Rewolucja to zorganizowane barbarzyństwo. To choroba umysłu.

Z książki: Grzegorz Kucharczyk, PRYMAS WYSZYŃSKI WOBEC REWOLUCJI, Biały Kruk, 2021, wstęp.

Rewolucja jest odrzuceniem Bożego Ładu.

Parafrazując słowa św. Jana Pawła II z homilii wygłoszonej podczas Mszy św. inaugurującej jego pontyfikat, rewolucja jest zatrzaśnięciem przed Chrystusem drzwi serc ludzkich oraz całych systemów politycznych, społecznych i gospodarczych. Precyzyjniej zaś rzecz ujmując przed zatrzaśnięciem drzwi najpierw wypycha się Go, wyśmiewając (lśniące szaty Heroda zawsze są na podorędziu) Jego samego oraz Jego uczniów. Na śmiechu („wesołych happeningach”) jednak się nie kończy. To dopiero początek prześladowań. Rewolucjoniści wszystkich Wieków nie tylko obecni promotorzy „społeczeństwa otwartego” wołają „Tak dużo chrześcijan, tak mało lwów!”.

Ponownie idąc tropem myśli św. Jana Pawła II, można powiedzieć, że rewolucjoniści chcą zrozumieć człowieka i tworzone przezeń wspólnoty bez Chrystusa, a nawet wbrew Chrystusowi. Zrozumieć, a więc stworzyć świat „na nowo” („W naszej mocy jest stworzyć świat od nowa” mówił jeden z jakobińskich deputowanych W czasie rewolucji francuskiej). Koniecznie więc to, co „stare”, musi zostać usunięte. Jak pisze francuski myśliciel, pisarz, mistyk i działacz katolicki Gustave Thibon (1903—2001): „każdy prawdziwy rewolucjonista to człowiek, którym powoduje niecierpliwość niszczenia. [. . .] rewolucje ludzkie w ostatecznym rozrachunku, poprzez działania poszczególnych osób i jednostkowe wydarzenia, kierują swój atak na najważniejsze fundamenty istnienia i porządku, z wściekłością rzucają się bardziej na samo życie niż na konkretne istoty żyjące, zabijając ludzi, chciałyby zagryźć samą naturę ludzką. Zniszczenie dokonujące się w przyrodzie jest jak fala w rzece, która popycha następną; zniszczenie ludzkie to zatrucie samego źródła”. Rewolucjoniści „wywołują nowotwór, aby wyleczyć zadrapanie”.

Najstraszniejsze bowiem, jak powiada Joseph de Maistre, w rewolucjonistach nie jest to, że niszczą, ale to, co tworzą. Ohydę rewolucyjnego spustoszenia przedstawia Wieszcz w Nie-boskiej komedii: „Wszystkie światy lecą to na dół, to w górę człowiek każdy, robak każdy krzyczy: „Ja Bogiem” i co chwila jeden po drugim konają gasną komety i słońca – Chrystus już nas nie zbawi krzyż swój wziął w ręce obie i rzucił w otchłań”.

Nieprzypadkowo scena, podczas której padają te słowu, umieszczona została przez Zygmunta Krasińskiego w domu wariatów. Rewolucja to choroba umysłu.

Pokusa demiurgicznej władzy nad Stworzeniem („Ja Bogiem”) to istota rewolucji. Jej twarzą jest również próba „skonstruowania” chrześcijaństwa bez Krzyża. (Chrystus bez Krzyża to już nie Zbawiciel, co najwyżej pełen empatii reformator społeczny. Jeśli nie ma Krzyża, na którym zostały odkupione grzechy, to i nie ma grzechów. Jest „duszpasterskie towarzyszenie” jak głoszą formułki tworzone przez współczesnych teologów rewolucjonistów.

Warto w tym miejscu przywołać inny literacki obraz ohydy rewolucyjnego spustoszenia, autorstwa Eugeniusza Małaczewskiego (1897—1922). Ten przedwcześnie zmarły pisarz był niejednokrotnie przywoływany przez Prymasa Tysiąclecia. W opowiadaniu Koń na. wzgórzu opisie zniszczeń poczynionych w polskim majątku przez bolszewickie hordy – Małaczewski przedstawia scenę napotkania przez polski oddział odartego przez bolszewików ze skóry konia ze złamaną nogą, który został przez oprawców pozostawiony przy życiu. Dla głównego bohatera, którego siostra wybrała raczej śmierć aniżeli pohańbienie przez hordy barbarzyńców, to zeszpecone zwierzę było „wielkim, wyrazistym symbolem czegoś, co było większe nad mój ból”, było „jakoby żywym, męczeńskim pomnikiem przez Wojnę samej sobie ku własnej zelżywości i słusznej hańbie w obliczu Boga wzniesionym”?

„Odwiecznym zaczynem rewolucji – pisze G. Thibon – jest pragnienie uciskanego, aby dzielić zepsucie ciemięzcy, aby skosztować tego robaczywego owocu, który jego zazdrość i niewiedza otaczają nimbem rozkoszy”, ale „najbardziej rzucającym się w oczy skutkiem «świętego gniewu ludów» jest pomnożenie liczby biesiadników na uczcie zepsucia”. Jednak to corruptio optimi pessima (zepsucie najlepszych jest rzeczą najgorszą). Należy się zgodzić z francuskim myślicielem, iż co prawda „wszyscy synowie Adama mają ten smutny przywilej bycia przyczyną sprawczą zła”, to jednak „większa odpowiedzialność spoczywa na elitach”? „ Rewolucje przez samo to, że mogą rodzić się tylko z demoralizacji mas zamiast oczyszczać elitę, przenoszą jej choroby na cały naród”.

Mechanizm rewolucji porusza się na odnawialnym paliwie pochodzącym z gazów unoszących się nad moralną zgnilizną. Jak mówi jeden z rewolucyjnych biesów w powieści Dostojewskiego:

„Ledwie utworzy się rodzina lub zjawi się miłość, a z nimi w parze przyjdzie poczucie własności. Zniszczymy to: rozpowszechnimy pijaństwo, plotki, donosicielstwo. Będziemy szerzyć niesłychaną dotychczas rozpustę. […] Jedno lub dwa rozpustne pokolenia są teraz konieczne. Rozpusta ma być niesłychana, wstrętna, kiedy człowiek staje się niepoczytalnym, obrzydliwym, lchórzliwym, okrutnym, samolubnym bydlęciem oto czego potrzeba”.

Bies nieliteracki, markiz de Sade (1740-1814), nurzający się w seksualnym wyuzdaniu (od jego nazwiska pochodzi nazwa pewnej perwersji) autor pornograficznych powieści, wypuszczany przez rewolucję francuską z zakładu dla obłąkanych i aktywny członek klubu jakobińskiego, pisał: „Kim jest człowiek i jaka jest różnica między nim a innymi roślinami, między nim a wszystkimi innymi zwierzętami natury? Oczywiście żadna”?

Markiz rewolucjonista jest doskonałą ilustracją reguły opisanej przez Thibona: rewolucyjna mentalność nie zna granic stanowych. Materialne bogactwo i wysoki status społeczny nie uodparniają na działanie rewolucyjnego wirusa. Galeria postaci od króla Henryka VIII, księcia Filipa Orleańskiego („obywatel Filip Egalite”) po bogatych sponsorów bolszewickiego przewrotu i współczesnych właścicieli światowych korporacji dążących do „Wielkiego Resetu” – przekonuje o czymś zgoła odmiennym. I odwrotnie los kornwalijskich i szwedzkich chłopów walczących w XVI wieku o „wiarę ojców” wbrew głosicielom „czystej Ewangelii”, dramatyczne dzieje ludowego powstania w Wandei (1793) czy antybolszewickich powstań chłopskich na Powołżu pokazuje że obrońcami „Miasta bez granic” byli ci najmniej uprzywilejowani.

Rzecz nie dotyczy bowiem różnic społecznych. Wszystko zaczyna się od słowa. Z wieszczą przenikliwością Zygmunt Krasiński opisał w Nie-boskiej komedii archetyp rewolucjonisty w osobie Pankracego – „człowieka bez imienia, bez przodków”. Chociaż powołuje się na „głód rzemieślników, nędzę włościan, poniżenie ludzkości, ujarzmionej przesądem i wahaniem się”, to jego właściwy rewolucyjny zapał bierze się z tego, że „myśli i kształty są woskiem dla palców. Pankracy jest odniesieniem do intelektualnych ojców rewolucyjnego terroru w imię „rządów cnoty” (Rousseau, twórcy Encyklopedii) i ich nazbyt pojętnych uczniów formatujących Francuzów za pomocą gilotyny do bycia „żarliwą wspólnotą” (Robespierre, Saint-Just et consortes). Jest jednocześnie prefiguracją rewolucjonisty intelektualisty (klerka), tych wszystkich grafomanów (Mussolini) i pozbawionych talentów malarzy (Hitler), filozofów i socjologów zapoznających się z losem fabrycznych robotników nie w fabryce, ale w czytelni British Library (Karol Marks) lub w statecznych szwajcarskich miastach (Lenin), studentów paryskiej Sorbony tworzących w swoim kraju „pola śmierci” (Pol Pot), nauczycieli wiodących swój naród „wielkimi skokami” w otchłań ludobójczej anihilacji (Mao Zedong).

Wieszcz pisał o „przebrzydłym rodzie profesorów, którzy siedzą i piszą atramentem, a ten atrament krwią ludzką potem cieknie o 300 mil odległości od nich”. A cóż dopiero powiedzieć o sile rażenia księży profesorów, którzy od ks. prof. Marcina Lu- tra do o. prof. Karla Rahnera odkrywają „nową teologię”, „prawdziwą Ewangelię”, „nową troskę duszpasterską”, „drogę synodalną”, wyczuwają istnienie „anonimowych chrześcijan” i znają kolejne „fazy moralnego rozeznania”.

Siła rażenia znacznie niebezpieczniejsza od wszystkich „Pankracych”, skoro jak mówi Zbawiciel należy bać się przede wszystkim tych, którzy „duszę mogą zgubić”.

Na naszych oczach na razie tylko za Odrą, ale tsunami nadchodzi także w naszym kierunku widzimy jak kończy się nieprzerwaną miłosierną anatemą (Dietrich von Hildebrand) rewolucyjna działalność tzw. kościelnych reformatorów, którzy „biorą coś, co nazywa się Kościołem, zakładają, że będzie to istnieć dalej, zakładają, że dalej będzie nazywać się Kościołem, i zgadzają się nato, pod warunkiem że kompletnie przestanie to być Kościołem”?

„Nie jestem rewolucjonistą” mówił kardynał Stefan Wyszyński w październiku 1966 roku podczas inauguracji roku akademickiego na Akademii Teologii Katolickiej W Warszawie”. Znamienne słowa, zważywszy zaś na miejsce, w którym padły, można powiedzieć, że profetyczne; mające charakter wezwania: „Wy też nie bądźcie rewolucjonistami”.

Prymas Tysiąclecia nie był teoretykiem, nie był przede wszystkim myślicielem politycznym, ale pasterzem Kościoła. Mówił o sobie: „jestem nauczycielem Narodu w Kościele”. W jego nauczaniu problem rewolucji, choć nie zawsze nazywany tak expressis verbis, jest stale obecny. Dość wspomnieć hasło „rozdzia- łu Kościoła od państwa”, zrodzone w epoce rewolucji francuskiej, a następnie podjęte w czasie wytoczonych Kościołowi „wojen kulturowych” w wydaniu liberalnym (od drugiej połowy XIX wieku) oraz totalitarnym. W swoich pracach naukowych pisanych przed wybuchem drugiej wojny światowej przyszły prymas Polski. Wiele uwagi poświęcał analizie zinstytucjonalizowanej rewolucji, jaką był sowiecki komunizm.

To z tego czasu pochodzi definicja rewolucji autorstwa ks. dr. Stefana Wyszyńskiego: „Rewolucja nigdy nie jest zjawiskiem nieoczekiwanym, czymś nieprzewidzianym, nagłym; jej zbliżanie się można poznać po pewnych znakach ją poprzedzających Rewolucja jest zorganizowanym barbarzyństwem, do którego tak łatwo się nie schodzi, jeśli przedtem długotrwała praca rozkładowa nie dokona ewolucji wewnętrznej w dół. Ten proces może być powstrzymany tylko wtedy, gdy siłom rozkładowym przeciwstawi się całe społeczeństwo mocą swego zdrowego ducha”.

Przypomina się spostrzeżenie Chestertona: „Nikt nigdy nie widział rewolucji. Motłoch wlewający się do pałaców, krew spływająca rynsztokami, gilotyna wyższa niż tron, więzienie w gruzach, lud pod bronią -te rzeczy nie są rewolucją, ale jej skutkiem. Nie można ujrzeć wiatru, można tylko zobaczyć, że wiatr wieje. Tak też nie można zobaczyć rewolucji, można tylko zobaczyć, że do niej doszło. Nigdy w dziejach świata nie było jeszcze rewolucji, brutalnie aktywnej i kategorycznej, która nie zostałaby poprzedzona przez niepokój i nowy dogmat w sferze sferze spraw niewidzialnych. Wszystkie rewolucje zaczynają się od abstrakcji. Większość zaczyna się od abstrakcji wypracowanych z wielką pedanterią”.

Chociaż swoją definicję rewolucji przyszły prymas Polski formułował w 1938 roku w kontekście zagrożenia komunistycznym przewrotem, to jednak zasada długiego dochodzenia do „zorganizowanego barbarzyństwa” za pomocą „abstrakcji wypracowanych z wielką pedanterią” odnosi się przecież do wszystkich omawianych w tym tomie rewolucji: reformacji protestanckiej, rewolucji francuskiej, laickich kulturkampfów, bezbożnych państw totalitarnych, „rewolucji 1968 roku” i prób zmiany „paradygmatu Kościoła” przez wartki nurt Renu wpadającego do Tybru w czasie i po zakończeniu obrad Vaticanum II.