Czarownica katolickiej królowej. WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (32).

Andrzej Juliusz Sarwa

WIESZCZBA KRWAWEJ GŁOWY (32)

Czarownica katolickiej królowej

Królowa-matka, jeszcze do niedawna regentka, siedziała na prostym, solidnym drewnianym krześle z czarnego dębu, którego oparcie i siedzisko, wypchane trawą morską, obite było również czarnym niczym heban jaszczurem1, przymocowanym do drewnianej konstrukcji mosiężnymi, grubo posrebrzanymi gwoździami tapicerskimi o okrągłych łebkach bez zdobień, o średnicy co najmniej półcalowej.

Była to kobieta otyła, o – pozornie – pospolitej, nalanej twarzy z podwójnym podbródkiem, policzkach grubo pokrytych różem i obfitych wargach, powiększonych jeszcze żywą czerwienią pokrywającej je barwiczki. Fryzurę miała nieskomplikowaną. Ondulowane, niegdyś jasnokasztanowe, a teraz dość już gęsto przetykane siwizną włosy zaczesane były do tyłu i skryte pod czarną mantylką, tak udrapowaną, iż skrywała ledwie czubek głowy, a większa jej część opadała na kołnierz i plecy.

Biżuterię też miała skromną – złotą obrączkę nałożoną na kciuk prawej dłoni, kolczyki w kształcie łez z osadzonymi w nich okazałymi perłami, zwieszające się z uszu i naszyjnik – również z pereł – okalający jej bawolą nieomal szyję.

Za to suknia prezentowała się wspaniale. Czarna, dość udatnie maskująca bardziej niż obfite piersi i wielgachny brzuch królowej, ozdobiona była ogromnym białym kołnierzem z tiulu i koronki, bardziej przypominającej zwiewną mgiełkę niż tkaninę, wycinanym w zaokrąglone zęby. Takież same, tegoż kroju i barwy, miała i mankiety, sięgające wyżej niż do połowy przedramienia. Wcięcie skromniuchnego dekoltu maskowała czarna atłasowa róża.

Ta pospolitość twarzy, o której wspomnieliśmy wyżej, była jednak myląca. Oczy Marii, ciemnoorzechowej barwy, błyszczały inteligencją, a uśmiech zawierał w sobie mieszaninę uprzejmości i chytrości zarazem. Obserwator jednakowoż nie był w stanie ocenić, co w nim przeważało.

Ci, którzy pamiętali ją z czasów młodości, twierdzili, że była prześliczną, szczupłą i zgrabną dziewczyną, tyle że obecnie królowa nie zachowała nawet śladu dawnej urody.

Kto się Medyceuszce baczniej przyjrzał, musiał dojść do wniosku, iż ma do czynienia z kobietą nie tylko nad wyraz inteligentną, ale i jednocześnie niebezpieczną. Taką, której lepiej schodzić z drogi, albo – jeśli byłoby to niemożliwe – przynajmniej nisko się kłaniać. Możliwie jak najniżej.

W bliskości władczyni, na równie skromnym krześle, siedziała druga kobieta, stanowiąca całkowite – przynajmniej z wyglądu, bo co tam miała w duszy, któż mógł wiedzieć – przeciwieństwo Marii.

Była to niewiasta szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Tak na oko mogąca się zbliżać do pięćdziesiątki. Włosy czarne, smagła cera, ogromne, również czarne oczy bardziej upodabniały ją do Cyganki niż do Włoszki, którą była.

Ubrana była również na czarno, a jedyny jasny akcent tworzył ogromny kołnierz z białej, najdelikatniejszej koronki okalający jej szyję.

Była to wdowa po dopiero co zamordowanym Concinim. Od czasu do czasu nerwowy tik wykrzywiał jej usta. Nie umiała ukryć tego, że się boi, że się bardzo boi. Doskonale bowiem rozumiała, że skoro syn się uratował, to przyszedł czas, by zająć się żoną… czyli właśnie nią, Leonorą Dori, markizą Concini…

Ktoś ostro załomotał do drzwi i, nie czekając na zaproszenie, pchnął je z całej siły, aż rozwarły się na oścież. Stanął w nich, z dłonią na rękojeści szpady, wytwornie ubrany, ale zabezpieczony półpancerzem, faworyt Ludwika XIII, Charles d’Albert, diuk de Luynes, a za nim, w korytarzu, stało jeszcze kilku uzbrojonych żołnierzy.

– Z rozkazu króla – powiedział do Leonory, jednocześnie sztywno skłaniając głowę przed Medyceuszką. – Pani, powstań. Udasz się ze mną.

– Dokąd, panie? Dokąd? – drżącym głosem zapytała Leonora.

– Tam, gdzie twoje miejsce. Do więzienia.

Królowa nie mogła się powstrzymać:

– A cóż ona takiego zrobiła? Zabieracie ją za to, że zawsze mnie kochała, że zawsze była mi wierna?

– Najjaśniejsza Pani – diuk ponownie sztywno, mechanicznie, skłonił głowę – nie moja to sprawa, nie mnie oskarżać, nie mnie decydować.

– Och! Łajdaku! To ty, wężu, szczujesz króla przeciwko mnie, przeciwko wszystkim, którzy mnie szanują i są mi wierni! Teraz zaś się wypierasz, jakoby nie było w tej tragedii twojej sprężyny! O nikczemniku!

Drzwi za wychodzącymi zatrzasnęły się z hukiem…

* * *

Urzędnik królewski o pomarszczonej twarzy i złych, wyłupiastych, oczach barwy wyblakłego cynamonu, wpatrywał się w głębokie, czarne, niczym smolista bezksiężycowa noc, oczy Leonory Dori, którą z Blois sprowadzono na powrót do Luwru. Świdrował ją wzrokiem, jakby próbował wwiercić się w jej mózg i wyssać stamtąd wszystkie jej myśli i uczucia. Ale oczy kobiety były puste.

– Wiesz, pani, o co się ciebie oskarża?

– Nie, panie. Nie mam pojęcia.

– O crimen laesae maiestatis

– A cóż to takiego?

Lèse-majesté. A w twoim ojczystym języku lesa maestà.

– O zbrodnię obrazy majestatu? Ależ to jakaś bzdura! Wszak sama Najjaśniejsza Pani zaświadczyć może, że osoby bardziej oddanej Koronie niż ja nie było i nie ma na dworze.

– Hm… to ty, pani tak uważasz… Wszelako nie jest to zarzut jedyny…

– Więc cóż jeszcze mi się zarzuca?

Blasphème. Bluźnierstwo.

Leonora skuliła się w sobie, zrozumiawszy, że to już nie przelewki, że król naprawdę zawziął się na jej głowę.

– No i jest jeszcze jeden zarzut. Najpoważniejszy. Mniej czy bardziej łączący się z dwoma poprzednimi.

– Jakiż to? – zapytała drżącym z przerażenia szeptem ulubiona dama dworu królowej.

– Jesteś pani judaizantką, na dobitkę oddającą się przeklętej żydowskiej kabale i parającą czarami. I to wespół z żydem, który najpierw się ochrzcił, a potem popadł w apostazję, do wiary żydowskiej jawnie wracając, z Elijahem Montalto2.

– Przecie on był oficjalnym lekarzem królowej! – zakrzyknęła Leonora, po czym raptownie zamilkła…

Przesłuchujący ją, który do tej pory notował wszystko, co mówiła, teraz spojrzał na nią bacznie i z przerażeniem patrzył na nienormalne zachowanie oskarżonej.

Mięśnie jej rąk, nóg, szyi i wreszcie całego tułowia jęły się dziwnie, nierytmicznie, dość chaotycznie kurczyć, skurcze zaś owe po jakimś czasie przeistoczyły się w drgawki. Gdy te ustały całe ciało Leonory jeden potężny ścisnął spazm, wraz z którym z jej krtani wydobył się głośny, nieartykułowany, chrapliwy głos, który przeszedł w krótki krzyk, trwający dwie-trzy sekundy. Po czym kobieta przestała oddychać, równocześnie siniejąc na twarzy. Jej usta nabrały barwy leśnych jagód, a policzki stały się szarofiołkowe. Spomiędzy zaciśniętych szczęk pociekł jej strumyczek śliny i spływał po brodzie aż na piersi. Rychło jednak ów strumyczek przemienił się w nader obfity ślinotok podbarwiony krwawo, a spod sukni przesłuchiwanej, na kamienną posadzkę więziennej izby wypłynęła struga moczu, zbierając się w kałużę.

Kiedy zdawało się, iż kobieta zaczyna się uspokajać, powróciły straszliwe konwulsje mięśni i drgawki całego ciała, którym rzuciły o ziemię i trzęsły czas jakiś. Z gardła Leonory jęło się wydobywać chrapliwe rzężenie, a ona sama zapadła jakby w sen somnambuliczny, nienaturalny, dziwny, przerażający…

Przesłuchujący, co sił w nogach, wybiegł na korytarz, głośno przyzywając księży, albowiem uznał, iż w oskarżoną wstąpił demon, a to, co widział, to były objawy opętania przez złego ducha…

* * *

Dwóch duchownych pochylonych nad leżącym na posadzce wysztywnionym ciałem Leonory, markizy d’Ancre, żarliwie się modliło, odmawiając egzorcyzmy przepisane kościelnym rytuałem i obficie skrapiało kobietę wodą święconą.

Minęła jednak dobra godzina, nim wreszcie otworzyła oczy. Nie wiedziała wszakże, gdzie jest ani co się z nią działo. Owa niepamięć utwierdziła księży w przekonaniu, iż mają tu do czynienia ze zdemonizowaniem i to typu possessio, a nie tylko zwykłym nękaniem przez moce nieczyste, z którymi zapewne była w kontakcie na bieżąco. To bowiem, iż doznała napadu podczas przesłuchania, uznano za formę pomocy, jakiej udzielił jej diabeł, iżby nie mogła, czy też nie musiała, odpowiadać na niewygodne i pogrążające ją pytania…

* * *

Leonora popadła w niełaskę, a co gorsza, wstępne badanie zdawało się potwierdzać wcześniejsze przypuszczenia, dotyczące jej występków. Dlatego też, by nie mogła kontaktować się z nikim i ewentualnie mataczyć w śledztwie, 4 maja przeniesiono ją do Bastylii, a 11 tegoż miesiąca translokowano do Conciergerie.

Co prawda król jej nienawidził, lecz jednocześnie zażyczył sobie, iżby proces markizy przeprowadzony był, jak należy, absolutnie uczciwie. Dochodzenie powierzono tedy dwom rzetelnym urzędnikom sądowym o nieposzlakowanej opinii, panom Jeanowi Courtin i Guilhemowi Deslandes.

Śledztwo, badanie oskarżonej, przepytywanie świadków, ciągnęło się od trzeciej dekady maja aż do pierwszych dni lipca 1617 roku. Sam proces zaś odbył się w siedzibie paryskiego Parlamentu. Przewodniczył mu Nicolas Verdun w asyście czterech innych sędziów i czternastu ławników.

Tak więc, ostatecznie, małżonkę markiza Conciniego jednak oskarżono o czary. To, iż rzeczywiście parała się magią, potwierdziły zeznania świadków, które nie do końca musiały być rzetelne, ale mogły mijać się z prawdą, choćby z czystej zawiści i nienawiści, bo wszak była kimś, od kogo zależał los i kariera niejednej osoby, a nawet i osobistości we Francji. A jak nie od markizy, to od jej męża. Chociaż wcale nie musiało tak być. Bynajmniej.

A nie były to oskarżenia błahe, albowiem Leonorze zarzucano uprawianie obrzydliwych i okrutnych satanistycznych obrzędów, jak choćby składania krwawych ofiar ze zwierząt. I byli świadkowie o nieposzlakowanej opinii, którzy zeznali, że markiza pewnej nocy zarżnęła w kościele koguta na ofiarę diabłu.

Niejasności, brak pewności do końca… sąd chciał być rzetelny. Nie oparto się zatem wyłącznie na zeznaniach świadków, lecz zarządzono jeszcze szczegółową rewizję w mieszkaniu markizy. I odkryto liczne diaboliczne amulety, księgi, w tym i żydowskie, i wonczas było już pewne i wiadome, iż zeznania świadków były jak najprawdziwsze. Owa rewizja przypieczętowała zły los, jaki miał unicestwić Leonorę…

Sąd nie mógł tedy postąpić inaczej i dlatego 7 lipca wydał wyrok śmierci. Może gdyby była młodsza, gdyby nie cierpiała na dziwną przypadłość, objawiającą się drgawkami, krwawą pianą toczącą się z ust i snem somnambulicznym, może gdyby nie była aż tak blisko z królową, to nawet małżeństwo ze znienawidzonym przez wszystkich Concinim, nie przesądziłoby o wymierzeniu jej kary ostatecznej. Niestety… było inaczej… I te diabelskie amulety i te żydowskie księgi

Dlatego orzeczono, że ponad wszelką wątpliwość wyrzekła się wiary, parała czarami i oddawała cześć diabłu, a za to szło się na stos… Lecz mając na względzie jej pozycję, Leonora nie została skazana na spalenie żywcem, jak każda inna, pospolita czarownica. 8 lipca ścięto ją na Placu de Greve, a dopiero później martwe ciało przywiązano do słupa, wokół którego ułożono stos drew i chrustu i podłożono ogień…

Nim ją ścięto, jeden z sędziów zadał jej pytanie, jak to było możliwe, że udało się jej zdobyć tak ogromny wpływ na królową-regentkę. Czy dokonała tego przy pomocy magii? A jeśli tak, to jakiej?

Jej odpowiedź była zwięzła:

– Cóż, mogłam przy użyciu swojej inteligencji skutecznie oddziaływać tylko na ludzi o słabych umysłach… Niemniej zgrzeszyłam. Sromotnie zgrzeszyłam. Przyznaję, dopuściłam się ohydnych przestępstw, lecz spójrzcie, dobrzy ludzie, paryżanie – tu zakreśliła dłonią krąg, wskazując na pień i topór katowski i przygotowany w pobliżu stos drew i chrustu, czekający na jej trupa – jak straszną zgotowano mi pokutę…

Zamilkła na chwilę, a potem łamiącym się głosem dodała jeszcze te kilka słów:

– Zgrzeszyłam, żałuję i kajam się, błagając Zbawiciela, aby po mojej śmierci okazał mi miłosierdzie… To, co ze mną zamierza się tutaj uczynić, jest po stokroć słuszne, albowiem ani ludzka, ani Boska sprawiedliwość nie może dozwolić na to, by występki, a szczególnie takie jak moje, pozostały nieukarane… Zatem kacie… czyń swoją powinność…

Towarzyszący jej ksiądz rozpoczął recytację Psalmu 130 De profundis clamavi ad te, Domine… Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...

Ale w tym samym momencie gdzieś pośród tłumu, który był zamilkł, jakiś męski głos zagłuszył go błazeńską piosenką, którą chciał na koniec obrazić i dotknąć tę, która za chwil parę miała stanąć przed Sędzią Sprawiedliwym:

A jak umrę, a jak umrę,

Nic nie wezmę, tylko trumnę.

Tylko trumnę wezmę sobie.

I będę w niej leżeć w grobie.

Na cmentarzu będę w trumnie,

Wyprężona leżeć dumnie.

Idiotyzm słów, a zarazem ich niestosowność względem całej tej sytuacji, była taka, że na markizę po spopieleniu nie czekała żadna trumna, ponieważ jej prochy miał roznieść wiatr…

* * *

Pan Jerzy Białecki, obejrzawszy krwawy spektakl na Placu de Greve, boleśnie przeżywszy owo widowisko, pokręcił głową i, zwróciwszy się do studenta, rzekł:

– Odechciało mi się już oglądania tego twojego Paryża. Wracamy na kwaterę, a skoro jutrzejszy dzień zaświta, ruszamy w podróż i wracamy do Polski. A ty, chłopcze, jeśli chcesz, możesz jechać ze mną. Wyedukowany jesteś na tyle, iż mógłbym cię zatrudnić jako preceptora mojego syna. Biedy mieć nie będziesz. Dach nad głową, przyodziewek, utrzymanie i jeszcze tyle grosza, że będziesz miał z czego zaoszczędzić, a jeśli kiedyś pomyślisz, by powrócić w swoje rodzinne strony, to nie jako nędzarz, jakim teraz jesteś, ale człek dość zamożny. U nas jest normalnie. Czarami to się najwyżej babki jakieś po wsiach, po lasach i uroczyskach zajmują, zamawiaczki-szeptuchy, ale nikt poważny, a tutaj? Tu się co drugi diuk czy hrabia do diabła modli, król jest jakoby ich papieżem, a królowa – papieżycą.

– Panie, wszak i na waszym dworze bywało, a może i bywa podobnie!

– To znaczy?

– A doktor Tvardovius u nieboszczyka króla Zygmunta Augusta? A panowie Olbracht Łaski, John Dee i Edward Kelley, których na dworze swym nieboszczyk król Stefan mile gościł?

– Wyjątki. W Polsce wyjątki. Tutaj zaś, niestety, reguła…

Student przeciw temu, co usłyszał, nie miał już żadnego argumentu, więc zamilkł.

* * *

Noc była jakaś dziwna, gorąca i duszna, przesycona zapachem parującej ziemi, nieczystości wylewanych wprost z okien na ulicę, końskich odchodów, potu i moczu.

Tu i tam poszczekiwał pies. Okna kamienic były ciemne, czasem tylko było słychać szybkie kroki jakiegoś zapóźnionego przechodnia.

Chociaż Jur spał w samej cieniuchnej płóciennej koszuli, na dodatek rozpiętej na piersiach i famurałach, zwanych też pludrami, i tak dusił się od gorąca i przewracał z boku na bok, nie mogąc usnąć.

Wreszcie nad ranem, gdy niebo poczęło zmieniać barwę z ciemnogranatowej na szarą, zapadł w sen gorączkowy, pełen jakichś krwawych majaków. Rzucał się na łożu i pojękiwał. Niby spał, a jednocześnie miał świadomość tego, że śpi. Próbował się tedy ocknąć, oprzytomnieć, lecz bezskutecznie. W półsennym majaku owładnęło nim na dodatek paraliżujące poczucie zagrożenia. Lęk przydusił mu piersi. Straszliwy lęk.

Nie wiedział, czy dźwięk, który dobiegł jego uszu, to majak, czy jawa. Zaskrzypiały drzwi. A potem kroki… stawiane ostrożnie… powolutku… od czasu do czasu delikatne trzeszczenie podłogi. Ktoś zbliżył się do łoża… zatrzymał… pochylił i nasłuchiwał.

Panu Jerzemu Białeckiemu wreszcie udało otworzyć się oczy. Tyle że zrobił to – niestety – za późno. Jean-Baptiste Lefevre lewym przedramieniem z całych sił przydusił go, wgniatając mu krtań w szyję, a prawą jął na oślep zadawać ciosy sztyletem w korpus leżącego. Dźgał i dźgał bez opamiętania, aż pan Jerzy zwiotczał, zacharczał ostatni raz i zamilkł.

Teraz student rzucił się w stronę podróżnego kufra należącego do szlachcica. Kufer nie był zamknięty, więc jednym szarpnięciem podniósł wieko. Macał po wierzchu, po omacku, szukając czegoś. Z piersi mu się wyrwało westchnienie ulgi. Znalazł to, czego szukał… znalazł pieniądze…

– Ej, a czego tu buszujesz po nocy?

Uszu studenta dobiegł głos sługi zadźganego szlachcica. Nie spanikował. Szedł powoli w jego stronę, a gdy zbliżył się na wyciągnięcie ramienia, gwałtownie pochylił się do przodu i, wbijając mu sztylet prosto w serce, charczącym szeptem powiedział:

– Ciebie…

Sługa osunął się na podłogę i gwałtownie rzucając nogami, darł palcami jej surowe deski. Po dłuższej chwili i on znieruchomiał.

Student starannie wytarł sztylet w ubranie trupa i nie spiesząc się, ruszył w kierunku wyjścia…

* * *

– Asfiksja przez zagardlenie, chyba, bo ślad na szyi niewyraźny, a kość gnykowa nienaruszona – powiedział jeden z lekarzy oglądających zwłoki pana Jerzego Białeckiego. – No, a później nóż… Ale że aż tyle ciosów? I to gdzie popadnie? Najwięcej w przedramiona. Albo się strasznie bał, dopuszczając się zbrodni, albo jakiś wariat…

– Ten drugi zaś tylko nóż. Celnie, prosto w serce… I tylko raz…

Książkę w wersji papierowej można kupić tu:

Wydawnictwo Armoryka

wydawnictwo.armoryka@armoryka.pl

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierza

e-book tu:

https://virtualo.pl/ebook/wieszczba-krwawej-glowy-i235158/

audiobook tu:

https://virtualo.pl/audiobook/wieszczba-krwawej-glowy-i246215/

1Jaszczur – miękka, ale solidna i trwała skóra cielęca lub owcza.

2Eliasz Montalto (1567-1616).