Konserwatyzm jako historia zlekceważonych przestróg

Konserwatyzm jako historia zlekceważonych przestróg

https://pch24.pl/ludwik-peziol-konserwatyzm-jako-historia-zlekcewazonych-przestrog/


Konserwatyzm bywa sekowany jako postawa bojaźliwa, jałowa i marudna: bojaźliwa, bo dopatruje się w każdej nadchodzącej zmianie zwiastunu katastrofy; jałowa, bo nie proponuje rozwiązań palących problemów społecznych; marudna, bo zadręcza wszystkich krytycyzmem wobec tak „obfitej w bogactwa materialne i swobody osobiste” współczesności. Wystarczy jednak chwila refleksji, by te zarzuty rozmiłowanych w idei postępu adwersarzy obnażyć i skutecznie odeprzeć.

Upolityczniona „debata publiczna” preferuje krótkie, błyskotliwe i zjadliwe komunikaty. Mają one świadczyć o specyficznym rodzaju inteligencji nadawcy, dzięki której okazuje swoją wyższość i wzbudza poklask audytorium, niczym bokser, zadający potężny i precyzyjny cios. Gdyby przyjrzeć się sporom toczonym w mediach społecznościowych i telewizyjnych konfrontacjach partyjnych, większość tych ciosów skierowanych w stronę konserwatystów można zaliczyć do jednej z trzech z wynotowanych powyżej kategorii. Stąd powstaje potrzeba nauki efektywnego odparcia ciosu, której poświęcimy niniejszy tekst.

Bojaźliwość

„Konserwatyści zawsze wieszczą katastrofę, a później okazuje się, że świat jakoś się nie rozpada, a nawet podąża naprzód” – atak na pierwszy rzut oka zgrabny i łatwy do zilustrowania cytatami z powieści typu Konopielka, w której mieszkańcy wsi Taplary panicznie obawiają się elektryfikacji, zastąpienia sierpów kosami podczas nadchodzących żniw czy posyłania dzieci do nowo urządzonej szkoły. Niekiedy również bywa uzupełniany o przeinaczone „fakty” historyczne, jak obawa przed zniesieniem niewolnictwa czy udostępnienie masom owoców technologii druku. To typowy chwyt, polegający na ustawieniu sobie do bicia wyobrażonego sprymitywizowanego przedstawiciela przeciwnego obozu ideowego i uczynienie zeń tego „reprezentatywnego” dla całości. Przywołajmy zatem wybitnych przedstawicieli myśli konserwatywnej, których przestrogi okazywały się niezwykle roztropne, i których wysłuchanie pomogłoby uniknąć społeczeństwom wielu tragedii i ponurych absurdów.         

Kiedy dopiero pączkowały rozmaite utopijne wizje przyszłości, opcja zachowawcza (czy to w postaci konserwatystów czy reakcjonistów) często nadzwyczaj trafnie przewidywała konsekwencje prób wcielenia ich w życie. Edmund Burke, w sztandarowym dziele pt. „Rozważania o rewolucji we Francji” wynotował pesymistyczne prognozy dotyczące przewrotu kulturowo-politycznego, jaki rozgrywał się wówczas na kontynencie. Rewolucyjni podżegacze i samozwańczy trybuni obiecywali społeczną równość i obalenie zasady posłuszeństwa, co budziło zachwyt wigowskich kolegów Burke’a. Już wtedy przestrzegał on, że próba urzeczywistnienia tego typu haseł żadnej równości nie zaprowadzi, a spowoduje zastąpienia jednej władzy inną, znacznie gorszą i bardziej bezwzględną.

Nie uleczycie zła uchwalając, że nie powinni już istnieć królowie, ministrowie, duchowni, a także interpretatorzy prawa, wyżsi oficerowie czy publiczne rady. Możecie zmienić nazwy. Lecz rzeczy te w jakiejś postaci muszą pozostać. Jakaś władza musi istnieć w społeczeństwie, w czyichś rękach, pod jakąś nazwą. Mądrzy ludzie zastosują remedia wobec wad, a nie nazw, wobec trwałych przyczyn zła, a nie ich przypadkowych nośników czy też okazjonalnych sposobów przejawiania się. 

Rzeczywiście, pomimo hurraoptymistycznych zapowiedzi, władza jako taka pozostała. Jednak, po formalnym zniesieniu niedoskonałych, ale łagodzonych przez obyczaje i kulturowe bezpieczniki stosunków poddaństwa, jedyną drogą, która mogła posłużyć do wyegzekwowania pracy niższych warstw społecznych pozostała naga brutalna siła, a stara hierarchia została zastąpiona nową – tyle, że zakłamaną i wkładającą wiele wysiłku, by ukryć swój przywilej. Ta prawidłowość pojawiła się w każdej kolejnej społecznej rewolucji: czy to w przypadku Związku Radzieckiego, komunistycznych Chin, Kambodży, czy Korei Północnej. Obalanie starych bogów i suzerenów przyniosło nowych: okrutnych, nie stroniących od terroru i gotowych niewolić swych poddanych, nie pozostawiając im nawet tej krzty swobody, jaką posiadali wcześniej.

Praktyki totalitarnego socjalizmu zostały również przewidziane przez obserwującego działania ówczesnych saintsimonistów, owenistów i fourierystów wicehrabiego François-René de Chateaubrianda. Pisał on o nich w swych „Pamiętnikach zza grobu” tak: Znużeni własnością prywatną, chcecie, aby rząd był właścicielem jedynym, rozdającym żebraczej wspólnocie części odmierzane zasługą każdego? Kto oceni zasługi? Kto będzie miał dość siły i władzy, by zmusić do wykonywania waszych decyzji? W czyim ręku będzie bank w tej grze? Własność dziedziczna i nienaruszalna jest naszą jedyną obroną osobistą; własność to wolność. Równość zupełna, która zakłada zupełną podległość, przyniosłaby najcięższą niewolę; istota ludzka obróciłaby się w zwierzę pociągowe, wykonujące przymusową czynność i kroczące bez końca zawsze tą samą ścieżką. 

Jak widzimy, nim jeszcze Marks i Engels spisali Manifest Partii Komunistycznej, efekty rządów dyktatury proletariatu zostały przewidziane przez francuskiego kontrrewolucjonistę. Ostrzeżenia przed „równościowym” totalitaryzmem – wówczas jeszcze nieprzetestowanym na żywej tkance społecznej, dziś wydają nam się oczywiste. Nie mogły jednak być takimi dla ówczesnych zlekceważonych konserwatywnych „gęsi kapitolińskich”. 

Idee socjalistyczne były tylko jednymi z wielu, przed którymi przestrzegali ówcześni konserwatyści. Angielski sędzia James Fitzjames Stephen w swej polemice z Johnem Stuartem Millem pt. „Wolność, równość, braterstwo” nadzwyczaj trafnie przewidywał konsekwencje postulowanego przez utalitarystę „równouprawnienia” kobiet, które dziś nazwalibyśmy feminizmem. Wytykał Millowi, że trzeba najpierw udowodnić że równe prawa są celowe, by połączyć je z pojęciem sprawiedliwości. Ustalenie przez ustawodawstwo praw i obowiązków, które zakładają, że ludzie są równi, gdy nie są, to jak próba sprawienia, by niezdarne stopy wyglądały przystojnie za pomocą ciasnych butów. (…) Prawa i obowiązki powinny być tak ukształtowane, aby ubrać, chronić i utrzymać społeczeństwo w pozycji, którą naturalnie przyjmuje – pisał. Dzisiaj obserwujemy efekty zlekceważenia tych przestróg w postaci rozmaitych deformacji relacji damsko-męskich zainicjowanych przez radykalny feminizm lat sześćdziesiątych: „seksistowskie odśnieżanie ulic”, przeciwskuteczne próby wyrównywania proporcji kobiet i mężczyzn na uniwersyteckich kierunkach ścisłych  czy „równościowe” przedszkola tłumiące biologiczne instynkty dzieci obojga płci.        

Przed multikulturalizmem konserwatyści przestrzegali równie mocno. Do historii już przeszła dystopijna wizja francuskiego monarchisty Jeana Raspaila z „Obozu świętych”. Niepokoje społeczne, niekontrolowana migracja z krajów afrykańskich, praktykowanie „taharrushu” (czyli muzułmańskiego zwyczaju zbiorowego molestowania seksualnego) na rynkach europejskich stolic, gettoizacja i im podobne utrapienia, to dziś w krajach Zachodu norma. Podobnie rzecz miała się z agendą ruchu LGBT. Wykpiwane ostrzeżenia konserwatystów, przedstawiane jakoby irracjonalne obawy przed tym, że „homoseksualizmem można się zarazić” okazują się rzeczywistością.

W krajach, w których ekspansja ruchu okazała się najdalej idąca dramatycznie rośnie ilość młodych osób, uważających się za „osobę LGBT”: w Stanach Zjednoczonych wynosi on już 20%, a we Francji i Niemczech 22%, co wskazywałoby, że seksualność nie wynika tylko i wyłącznie z kwestii biologicznych, ale jest konstruowana również kulturowo, a młodzi są na nowy bijący zewsząd afirmatywny przekaz najbardziej podatni. Z kolei wyśmiewane przez entuzjastów nowych technologii obawy konserwatystów przed używaniem smartfonów przez dzieci i młodzież przynoszą jeszcze straszliwsze żniwo, aniżeli przewidywano. Zebrane przez niemieckiego neurobiologa Manfreda Spitzera badania dotyczące stosowania smartfonów przez najmłodszych bezsprzecznie pokazują, że  wpływa ono na: zaburzenia snu, wzrost zaburzeń depresyjnych, pogarszanie się relacji rodziców z dziećmi, krótkowzroczność, pogorszenie zdolności poznawczych etc.

To tylko jedne z licznych przypadków, pokazujących, że przykre „gęganie” konserwatystów posiadało głęboki sens, zaś serwowane przez nich „strachy na lachy”, brane poważnie – uchroniłyby społeczeństwo przed rozmaitymi niebezpieczeństwami, z których dziś trudno się nam wydobyć.         

Jałowość

„Konserwatyści niczego nie proponują, a tylko krytykują; w związku z tym są absolutnie nietwórczy i nie pomagają rozwiązywać palących problemów społecznych”. Już u podłoża tego twierdzenia tkwi mylne przekonanie, że konserwatyzm chce zachować społeczne status quo w całości. Dopytajmy zatem: czy konserwatyści uważają, że nie należy walczyć z przestępczością, epidemią nałogów czy chorobami cywilizacyjnymi? Owszem, nie wierzą oni w możliwość uleczenia wszystkich bolączek ludzkości drogą rewolucji, uważając (co zwykle potwierdzała praktyka), że próby tego typu kończą się tych bolączek wzmożeniem. Jednak od tego sądu, do twierdzenia, że należy przymknąć oczy na wszelkie społeczne dolegliwości jeszcze daleka droga.

Stosowanie wypróbowanych rozwiązań jest propozycją jak najbardziej pozytywną. Nieufność odnosi się raczej wobec uwarzonych naprędce panaceów w teorii mających uzdrowić i uszczęśliwić tzw. „ludzkość”. Istnienie cierpienia jest przykrym faktem, a trudności w jego ograniczaniu przez naszą kulturę często wynikają z faktu, że jej normy bywają implementowane w sposób nieudolny, a wskutek ignorancji ich przeciwników są często fałszywie rozumiane lub celowo karykaturalizowane. Konserwatyści nie pragną pielęgnować wszystkiego, włącznie z patologiami; pragną pielęgnować to co dobre, uniwersalne i uwzględniające przyrodzoną ludzką kondycję, a  niezrozumienie tej podstawowej idei utrudnia  dyskusję z ideowymi oponentami. Wrażenie jałowości wynika więc nie z braku oferty społecznej konserwatystów, ale raczej niechęci zapoznania się z nią żarliwych postępowców.

Dodajmy do tego, że te „palące problemy”, wobec których konserwatyści mają nie wysuwać żadnych rozwiązań często bywają nadmuchane lub nawet wykreowane – i to w taki sposób, aby próby  zaradzenia im spowodowały daleko idącą rekonfigurację kultury i obalenie panujących stosunków władzy. Niechęć do przystania na propozycje postępowców wynika zatem z prostej logicznej kalkulacji, że nie można siłowo poprawiać dobrostanu niewielkiego odsetka społeczeństwa kosztem ogółu. Jeżeli próbie zaradzenia kiepskiemu samopoczuciu tzw. „osób niebinarnych” ma być zniesienie wszelkich norm i ról płciowych, nic dziwnego, że konserwatyści podchodzą do takich rozwiązań nieufnie. Organiczna wizja społeczeństwa prezentowana przez konserwatystów podpowiada, że tak poważna operacja może przynieść niespodziewane i fatalne skutki. Postawmy na szali potencjalny dobrostan niewielkiego odsetka społeczeństwa i rozwiązania sprawdzone i efektywne dla całości, a następnie zapytajmy: ile jako wspólnota mamy do wygrania, a ile możemy na tym stracić, zakładając, że nasze moce przetwarzania nie pozwalają nam przewidzieć jak to wszystko się skończy? Prosty rachunek ryzyka pokazuje, że to właśnie podejście konserwatystów jest rozważniejsze i bardziej odpowiedzialne.

Marudność

Nawiązując do wspomnianej kwestii ryzyka: jeżeli konserwatyści bywają „marudni”, to zapytajmy jak nieznośnie marudne należy uznać komórki analizy ryzyka czy działy ochrony bezpieczeństwa w wielkich przedsiębiorstwach! Przecież nie robią one nic innego, aniżeli wskazywanie potencjalnych zagrożeń i kreślenie czarnych scenariuszy; nie utrzymuje się ich przecież po to, by entuzjastycznie reagowały na każdy pomysł firmowych wizjonerów rzucony podczas burzy mózgów. Wyobraźmy sobie takich pałających bezkrytycznością analityków, a otrzymamy znakomity scenariusz kolejnego montypythonowskiego skeczu. Ostrożność zawsze posiada charakter tłumiący, niemniej – jest cnotą, nie ułomnością, zwłaszcza w odniesieniu do tak delikatnego mechanizmu jakim jest kultura – rzecz decydująca o naszym przetrwaniu i rozwoju. Różne, niedostrzegalne na pierwszy rzut oka powiązania między poszczególnymi jej elementami każą podchodzić do tych kwestii z pokorą, zwłaszcza w kontekście nadzwyczajnej skuteczności jaką wykazała się ona w toku dziejów.

Epitet „marudny” jest zatem zarzutem czysto emocjonalnym. Podobną „marudnością” jak konserwatyści w wymiarze społecznym, cechują się w oczach nastolatków ich rodzice: kręcący nosem na wagarowanie, unikania używek i złego towarzystwa. W wieku młodzieńczym rola rodzica wydaje się irytująca, po czasie jednak zwykle zostaje doceniona, a właśnie zaniedbanie rozsądnego napominania staje się obiektem wyrzutu osób, którzy kiedyś zboczyli na manowce.  

Konserwatyści, podobnie jak wszyscy inni ludzie nie są wszechwiedzący, ale tym właśnie różnią się od postępowców, że są ułomności swojego poznania świadomi. Historia pokazuje, że zdecydowanie częściej lekceważenie ich przestróg przynosi bardziej opłakane rezultaty niż poddawanie się efemerycznym nowostkom, nie mówiąc już o rewolucyjnych ideach. Ich docenienie jednak przychodzi dopiero po ich skutków ujrzeniu, gdy idea materializuje się w konkret, z którym musimy zmagać się w nowej codzienności.

Ludwik Pęzioł

—————————-

Michał Rogoziński 6 styczeń 2024

Miło przeczytać ten artykuł. Dodałbym jednak rzecz dla mnie istotną. Konserwatysta (nie mówie o tzw. partiach politycznych itp. tylko o tradycyjnym rozumieniu tego słowa), zwykle proponuje przyjrzenie się RZECZYWISTYM problemom i sugeruje (a nie narzuca) rzeczywiste ich rozwiązania. Tyle, ze to nie są sztuczki cyrkowe dla gawiedzi, a najczęscie jest to dlugotrwała „praca u podstaw”. Ona jednak przynosi WYMIERNE SKUTKI.