voralbergu, korzystając z życzliwości lokalnego wikariusza generalnego dra Elmara Fischera (w roku 2005 został biskupem diecezji Feldkirch). Miały one charakter międzynarodowy, brali w nich udział naukowcy, publicyści i działacze polityczni z Europy, ze Stanów Zjednoczonych, z Izraela, Palestyny, a nawet z kilku krajów afrykańskich.

Chociaż stowarzyszenia Mut zur Ethik w żadnym wypadku nie można uznać za organizację niemieckiej prawicy, nawet wśród słuchaczy wykładów brakowało Polaków. Stąd też mój pomysł, aby doprowadzić do kontaktu pomiędzy zuryskim stowarzyszeniem a ruchem na rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych, którego twórcą i spiritus movens był Jerzy Przystawa. Na dorocznym kongresie, we wrześniu pamiętnego 2000 roku, Jurek wygłosił w Feldkirchu referat How a Post-Communist Society Can Contribute to the Future. Materiały konferencji ukazywały się później drukiem.

Na następne kongresy organizowane przez Mut zur Ethik przyjeżdżała już większa reprezentacja ruchu JOW. Spośród nich odeszli tymczasem ks. Jan Kurdybelski („kapelan JOWu”), zasłużony „woJOWnik” Jerzy Gieysztor z Wrocławia, czy Janusz Sanocki, były burmistrz Nysy; jako publicysta obdarzony – podobnie jak Jerzy Przystawa – zdolnością logicznej argumentacji i zdrowym sceptycyzmem wobec treści propagowanych przez mass-madia. Przyjeżdżała do Feldkirchu też młoda generacja: córka Jurka – Agnieszka , zaś Januszowi Sanockiemu towarzyszyły córki. Z kontaktów, które tam nawiązano, warto wspomnieć współpracę z Peterem Bachmaierem (dziś professor emeritus), który w St. Pölten kierował filią austriackiego Instytutu Europy Wschodniej. Ten kontakt zaowocował opublikowaniem artykułu Krystyny Chmieleńskiej i Jerzego Przystawy na temat wpływu „europeizmu” na system szkolnictwa w Polsce. Tekst ten ukazał się w 2005 roku w tomie Der kulturelle Umbruch in Ostmitteleuropa, którego redaktorami byli Peter Bachmaier i jego słowacka współpracowniczka Beata Blehova.

Problemom edukacji w Polsce, a zwłaszcza trudnej sytuacji nauczycieli szkolnych i akademickich, profesor Przystawa poświęcił osobną publikację – „Nauka jak niepodległość” (Wrocław 1999). Uprzednio trzykrotnie odmówił przyjęcia nominacji profesorskiej, aby zwrócić w ten sposób uwagę na katastrofalną sytuację nauki w Polsce oraz położenie nauczycieli szkolnych i akademickich.

Jednak – z perspektywy historycznej – najważniejszym obszarem działalności Jurka był bez wątpienia Ruch Obywatelski na Rzecz Jednomandatowych Okręgów Wyborczych – JOW. Swego czasu sprawa systemu wyborczego istniała w przestrzeni publicznej , była tematem debat, a na temat ordynacji większościowej wypowiadali się czołowi aktorzy polskiej sceny politycznej (co ciekawe – pozytywnie; jako zwolennicy JOW deklarowali się przecież zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk). Owa popularność tematu była zasługą Jerzego Przystawy, który wkładając ogromne kwantum energii, czasu, pracy a nierzadko również własne pieniądze, forsował kampanię na rzecz JOW, w zmianie ordynacji wyborczej widząc warunek konieczny uzdrowienia sytuacji politycznej w Polsce; tylko brytyjski model wyborów prowadzi do odpowiedzialności posła wobec wyborców, a nie wobec przewodniczącego czy sekretarza generalnego partii.

Chodziło więc o nic innego jak o demokratyzację systemu wyborczego. Prawo wyborcze tylko formalnie jest częścią prawa powszechnego, materialnie – ma rangę prawa konstytucyjnego. To ono decyduje o kształcie państwa i stosunku pomiędzy rządzącymi a rządzonymi. Jurek odszedł zbyt wcześniej, aby doczekać orzeczenia włoskiego trybunału konstytucyjnego z grudnia 2013 roku. Corte Costituzionale zdefiniował wówczas warunki, które muszą być spełnione, aby wybory uznać za demokratyczne: głos oddany przez wyborcę na konkretnego kandydata musi być bezpośrednio zaliczony na korzyść tego ostatniego i decydujący o tym, kto wejdzie do parlamentu (orzeczenie to przemilczały mass media poza Włochami). W wypadku głosowania na listy partyjne warunek ten spełniony nie jest.

Nie będę tutaj zachwalał większościowej ordynacji wyborczej, bowiem najlepsze argumenty na rzecz jej wprowadzenia można znaleźć w tekstach Jerzego Przystawy. Wskażę tylko na pragmatyczny wymiar zagadnienia: Gdyby nie system JOW Zjednoczone Królestwo nie opuściłoby Unii Europejskiej, czyli nie zdołałoby odzyskać suwerenności państwowej, ponieważ nie doszłoby do referendum w sprawie Brexitu. Posłowie – niezależnie od przynależności partyjnej – w tej sprawie musieli reprezentować opinię wyborców. Partia konserwatywna sama z siebie doprowadziła niedawno do ustąpienia Borisa Johnsona, gdyż stracił poparcie wyborców.

Dokładnym odwróceniem tych demokratycznych mechanizmów jest sytuacja w Niemczech: (pseudo)proporcjonalna ordynacja, w połączeniu z 5-procentowym progiem wyborczym i z (sprzeczną z ustawą zasadniczą) dyscypliną partyjną, prowadzą do tego, że wpływ obywateli na polityczne decyzje rządu jest w efekcie teoretyczny. Minister spraw zagranicznych RFN Kinkel, tak komentował kiedyś niekorzystny dla własnej partii wynik wyborów: „Musimy lepiej wytłumaczyć naszą politykę wyborcom”. W leninizmie partia potrzebowała „pasów transmisyjnych”, aby przekazać swą wolę masom.

Argumenty, które Przystawa formułował dla poparcia zmiany ordynacji wyborczej, odznaczają się żelazną logiką. „Tym, co w tej sprawie zaskakuje, jest praktycznie brak jakiegokolwiek odzewu na wysiłki Jerzego” – pisał jego kolega po fachu, doktor fizyki Krzysztof J. Rapcewicz, we wstępie do wydanej w 1999 roku książki „transATLANTIC” (jest zbiór tekstów Jurka, publikowanych w 1998 roku w „Tygodniku Nowojorskim”). Równocześnie Rapcewicz wyjaśniał przyczyny tego stanu rzeczy, pisząc o „oczywistej logice” wywodów Przystawy:

Inteligencja polska nie wypełniła swego obowiązku analizy wydarzeń, ponieważ logika tych wywodów prowadziła ją tam, dokąd nie chciała iść.

I dalej:

Źródło tych postaw jest to samo: niechęć do przemyślenia wysuwanych argumentów jest wynikiem konfliktu pomiędzy oczekiwaniami i konkluzją, jaka z tych argumentów wynika.

Dla mnie walka o JOWy była ostatnią (a może jedyną), podjętą po transformacji ustrojowej próbą stworzenia mechanizmu wyłaniania patriotycznej elity politycznej, kierującej się interesem państwa i dobrem wspólnym jego obywateli. Nie sądzę, abym raz jeszcze mógł być świadkiem podobnych wysiłków. Obawiam się, że Polska znajduje się na drodze prowadzącej do kolejnej katastrofy narodowej (o ile stanu wieloletniej zimnej wojny domowej pomiędzy partiami walczącymi o władzę, już teraz nie należy uznać za katastrofę).

Kończę zatem tym smutnym akcentem, który jednak pasuje do nastroju dzisiejszego dnia. 10 lat temu odszedł Jerzy Przystawa.

Monachium, 3 listopada 2022 r.

Tomasz MIANOWICZ

Czemu nauczyciele odchodzą z zawodu? Pensje ich – a pensje wojewodów. Dziś a przed stu laty.

Jerzy Przystawa

===============

Czytam SOBIE: Nauczyciele żegnają się ze szkołą i zawodem. “Takiego roku nie było”. Gdzie będą pracować?

Więcej: https://wiadomosci.radiozet.pl/Polska/Nauczyciele-zegnaja-sie-ze-szkola-i-zawodem.-Takiego-roku-nie-bylo-.-Gdzie-beda-pracowac

Usługi szkoleniowe, przemysł, branża kosmetyczna. Nauczyciele z powodzeniem znajdują pracę w dużych firmach albo zakładają własne działalności i na zawsze żegnają się ze szkołą. Takie osoby można liczyć już w tysiącach. –

========================

Powyższe czytam dziś. 3. VI. 2022. Jeremiady.

A od 30 lat wiadomo, czemu tak się dzieje. Oto kolejny artykuł prof. Jerzego Przystawy z „TAMTYCH LAT”.. md

================================

Święto polskiego nauczyciela?

 Jerzy Przystawa

        14 października jest tradycyjnie, jak „za komuny, obchodzony w Polsce jako tzw. Dzień Nauczyciela. Uczniowie mają labę i nie potrzebują nudzić się na lekcjach, nauczyciele spotykają się na „akademiach ku czci”, otrzymują kwiatki i czekoladki, niektórzy z nich nawet medale, wręczane przez dygnitarzy różnego szczebla. Ponieważ akurat trwa kampania wyborcza do samorządów terytorialnych, więc słowo „edukacja”, odmieniane we wszystkich przypadkach, wypisane jest wśród sloganów wyborczych wszystkich partii politycznych.

W tym reklamowaniu swojego umiłowania „edukacji” i oddania tej sprawie, przoduje, jak zwykle, spadkobierca PZPR – Sojusz Lewicy Demokratycznej. Idzie im najłatwiej, bo mają w tym „boju o edukację” najdłuższy staż i doświadczenie. Ale w gadaniu o roli i znaczeniu edukacji nikt nie chce pozostać w tyle. Szczególnie gorliwie gardłują zagorzali euroentuzjaści. Unia Europejska, której brakuje taniej siły roboczej, ma jeszcze trochę miejsc pracy przy karmieniu świń, sprzątaniu ulic, biur i sklepów, myciu naczyń w hotelach i restauracjach i dobrze wykształcone, polskie panienki, znające parę zachodnich języków byłyby jak znalazł.

Mają więc wzięcie korepetytorzy angielskiego czy niemieckiego i nawet Anglik, Francuz czy Amerykanin może w Polsce całkiem przyzwoicie zarobić. Gorzej z polskimi nauczycielami zbędnych przedmiotów jak, nie przymierzając, fizyka, chemia czy biologia, historia czy, mało w Europie przydatny, język polski. Do nauczania języków obcych mało się nadają, gdyż komuna nie przewidywała naszego „wchodzenia do Europy”, więc jeśli już o jakieś języki dbała to raczej o rosyjski, który znowuż dzisiaj okazuje się być bardziej zbędny od niepotrzebnego. Nie ma się więc co dziwić, że w III RP, tak jak w PRL, nauczyciel jest społecznym pariasem. Jeśli ma szczęście i po ukończeniu studiów znajdzie pracę w szkole, dostanie pensję w wysokości 700 złotych, a więc nie całych 175 USD na miesiąc. Jeśli będzie kontynuował studia i po 4-5 latach pracy zrobi doktorat i uzyska pracę na uczelni, to jako adiunkt uniwersytecki dostanie może i dwa razy więcej.

Nauczyciele polscy, wśród których nie ma już ludzi pamiętających lepsze czasy, robią wrażenie grupy zawodowej pogodzonej ze swoim losem. Odnosi się wrażenie, że nie tylko nie wierzą w możliwość poprawy swego żebraczego statusu, ale nawet nie mają świadomości, że ten status mógłby być inny. Kiedy się im mówi, że polska tradycja jest inna, reagują z niechęcią, jakby to do nich odnosiły się słowa Poety:

Kto z was podniesie skargę, dla mnie jego skarga

Będzie jak psa szczekanie, który tak się wdroży

Do cierpliwie i długo noszonej obroży,

Że w końcu gotów kąsać – rękę, co ją targa.

A przecież polska tradycja jest inna. Tradycja Polski Niepodległej, która wiedziała od zawsze, że takie będą Rzeczypospolite, jakie ich synów chowanie. Przypomnijmy więc, przy okazji tego malowanego dnia nauczyciela, jak prawdziwie Wolna i Niepodległa Rzeczpospolita traktowała swoich nauczycieli i jak chowała swoich synów.

Z datą 9 października 1923 Sejm II Rzeczypospolitej Polskiej uchwalił Ustawę o uposażeniu funkcjonariuszów państwowych i wojska (Dz.U. R. P. Nr. 116 z r. 1923, poz. 924, str. 1389). W Ustawie tej ustanowił 16 grup uposażenia, a w każdej z tych grup pewną ilość szczebli. Tabela obejmowała wszystkich pracowników, jak to się dzisiaj pięknie mówi, sfery budżetowej. W każdej pozycji tabeli podana była ilość punktów, określająca wysokość uposażenia przysługującego odpowiedniej kategorii. Art. 5 tej Ustawy stanowił, że na dzień 1 października 1923 liczbę punktów należy pomnożyć przez 11600 mkp. Kwota ta odpowiadała kosztom utrzymania w pierwszej połowie września 1923 r. Aby uniknąć kłopotów z inflacją, deflacją, wzrostem czy upadkiem gospodarki, Ustawa przewidywała, że konkretną wysokość mnożnej, czy to w markach polskich czy w złotych, każdorazowo, najpóźniej do 20 dnia każdego miesiąca, określi Rada Ministrów, na wniosek Ministra Spraw Wewnętrznych w porozumieniu z Ministrem Skarbu biorąc pod uwagę zmianę wysokości kosztów utrzymania w okresie od dnia 15 ubiegłego miesiąca do dnia 15 bieżącego miesiąca oraz zmianę dodatku regulacyjnego.

Przyjrzyjmy się teraz, jak Ustawa regulowała płace nauczycieli.

Art. 25 stanowił, że Profesorowie zwyczajni szkół akademickich otrzymują uposażenie grupy IV, profesorowie nadzwyczajni otrzymują uposażenie grupy V. Profesorom zwyczajnym i nadzwyczajnym po upływie 3 lat, spędzonych w ostatnim szczeblu odnośnej grupy, dodaje się po 100 punktów.

Kto otrzymywał uposażenie na tym samym poziomie co profesorowie? W wojsku grupę IV stanowili generałowie brygady i kontradmirałowie. Do grupy V zaliczano pułkowników i komandorów. W Policji Państwowej grupę IV miał tylko Komendant Główny, grupa V przysługiwała nadinspektorom. W ministerstwach grupę IV posiadali dyrektorzy departamentów, wojewodowie, Delegat Rządu w Wilnie, Komisarz Generalny R.P w Gdańsku, Prezes Izby Skarbowej. Grupa V przysługiwała wicewojewodom i naczelnikom wydziałów.

Art. 31 stanowił: Nauczyciele posiadający kwalifikacje, przepisane ustawą z dnia 22 września 1922 r. Z wyjątkiem nauczycieli rysunku, pracy ręcznej, śpiewu, muzyki i gimnastyki, nie mających matury gimnazjalnej lub seminarjalnej i ukończonych co najmniej dwuletnich specjalnych kursów zawodowych, otrzymują przy mianowaniu uposażenie grupy VIII, po przesłużeniu 6 lat – grupy VII, po dalszych 9 latach – grupy VI, wreszcie po następnych 12 latach – grupy V.

A zatem nauczyciel z odpowiednim kwalifikacjami i stażem awansował do uposażenia wicewojewody. W ministerstwach grupę VI otrzymywali naczelnicy wydziałów, w wojsku podpułkownicy, w policji inspektorzy. Po 6 latach pracy nauczyciel zarabiał tyle, co kapitan w wojsku, nadkomisarz w PP, sekretarz poselstwa lub wicekonsul. Pracę zaczynał z pensją porucznika albo podkomisarza Policji Państwowej, lekarza powiatowego, powiatowego architekta, Redaktora PAT, Dyrektora Drukarń Państwowych. Zaczynał od uposażenia grupy VIII, a wszystkich było 16, a zatem nie jak teraz od minimalnej płacy ustawowej na poziomie zasiłku dla bezrobotnego. Prezes Dyrekcji Ceł był w grupie V, jak profesor nadzwyczajny, a zwykły poborca celny dopiero w grupie XII, a przecież nie słyszeliśmy o wstrząsających krajem aferach przemytniczych, będących jakoby wynikiem niskiego uposażenia celników!

4 lata temu, w czerwcu 1998, zawiązał się Komitet Ratowania Nauki Polskiej, do którego weszli wybitni profesorowie różnych polskich uczelni. Komitet ten zanosi pokorne supliki do miłościwie nam panujących ministrów, żeby zechcieli wziąć pod uwagę, że nauka polska ginie, że Polska z roku na rok obsuwa się niżej w rankingu cywilizowanych krajów świata. Kiedy jednak przesłałem Wysokiemu Komitetowi Ustawę z 9. X. 1923 i zachęcałem ich do podniesienia tego tematu, moja propozycja została zignorowana. Prywatnie, różni moi Uczeni Koledzy, przekonywali mnie na wyścigi, że pomysł aby zastosować rozwiązania jakie z tak wspaniałym skutkiem stosowała II Rzeczpospolita, jest pomysłem z gatunku science fiction, że nie ma w ogóle o czym mówić, że przed wojną nauczycieli było mało, a teraz jest dużo, że jesteśmy za biedni, a w ogóle to jak to można, żeby nauczycielom i profesorom płacić według jakiegoś rozdzielnika? Przecież nauczyciel nauczycielowi nie równy, a o profesorach to już w ogóle nie ma co mówić!

10 lipca 1998 rozesłałem „List Otwarty przede wszystkim do Wielce Szanownych Profesorów Zwyczajnych i Nadzwyczajnych RP”. W liście tym zwracałem uwagę, że moja propozycja wprowadzenia w życie Ustawy z 9. X. 1923, wbrew temu co twierdzą, nie wymaga dodatkowych nakładów inwestycyjnych na pensje nauczycieli i profesorów! Przecież jeśli nie ma pieniędzy, żeby profesorom płacić tyle ile się płaci wojewodom i dyrektorom departamentów w ministerstwach, to przecież nic nie stoi na przeszkodzie, żeby płacić wojewodom i dyrektorom tyle samo ile się płaci profesorom!? Dlaczegóż, skoro jesteśmy tak biedni, tylko profesorowie i nauczyciele mają to rozumieć i ponosić koszta? Dlaczego wojewodowie, dyrektorzy i generałowie maja być od tego rozumienia zwolnieni? Czyż to nie są Polacy – patrioci, gotowi pocierpieć trochę dla Ojczyzny?

Nie odpowiedzieli na mój list otwarty uczeni mężowie i panie, zatroskani stanem edukacji i nauki polskiej. W moim uniwersytecie, tak jak i we wszystkich innych uniwersytetach w Polsce, działają organizacje związkowe, w tym sławna NSZZ „Solidarność”. Jej członkowie i komisje nie ustają w lamentach nad niskimi płacami naukowców i nauczycieli. Dla nich specjalnie napisałem i wydałem książeczkę pt.: „Nauka jak Niepodległość”. Kosztowała 5 złotych, tyle ile kufel piwa w byle jakiej knajpie. Stała sobie samotnie na wystawie w kiosku uniwersyteckim, nie budząc żadnego zainteresowania. Za darmo przekazałem ją różnym komisjom. Wszystko na próżno. Uczeni i wychowawcy, po 50 latach tak się wdrożyli do cierpliwie i długo noszonej obroży, że nawet po cichu nie dopuszczą myśli, że kraj, jeśli chce być wolny i niepodległy, jeśli chce się liczyć w cywilizacyjnym wyścigu, jeśli chce coś znaczyć wśród narodów Europy i Świata, musi zacząć inaczej traktować nauczycieli i sprawa ta musi mieć priorytet najwyższy.

Rozumieli to dobrze twórcy II Rzeczypospolitej. Przypomnijmy tę datę: 9 października 1923. Zaledwie 5 lat od zakończenia straszliwej I Wojny Światowej i nie całe dwa lata od zakończenia okropnej, rujnującej Wojny Polsko – Bolszewickiej. Sejm, wyłoniony na podstawie niedobrej ordynacji tzw. proporcjonalnej, niestabilny, targany walkami ideologicznymi, jest miejscem potępieńczych niekiedy swarów i gorszących kłótni. Ale kłótnie te toczą między sobą Obywatele – Posłowie Rzeczypospolitej, którzy swego oddania Polsce dowiedli ponad wszelką wątpliwość, i którzy rozumieją, że ich Ojczyzna zdobyta krwią i blizną wymaga ludzi światłych, wykształconych na najwyższym światowym poziomie, i ich podziały, waśnie i wzajemne urazy, nie przeszkadzają im w podjęciu decyzji o przyznaniu profesji wychowawcy młodzieży Pozycji Numer Jeden.

Nauczyciel Polski docenił ofiarę jaką na jego rzecz uczynił zniszczony wojnami kraj. Zrewanżował się swoją pracą, z której Polska miała prawo być dumną. Przez 20 lat niepodległości wykształcił i wychował pokolenie, którego jakość i wartość okazała się w całej pełni w straszliwych latach wojny i okupacji. Nauczyciel Polski swój egzamin przed Historią zdał. Nie jest jego winą, że los skazał to pokolenie na przepadłe, że poszli jak kamienie na szaniec, ale ten szaniec nie okazał się wystarczający.

Dzisiaj, 13 lat po Okrągłym Stole, kiedy Polska została ogłoszona za wolną i niepodległą, widzimy wyraźnie, że ludzie, którzy wzięli na swoje barki losy III RP, pochodzą z innej gleby, z innej ideologii, z innego systemu wartości, niż ci, którzy uchwalali Ustawę z 9. X. 1923. Pierwszy Prezydent tej Rzeczypospolitej chwalił się publicznie, że: gdybym się w szkole lepiej uczył, to dzisiaj byłbym inżynierem i byłbym po drugiej stronie. (Lech Wałęsa w wywiadzie telewizyjnym w lecie 1989 r.) Gdybym się lepiej uczył – byłbym dzisiaj nikim, ale że byłem leniem i obijbokiem, to dzisiaj jestem waszym prezydentem i laureatem Nagrody Nobla. Drugi Prezydent III RP usiłował oszukać swój naród lipnym dyplomem magistra. Czy po takich ludziach można się spodziewać zrozumienia roli i znaczenia wychowawcy – nauczyciela? Roli i znaczenia nauki? Zresztą dla nich Niepodległa Polska to szkodliwy anachronizm, przeszkoda na drodze do Unii Europejskiej, której Niepodległa Polska jest potrzebna jak dziura w moście. Unii Europejskiej potrzebne są ładne polskie panienki do ścielenia łóżek w eleganckich hotelach i sprytni i zdrowi chłopcy do malowania pokoi i remontowania mieszkań, ewentualnie jako parobcy na nielicznych farmach. Do czego tu polskie uniwersytety i świetni wychowawcy-nauczyciele?

Dzisiaj już wiemy, że agenci obcych interesów nie zadbają o polską szkołę, nie zadbają o polskiego nauczyciela, nie stworzą im warunków do pracy takich, jakich wymaga kraj aspirujący do niepodległości i godnej pozycji w świecie.

Jak się wyrwać z tej pułapki i odwrócić ten zabójczy trend? Jak wyjąć Polskę z rąk kompradorów?

Wydaje się, że to, co jeszcze wciąż można zrobić, to doprowadzić jak najszybciej do zmiany systemu wyłaniania elit. Trzeba zmienić ordynację wyborczą do Sejmu i wprowadzić, na wzór brytyjski, jednomandatowe okręgi wyborcze. Póki jeszcze jest cokolwiek do uratowania. Muszą to zrozumieć, jak najszybciej, przede wszystkim, polscy nauczyciele