Wyreżyserowany spektakl i polityczna tresura

Wyreżyserowany spektakl i polityczna tresura

Ewa Marcinkowska https://myslpolska.info/2025/12/04/wyrezyserowany-spektakl-i-polityczna-tresura/

Kilka dni temu uczestniczyłam w spotkaniu z ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim. Poszłam tam jako osoba, która od lat obserwuje politykę, zna jej zakulisowe mechanizmy i widzi długofalowe konsekwencje podejmowanych decyzji.

Mimo to muszę przyznać, że w atmosferze starannie wyreżyserowanej narracji bardzo szybko poczułam głęboki dyskomfort. Nie chodziło o różnice polityczne. Chodziło o coś znacznie bardziej fundamentalnego – o poczucie, że jestem świadkiem zaprojektowanej komunikacji nie po to, aby informować, lecz aby sterować emocjami słuchaczy i formatować ich świadomość. Sala była niemal w całości wypełniona jego zwolennikami – w dużej mierze ludźmi wykształconymi, inteligentnymi, obytymi, teoretycznie w pełni zdolnymi do krytycznego myślenia. Kolokwialnie mówiąc: „wyższa półka”.

A jednak, ku mojemu zdumieniu, w chwili gdy minister wszedł na scenę, nastąpiła wyraźna metamorfoza. Publiczność, do tej pory zdawałoby się trzeźwa, zaczęła zachowywać się tak, jakby uczestniczyła w seansie Kaszpirowskiego. Z niemal nabożnym uwielbieniem wpatrzeni w prelegenta, bezkrytycznie przyjmowali każdą jego wypowiedź – nawet tę pozbawioną logiki czy stojącą w sprzeczności z faktami.

Wystarczył jeden kontrowersyjny głos z sali, by wywołać wśród zebranych wyraźne oburzenie. Jak śmiano zakłócić tak piękną celebrację? Co gorsza, ministrowi puściły nerwy i w emocjonalnej odpowiedzi obraził Grzegorza Brauna. Poważny błąd jak na polityka, który uważa siebie za figurę „światowego formatu”. Określając swojego politycznego adwersarza mianem „kreatury”, dał wyraz całkowitemu brakowi klasy.

Podsumowując: wystąpienie ministra było formalnie poprawne, lecz treściowo jałowe. Dominowały w nim uogólnienia, sugestie, półprawdy, tanie odwołania do emocji oraz uproszczenia, które trudno pogodzić z powagą tematów dotyczących bezpieczeństwa państwa. Można było odnieść wrażenie, że przekaz został precyzyjnie skrojony na miarę publiczności, która wypełniała salę. Nie był to obiektywny przekaz faktów, ani próba dialogu, lecz kierunkowe formowanie opinii publicznej. Ludzie ci mieli usłyszeć tylko jedną „prawdę” – i w nią uwierzyć. Przez cały czas w tle wystąpienia pulsował jeden podprogowy komunikat: Rosja jest wrogiem, Rosja dąży do wojny, a my – bez względu na koszty – musimy w niej brać udział. To nic innego jak emocjonalne oswajanie społeczeństwa z możliwością wojennej mobilizacji i po raz kolejny poniesienia polskiej ofiary.

Właśnie to budzi mój największy niepokój, ponieważ na szczeblu rządowym nie widać woli dialogu, ani próby porozumienia. Dominuje zaciekły, brutalny i nierozsądny kurs, prowadzący do konfrontacji. A wobec braku zaplecza i realnych możliwości militarnych, bez zdolności realnego oporu, bez rozsądnego strategicznego planu – taka polityka staje się wyjątkowo ryzykowna. To prosta droga do całkowitego i bezwarunkowego poświęcenia narodu i Polski.

Pojawia się więc pytanie, które powinno wybrzmieć głośno: czy rząd działa w interesie narodu polskiego? Dlaczego w państwie, które ponoć jest demokratyczne, nie istnieje przestrzeń na debatę? Dlaczego każdy głos odmienny od odgórnej narracji jest natychmiast dyskredytowany, atakowany, wyśmiewany? Dlaczego młody człowiek, który odważył się zadać pytanie niezgodne z linią rządową, został potraktowany jak intruz, wróg, element „niebezpieczny”?

Odpowiedź jest bolesna, ale prosta: w dzisiejszej demokracji rację ma ten, który głośniej krzyczy, a nie ten, który mówi prawdę. I w tym krzyku coraz częściej ginie zdrowy rozsądek, a wraz z nim – bezpieczeństwo państwa.

Patrząc z tej perspektywy, rodzi się kolejne pytanie: czy demokracja rzeczywiście jest najlepszym systemem, w którym możemy żyć? Od kilku stuleci powtarza się ten sam paradoks: im głośniej świat mówi o demokracji, wolności i równości, tym szybciej te hasła stają się narzędziem do skoncentrowania władzy w rękach nielicznych. Mechanizmy polityczne, które obserwujemy dzisiaj, nie są zjawiskiem nowym ani zaskakującym. To logiczny ciąg procesów ukształtowanych jeszcze w czasach Cromwella – jednego z architektów nowoczesnego państwa i zarazem zwiastuna politycznej techniki, która do dziś funkcjonuje. Cromwell, ogłaszając reformy, nie zburzył hierarchii; jedynie przeniósł jej środek ciężkości. Władza przestała być osobistym przywilejem monarchy, a stała się siecią operacji podejmowanych bez wiedzy i zgody obywateli. To właśnie on zapoczątkował tradycję politycznego „zarządzania z cienia”, cichej władzy, gdzie odpowiedzialność rozmywa się w jej strukturach i biurokracji.

W kolejnych wiekach filozofowie, tacy jak Thomas Hobbes i John Locke nadali temu procesowi ideologiczne uzasadnienie. Hobbes twierdził, że człowiek w stanie natury jest egoistyczny i zagraża innym, dlatego potrzebuje silnej władzy, która zapewni mu bezpieczeństwo. Natomiast Locke głosił wolność jednostki i prawo do własności, co stało się później inspiracją dla rewolucji amerykańskiej.  W teorii ich koncepcje wolności, praw jednostki i umowy społecznej miały chronić obywateli przed nadużyciami. W praktyce stały się fundamentem rewolucji, wojen, tragedii, które cały czas są przedstawiane jako triumf wolności. Jednak niezależnie od wzniosłych słów, rzeczywistość często wyglądała inaczej. W imię  demokracji i wolności powstawały systemy, które realną władzę dawały tylko w ręce nielicznych. Ojcowie założyciele Stanów Zjednoczonych zostali uwiecznieni jako bojownicy o wolność – choć wielu z nich było właścicielami niewolników, których traktowali na równi z bydłem. Dali wolność sobie, ale już nie innym. To jest fundamentalna sprzeczność, o której dziś często się milczy. Demokratyczna władza, którą ustanowili, nie miała precedensu w historii, a w krótkim czasie stała się potężniejsza i bardziej opresyjna niż ta, którą obalono w imię „wolności” i „sprawiedliwości”. Ich rewolucja nie była buntem „narodu”, lecz interesem wąskiej, zamożnej elity, która przejęła władzę po usunięciu króla i natychmiast w brutalny sposób umocniła własną dominację. Mechanizm ten powtarza się z zadziwiającą regularnością: jakże często szczytne hasła mobilizują masy, a efekt końcowy służy przede wszystkim tym, którzy je tworzą. Jak zawsze wielkim przegranym pozostaje „naród”, podporządkowany nowej formie despotyzmu.

To samo widzieliśmy podczas rewolucji francuskiej, kiedy obietnica równości zamieniła się w politykę terroru, a później w militarne imperium. Podobnie w czasie rewolucji bolszewickiej – podżegane masy ruszyły do walki w imię sprawiedliwości, a skończyły w gułagach pod butem aparatu represji. Dwie wojny światowe, choć przedstawiane jako starcia o wolność i niepodległość, w istocie również wynikały z walki o władzę, zasoby, wpływy i przebudowę świata według interesów garstki decydentów. Za każdym razem społeczeństwa wierzyły, że walczą o wyższą ideę.

Za każdym razem kończyło się to konsolidacją władzy i bogactwa w rękach tych, którzy kierowali procesem. Dzisiejszy świat, chociaż technologicznie i organizacyjnie nieporównywalny z tamtym, powiela te same schematy. Różnica polega na tym, że współczesna władza nie ma za przeciwnika monarchy, a zwykłego człowieka. Jest rozproszona, mglista, ukryta w zależnościach pomiędzy korporacjami, instytucjami finansowymi, aparatem państwowym i globalnymi sieciami gospodarczymi. Decyzje o strategicznym znaczeniu podejmowane są w salach zarządów wielkich firm, w zamkniętych gremiach technologicznych, w strukturach inwestycyjnych zarządzających niewyobrażalnymi kapitałami. Nie podlegają one żadnej społecznej, a już najmniej demokratycznej debacie czy kontroli. To właśnie tam znajduje się dziś ta niewidzialna dla większości władza. Nie potrzeba żadnej tajnej organizacji ani też wielkiego spisku – wystarczy, że interesy kilku kluczowych podmiotów nakładają się na siebie, a odpowiedzialność za skutki ich działań rozpływa się w gąszczu zbudowanej do tego celu sieci. Tak naprawdę polityka jest jedynie sceną, na której toczą się wydarzenia zaplanowane w gabinetach wspomnianych struktur.

Współczesna władza, tak jak każdy totalitaryzm, na potrzeby propagandy potrzebuje wyrazistego wroga, więc walczy ze złym, nieodpowiedzialnym „mordercą Putinem”, skrzętnie ukrywając swoje zbrodnie. Zawsze jest też gotowa ratować innych naszym kosztem. W tym kontekście rośnie ryzyko konfliktu globalnego. Niektórzy podsycając narrację konfrontacji, wierzą, że współczesny świat jest zbyt mocno powiązany gospodarczo, by dopuścić do globalnej wojny. To jest jednak myślenie życzeniowe. Technologia, która miała dać nam bezpieczeństwo, stworzyła narzędzia zdolne zniszczyć planetę w ciągu godzin. Wraz z jej rozwojem rosną możliwości, szybkość podejmowania decyzji i skala możliwych błędów. Połączone jest to z wyścigiem zbrojeń, regionalnymi starciami, niestabilnością polityczną i narastającą presją ekonomiczną. W tym układzie wystarczy kilka źle skoordynowanych posunięć, aby wywołać reakcję łańcuchową, której nikt już nie będzie wstanie zatrzymać. Właśnie to logiczne ryzyko, a nie emocjonalny strach, każe patrzeć na przyszłość z niepokojem.

W poprzednich epokach nawet najbardziej okrutni przywódcy nie mieli możliwości unicestwienia całej cywilizacji jedną swoją decyzją. Dzisiaj społeczeństwa, odcięte od rzetelnych informacji, żyją w przekonaniu, że ryzyko jest abstrakcją. W tym ujęciu spotkanie z ministrem jest tego potwierdzeniem. Dlatego społeczeństwo musi usłyszeć prosty i klarowny przekaz: mechanizmy polityczne, gospodarcze, finansowe i technologiczne działają według własnej logiki – logiki zysku, przewagi i ekspansji – a nie odpowiedzialności i dobra jednostki. Jednostka dla systemowej władzy nie istnieje. Społeczeństwo musi zrozumieć, że żadna jednostka nastawiona na zysk (bank, korporacja) nie będzie dbała o dobro strony, którą wyzyskuje. Świat zmierza w kierunku globalnej katastrofy, a obowiązkiem obywateli jest powiedzieć „dość”, zanim proces ten przekroczy punkt, z którego nie będzie powrotu. Historia daje nam rozwiązania, niemniej jednak należy ją konsekwentnie analizować i wyciągać właściwe wnioski. Smutna prawda jest taka, że demokracja jest dobra, ale tylko teoretycznie, praktyka na przestrzeni kilku stuleci pokazuje zupełnie coś innego.

Społeczeństwa, które nie dostrzegają tych mechanizmów, stają się ofiarą. A te, które wierzą, że „ktoś na górze zajmie się ich sprawami”, oddają swoją przyszłość w ręce struktur, których nawet nie rozumieją, czego wspomniana sala jest niezbitym dowodem. Natomiast Radosław Sikorski jest pokornym przedstawicielem systemowej władzy – stanowiska, które zajmował i decyzje które podejmował potwierdzają ten fakt. Można różnić się światopoglądem, interpretacją wydarzeń czy oceną poszczególnych polityków, ale jedno wydaje się oczywiste: gdy polityka staje się kwestią kreowania emocji, gdy jedynie słuszna narracja zastępuje debatę, a uproszczenia – analizę, społeczeństwo przestaje być podmiotem, a staje się narzędziem manipulacji. Wówczas demokracja przeistacza się potwora pożerającego wszystko, co napotka na swojej drodze.

Reasumując: żyjemy w układzie politycznym wywodzącym się z czasów Cromwella. Na przestrzeni kilku wieków wiele razy podrywano narody do walki w imię wolności, demokracji, obalenia tyrana i lepszego życia. Niestety dla walczących mas wszystkie te próby kończyły się jeszcze większymi opresjami niż te, z którymi walczono (rewolucja amerykańska, francuska, bolszewicka oraz I i II wojna światowa). Jesteśmy w przededniu kolejnej wojny, do której w imię demokracji i wolności dążą konkretne siły polityczne, której efektem będzie odebranie społeczeństwu własności i ubezwłasnowolnienie, czego zapowiedzią  jest słynne hasło Światowego Forum Ekonomicznego: „Nie będziesz miał niczego, ale będziesz szczęśliwy”.

Patrząc na obecną globalną sytuację geopolityczną, której jesteśmy częścią, należy postawić kolejne pytanie: czy system w którym żyjemy, nie wyczerpał już swoich prób walki o demokrację, wolność i sprawiedliwość? Czy może należałoby sięgnąć do przeszłości, odkurzyć model jednego władcy i dać mu kolejną szansę?

W przeciwieństwie do demokratycznych przywódców, monarcha z natury rzeczy kierował się długofalowym interesem własnego państwa, bo wiedział, że władzę przekaże swojemu następcy. Dla niego bogaty naród oznaczał bogate i silne państwo, a silne państwo to fundament jego własnej potęgi. Jego interes prywatny niemal automatycznie łączył się z interesem publicznym. Natomiast demokratyczny prezydent, premier czy posłowie, funkcjonujący w cyklach cztero- czy pięcioletnich kadencji, nie mają nic trwałego do stracenia i nie ponoszą żadnej  odpowiedzialności za swoje decyzje. Ich horyzont myślenia jest krótkodystansowy i bardziej interesuje ich utrzymanie wpływów, stanowisk i zaplecza politycznego niż dbałość o kondycję państwa. Dlatego nie będą kierowali się interesem narodu, tylko wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi będą działali zgodnie z przekazanymi im poleceniami.

Spotkanie z Radosławem Sikorskim było w mikroskali przykładem demokracji i manipulacji społeczeństwem. Prawda jest taka, że w żadnym systemie społeczeństwo nie miało i nie będzie miało realnej władzy. A więc być może nadszedł już moment, by rozpocząć poważną dyskusję i działania na rzecz zmiany systemu na taki, który będzie dbał o nasze dobro i interes państwa polskiego.

Ewa Marcinkowska

Fot. profil X Radosława Sikorskiego

Myśl Polska, nr 49-50 (7-14.12.2025)