Mit demokracji w służbie eurokracji

Mit demokracji w służbie eurokracji

[Nie znałem tego portalu. Jest świetyny – korzystajcie, państwo bezpośrednio. Mirosław Dakowski]

Dominik Liszkowski 20 marca 2024 wtowarzystwie.pl/mit-demokracji-w-sluzbie-eurokracji/

Wśród rzekomych „europejskich” wartości promowanych przez Unię Europejską, na jednym z pierwszych miejsc znajduje się demokracja. Ciężko nie uznać tego za szczególny przejaw eurokratycznej hipokryzji, kiedy weźmie się pod uwagę sposób funkcjonowania całej tej instytucji. Z demokracją nie ma on nic wspólnego.

Demokracja unijna swoim kształtem przypomina bardzo dobrze znany nam model demokracji ludowej, funkcjonujący niegdyś na terytorium PRL. Unijna demokracja polega na tym, że – podobnie jak w PRL – „obywatele” wybierają swoich przedstawicieli do parlamentu (Europarlament w UE, Sejm w PRL), którego rzeczywiste kompetencje są tak znacznie ograniczone, że organ ten nie posiada żadnego realnego wpływu na kierunek polityki danej organizacji czy też danego państwa. Model ten określamy demokracją fasadową, czyli taką demokracją, w której, choć istnieją z formalnego punktu widzenia procedury demokratyczne, w rzeczywistości nie mają one żadnego wpływu na kształtowanie polityki określonego podmiotu.

To, że w warunkach dzisiejszych, obywatele mają do wyboru znacznie większą ilość partii, reprezentujących bardziej rozmaite spektrum poglądów, nie robi z punktu widzenia faktycznego znaczenia wyborów żadnej różnicy poza tą natury psychologicznej. Wyborca – zazwyczaj kompletny ignorant, nieświadomy fasadowego charakteru organu, do którego wybiera swojego przedstawiciela – jest święcie przekonany, że posiada wpływ na polityczną rzeczywistość.

Fasadowość charakteryzuje zresztą nie tylko unijny proces demokratyczny. Słowo to doskonale odzwierciedla także charakter samego Parlamentu Europejskiego. W przeciwieństwie do parlamentów krajowych, ten europejski nie posiada inicjatywy ustawodawczej, co czyni z niego de facto atrapę parlamentu. Po co więc w ogóle stworzono tego rodzaju organ, jeżeli jego istnienie nie jest w ogóle potrzebne do funkcjonowania całej organizacji? Oficjalnie PE jest „organem prawodawczym”, ale kompetencje te dzieli z Radą Unii Europejskiej. Nie są to więc prerogatywy unikalne. Jedyną wartą wspomnienia realną kompetencją, jaką posiada to możliwość przyjmowania wraz ze wspomnianą Radą dyrektyw – wiążących, lecz nie normatywnych aktów prawa pochodnego. Dyrektywy te zobowiązują państwa członkowskie do wprowadzenia określonych regulacji, lecz jednocześnie nie określają metod ich realizacji.

Parlament teoretycznie dysponuje kompetencjami takimi jak zatwierdzanie Komisji Europejskiej i jej przewodniczącego czy też prawo uchwalania wotum nieufności wobec tejże komisji większością 2/3 głosów, ale w panujących od dekad warunkach totalnej dominacji stanowiących eurokratyczny establishment sił liberalno-lewicowych zarówno w PE, jak i KE, kompetencje te nie mają żadnego realnego znaczenia. Sytuacja mogłaby wyglądać inaczej jedynie w przypadku utraty większości przez wspomniane siły liberalno-lewicowe, co jakkolwiek ciężko sobie wyobrazić. Ponadto, niektóre z kompetencji Parlamentu Europejskiego brzmią wręcz śmiesznie – organ ten może np. wydać w dowolnej kwestii opinię, lecz w żaden sposób i wobec nikogo nie jest ona wiążąca.

Nie jest więc tajemnicą, że istnienie tego biurokratycznego monstrum dla europejskiego podatnika stanowi jedynie obciążenie finansowe. Europejczycy mają w sumie na utrzymaniu liczbę 9947 pracowników PE, plus 705 europosłów z zarobkami przekraczającymi w przeliczeniu na złotówki ponad 40 tysięcy brutto miesięcznie. Roczne utrzymanie całego Europarlamentu to koszt 9,7 miliarda złotych (dane z budżetu za rok 2023). Z kolei utrzymanie tegoż szacownego i bezużytecznego zgromadzenia, którego główne kompetencje sprowadzają się do „możliwości zadawania pytań” i „wydawania opinii”, na przestrzeni całej kadencji kosztuje europejskich podatników 48,5 miliarda złotych!

I tu właśnie tkwi odpowiedź na pytanie o to, dlaczego Parlament Europejski w ogóle funkcjonuje. Z jednej strony – tak jak wspomniałem – jest podstawowym narzędziem unijnej propagandy, podtrzymującym fikcję demokracji, która rzekomo w tej organizacji panuje. Z drugiej strony jest studnią bez dna dla politycznych miernot z całej Europy, tudzież wymarzonym miejscem politycznej emerytury. Z tego też względu żadna pozytywna reforma tej instytucji nie jest możliwa, gdyż wśród osób decyzyjnych wszyscy zainteresowani są podtrzymaniem statusu quo. W niedawnych propozycjach zmian traktatowych UE pojawiła się wzmianka o roli Europarlamentu, lecz jedyne postulaty z nim związane, odnosiły się do przyznania mu inicjatywy ustawodawczej.

Warto tutaj wspomnieć o badaniach dokonanych przez Eurobarometr w roku 2023, gdyż jedno z zadanych pytań brzmiało: Czy chciałbyś, aby Parlament Europejski odgrywał bardziej lub mniej znaczącą rolę? Aż 49% Polaków opowiedziało się za zwiększeniem roli tego organu, przy 36% opowiadających się za jej zmniejszeniem (53% do 30% w skali ogólnoeuropejskiej).

Osobiście dodałbym do tej ankiety pytanie: Czy wiesz jakie kompetencje posiada aktualnie Parlament Europejski? Zakładam, że gdyby uważnie sprawdzić wiedzę na ten temat ankietowanych osób, okazałoby się, że większość z nich nie ma nawet pojęcia, czym jest Europarlament. Wielu ludzi nie rozróżnia go nawet od Komisji Europejskiej.

Kto naprawdę rządzi Unią?

Kto w takim razie sprawuje nad Unią rzeczywistą władzę? Unia posiada naturalnie swój oficjalny organ wykonawczy, którym jest Komisja Europejska, ale, jak dobrze wiemy, ludzie pokroju Ursuli von der Leyen czy wcześniej Jean-Claude’a Junckera są jedynie podwykonawcami, kontynuującymi realizację dawno już z góry nakreślonych strategii. Kto mianuje przewodniczącego tejże komisji? Formalnie jest to Rada Europejska, lecz nie jest tajemnicą, że o nominacji na to stanowisko decyduje w pierwszej kolejności kanclerz Niemiec. W przeszłości zachowywano pozory, wybierając na to stanowisko kandydatów z państw trzecich. W ostatnim rozdaniu doszło jednakże do ugody między stronami niemiecką i francuską, czyli dwoma głównymi siłami UE, które stwierdziły, że czas na zachowywanie pozorów już minął. Niemcy obsadzili stanowisko przewodniczącego KE Ursulą von der Leyen, a Francuzi wydelegowali Christine Lagarde na stanowisko prezesa Europejskiego Banku Centralnego. Czyż to nie kwintesencja demokracji?

Naturalnie, wybór ostatecznie zatwierdzić musi Parlament Europejski, ale – jak już wspominałem – jest to na ogół formalnością, gdyż faktyczna akceptacja ostatecznego kandydata na „pierwszego sekretarza” następuje na długo przed tym, jak w PE odbywa się głosowanie. Nikt nie ma interesu w blokowaniu wyznaczonego kandydata, gdyż przy okazji następuje przecież o wiele większy podział łupów – do rozdzielenia pozostaje o wiele większa ilość intratnych stanowisk, więc ostatecznie grono zadowolonych z obrotu spraw jest wystarczająco duże, by narzucony z góry układ przyklepać.

Warto też odnieść się do aspektów bardzo często pomijanych w kontekście „demokratycznego” funkcjonowania UE, czyli wpływu innych czynników ponadnarodowych oraz pozapaństwowych. Kiedy przyjrzymy się polityce konsekwentnie realizowanej przez UE na przestrzeni ostatnich dekad, dostrzeżemy, że ideologiczna agenda tej instytucji niemal w całej rozciągłości pokrywa się z głównymi postulatami agendy ideologicznej Organizacji Narodów Zjednoczonych, której ostatnią formę znamy jako dokument „Agenda 2030 na rzecz zrównoważonego rozwoju”. W „Sprawozdaniu ogólnym z działalności Unii Europejskiej” za rok 2023 czytamy:

„Pierwszy dokonany przez UE dobrowolny przegląd realizacji Agendy na rzecz zrównoważonego rozwoju 2030 pokazuje, że Unia jest w pełni zaangażowana w realizację 17 celów zrównoważonego rozwoju, które zostały przyjęte przez wszystkie państwa członkowskie ONZ w 2015 r. UE zdecydowanie umieściła zrównoważony rozwój w centrum swoich działań i podejmuje starania, aby osiągnąć postępy w realizacji Agendy 2030 zarówno w Europie, jak i na całym świecie, wspierając kraje partnerskie w ich działaniach wdrożeniowych. Unia włączyła te cele do swoich polityk, budżetów i planowania długoterminowego. Dzięki kompleksowemu podejściu obejmującemu całą administrację rządową Europejski Zielony Ład odgrywa główną rolę w dążeniu do bardziej zrównoważonej i dostatniej przyszłości dla wszystkich.”

Słowa o dostatniej przyszłości brzmią w tym miejscu niczym żart. Zielony Ład – i nie ma co do tego wątpliwości – prowadzić musi do ekonomicznej zapaści europejskich gospodarek, gdyż na skutek transformacji energetycznej znacząco wzrosną koszty produkcji, a wspomniane gospodarki zatracą całkowicie swoją konkurencyjność. Wspomniany wyżej dokument jest zresztą pełen absurdalnych, politpoprawnych teorii i stwierdzeń, pokazujących jedynie poziom oderwania od rzeczywistości eurokratów. Jeden z podrozdziałów zatytułowano nawet histerycznie „Realia wrzącej planety”, a powielana jest w nim ekoterrorystyczna narracja o nadciągającej apokalipsie i przegrzaniu się Ziemi, co ma służyć jako koronny argument, uzasadniający chorą politykę klimatyczną UE, która nie bierze w ogóle pod uwagę drastycznych konsekwencji ekonomicznych. Jeśli jednakże zawartość tego dokumentu kogoś ciekawi, to jest on dostępny do pobrania na stronach unijnych w wersji polskiej i znajduje się w nim sporo tzw. „smaczków”, pokazujących jak dogłębnie zideologizowaną w duchu neomarksistowskim organizacją jest obecnie Unia.

Więcej na temat unijnego eko-szaleństwa:
Od ekologizmu do klimatyzmu
Czerwony ład unijny

Ponadto – to akurat tajemnicą nie jest – instytucje unijne oblegane są nieustannie przez setki rozmaitych lobbystów, którzy forsują takie rozwiązania prawne na terytorium Unii, które sprzyjałyby rozwojowi reprezentowanych przez nich wielkich korporacji. Doskonałym przykładem takiego sprzężenia jest kwestia tzw. polityki klimatycznej. Tutaj bowiem spinają się ze sobą interesy zarówno ONZ, UE, wielkich korporacji, jak i międzynarodowej finansjery, która na transformacji energetycznej zbija niebotyczne sumy. Wspominałem już niegdyś w innym tekście, o tym, jak światowa finansjera promuje tzw. eko-agendę, gdyż jej forsowanie wymusi na państwach narodowych natychmiastowe działania na ogromną skalę, niemożliwe do zrealizowania za pomocą bieżących budżetów. To z kolei wymusi na państwach zaciąganie ogromnych kredytów, które spłacane przez dekady, będą stanowiły dla banków niekończące się źródło dochodów.

Czy wybory do Parlamentu Europejskiego mają sens?

Należałoby w ogóle zastanowić się czy w przypadku organizacji o tak skomplikowanej strukturze i charakterystyce, jakakolwiek kultura demokratyczna jest możliwa do zaprowadzenia. Odpowiedź brzmi jednoznacznie: nie. Realizacja demokracji w organizacji o tak zróżnicowanym podłożu etnicznym jest niemożliwa. Pojawiały się w przeszłości pomysły, aby w wyborach do PE stworzyć jedną, paneuropejską listę. Jest jednak oczywiste, że zdecydowana większość głosów podyktowana byłaby kryterium narodowościowym (choć zapewne wielu „Polaków” chętnie skorzystałoby z okazji zagłosowania na tak wybitne i miłujące Polskę jednostki jak Timmermans czy Verhofstadt!). Jedyną możliwością zwiększenia znaczenia procesów demokratycznych w UE byłoby przyznanie Parlamentowi większych kompetencji, ale biorąc pod uwagę stan umysłu ludzi zasiadających w tej instytucji, miejmy nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie.

Wbrew narracji, którą promują siły kreujące się na „eurosceptyczne”, nadchodzące wybory wcale nie są „decydujące dla przyszłości Unii”. Nawet gdyby siły oceniające krytycznie dotychczasowe funkcjonowanie tej organizacji zwiększyły swoje wpływy w Europarlamencie, nie doprowadzi to do żadnej reformy Unii, gdyż poprzez sam Europarlament nie da się tego zrobić. Unia Europejska celowo została skonstruowana tak, aby żaden demokratyczny proces nie był w stanie wyrwać sterów z rąk eurokratów, zarządzających bizantyjskim w swych rozmiarach aparatem biurokratycznym Komisji Europejskiej. Przy aktualnych politycznych trendach w Europie nie ma też raczej co liczyć na to, by „reformatorski” parlament podjął owocną współpracę z Radą Unii Europejskiej.

Udział w wyborach do Europarlamentu niestety legitymizuje jedynie tę całkowicie zbędną i pasożytniczą instytucję, jak i cały fasadowy proces demokratyczny stworzony przez eurokrację. Z drugiej strony: czy bierność i oddawanie bez walki wolnego pola sojuszowi liberałów, socjalistów, klimatystów i neokomunistów w dalszym rujnowaniu naszego kontynentu jest właściwym wyborem? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.

Polecamy także:
Homo debilis w służbie idiokracji