Nie ważne, że bandzior – ważne, że czarny

Co by zrobił Kyle Rittenhouse, gdyby był Polakiem?

Kyle Rittenhouse to młodzieniec, który bohatersko bronił ulic swego rodzinnego miasta przed przestępczą falą rasistowskich zamieszek wywołanych przez neomarksistowski ruch Black Lives Matter (BLM). Sąd właśnie oczyścił go ze wszystkich zarzutów – postawionych wyłącznie z pobudek politycznych i ideologicznych. Czego uczy nas jego przypadek i co by było gdyby Kyle zrobił to samo w Polsce?

Kyle, 17-letni mieszkaniec Kenoshy w amerykańskim stanie Wisconsin, był jednym z tych, którzy odpowiedzieli na wezwanie lokalnych przedsiębiorców do sformowania obywatelskich patrolów i obrony mienia przed rabunkiem i wandalizmem ze strony watażków BLM. Wydarzenia miały miejsce w sierpniu ubiegłego roku. Chłopak, napadnięty przez członków lewicowej bojówki, otrzymał cios w głowę deskorolką, a następnie otoczony przez łobuzów, z których jeden mierzył do niego pistoletem, oddał kilka strzałów, zabijając dwóch rzezimieszków, a trzeciego raniąc.

W piątek doszło do rozprawy. Kyle powstał, aby wysłuchać werdyktu. W miarę jego wygłaszania, gdy okazywało się, że każdy z przysięgłych uznawał jego niewinność, na twarzy młodzieńca widać było najpierw drganie, potem grymas płaczu. A na końcu, gdy było już pewne, że orzeczenie jest jednomyślne, padł na stół trzymając się za serce. Było słychać głuchy huk, a następnie widzieliśmy już uniewinnionego w objęciach swojego adwokata. Przejmująca scena. I szczerze mówiąc trudno dziwić się takiej reakcji, gdy zważymy, że chłopcu dopiero co wkraczającemu w wiosnę życia groziło… dożywocie.

Nie ważne, że bandzior – ważne, że czarny

Kyle Rittenhouse był oskarżony o zabójstwo, nieumyślne zabójstwo oraz stworzenie zagrożenia dla bezpieczeństwa. Wszystkie te zarzuty odparła ława przysięgłych, która jednogłośnie ogłosiła go niewinnym.

Ale właściwie dlaczego Kyle chodził z bronią po ulicach Kenoshy? Na to pytanie lakonicznie i w punkt odpowiada konserwatywny dziennikarz stacji Fox News, Tucker Carlson. „Był tam, ponieważ latem 2020 roku przywództwo Partii Demokratycznej zaaprobowało gangsterską przemoc dla politycznych celów”. Znany komentator życia politycznego Ameryki zwraca uwagę, jaka presja musiała być wywierana na sędziach i jakiej odwagi wymagało podążanie za materiałem dowodowym i wydanie sprawiedliwego wyroku. „Jak się dziś okazało, jest to wciąż możliwe. Dzięki Bogu” – podsumowuje Karlson.

I jeszcze jedno. Dlaczego akurat w miejscowości Kenosha w stanie Wisconsin doszło do zamieszek, które skłoniły Kyle’a do patrolowania ulic? Rozzuchwalony dotychczasowym poparciem ze strony demokratycznego rządu przestępczy i rasistowski ruch Black Lives Matter wyległ na ulice po tym, jak biały policjant postrzelił czarnego zbira Jacoba Blake’a. Amerykańskiej lewicy nie przeszkadzał przy tym fakt, że mężczyzna był poszukiwany za przemoc domową i napaść na tle seksualnym, a w chwili zatrzymania próbował ukraść samochód, a interweniujących policjantów „przywitał” z nożem. Tak czy inaczej stał się nową ikoną BLM i sprowokował kolejną falę wandalizmu, rabunku i agresji na ulicach, a niektóre media mówiły wręcz o „zabójstwie czarnoskórego”, pomijając przy tym drobny fakt, że delikwent… przeżył.

Acha, byłbym zapomniał! Akurat w przypadku Kyle’a Rittenhouse’a mieliśmy dwóch zabitych członków neomarksistowskiego ruchu BLM oraz jednego rannego i – o ironio – żaden z nich… nie był czarny. Ale cóż to znaczy dla lewicy (która, jak wiadomo, z faktami się nie lubi)? Ważne, że walczyli po „dobrej” stronie, a Kyle, który bronił się przed ich agresją, i tak otrzymał łatkę „rasisty”.

Kyle w Ameryce

Nawet Joe Biden nie mógł pisnąć słówka przeciwko werdyktowi ławy przysięgłych. Wychodząc przed kamery, aby wydać oficjalne oświadczenie, zamiast wygłosić pean na cześć Black Lives Matter i potępić „biały ekstremizm”, przyznał tylko krótko: „Jestem za tym, co orzekł sąd. System sądownictwa działa i musimy tego przestrzegać”. Przed wyrokiem Biden, umizgując się do BLM, nie omieszkał określić Rittenhouse’a „białym suprematystą”, ale jednogłośne orzeczenie wymiaru sprawiedliwości nie zostawiło pola do ideologicznych wycieczek.

Z kolei reprezentant przeciwległego bieguna ideowego USA, były prezydent Donald Trump, pochwalił wyrok i ocenił, że sprawa była oczywista, a do rozprawy sądowej w ogóle nie powinno było dojść. I ten wątek warto podkreślić.

W Polsce praktycznie każde użycie broni palnej w obronie osobistej kończy się postępowaniem. W Ameryce – co zdaje się wyrażać opinia Trumpa i co potwierdza się w wielu podobnych sprawach, ale wolnych od wątku ideologicznego – istnieje dość powszechne przekonanie, że skoro mamy prawo się bronić, to nie musimy udowadniać przed sądem, że nie zrobiliśmy nic złego korzystając z tego prawa. Tak też brzmiały komentarze obrońców porządku prawnego, eksponowane na transparentach pod siedzibą sądu: „Obrona nie jest nielegalna”.

Co istotne, sąd pośrednio przyznał, że 17-letni chłopak miał prawo spacerować z długą, półautomatyczną bronią, załadowaną ostrą amunicją, aby sprawować obywatelski patrol i chronić mieszkańców przed agresją. I nie potrzebował do tego żadnego specjalnego upoważnienia władzy ani okazjonalnej gwiazdki od lokalnego szeryfa. Nie musiał udowadniać swoich kompetencji przed żadną urzędową komisją. Działał tylko i wyłącznie na bazie konstytucyjnej swobody, czyli II Poprawki, która gwarantuje prawo do posiadania i noszenia broni w celu ewentualnego wystąpienia przeciwko tyrańskiemu rządowi i w celu obrony własnej. Reszta – a więc imperatyw odpowiedzialności i kultury obchodzenia się z bronią – pozostaje po stronie obywatela i nie jest prewencyjnie kontrolowana przez państwo.

Dodajmy, że Kyle, o czym świadczą wywiady, jakich udzielił mediom, nie był bynajmniej jakimś psychopatycznym zabójcą, czy bezwzględnym samozwańczym tropicielem „lewicowych czarnuchów”. Jak przyznawał, sceny strzelaniny codziennie śniły mu się po nocach, a przez głowę przewijały się alternatywne scenariusze – gdyby to on padł ofiarą strzałów ze strony agresorów.

Kyle w Polsce

Przejdźmy do tytułowego pytania. Co by było, gdyby uniewinniony młodzieniec nie nazywał się Kyle Rittenhouse, tylko, dajmy na to, Marcin Żytomirski i nie mieszkałby w amerykańskim stanie Wisconsin, tylko w którymś z polskich miast? Jest to oczywiście pytanie prowokujące, bo wiadomo, że obie rzeczywistości są nie do porównania. Na naszych „czarnych marszach” zwolenniczek i zwolenników zabijania nienarodzonych dzieci w łonach matek nikt nie chodzi z bronią, ani nawet z deskorolką do bicia ideowych przeciwników. Niemniej, warto skorzystać z okazji do zastanowienia się nad prawem do obrony w Polsce.

Słowem kluczem jest tu obrona „konieczna”. To jedno słówko otwiera praktycznie nieograniczone możliwości manipulowania wymiarem sprawiedliwości na niekorzyść obywatela. Bo jak niby sprawiedliwie ocenić, czy obrona była konieczna, gdy ostatnie słowo należy do sędziego, a werdykt jest całkowicie uznaniowy? Jak można mówić o „przekroczeniu granic obrony koniecznej” i „zastosowaniu sposobu obrony niewspółmiernego do niebezpieczeństwa zamachu” (cytaty z art. 25 Kodeksu karnego), gdy będąc napadniętymi działamy w afekcie i mamy się bronić przede wszystkim – skutecznie?

Mało tego, polski Kodeks karny określa taką osobę (przekraczającą rzekomo „granice” obrony „koniecznej”)… „sprawcą”. Taka nomenklatura nie pozostawia żadnych wątpliwości, że w świetle prawa obowiązującego w naszym kraju, osoba, która podejmuje obronę z góry ustawiana jest potencjalnie na tym samym poziomie, co przestępca dokonujący napaści. Jeżeli sąd uzna, że dobraliśmy środki „niewspółmierne” do zagrożenia (a tak bywa traktowane użycie broni palnej), to z automatu z ofiar stajemy się „oprawcami” i jesteśmy sądzeni tak jakbyśmy to my popełnili jakieś przestępstwo, a nie bronili się przed atakiem bandyty!

W 2018 roku z inicjatywy Zbigniewa Ziobry wprowadzono nowelizację Kodeksu karnego, dzięki której do zapisów o tzw. obronie koniecznej dopisano, że nie „podlega karze, kto przekracza granice obrony koniecznej, odpierając zamach polegający na wdarciu się do mieszkania, lokalu, domu albo na przylegający do nich ogrodzony teren lub odpierając zamach poprzedzony wdarciem się do tych miejsc, chyba że przekroczenie granic obrony koniecznej było rażące”. Krok w dobrą stronę, ponieważ przyznaje pewną nienaruszalność miru domowego, jednak nie zmienia to istoty rzeczy.

Reglamentowanie prawa do obrony przez rząd już trzy miesiące po wejściu w życie wspomnianej nowelizacji okazało się wadliwe. Doszło mianowicie do napadu na kantor. Jego właściciel otworzył ogień do złodziei, którzy odjeżdżali samochodem z ukradzioną sumą 100 tysięcy złotych. Okazało się, że nowy zapis nie obejmuje tej sytuacji, ponieważ ofiara napadu… przekroczyła próg napadniętego lokalu. Na szczęście sprawa zakończyła się umorzeniem, niemniej zrodziła pytania o jakość obecnych rozwiązań prawnych.

Tych pytań jest mnóstwo. Zadając je, miejmy w pamięci bohaterską postawę Kyle’a Rittenhouse’a i wyrok amerykańskiego sądu, ale przede wszystkim fakt, że do rozprawy doszło tylko i wyłącznie z powodów polityczny i ideologicznych. Co do zasady sprawa była z góry przesądzona, a w normalnym systemie prawnym (jaki mimo wszystko wciąż istnieje w Stanach i jest przykładem dla reszty świata) prokuratura nie zajmuje się przypadkami odparcia napaści, niezależnie od tego czy napastnik wyląduje na wózku inwalidzkim czy w grobie. 

Filip Obara

https://pch24.pl/co-by-zrobil-kyle-rittenhouse-gdyby-byl-polakiem/