Plany Iljicza i Krwawego Feliksa w sprawie Trójcy…. III. [ Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”]

Plany Iljicza i Krwawego Feliksa w sprawie Trójcy. Cz. III.

Cz. III.

=============

Poprzednie:

DOWÓD na istnienie Stwórcy a wodzowie Wielkiej Satanistycznej Rewolucji Październikowej. Cz.I.

Stwórca a wodzowie Rewolucji: My funkcjonujemy na innym poziomie, niż wy. I mamy inne źródła informacji. [Cz.II ].

=================

[z książki Vladimir Volkoff, „Kroniki anielskie”, Wyd. KKK, Dębogóra]

[Lenin:] Chcecie wiedzieć, co się stanie, gdy ludzie nabiorą pewności, że Bóg istnieje? Chrystus przegra, bo Jego gra opiera się na miłości i wolności. A tam, gdzie jest pewność, nie ma wolności.

I święty Adam mógłby równie dobrze nie tknąć owocu z Drzewa Dobra i Zła.

– Powiem więcej – Feliks Edmundowicz mimo woli podniósł głos, jakby rozgrzane wnętrzności powodowały goto­wanie się jego umysłu – jeśli człowiek zyska pewność istnienia Boga, to drugim Adamem będzie Iljicz, a nie Chrystus. I to dzięki wam. Skutek ? Zbawienie stanie się niemożliwe, gdyż zniszczone zostanie narzędzie zbawienia.

Ale to jeszcze nie wszystko, Piotrze Piotrowiczu. Jest jeszcze lepiej, znacznie lepiej.

Przyznacie, że człowiek został stworzony z pewnymi fizycz­nymi i duchowymi potrzebami. Musi jeść, pić, rozmnażać się. Musi też wierzyć. Zupełnie jakby miał jakiś tajemniczy gruczoł wydzielający hormon wiary. Naturalnym obiektem tej wiary jest Bóg. Bóg lepiej lub gorzej pojmowany, Bóg osobowy lub nieoso­bowy, dobry lub zły, pojedynczy lub mnogi. Taki czy inny – ale zawsze Bóg. Przypuśćmy jednak, że ów instynkt, być może naj­silniejszy spośród wszystkich, jakimi zostaliśmy obdarzeni, zo­staje nagle zaburzony. Że staje w obliczu, jak by to powiedzieć wakatu. Że ten gigantyczny gejzer wiary, który tryska z nas nie­ustannie, pozbawiony zostaje przedmiotu. Co się wtedy stanie?

– Nastąpi atrofia – mruknął Piotr Piotrowicz.

– Tak. Matki w końcu tracą mleko, a prawiczki popadają w impotencję. Ale tylko wtedy, gdy ich gruczoły nie znajdą ujścia dla swoich wydzielin. Jeśli udowodnimy, że Bóg istnieje, to przejmiemy kontrolę nad narządem wiary, tak jak się przejmuje fabrykę maszyn ciężkich, żeby uczynić z niej fabrykę armat. Tyl­ko tak możemy sprawić, że ludzie będą wierzyli w to, czego nie ma, bo już nie będą mogli wierzyć w to, co jest. Nieważne, że będą wiedzieli, że Bóg jest, i tak będą woleli wierzyć w coś inne­go, bo ludzie generalnie wolą wierzyć niż wiedzieć – to ich główna cnota, ich zasadnicza, nie-burżuazyjna cecha. A i dla nas to lepiej, bo nas z kolei interesuje działanie, a wiara bardziej sprzyja dowodzeniu akcją niż pewność.

Piotra Piotrowicza zdumiało takie podejście. – Szczerze mówiąc – przyznał – nigdy o tym nie myślałem w ten sposób.

  • Człowiek – podjął Feliks Edmundowicz – lubi wierzyć. Zabierzcie mu Jowisza, zapatrzy się w Izydę. Zabierzcie Izydę, zacznie wierzyć w Matkę Boską. Zabierzcie mu religię, uwierzy w sztukę, pieniądze, spirytyzm, zen, jogę, marksizm, psychoanalizę. Nie rozumiecie, że człowiekowi, który już nie wierzy, można wmówić wszystko?
  • Piotr Piotrowicz zgodził się, ze rozmowa o wierze otwiera nowe perspektywy. – A jednak – rzekł zamyślony – jeśli będą wiedzieli, że Bóg istnieje… będą się mieli na baczności.
  • Pierwszy raz tego wieczoru usta Feliksa Edmundowicza wykrzywił uśmiech. – Właśnie – powiedział. – Kiedy będą mieli się na baczności przed Bogiem, dla Chrystusa będą straceni. Gdyby nam udało się ich do tego doprowadzić, wygramy. Oblubienica Baranka weźmie sobie za kochanka Antychrysta.
  • I święty patron Czeki, asceta tortur parsknął śmiechem.

Iljicz wybuchnął długim i okrutnym śmiechem. – Wyobrażam sobie miny naszych brodatych popów. Ale to jeszcze nic przy rzymskich, bezwąsych purpuratach i samym Świętym Ojczulku! Mam nadzieję, że ktoś im zrobi zdjęcie, kiedy się dowiedzą. A najzabawniejsi będą ci wszyscy mali ateiści z drugiej linii, ci aptekarze-wolnomyśliciele, wolteriańscy weterynarze, którzy drwili sobie ze swoich pobożnych matek i sądzili, że dowodzą nieistnienia Boga, robiąc sekcję żaby! I ci ateistyczni seminarzyści, jak ten muzyk Józef Wissarionowicz! Ten to się dopiero zdziwi! Aż mu walonki z nóg pospadają! Bardzo mnie to cieszy, naprawdę. Ach! Piotrze Piotrowiczu, pozwólcie, że was ucałuje. Z całego serca! Od dziś będą spełniane wszystkie wasze życzenia. Książki, ochrona, wygody, może panienki (niektórzy to lubią), sam nie wiem, co jeszcze…

Iljicz wstał, obszedł biurko i przykleił wargi do bladego i szorstkiego policzka Piotra Piotrowicza.

Zaraz, zaraz – rzekł profesor – powoli zaczynam rozumieć… Jeśli Bóg istnieje, a ja wam pomogę z nim walczyć, to podejmuję ryzyko, duże ryzyko…

Iljicz ponownie się roześmiał. – Ano tak. Przyznaję, pod tym materacem leży maleńkie ziarnko grochu. Ale co tam! Jesteście przecież uczonym! Nie możecie zamykać oczu naprawdę. A poza tym, wiecie. .. – lewe oko zamknęło się na chwilę- istnieją sposoby, żeby sobie z Nim poradzić. Wystarczy powiedzieć: Jestem tylko biednym grzesznikiem, a On musi wam wybaczyć.

No, dobrze. Muszę was teraz pożegnać. Od jutra dostajecie do dyspozycji samo- chód i dwóch ochroniarzy. Jak znam tych księżulków, to gotowi wam jeszcze poderżnąć gardło. Pod warunkiem, że zareagują dostatecznie szybko. Prawdopodobnie jednak zaczną od przechwalania się. „Ha ! – powie pop Makary do swojego sąsiada, nauczyciela. – Sami widzicie, Mojseiczu, że przez te wszystkie lata to ja miałem rację !”. Dopiero potem do nich dotrze, że obaj zostali zapędzeni w kozi róg. Ale nigdy nic nie wiadomo. No, dobranoc, dobranoc.

I mały człowieczek, wczepiony w ramiona profesora, wypchnął go czule za drzwi. Feliks Edmundowicz wyszedł tuż za nim, wyprostowany, kręcąc sobie brodę charakterystycznym gestem duchownego.

========================

Członkom bandy Kitajców, którzy sami byli mali, piwniczka wydawała się znacznie wyższa i przestronna, niż była w rzeczywistości. Murowane ściany ustroili po swojemu. Przykleili do nich, przypięli, przyczepili i przybili gwoździami każdą skradzioną i jeszcze nie sprzedaną błyskotkę. Były tam bożonarodzeniowe girlandy, lusterka wszystkich kształtów, wyszywane cekinami sukienki, wisiory ze sztucznych brylantów, ozdóbki z diamencikami, kawałki jedwabnych tkanin, hiszpańskie grzebienie, orientalne wachlarze, ornaty, złote i srebrne talerze, biżuteria, balowe mantylki i papierki po cukierkach.

Przywódca Kitajców, Fied’ka, miał trzynaście lat. Pozostali byli jeszcze młodsi. Ich rodziców przeważnie zmasakrowali bolszewicy, z wyjątkiem kilkorga, których zabili Biali. Kitajcom nie robiło to różnicy. Dziewczynki zebrały i kradły, co się dało. Chłopcy żebrali i zabijali. Czasem, kiedy potrzebna była większa grupa, dziewczynki przyłączały się do chłopców, atakując na ulicy jakiegoś spekulanta lub innego pijanego bogacza, zdzierając mu z głowy czapkę, zabierając ubranie i bieliznę i okładając go bez litości swymi małymi, uzbrojonymi w ostre kamienie pięściami, niczym jaskiniowcy polujący na mamuta.

Mieli swoje prawa. Kto je złamał, tracił miejsce w grupie. I nie pozostawało mu nic innego, jak umrzeć z głodu lub zimna. Pewnego zdrajcę na wszelki wypadek od razu utopiono raz w ścieku, przytrzymując mu głowę pod wodą tak długo, aż wyzionął ducha. Ostatnio wiodło im się bardzo kiepsko. Kilkoro zostało złapanych i odesłanych do ochronki lub poprawczaka. Ale jeszcze gorzej wpadła konkurencyjna banda Arbatców. Czeka otoczyła ich (całe trzy setki dziewcząt i chłopców), wywiozła do kamieniołomu i rozwaliła z karabinów maszynowych. Nieliczni, którym udało się przeżyć, przyłączyli się do Kitajców, którzy mimo dzielącej obie bandy nienawiści przyjęli ich po bratersku.

Fiedka kazał rozpalić ogień z resztek boazerii pałacu Jusupowów. Dymiło, ale dym pachnie swojsko. A wszystkie porozwieszane na ścianach i błyszczące w półmroku złociste i srebrzyste przedmioty dodawały piwniczce przytulności. Była to meta Steńki Razina, grota Ali-Baby, a dla niektórych sypialnia rodzinnego domu, gdzie przed ikoną zawsze paliła się lampka oliwna. Fiedka porozstawiał czujki i straże w promieniu trzystu metrów od meliny. Sam leżał wyciągnięty na zrabowanej skórze białe go niedźwiedzia, pieścił swoją faworytkę – dwunastoletnią Nadię i słuchał swego osobistego trefnisia, mądrali Swena (nazywanego Świnią), także dwunastoletniego okularnika (w okularach, trzymających się na jednym tylko zauszniku, błyszczało już tylko jedno szkło), który śliniąc się z emocji, opowiadał mu przygody Rocambole’a. Tańczące płomienie ognia wydobywały z cienia postarzałe, ogorzałe i naznaczone bliznami pyszczki pół tuzina innych chłopców.

– I wtedy, wiesz, kiedy on wchodzi do tej piwnicy, to tam- ten mówi mu spokojnie, prosto w oczy, a tamten szuka w kieszeni noża, ..

Czekaj, Świnia. Mów jasno – rzekł Fiedka surowo. Prosto w oczy – komu? I on w to znaczy kto, a tamten – to kto? – No, jasne że Rocambole, a tamten to…

Na zewnątrz rozległy się dwa przeciągłe gwizdnięcia. Starszy facet. Cisza. Jeden krótki gwizd. Burżuj.

Poczekaj, Świnia. Zaraz dokończysz. Czterech ludzi ze mną. Będziemy rżnąć. Głos Fiedki nawet nie zadrżał.

– Jeśli macie rżnąć – rzekła Nadia, potykając się na obscenicznym słowie – to ja idę z wami. Jeszcze nigdy nie widziałam, jak się kogoś zarzyna. Dziewczynka była blada, miała jasnozielone oczy, wciśnięte w twarz ponad zadartym i usianym piegami noskiem. Nie miała brwi, co nadawało jej wyraz zdziwienia lub bezczelności.

Piwniczka miała połączenie z kanałem ściekowym. Wspięli się po żelaznej drabince, a Fiedka wysunął głowę na zewnątrz. Stary zbliżał się pospiesznym krokiem. Nagle stanął jak wryty, jak gdyby zobaczył na trotuarze odciętą głowę. W tych czasach wszystko było możliwe. Starzec wyglądał raczej na zagłodzonego, ale miał na głowie czapkę z lisa. Jego aksamitna pelisa była już nieco wytarta. Ale to był dobry aksamit i istniała szansa, że płaszcz został podbity wiewiórczym, a może nawet sobolim futrem.

Taktyka Fiedki była prosta: z przodu dywersja, z tyłu atak, z przodu ostateczny cios. Zajął pozycję na chodniku, na wprost ofiary. Za starcem, jeden po drugim, pojawiali się kumple z bandy, otaczając go stopniowo z obu stron i tworząc obręcz, zaciskającą się powoli, w miarę jak się do niego zbliżali, niemal bezszelestnie stawiając kroki w kradzionych, filcowych butach, pod którymi śnieg skrzypiał cicho, lecz złowieszczo. Starzec cofnął się.

  • Dzieci – rzekł – drogie dzieci, Boże dziatki…
  • Fiedka gwizdnął w chwili, gdy z kanału wychodziła Nadia.

Trzej chłopcy cicho podeszli do starca od tyłu.. Jeden skoczył mu na plecy, drugi rzucił się do nóg. Kiedy upadł na ziemię, trzeci uderzył go w głowę ołowianą rurą. – Zostawcie go mnie! – rozkazał Fiedka. Dobrze ich wytresował – posłuchali natychmiast. Cofnęli się.

Fiedka wiedział, że patrzy na niego stojąca z tyłu Nadia i że w najbliższych dniach udowodni jej, że jest mężczyzną. Na razie, mimo licznych wysiłków, jeszcze mu się to nie udało. Pochylił się nad rozciągniętą na śniegu pelisą i odchylił kołnierz. Tak, pod spodem było wiewiórcze futro, a na szyi złoty łańcuszek. Eh, ci burżuje! Wszyscy tacy sami. Wierzący czy ateiści, monarchiści czy republikanie – i tak nie zdejmują z szyi krzyżyka, który matka im zawiesiła podczas chrztu.

A za złoto Jakow Jakowlewicz dawał nie wiadomo skąd zdobytą mleczną czekoladę. Fiedka bardzo lubił mleczną czekoladę.

– No, dziadku – rzekł, spluwając tą stroną ust, gdzie brakowało mu jednego zęba – jak tam zdrówko? Bida z nędzą, co? Starość nie radość, jak mówią. Ale nie martw się, my ci pomożemy. A co z polityką? Może z niej jesteś przynajmniej zadowolony? Coraz lepiej się teraz żyje w Rosji, hę? Prawda, że lepiej, gnoju? i Fiedka spojrzał przez ramię na Nadię, która złożywszy dłonie, aż dygotała z ciekawości.

Piotr Piotrowicz, leżąc na plecach w śniegu, patrzył wytrzeszczonymi oczami na wykrzywioną ponad nim twarz chłopca. Miłego chłopca, którego rąk nie widział. Przypomniał sobie chłopca, którym sam niegdyś był.

  • Posłuchaj – wymamrotał – widzisz, że jestem stary. Pomóż mi wstać. Za moich czasów uczono, że należy pomagać starszym.
  • Nagle Piotr Piotrowicz zobaczył jego ręce. Były uzbrojone w deskę nabitą gwoździami. Pozostali chłopcy potrząsali taką samą bronią.
  • – Do dzieła, chłopaki! – krzyknął Fiedka. Jest wasz. Ale walcie po głowie, żeby nie podrzeć pelisy.