Nie musimy rzucać cara na kolana. Wystarczy, że sami wstaniemy z kolan.
Wpisał: Maciej Pawlicki   
14.07.2013.

Nie musimy rzucać cara na kolana. Wystarczy, że sami wstaniemy z kolan.

 

 

PODBÓJ SYMBOLICZNY

 

Czyli jak wyrwać serce i odpiłować głowę przy zgodzie a nawet współudziale operowanego

 

Gro­teskowe rozumienie pojęcia honoru przez rosyjskich władców i ich polityczno-medialne ekipy może nas śmieszyć i złościć, nie może nas jednak pozostawiać na ich intensywne działa­nia bezbronnymi. Bo nieświadomość metody przeciwnika znaczy właśnie bezbronność

 

Maciej Pawlicki „Sieci”, nr. 25,   24 czerwiec 2013

 

 

Car moskiewski padł na kolana przed polskim królem, bił mu czołem, ca­łował w rękę i błagał o łaskę. Działo się to w sali senatorskiej Zamku Królewskiego w Warszawie 29 października 1611 r. Ilu Pola­ków wie dziś o tym wydarzeniu? Hołd cara mo­skiewskiego w naszej zbiorowej, historycznej świadomości nie istnieje.

A przecież wydarzył się o 86 lat bliżej naszej współczesności niż powszechnie dziś pamię­tany hołd pruski. A przecież był jedynym takim aktem, by władca moskiewskiego imperium został pojmany, jako więzień przywiedziony do stolicy zwycięzcy i rzucony na kolana. Car Wasyl IV padł na kolana przed całą Rzecząpospolitą. bo przecież nie tylko przed królem się korzył, ale przed Wszystkimi Stanami przez posłów i senatorów reprezentowanymi.

Był to skutek kilku polskich zwycięstw nad Rosją i szansy na wielką ekspansję Rzeczypospolitej na Wschód. Oto 4 lipca 1610 r. hetman polny Stanisław Żół­kiewski pobił pod Kłuszynem wojska rosyjskie i szwedzkie, zajął Moskwę, Kreml obsadził pol­ską załogą. Wkrótce potem wojska polskie i li­tewskie zdobyły Smoleńsk, odzyskując go dla Rzeczypospolitej po 97 latach.

Podczas warszawskiej ceremonii hetman Żółkiewski przed oblicze króla Zygmunta sta­wił cara Wasyla IV Szujskiego, wraz z braćmi Dymitrem i Iwanem. Hołd "carów Szujskich" miał uświadomić stanom Rzeczypospolitej wielkość i wagę zwycięstw odniesionych nad Moskwą oraz zachęcić do uchwalenia podatku na wojsko, by Moskwę i tron cara utrzymać. Oba hołdy - pruski i ruski - malował Matejko, uznając za równie ważne filary potęgi Rzeczy­pospolitej. I równie ważne filary pamięci Pola­ków o swojej przeszłości.

 

Historia oddawania

 

Różnie jest oceniana polityka wschodnia króla Zygmunta III. Może gdyby był posłuchał rad Żółkiewskiego i zgodził się na carską koronę dla swego syna, królewicza Władysława (któ­remu oddawali ją bojarzy pod warunkiem przejścia na prawosławie, na Dziewiczym Polu lud Moskwy złożył przysięgę na wier­ność, a moskiewska mennica biła już kopiejki z jego carskim wizerunkiem), a nie upierał się, by założyć ją samemu, może wtedy nie byłoby dynastii Romanowów i kolejne 300 lat polsko­-rosyjskiej historii potoczyłoby się zupełnie inaczej? A może nastoletni car Władysław Zygmuntowicz zostałby - zgodnie z moskiew­ską tradycją - szybko otruty lub uduszony      szarfą i my, Polacy, nie mielibyśmy mądrego króla Władysława IV?

Rocznica zakończenia dwuletnich rządów Polaków na Kremlu jest świętem narodowym Rosji. Warszawski hołd cara był ukoronowaniem zwycięstw, symbolem potęgi i zapowiedzią planów niespełnionych, ale był też jednym z najważniejszych wydarzeń w polskiej historii. Zwłaszcza widziany z per­spektywy kolejnych wieków.

O hołdzie cara Polacy nie pamiętają, bo im­perialna Moskwa - w swoich kolejnych wcie­leniach - wykonała ogromną pracę, by nie pa­miętali. Władcy na Kremlu się zmieniali, ale ukaz pozostał niezmienny: pamięć o hołdzie cara przed polskim królem całkowicie wymazać z historii. I właśnie historia owego wymazywa­nia jest najciekawsza i najbardziej - z dzisiejszej perspektywy - pouczająca. Bo trwa nadal. Bo jest częścią psychologicznej wojny, jaką Rosja bardzo skutecznie prowadzi na wielu frontach.

Carowie Szujscy zostali uwięzieni na zamku w Gostyninie, gdzie "dokonali żywota" pod­czas zarazy. Kilka lat później, w roku 1620, król Zygmunt sprowadził do Warszawy ich trumny i pochował je z honorami w okazałej, dwukondygnacyjnej kaplicy-mauzoleum, którą kazał wznieść u wjazdu do miasta od strony Ujazdowa, prawdopodobnie niemal dokład­nie w tym miejscu, gdzie dziś stoi pomnik Ko­pernika. Tzw. Kaplica Moskiewska, położona między kościołem Świętego Krzyża a Pałacem Kazimierzowskim, była w owym czasie pierw­szym i najwyższym budynkiem miejskim dla wjeżdżających do Warszawy. Witała gości, bę­dąc grobowcem carów, ale zarazem rodzajem Łuku Triumfalnego przypominającego o wiel­kim zwycięstwie nad Moskwą.

Ale już 15 lat później, w roku 1635, król Wła­dysław IV, po zrzeczeniu się tytułu cara Ro­sji, zgodził się wydać Moskwie prochy carów Szujskich. Opisujący to zdarzenie Albrycht Stanisław Radziwiłł pisał: "Siła się naszych tym skandalizuje, że król JM tak sławnej ojca swego pamiątki naród pozbawił".

Trzeba trafu, że w kancelarii koronnej zaginął skrypt elekcji królewicza polskiego na cara, dokonanej przez bojarów. Z urzędowych sprawozdań wiadomo, że na podarki dla otoczenia polskiego króla Rosjanie wydali 3684 ruble. Prochy carów Szujskich zostały uroczyście zawiezione do Moskwy - z oznakami tryumfu.

Moskwie to jednak nie wystarczyło. Kolejni posłowie natarczywie domagali się oddania także... umieszczonej nad wejściem do kaplicy wielkiej marmurowej tablicy ze złoconą inskryp­cją, która przypominała o tryumfie polskiego króla nad Rosją. Oddanie tablicy doradzali królowi zatroskani lobbyści, przekonując, że skoro Rosjanie chcą, to lepiej im oddać, lepiej żyć z Rosją w zgodzie, bo jest duża.

Władysław IV nie ugiął się, ale jego syn, Jan Kazimierz, już tak. Wielką tablicę o polskim zwycięstwie nad Moskwą zdemontowano i zawieziono do Mo­skwy, gdzie - jako trofeum - spoczęła na Kremlu.

Moskwie to jednak nie wystarczyło. Już, gdy oddawano tablicę od Rosjan, "padła prośba" o rozebranie całej kaplicy. W roku 1650 posło­wie Jurij i Stiepan Puszkinowie zażądali... spa­lenia polskich druków opisujących zwycięstwa Rzeczypospolitej nad Moskwą. Po kilku mie­siącach negocjacji i dobrych radach realistów zatroskanych o dobre relacje z Rosją, Jan Kazimierz ugiął się i na rynku w Warsza­wie publicznie spalono "sporne" teksty, które - zdaniem posłów - "obrażały honor rosyjski". Świadek obecny przy "egzekucji" tekstów, bo­jarzyn Fustow, zanotował nastroje warszaw­skiego tłumu, który mówił: "Lepiej, by król zerwał pokój z Moskalami, albo miast ustąpił, zamiast tak hańbić koronę polską - oto palą naraz na rynku sławę Zygmunta i Władysława" (cyt. za Piotr Jacek Jamski "Legenda Kaplicy Ca­rów Moskiewskich").

Moskwie to jednak nie wystarczyło. Już w roku 1678 nalegała usilnie, by znajdujące się na Zamku Królewskim obrazy "Bitwa pod Kłuszynem" oraz "Prezentacja carów Szujskich przed królem Zygmuntem III" zostały jej poda­rowane.

Król Sobieski nie spełnił bezczelnego życzenia, ale August II Mocny już nie był tak mocny. Gdy w roku 1707 car Piotr I odwiedził go na Zamku, natychmiast kazał się prowadzić do komnaty, gdzie wisiał obraz hołdu cara, Sta­nowczo poprosił o ten podarek i otrzymał go. Rosyjski historyk Karamzin zanotował: "Ręka możności starła oznaki słabości''', Moskwie to jednak nie wystarczyło. Podczas zaborów Kaplicę Moskiewską - zamienioną za Sobieskiego w kościół Dominikanów Obser­wantów - zburzyli, a potem, po upadku po­wstania listopadowego - przebudowując pałac Staszica - wznieśli w tym miejscu cerkiew. A ro­syjscy historycy opisali Kaplicę Moskiewską jako dowód błędów króla Zygmunta, który za­przepaścił szansę "nieuchronnego stapiania się ludów słowiańskich w jedno państwo".

 

Obrażony honor Rosji

 

Historię zacierania śladów hołdu carskiego cią­gnąć by można długo. Jednym z jej elementów, przeforsowanym przez rosyjską dyplomację i propagandę, jest fakt, że nie mówimy dziś o hoł­dzie cara moskiewskiego czy carów moskiew­skich, ale jedynie o "hołdzie carów Szujskich" , jakby była to ich prywatna, rodzinna sromota, nie dotycząca - rzekomo od wieków narażanego na szwank - "honoru Rosji".

Ostatnie etapy tej historii dzieją się już w XX w., prawdopodobne ślady Kaplicy Moskiew­skiej odnaleziono przy odbudowie Warszawy w latach 40., a nawet w roku 1954. Starannie jednak je zakopano i z oficjalnych dokumen­tów usunięto.

A gdy dwa lata temu pewien polski historyk na sympozjum naukowym w Carskim Siole w referacie przypomniał losy warszawskiej Kaplicy carów, jeden z rosyjskich naukowców wstał i ogłosił zamiar złożenia za­wiadomienia do prokuratury, że polski historyk "obraził honor Rosji". Tym razem został jeszcze przez kolegów uspokojony.

Zacieranie przez zwycięskich Rosjan śladów swych klęsk można uznać za praktykowane przez wiele reżimów. Jednak buta i niewiary­godna bezczelność Rosjan wobec polskich kró­lów dotyczy także okresów, gdy zwycięzcami nie byli. Gdy w długich okresach między star­ciami militarnymi - działań nie zaprzestawali. Bo, tak naprawdę, swej wojny nie zaprzestawali nigdy, przenosząc ją na pole dyplomacji, ko­rupcji, nacisków nieformalnych i przekazów propagandowych.

Psychologia wie, że kompleks wyższości połączony jest z kompleksem niższości. Gro­teskowe rozumienie pojęcia honoru przez rosyjskich władców i ich polityczno-medialne ekipy może nas śmieszyć i złościć, nie może nas jednak pozostawiać na ich intensywne działa­nia bezbronnymi. Bo nieświadomość metody przeciwnika znaczy właśnie bezbronność. Ro­syjska sprawność i konsekwencja w symbolicz­nej i psychologicznej wojnie stoi w dramatycz­nej sprzeczności z polską uległością, brakiem konsekwencji i brakiem narodowej strategii.

Więc nie Rosjanie są dla nas najważniejszym problemem, ale my sami. Rymkiewicz w Wie­szaniu" dokładnie przytacza, ile dukatów stałej pensji brał polski król od carycy Katarzyny, kto z polskich możnowładców był na jakiej pensji u którego obcego dworu. Od zdrajców ciekawsi są jednak ci, którzy pieniędzy za to nie biorą, upadku ojczyzny nie chcą, ulegają jednak sile. Dlaczego ulegają? Ze strachu? Z głupoty? Ze słabości ducha?

 

Spychanie na kolana

 

Rosja od kilku wieków prowadzi z Polakami wojnę symboliczną. Oddanie ciał Szujskich można uznać za właściwe, ale już oddanie tablicy tryumfu, a potem zgoda na spalenie polskich opisów zwycięstwa nad Moskwą były aktami symbolicznego podboju. którego Rosja­nie - przy pomocy przekupstwa. presji i gróźb - dokonali w wielu polskich sercach. Jak cwany wyrostek, nieustannie sprawdzający, jak daleko może się posunąć. Szanujący siłę. cofający się przed stanowczością. ale na słabość reagujący pogardą. eskalacją żądań, aż do postawienia buta na gardle.

Ostatnie etapy tej historii dzieją się dziś, na naszych oczach. System dyplomatycznej buty, korupcji i agentów wpływu wspomagany jest przez gospodarczą presję i zmasowaną ofen­sywę medialną zwaną pieszczotliwie "soft po­wer". Z jednej więc strony buta i niewyobra­żalna bezczelność, z drugiej zawstydzająca, wręcz haniebna uległość i samozakłamanie. I zmasowana perswazja skierowana do narodu, by tę uległość uznać za realizm. za normę, a najlepiej w ogóle jej nie zauważać. Wszak za tę uległość wobec Rosji premiera Tuska już plecy bolą od poklepywania przez zachodnich polityków, zadowolonych, że "spokój panuje w Warszawie".

A jeszcze bardziej zadowolo­nych z faktu, że Polska wypadła z grupy krajów znaczących w Europie, pretendujących do tego, by mieć wpływ na losy europejskiej wspólnoty. Haniebne potraktowanie śmierci swego pre­zydenta i politycznej elity sprawiło, że Zachód wzniósł brew w zdziwieniu i oczekiwaniu, co też owi miłujący niepodległość Polacy wypra­wiają. Odpowiedzią był fakt, że polska opinia publiczna popiera rząd, który zostawił swego prezydenta w błocie oszczerstw i kłamstwa.

Bo przecież w sprawie smoleńskiej wyda­rzyły się trzy katastrofy, każda kolejna nie mniej a może bardziej przerażająca od innych. Jak trzy piekielne kręgi. Pierwsza to śmierć 96 osób, druga to kłamstwo otaczające okolicz­ności tragedii. A krąg trzeci, najbardziej prze­rażający, to powszechna zgoda na to kłamstwo. Pogodzenie się z sytuacją, że "nic nie możemy zrobić, bo jesteśmy za słabi". Jeśli mówi to na­wet ktoś tak uczciwy i odważny, jak Ryszard Bugaj, znaczy, że trąd zaszedł bardzo daleko.

 

Podbój symboliczny polega na nieustan­nym podsuwaniu nam rzekomych dowodów, że Rosja może wszystko, a my nie możemy nic. Lepiej więc nie drażnić, bo jest duża. Kilkana­ście niewyjaśnionych "samobójstw" czy dziw­nych "wypadków" osób, które wiele wiedziały w okolicznościach rozszarpania polskiego samolotu przez brzozę pod Smoleńskiem, ma złamać charaktery strachem. Zasłabniesz w piątek wieczorem, powiesisz się w piwnicy albo strzelisz sobie w plecy, będziesz trzynasty czy piętnasty, znowu napiszą, że samobójstwo i nikt w tej sprawie nic nie zrobi. I drugi strach, powszechniejszy: że się dowiem czegoś, co zmusi mnie do działania, bym mógł zachować resztkę szacunku dla samego siebie. I poczucie wstydu przed samym sobą, że się boję. Więc zaciskam zęby, że nic mnie to nie obchodzi.

Podbój symboliczny to odebranie wiary w siły swego narodu, niszczenie poczucia sensu i woli działania, a w konsekwencji - siły sprawczej. To rozmiękczenie kręgosłupów i zaburzenie błędnika. Właśnie dlatego mo­skiewscy władcy, urzędnicy oraz ich polscy namiestnicy i lobbyści- z taką konsekwencją i zawziętością - usuwali z polskiej świadomości fakt, że Smoleńsk został odzyskany, a car bił przed Rzecząpospolitą czołem.

Nie zdrajcy są największym problemem, oni byli zawsze, nie skorumpowani politycy czy głupi dziennikarze. Problemem są ci z nas, którzy zgadzają się na to, żeby symboliczny podbój Polski dokonał się przy współudziale ich samych. Ci, którzy w operacji wyrywania sobie serca i odpiłowywania głowy uprzejmie uczestniczą, podając operującemu narzędzia i pot z czoła ocierając.

Nie musimy rzucać cara na kolana, jak to uczynił hetman Żółkiewski. Wystarczy, że sami wstaniemy z kolan.