W Paryżu
Wpisał: Ewa Polak-Pałkiewicz   
01.07.2013.

W Paryżu

 

Posted on 16.06.2013 by Ewa Polak-Pałkiewicz in Porządkowanie pojęć

 

[lepiej czytać od razu w oryginale – tam tyle reprodukcji plastycznie objaśniających... md]

 

Od czasu, jak poganie nie widzą już na czole Europy znaku krzyża, buntują się przeciw niej (Paul Claudel, Dziennik, 1950 r.) 

Zawsze zastanawiało mnie, jak to możliwe, że ludzie zajadający swoje obiadki, czy południowe przekąski zwane lunchem, siedzący przy stolikach ustawionych  wprost na ulicy, wśród samochodów, spalin, śmieci i wszelkiego ulicznego brudu, mogą mieć takie poczucie szczęścia, o czym świadczą zadowolone miny.

Ta zagadka dręczyła mnie także w ciągu kilku majowych dni, spędzonych na spacerowaniu ulicami Paryża. Wyjść z domu i zjeść obiad u obcych ludzi. Zapalić papierosa. Rozejrzeć się po twarzach wokół. Być jednym z tysięcy anonimowych przybyszów, którym kelner w długim fartuchu przynosi na tacy pożywienie, kieliszek wina, czarną kawę. Zamienić z nim kilka zdawkowych słów. Usłyszeć wysilony dowcip, których częstuje dziesiątki innych klientów. Zapłacić stanowczo zbyt dużo w stosunku do jakości posiłku. Przyjemne odprężenie? 

Paryżanie żyją na ulicy i z ulicy. Tu szukają szczęścia. Na ulicy, po której  przesuwają się setki tysięcy osób pragnących zanurzyć się właśnie w takiej atmosferze, wtopić się w scenerię przyćmionych lamp, okrągłych stolików i wyplatanych krzesełek pod uroczymi parasolami. Te wszystkie „Złote Butelki”, „Stare Pianina”, „Aksamitne Otomany”, „Szmaragdowe Papugi”, ”Purpurowe Wachlarze”, „Komody Babuni”, ”Skrzypiące Schodki” i setki innych zetlałych rekwizytów wplecionych w szyldy kafejek, restauracji i bistro… Czarują tym, co kiedyś znależć można było w domach rodzinnych. Dziś domy zostały jakby pocięte na kawałki i rozrzucone po ulicach Paryża. Kawiarnie, niczym makiety w studio filmowym, udają wychuchane domowe kąty. Wabią stylowymi dekoracjami, obfitymi kwiatami zwisającymi na chodnik z parapetów, jak w tajemniczym ogrodzie. Francuzi to artyści, mistrzowie nastrojów. Szlachetny estetyczny snobizm, to ich specjalność.

Dekoratorzy wnętrz przywołują epokę, w której istniały jeszcze prawdziwe domy – pełne drobiazgów, porcelany, starych fotografii, mruczenia kotów - i nie trzeba było szukać ich namiastki w ulicznym gwarze. Przytulne, wygodne, ciepłe i czyste, w których ktoś czekał z obiadem, na środku jadalni stał solidny stół nakryty obrusem i nie było ołtarza z telewizorem. Domownicy mieli dla siebie czas. Przy stole gromadziła się rodzina. Obiad podawała żona i matka, której serdeczne spojrzenie nie pomijało nikogo z domowników, a nie dziwny stwór przyobleczony w „gustowną nagość”, by przypominać łudząco inne, nieobecne duchem, ale zaopatrzone w nieodłączną komórkę (by być zawsze dostępną dla przyjaciółek i pracodawcy) i z trudem odrywające się od ekranu laptopa, istoty. Żona? Matka? 

Ludzie z kawiarni Paryża przypominają niekiedy dzieci, które utraciły dom. Tęsknią za nim i są gotowe płacić – kartą czy gotówką – za złudzenie odzyskania go, choćby na chwilę.

Po ulicach Paryża suną demonstracje. Potoki ludzi oburzonych, zniesmaczonych. Francuzi mają dosyć tak haniebnie antyrodzinnych ustaw. Przeraża ich perspektywa formalnego zrównywania małżeństw z ich parodią, rodem z inferna. Ale na czele demonstracji idzie aktorka kabaretowa, która tańczyła po stołach w klubach dla takich panów. Dowcipna i cięta w języku, uznawana za symbol oporu - uosobienie francuskiego wdzięku, rewolucyjnej  przekory i konserwatyzmu obyczajowego – jak powszechnie się twierdzi – zarazem. Parodiuje Brigitte Bardot. Sama uważa się za republikańską gaullistkę przywiązaną do chrześcijańskich korzeni swojej ojczyzny. A więc można łączyć wszystko ze wszystkim… 

Nie przeraża obecność grzechu przeciwko Bogu, sodomii, wypisanej na  sztandarach Europy, uznanej przez państwo za normę, kategorię zdrowia oraz kultury, niepokoją tylko opłakane konsekwencje społeczne, zagrożony „ład” cywilizacyjny? Deptane są prawa rodziny, denerwują się konserwatyści francuscy, ale kto myśli o znieważaniu praw Boga? O karach, jakie za to grożą? O jakim przyszłym ładzie może być mowa? Na czym go oprzeć? Na demokracji? Moralność i prawo bez Boga? Kto ma być naprawdę gwarantem „ładu”? Państwo, które wyparło się Chrystusa? Które uważa Krzyż zaledwie za jeden z symboli religijnych i to zarazem taki, który może być publicznie bezczeszczony? Co ma być podstawą cywilizacji? Pluralizm? Kompromis? Mniejsze zło? 

Niech i rodzina, i katolicy, i nienarodzone dziecko mają swoje bezpieczne getto. Tam, jak w przytulnym skansenie, będą mogli realizować swoje „prawa”. Pośród wszystkich możliwych dewiacji, wynaturzeń i zbrodni przeciw Bogu. Niech katolicka liturgia wtopi się w mozaikę pogańskich kultów. Każdemu po równo. Niech nie będzie więcej dyskryminacji rodziny, białych Francuzów i tradycyjnych norm. Wszyscy niech wezmą się za ręce. Niech nikt nie będzie prześladowany. Pozwólmy na różnorodność…Przecież jest wolność! Tylko, proszę, żadnej modlitwy, żadnego Różańca. Nie przypominajmy czasem Pani z Lourdes, dwukrotnie w ostatnim czasie zalewanego powodzią, niczym Jej łzami. Nie wymawiajmy imion tych nieszczęsnych dziewcząt: Bernardetty i Joanny D`Arc.

Nie sugerujmy przypadkiem, że prosimy pokornie, na kolanach - bo tylko tak wypada - Kogoś kto jest ponad tym wszystkim i Kto nie pozwala żartować ze swoich praw. Że prowadzi nas Krzyż… My  (czyli: wszyscy) mamy jednego pana, wywalczonego na barykadach rewolucji. Dla niego obaliliśmy Bastylię (w której siedziało paru złodziei i prostytutki), zabiliśmy króla…Mamy Republikę. To dobry pan. On nas wysłucha…

W Paryżu można wejść do katedry Notre – Dame, gdy kupi się bilet. Zwykle u człowieka z okolic Półwyspu Arabskiego lub Polinezji. To ciemnoskórzy świeccy dżentelmeni wpuszczają do świątyni. Są zdawkowo uprzejmi, jak bileterzy. Mogą też przy okazji zaprosić na koncert, który tu, w katedrze odbędzie się jutro. Górna półka wykonawców! W programie Vivaldi, Mozart. To samo w Sainte – Chapelle, miniaturze średniowiecznej katedry z XIII wieku, z oszałamiającymi witrażami na dwóch kondygnacjach. Wybudował ją Ludwik IX, król Francji (panujący w latach 1226-1270), przyszły Święty Ludwik - tylko dlatego, żeby móc upaść na twarz przed relikwiami Krzyża Świętego i Koroną Cierniową Chrystusa, sprowadzonymi z Ziemi Świętej, i błagać o łaski. Relikwie odkupił od muzułmanów za cenę trzykrotnie przewyższającą koszt wzniesienia Sainte – Chapelle, arcydzieła gotyku. W czasie Rewolucji zdołano je ukryć, nie podzieliły losu innych relikwii i świętych przedmiotów kultu z innych francuskich katedr – zbeszczeszczonych, ogołoconych, okaleczonych, sprofanowanych.

Podobnie jak Sainte – Chapelle, to wspaniałe gigantyczne puzderko, kunsztowna oprawa dla najcenniejszych relikwii świata chrześcijańskiego. Jakby opanowała je horda dzikich. Sam złoty relikwiarz, w którym złożona była Korona Cierniowa i fragment Krzyża Świętego został wówczas stopiony. Miało nie być śladu po tym pokornym kulcie władcy Francji. Królować miała odtąd pycha. Ocalone w sposób cudowny relikwie przechowywane są dziś w skarbcu katedry Notre – Dame; w pierwsze piątki miesiąca można je adorować. Dziś Sainte – Chapelle ukryta jest za murami Pałacu Sprawiedliwości i jego przyległości; na frontonie pałacu widnieje (złotymi literami) dumne: Liberte`, Egalite`, Fraternite`. Żeby znaleźć zamaskowaną banalnymi szarymi XIX – wiecznycznymi murami Sainte – Chapelle, trzeba wejść do ponurego niechlujnego biura, gdzie czarni panowie sprzedają bilety, a potem na smutnie zabudowane podwórko. Sainte – Chapelle, miniatura katedry, wielkości sporego współczesnego kościoła, przypominająca, Kogo czcił władca Francji sprzed ośmiu wieków, Komu powierzał swoje państwo i swoją duszę, i Czyich praw bronił, bez obawy utraty życia, została dobrze ukryta przed wzrokiem przechodniów.  

…O tym – że dumać na paryskim bruku,

Przynosząc z miasta uszy pełne stuku,

Przekleństw i kłamstwa…,

to Adam Mickiewicz w Epilogu Pana Tadeusza. Emigrant we Francji, w połowie zeszłego wieku.

Przywoływanie kraju rodzinnego tu, wśród murów z plamami różnokolorowych markiz tysięcy kawiarń, ze stolikami wychodzącymi nad senną Sekwanę, codziennymi gazetami zastępującymi strawę dla ducha, to przywoływanie rzeczywistości  Ojczyzny – Domu. Już w czasach Mickiewicza dla wielu Paryżan rzeczywistości egzotycznej i trudno zrozumiałej. Bo jak zrozumieć, że może istnieć jakiś północny kraj

Gdzie do pana przywiązańszy sługa,

Niż w innych krajach małżonka do męża,

Gdzie żołnierz dłużej żałuje oręża,

Niż tu syn ojca – po psie płaczą szczerze

I dłużej niż tu lud po bohaterze

Bohaterem tym był dla Francuzów w czasach Mickiewicza Napoleon Bonaparte. 

W mieście nad Sekwaną, gdzie anonimowy tłum codziennie obsiada stoliki na ulicach i w tonących w półmroku wnętrzach, Poeta tyle razy widział pod powiekami inny stół. Stół w polskim dworze. I tyle razy powraca ten obraz w „Panu Tadeuszu”, jako centralny motyw Poematu. Rytuał wspólnego zasiadania rodziny i przyjaciół przy stole. Stół solidny, mocny i wykwintny zarazem, wokół niego toczy się bogate w wydarzenia życie gospodarzy i ich gości, przyjmowanych z całą paradą staropolskiej gościnności, hojnie, serdecznie. Nie żałując czasu na rozmowy, wylewne, szczere, pełne śmiechu i łez.

 Oto życie domu polskiego. Nikt nie jest tu anonimowy. Nikogo nie traktuje się zdawkowo. Rodzina angażuje się w całości w przyjęcie gości. Modlitwa rozpoczyna wspólną biesiadę. Potrawy, dymiące półmiski, przemyślany sposób komponowania dań podkreślają, że uczta przy stole w domu polskim to symbol  trwania wspólnoty. To symbol duchowej siły. Wspólnoty nie tylko rodziny, ale i państwa i narodu, która nie jest oparta o żadne interesy, ani prawa, tylko jest z Bożego nadania. Jest wykwitem wysiłku serca i umysłu każdego z domowników, każdego z Polaków, podjętego z uwagi na tę drugą osobę, wysiłku ludzi wznoszących dusze ku prawdziwemu Panu. Ludzi potrafiących kochać. Panów i sługi, których jednoczy wiara i miłość. Dlatego mają dla siebie czas, nie dzielą się, nie uciekają od siebie, nie rozbiegają po kątach, nie szukają samotności, ale krzepią się najbardziej polskim z obyczajów, jakim jest długa i ciepła, nie kończąca się rozmowa przy stole.   

W państwie, gdzie dominują takie rodziny, gdzie przetrwały takie domy, gdzie stoją takie stoły, uchowały się takie obyczaje, nie będzie potrzeby manifestowania na ulicy, wśród krzyków, rekwizytów w kolorze różowym (jak podczas ostatniej demonstracji w Paryżu) i w czapkach frygijskich na głowach, by rodzina i nierodzina nie zostały przypadkiem pomylone. O ile one przetrwają, nierodziny przejdą szybko do historii jako tragikomiczna próba zapanowania ciemności w południe. Jako czysta groteska. Choroba, którą próbowano nas, zdrowych na ciele i umyśle, bezskutecznie zarazić.

Jeśli w domu nie będzie matek, żon, stołu, wspólnych obiadów, serdecznych rozmów i gości wchodzących przez szeroko otwarte drzwi, nie poradzimy sobie ze skowytem barbarzyńcy próbującego siekierą rozwalić bezpieczne ściany naszych domów… 

Podmieniając: dom na kawiarnię, królestwo matki na królestwo boginki („kobiety publicznej”, intelektualistki, pracoholiczki i kobiety z barykad), świętość rodziny na blichtr wielkiego miasta, barbarzyńca wykonał pierwszy krok.