Lecą androny, lecą, lecą

Izabela BRODACKA

Nasze społeczeństwo od lat przyzwyczajane jest do traktowania pewnych tez jak dogmatów nowej wiary. Sprzeciwianie się tym tezom jest traktowane jako klasyczna orwellowska „myślozbrodnia”. Jeżeli w dobrym, naukowym towarzystwie ktoś powie coś sprzecznego z tymi dogmatami wszyscy odsuwają się od niego jakby zachował się nieprzyzwoicie.

Od dawna takim niepisanym dogmatem był stan ekonomiczny, społeczny i cywilizacyjny Białorusi. W Sejmie i podczas naukowych konferencji gdy ktoś chce wyrazić skrajną dezaprobatę słyszymy nieodmiennie: „ to są standardy białoruskie” albo : „czy jesteśmy na Białorusi?”. Pewien kolega, któremu zawsze zazdrościłam wspaniałego intelektu i wiedzy w dziedzinie nauk przyrodniczych oświadczył kiedyś podczas koleżeńskiego spotkania w moim domu: „Balcerowicz uratował nas przed losem Białorusi”. Jak się okazało nigdy na Białorusi nie był, a stan cywilizacyjny Białorusi był dla niego czymś w rodzaju sądu syntetycznego a priori.

Tak się składa, że pochodzę z okolic Pińska, porozumiewam się po białorusku, byłam na Białorusi wiele razy zarówno po wycofaniu się sowietów jaki za czasów reżimu Łukaszenki i nie dam się wziąć na fundusz apriorycznych sądów. Dodam, że mój dziadek był przyjacielem biskupa Świątka i został rozstrzelany przez NKWD w więzieniu w Pińsku. Otóż o ile po wycofaniu się Rosjan Białoruś była faktycznie w stanie straszliwej ruiny, nędzy i zapaści społecznej i wydawało się że się z tej ruiny już nie podniesie Łukaszenko naprawdę odbudował ten kraj. Kiedy byłam pierwszy raz na Białorusi przeciętna emerytura wynosiła około 200 rubli czyli „zajczykow” bo tak swoją walutę nazywali Białorusini i tyle właśnie kosztował kilogram sera żółtego jeżeli w ogóle był w sklepie.

W 2015 roku wszystkie sklepy były w pełni zaopatrzone, można było kupić wszystko to co w Polsce, a nawet więcej, miasta zostały odbudowane z wielkim pietyzmem, pola obsiane i zaorane, odbudowany radziwiłłowski Nieśwież I Mir, odbudowane katolickie kościoły i klasztory, między innymi seminarium w Pińsku gdzie mieszkaliśmy jako goście. Oczywiście Łukaszenko grał zawsze na dwa fronty, na zasadzie „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek” bo w twierdzy brzeskiej obok wyremontowanego kościoła straszą upiorni sowieccy бойцы z kamienia a na placu miejskim stoi figura Lenina w marszu. Łukaszenko bardzo zabiegał o dobre relacje z Polską, ale został wytypowany na czarny charakter i wręcz wepchnięty w sojusz z Putinem.

To Polska wtrącała się bezzasadnie w wewnętrzne sprawy Białorusi więc батюшка się odwinął i nasyłając nam imigrantów pokazał jak łatwo zdestabilizować życie obcego kraju. Nie mam zamiaru bronić Łukaszenki, nie obchodzi mnie czy jest kołchoźnikiem czy intelektualistą. Interesują mnie tylko fakty. Przede wszystkim ważne jest, że Białorusini są prawie bez wyjątku bardzo życzliwi wobec Polaków. Przeciwnie do Ukraińców wśród których można znaleźć wielu nieżyczliwych. Wyjaśnienie jest proste. Ukraińcy w przeciwieństwie do dobrodusznych białoruskich a właściwie poleskich „tutejszych” mieli swoją dość skomplikowaną hierarchię władzy. Władcą prawie absolutnym był ataman (отаман). Wprawdzie ataman był wybierany lecz mienie każdego kurzenia – budynki, konie, pasza, żywność, broń i pieniądze – było wspólną własnością zarządzaną przez atamana zwanego bat’ką (ojcem), który organizował nawet posiłki.  Dominacja i władza polskich panów miała prawo Ukraińcom nie odpowiadać.

Tak czy owak przyjaźń z Ukrainą stała się dogmatem wpajanym Polakom jak katechizm a jakiekolwiek wątpliwości czy zastrzeżenia traktowane są jako „myślozbrodnia” . Komentatorzy nowej świeckiej religii powiadomili na przykład nas wszystkich, że drony które nawiedziły ostatnio Polskę pochodziły z Rosji lub z Białorusi. Zakazane były wszelkie wątpliwości. Na przykład dotyczące zasięgu podobnych dronów. Poza tym батюшка czyli Łukaszenko zrobił dogmatykom dowcip informując polskie służby o możliwym ataku dronów. Ten kłopotliwy fakt starają się wszyscy dyskretnie przemilczać. Łukaszenko to dobry pan czy zły pan, przyjaciel czy wróg Polski? Dogmat przecież mówi, że to wróg, że przyjaźń z Ukrainą a właściwie nieograniczone jej futrowanie to nasza racja stanu i gwarancja bezpieczeństwa.

Zwolennicy podobnych tez zapomnieli chyba historię II Wojny Światowej gdy wszelkie posiadane przez Polskę gwarancje okazały się makulaturą i – jak mówi Krasicki – „wśród serdecznych przyjaciół psy zająca zjadły”. Nasi sojusznicy nie chcieli umierać za Gdańsk. Nie należy się temu dziwić. My też mamy prawo pytać „czyja to jest wojna”? Przecież to samo pytanie zadają sobie Ukraińcy, którzy masowo unikają poboru bo nie chcą umierać za niejasne interesy ukraińskich oligarchów. A my mamy prawo nie chcieć umierać za Kijów. Świat toczy obecnie bezwzględną wojnę o przeszłość, o historię. Bo jak powiada Orwell: „Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość”.

Możni tego świata chcą stworzyć historię synkretyczną w której mamy już napisaną nie-najlepszą rolę. Rolę współodpowiedzialnych za holokaust , rolę ksenofobów i faszystów, a w najlepszym przypadku rolę mięsa armatniego. Trzeba jasno powiedzieć- nie istnieje historia synkretyczna, nie ma możliwości jej stworzenia tak jak nie istnieje synkretyczna religia. Interesy ludzkie są sprzeczne i to co dla jednych jest zwycięstwem dla innych jest klęską. Dobrze to rozumieli ludzie już w 1555 roku formułując na potrzeby pokoju augsburskiego zasadę „Cuius regio, eius religio” oznaczającą “czyj kraj, tego religia”.

W naszym XXI stuleciu ta zasada powinna być wzbogacona o stwierdzenia: „ czyj kraj tego historia” oraz: „ czyj kraj tego interesy”. Nie pozwólmy się wepchnąć w maszynkę do mięsa jaką jest przeciągająca się ukraińska wojna. Wbrew wizjom mesjanizmu narodowego Polska nie jest i nigdy nie była Chrystusem narodów. A przede wszystkim nie dopuśćmy aby zabroniono nam myślenia i formułowania naszych wniosków sprzecznych z atakującymi nas andronami.