Antiochia 1098 - głód i widzenia
Wpisał: Zofia Kossak   
17.06.2013.

Antiochia 1098 - głód i widzenia

 

Zofia Kossak KRZYŻOWCY tom 2, str. 186, wyd. PAX 1983

 

[Krzyżowcy są zamknięcie w zdobytej właśnie Antiochii. md]

 

Ostatnie konie zostały zjedzone... Zjedzono już wszystkie skóry, jakie były, obuwie, kaftany, pasy... Korę z drzew i trawę... W obrębie grodu nie zostało nic prócz ziemi, kamieni, marmuru i złota.

Z dzieci, których gromady plątały się po obozach, małych cyganiąt­ -włóczęgów nie znających domu i osiadłego życia, nie żywie już ani jedno. Z kobiet mało-wiele. Pachołcy, ścierciały, giermki, włodyki, pasowani, mrą jak muchy. Są znów wszyscy równi, jak niegdyś na pustyni w obliczu pragnienia. Jednaka im śmierć i pochowek.

Ci, którzy żyją, karmią się trupami. Jedni z obojętnością, inni ze wstrę­tem i rozpaczą. Lecz głód silniejszym może być niż wstręt. Człowiek do wszystkiego jest zdolny przywyknąć. Zdarza się nieraz, że, nie czekając, aż ofiara sama padnie z głodu wyschnąwszy wprzódy jak wiór, mordują ją bezlitośnie. Silniejsi ruszają na łowy na ludzi. Zabijają się wzajem z wście­kłością. I wystarczy, by na osobnika, co cudem jakimś uchował na kościach nieco ciała, spojrzał kto badawczo - jużci ten się miesza, blednie, tym lę­kiem właśnie nasuwając złą, potworną myśl, której patrzący może przed­tem nie miał.

Którzy nie mordują, polować na bliźnich nie chodzą, tracą poczucie świadomości. Osłabłe ciało nie odczuwa bólu, a zarazem jest zbyt wiotkie, by ducha utrzymać przy sobie. Zanim pożegna się z duszą na zawsze, przed oczyma jawią się różne obłudy. Postacie zbawionych i świętych Pańskich­ to znowu larwy piekielne.

Jeszcze inni uciekają... Tak - uciekają z trupiarni, jaką jest miasto. Spuszczają się nocą po linie z murów, by wpaść w ręce muzułmanów i zgi­nąć, zanim zdążą krzyknąć: Zbawicielu! Idą na śmierć pewną, niezdolni znieść dłużej głodu. Furtivi funambuli nazywają ich z pogardą rycerze ciesząc się, że między zbiegami nie ma pasowanych.

Nietrwała radość, bo oto pan de Melun przekracza mur, by uciec na tam­tą stronę. Furtivus funambulus... Rycerz! Darmo Hugo oddawał mu nie­omal wszystko, co zdołał uzyskać dla siebie z pożywienia, nie odstępował na krok, błagając towarzysza, by hańby na siebie nie ściągał. Póki trzymał się na nogach, pan de Melun go słuchał. Lecz skoro dawny, lekkomyślny piękniś osłabł do tyla, że nie mógł wstać z łoża i wyjść z zajmowanego przez się pięknego jak marzenie pałacu - de Melun zbiegł. Tym, co go chcieli zatrzymać, krzyknął: - Ostawcie mnie, psiamać! Może się nażrę, nim ubiją! ... Najbliższego z towarzyszy powalił uderzeniem silnej jeszcze pięści i zsunął się w dół. - Zdejm choć pas! - wołali za nim zrozpaczeni. Nie zwracał na nich uwagi. Od ognisk szedł zapach jadła. Ruszył wprost na tę woń.

- Trzeba go było mizerykordią pchnąć, a od hańby ustrzec! - biadał Hugo, dowiedziawszy się o postępku przyjaciela. Istotnie byłoby to lepsze dla pana de Melun. Poznawszy bowiem po stroju i pasie, że zbieg jest znaczniejszym rycerzem, janczary zawiedli go do emira. Tam ukazano mu stół zastawiony jadłem, żądając w zamian przyjęcia wiary Proroka. I ry­cerz de Melun uczynił to! Okrył wieczystym wstydem swój ród i całe ry­cerstwo. Wpatrzony w dymiące mięso, z wyszczerzonymi pożądliwie zę­bami, podobniejszy do zwierza niż do człowieka, własną ręką zerwał z pier­si krzyż, wyrzekł z pośpiechem: La ilah el Allah, Mohammed rasul Allah! ­  i dał sobie nałożyć turban na głowę. I jadł. Jadł przez dwa dni bez przerwy, bez opamiętania, nie myśląc o niczym innym.

Trzeciego dnia wraz z sytością wróciła mu dawna waleczność. Gdy emir zażądał, by przyodziany w tur­ban poszedł pod mury pokazać się dawnym towarzyszom. porwał się na niego z mieczem. Zginął, rozniesiony na szablach. Głowę jego obnoszono na włóczni wokół murów, okrzykując głośno, że ten ci rycerz przeszedł na wiarę Proroka i że słusznie Frankowie przysłali w poselstwie derwisza, bo snadź każdy z latyńskich rycerzy odstąpiłby swojego Boga dla strawy.

Wprawdzie jeden Jastrzębiec zrozumiał to orędzie i powtórzył je tylko biskupowi i baronom, lecz turban na martwej głowie mówił sam za siebie. Oburzenie i gorycz były powszechne. Nimbus otaczający w oczach plebsu głowy urodzonych, dobrze już w ciągu ostatnich trzech lat nadszarpnięty i zetlały, zmalał, rozwiał się do szczętu. Do nienawiści dołączyła się pogar­da.

 

Piotr Eremita, brat Hiacynt i Bartłomiej pogadywali o tych sprawach leżąc w cieniu purpurowej, rozciągniętej nad dziedzińcem zasłony. Muchy, natrętne, sine muchy brzęczały nad nimi jednostajnie i uparcie. Obsiadały oczy, usta. Fontanna już nie pluskała, nie można było podstawić wychudłej twarzy pod jej rzeźwą rosę. Muzułmanie zamknęli podziemne, nie znane krzyżowcom akwedukty, doprowadzające wodę z gór do miasta. Pozosta­wał jeszcze zapas wody w cysternach, lecz niewielki.

- Dziś dwudziesty czerwca, dzień świętego Sylweriusza - mówi brat Hiacynt odganiając muchy - osiemnasty naszego głodowania w twier­dzy...  Ciekawość, czy kto dożyje pierwszego?

- Musi nikt !

- Antiochia! Kto by się spodziewał, że nam tu wszystkim przyjdzie zemrzeć Grobu Świętego nie oglądając!

         - Pogniewa! się Pan nasz Jezus Chrystus i odwrócił Boże liczko od nas .nieboraków....

         - Moiściewy! Nie miał to się o co gniewać?! Ino wspomnieć zbereź­nictwa, a cudeńka. co się tu łoni odprawiały!

         - Prawda szczera... Jedna Sodoma, Gomora.. Co tam gadasz, Bartło­mieju?

         Kleryk otworzył nieprzytomne oczy.

         - Nic nie mówiłem...

         - Gadałeś cosikiej....

         - A bo mi się cięgiem coś zwiduje, że rady sobie dać nie mogę... Widno z tego głodu... Chodzą, prawią, gniewają się.

- Kto taki? Gadaj, człowieku!

Przeżegnali się śpiesznie, oglądając wkoło z niepokojem.

- Nie bójta się... Nie zły,... Apostołowie.

- Apostołowie? - odbyli głowy z szacunkiem.

         - Raz tom samego Pana. Jezusa widział... ale z dala i raz tylko... Innych

częściej... Najbardziej święty Andrzej. Apostoł mnie nachodzi. Czarniawy, smukły, kapkę do naszego biskupa podobny. Ledwo przymknę oczy, już­ci jest i przykazuje... przykazuje.

         - Co przykazuje?! Mówże! - wołali rozgorączkowani.

- Czekajcie. niech sobie dobrze wspomnę, bo mi się we łbie wszystko miesza... Więc tak: żeby w katedrze kopać wedle wielkiego, ołtarza... A tam będzie włócznia święta...

         - Bracie - przerwał Piotr dygocącym głosem - może ta włócznia, którą przebito bok Chrystusa Pana?!

         - Tak, tak - potwierdził żywo Bartłomiej - ta sama... Przez to świę­ta... Jak ją odnajdziem...

         - To zwyciężym ! - zawołali z uniesieniem. Wydało im się to proste.

Byle tę włócznię odnaleźć... Boże. Boże!

         .. I to ci święty Andrzej Apostoł mówił?

         - Dyć powiadam. że ledwo oczy przywrę, jużci go widzę... już przyka­zuje Iść kopać. a łaje, że tego nie czynię...

         - Czemużeś zaraz do biskupa nie szedł?

- Jakoż pójdę? Dopiero by mnie wyśmieli.  Nie miał komu Apostoł się objawić, takiego sobie obrał... -tak by mówili i słusznie... Cóżem jest? Proch marny... Małom się z dziewczętami w łozinach należał, wina wypił, zwady i zgorszenia narobił! Anibym się iść odważył!

- Bóg nieraz maluczkich obiera, by przez to większą moc swoją okazać, jak to czytałem w żywocie świętej Perpetui - zauważył uczenie brat Hia­cynt - ot. choćby u nas: brat Piotr, co się za pomietło uważał, jadła u po­ganów nie tknął, a tak wielki, mocny rycerz de Melun Boga dla żarcia od­stąpił... Trzeba zaraz biskupowi powiedzieć...

- Powiadajcie, jeśli chcecie, ale was wyśmieją.

- A bodaj. Słuchaj no, bracie: tam pewno przysięgi zechcą... Przysięgniesz ty, że tak jest, jako powiadasz?

Bartłomiej uśmiechnął się i wzruszył z wysiłkiem ramionami.

- Przysięgać? Choćby sto razy!

 

         Jakoż mógł śmiało przysięgać. Zjawa, którą nazywał świętym Andrze­jem, prześladowała go w dzień i w nocy, żądając spełnienia czegoś... Czego? Przyjaciele bezwiednie dopomogli mu ująć to żądanie w ścisłe kształty. Te­raz już wiedział, nie mylił się.

I gdy w parę godzin później Piotr powiódł go do biskupa, Bartłomiej przedstawił wcale rzeczowo wolę niebieskiego wysłańca: święty Andrzej Apostoł jawił mu się codziennie od tygodnia blisko...

- Skąd wiesz, że to święty Andrzej? - zapytał biskup ostrożnie. Bartłomiej zawahał się.

         - Nie wiem - wyznał. - Najpierw widziałem ich wszystkich. Szli rzędem. Dokoła gwiazdy świeciły jakoby już w niebie... Szli skroś wielkiej modrości. Piotr, Jan, Tadeusz, Filip... A mój patron Bartłomiej przodem... Święty Andrzej zasię na ostatku... Obejrzał się na mnie i teraz zawdy ku mnie przychodzi... .

- Po czym go poznałeś?

- Bo ja wiem... Czegoś sobie powiedziałem, że to on. A może mi kto powiedział... Nie pomnę już...

- Więc przypuśćmy, że święty Andrzej Apostoł... Cóż ci powiada?

- Każe mi iść do Waszej Dostojności z poleceniem, żeby kopano przed wielkim ołtarzem w katedrze, a tam jest święta włócznia, którą bok Pana naszego Jezusa Chrystusa przebito. Gdy ją znajdziecie, zwyciężycie poga­nów... powiada. To mi powtarza cięgiem, skoro tylko oczy przywrę...

- Dlaczego tobie właśnie się objawił?

-Tego też nie wiem - odparł Bartłomiej, z tak szczerym zdziwieniem nad niewłaściwym wyborem świętego, że Ademar uwierzył natychmiast w jego prawdomówność. - Sam się dziwowałem, bo cóż ja, prosty, nieuczo­ny, grzesznik, gdy tylu jest tutaj księży...

- Możesz przysiąc, że wszystko, coś mówił, to prawda?

W odpowiedzi Bartłomiej uklęknął, choć z trudem, bo nogi gięły się pod nim jak słoma, rękę i oczy wzniósł w górę.

- Przysięgam na Mękę i Rany Zbawicielowe, że święty Andrzej Apostoł jawił mi się w takim kształcie i to mówił, com zeznał przed chwilą. A to było nie raz i nie dwa, jeno co dzień od tygodnia.

         - Dobrze - rzekł biskup. - Zaraz powiadomię i zwołam baronów.

 

Zasiedli znów wszyscy w stallach. Zebranie umrzyków, kościejów. Oczy zbiegłe w głąb czoła, zapadłe policzki, zeschłe wargi. Na twarzach otępiały senny wyraz. Wolą zbierać się teraz w katedrze, nie w pałacu Dżagi Sjana. Nie tylko, że tu chłodniej i smród mniej dokucza, lecz że jakoś bliżej Boga, jedynej potęgi, co by ich mogła wybawić. I bliżej ojczystego zwyczaju. Przecież zarówno we Francji, Italii, jak w Polsce, kościół jest nie tylko Do­mem Modlitwy, lecz urzędem, sądem, miejscem obrad i narad.

Biskup powtarza swą rozmowę z Bartłomiejem. Radzi wysłuchać tego człowieka, z którego oczu bije prawda. Książęta przystają na to, kiwając niechętnie głowami. Cóż, wysłuchać można. Ale żaden z nich nie wierzy. Apostoł miałby się ukazać jakiemuś tam prostakowi?!

- Spiritus flat ubi vult... - odpiera biskup. - Prostaczek to isty, lecz pełen pokory...

Przywodzą, a raczej przynoszą Bartłomieja. Chybkie dawniej nogi nie mogą już utrzymać jego osłabłego ciała. Ubogi marsylski kleryk pierwszy raz w życiu staje w obliczu szlachetnych baronów. Dotąd oglądał ich tylko z daleka, niezależny i beztroski. Oni patrzą na niego zimno, wzgardliwie, nieufnie. Cokolwiek by biskup mówił, są przekonani, że Duch Boży nie mógłby wybrać równie nędznego naczynia. Czy przynajmniej ten prostak wyróżniał się wyjątkowymi cnotami?

         - Nie - szepcze ze wstydem Bartłomiej - Jestem całkiem lichy grzesz­nik, kiepski grzesznik... Ze szkołym uciekł... Dziewczętam nad wszystko lubił... Nie wiem, nie wiem, dlaczego Apostoł mnie właśnie... Musiał się chyba omylić.

 

         Spuszcza oczy, zawstydzony własną małością przy wielkości zjawiska. Cóż by dał za to, żeby święty Apostoł obrał sobie za powiernika kogo in­nego! Przeraża go ciężar widzenia, odpowiedzialności. W oczach się ćmi. Przysięga na poły przytomnie. Zdaje mu się, że Apostoł znów staje przed nim, spogląda surowym wzrokiem, jakim przed chwilą mierzył go Raj­mund St. Gilles. Gniewa się widno za to, że Bartłomiej nie umie ocenić łaski, jaką go zaszczycił... 

Zatem powiadasz, że w katedrze przed wielkim ołtarzem, ale w którym miejscu ?

Tu -  wola bez wahania Bartłomiej wskazując miejsce, gdzie przed chwilą widział Apostoła. Po czym już nic nie wie. Wszystko mu się plącze. miesza. Poczyna bredzić. majaczyć bez związku.

         Ademar wlewa nieszczęśnikowi w usta odrobinę wina mszalnego z wodą i każe odnieść do swojej kwatery. Brat Piotr niech ma nad nim pieczę.

Pozostali radzą. W słowach Bartłomieja był akcent szczerości, który przemówił do wszystkich. Ten człowiek rzeczywiście nie kłamie. Zresztą przysiągł. Lecz czy sam nie padł ofiarą złudzenia - któż to odgadnie?

         - Tonący brzytwy się chwyta, spróbujmy i my - zauważa Arnuld.

         Nie rozumiem tego porównania - oburza się Godfryd. – Czemu nic przyjąć prosto, że Bóg chce nas cudownie ocalić?

         Ech! - uśmiecha się kapelan z niedowierzaniem.

         Niemniej - podejmuje Boemund - kopać możem, niewielki to trud... byle o tym nikt nie wiedział...

- Mylicie się, książę - prostuje biskup. - Nie mamy prawa czynić tej  rzeczy w ukryciu. Jeśli uznajemy. że ten człowiek działa z Bożego zlece­nia. trzeba ludowi ogłosić, że takie miał widzenie i że czekamy spełnienia się przepowiedni. Inaczej, jeśli tchórzliwie, bez wiary, poczniemy szukać samoczwart, może nas Bóg pokarać za niedowiarstwo tym. że lud nam z ko­lei nie uwierzy, jak my nie wierzyliśmy Niebu. Albo trzeba sprawy ponie­chać, albo ogłosić wszem wobec, że taka nas łaska spotkała...

- A jeśli ogłosiwszy, nic nie znajdziemy?...

         Znajdziemy! - woła biskup - ja wierzę, że ten biedak mówił prawdę. Skąd by zmyślił, po co?... Zebraliśmy się tu po to, by rozstrzygnąć: czy wątpimy i mędrkujemy, czy oddajemy się z wiarą a bez zastrzeżeń spada­jącej na nas Łasce '?

         Biskup prawie mówi - stwierdza Godfryd. Za nim Robert flan­dryjski i Rajmund, i Hugo.

         Więc każmy ludziom zejść się i zaczynamy nie tracąc ni chwili...

 

Ludzi nie trzeba zwoływać. bo na placu przedkatedralnym stoi od go­dziny tłum głodomorów wpatrujących się niespokojnym wzrokiem we wro­ta kościoła. Nie wiedzieć skąd rozeszła się już pogłoska, że zaszedł jakiś cud. Cud, który ma wszystkich ocalić. Jaki. nie wiadomo. Może Bóg roz­mnożył cudownie chleby, może manna będzie padać z nieba jak niegdyś. niegdyś dawno zapowiadano w Clermont? Może Saraceni odstępują od miasta, bo ukazał się im archanioł Gabriel? Coś zaszło. Lecz co?

Ademar de Monteil wstępuje na ganek nad głównym wejściem katedry. I on osłabł tak. że z trudem trzyma się na nogach. Tylko nieustępliwa wola żarzy  się w oczach. Niezłomna wola skrzepia głos, gdy mówi:

- Bracia zebrani! Słuchajcie! Zwiastuję wam dobrą nowinę! Bóg nam miłosierdzie okazał! Stoimy w przededniu zbawienia": Święty Andrzej, Apostoł objawił się widomie jednemu z nas i rzekł, że w tej katedrze przed wielkim ołtarzem leży zagrzebana w ziemi święta włócznia, którą żołdak rzymski Longinus przebił bok Chrystusa Pana. Gdy tę włócznię znajdzie­my - powiedział Apostoł - zwyciężymy Saracenów! O, bracia! Zwycię­żymy niechybnie! Kogoż by nie powaliła ta broń. święta przed innymi.? Sam jej widok przerazi poganów! Wybierzcie spośród siebie dziesięciu mocniejszych, co zaczną zaraz kopać we wskazanym miejscu. Gdy się zmę­czą, zastąpią ich nowi. Pozostali nie odchodźcie z placu i módlcie się tutaj gorąco bez przerwy. Bo cud nie stał się jeszcze, dopiero może się stać, je­śli go potrafimy uprosić... Bóg pokazuje nam ocalenie, lecz trzeba je przy­wołać, ściągnąć, zniewolić...

...Królestwo Boże gwałt cierpi, i gwałtownicy zdobywają je! Więc kołacz­cie! Domagajcie się! Wołajcie całym sercem, bo tu o ocalenie idzie! Bóg do nas rękę wyciąga, chwytajmy ją, wiele siły! Módlmy się, niech nasze ry­dle i łopaty trafią Jla włócznię przeświętą! Módlmy. się o to nie dla zrato­wania żywota, lecz by ocalić i ujrzeć Grób Święty!

Nie dziesięciu, stu ludzi wysuwa się naprzód z szeregów. Reszta pada krzyżem, mostem, pokłada się niby łan, kiedy go wicher zaczesze. Boże, spraw, niech się cud dopełni. Wszakże dość męki! Dość pokuty, dość nie­doli! Ześlij obiecane wybawienie!

Ademar klęka na ganku, opierając czoło o kamienną poręcz. Niewidocz­ny za nią modli się, łka...

- O, Panie, wysłuchaj ich! Nie wiem, Boże, zaliś Ty kierował mową i widzeniem człowieka, który sądzi, że z Apostołem Andrzejem rozmawiał, lecz wiem, że możesz, gdy zechcesz, użyć go za swe narzędzie ku ocaleniu naszemu. Wskazujesz drogę ratunku, pozwól, byśmy na nią weszli,.. Dopo­móż! Ulituj się nad tym. ludem.! Zważ i wspomnij, że choć dopuścili się wielu grzechów i zbrodni, nie popełnili jednego: nie zaparli się nigdy Twojego Imienia. To im policz! Umierają, lecz nie bluźnią. Grzeszyli wszystkimi grzechami. Grzeszyli pychą, łakomstwem, nierządem, zazdrością, obżarst­wem, gniewem i lenistwem... Ale nie powstali nigdy przeciw Duchowi Świę­temu!... Kary, męki i niedole nie zachwiały w nich wiary w istnienie Twoje i Twą sprawiedliwość... To im pamiętaj! O Boże!

 

Kopano wczoraj cały dzień i na zmianę kopią znowu dziś. Zmiany są częste, bo zesłabłym ludziom kilof wypada. z garści po kilku uderzeniach.

Ziemia pod oderwanymi płytami kamiennymi więzienia świętego Piotra ­jest zleżała i twarda jak opoka. Nie można kopać jej rydlem ani łopatą. Trzeba mozolnie kuć kilofem, rąbać toporem, dopieroż okruchy wybierać w płachty i wynosić na zewnątrz. Mimo półtora dnia usilnej roboty wygrze­bana jama nie jest głębsza nad sześć łokci.

Baronowie stoją wokół lub siedzą na kupie wyrzuconej ziemi patrząc z uwagą na pracujących. Zdarza się, że twarda ziemia wyda krótki, jak gdy­by metaliczny szczęk. Wtedy porywają się wszyscy na nogi sądząc, że już znaleziono włócznię. Z żalem dowiadują się, że jeszcze nie. Ogromny koś­ciół wypełnia ciżba ludzi rozpalonych oczekiwaniem, słaniających się, wspierających jedni na drugich. Wyczekujące twarze wiszą u okien, drzwi. Cienkie jak piszczele palce czepiają się krat.

Dziedziniec przed katedrą nabity jest głowami niby brukiem. Kto żyw, tu obecny. Co chwila, gdy w koś­ciele głośniej stuknie kilof, przez tłum przechodzi falą drżenie. - Czy już? Czy znaleźli? - Wtedy biskup wychodzi na ganek. Woła: Jeszcze nie! Módlcie się nie tracąc wiary! Módlcie się, byśmy znaleźli!

Więc modlą się, wiele tylko mają sił. Modlą się żarliwie, strzeliście, żar­łocznie, natarczywie. Głód oczyścił ich ciała z żądzy, chciwości, z ziemskich trosk i swarów, i teraz, modląc się, wierzą mocno, że byle Bóg ich zratował, nie popadną nigdy w dawne grzechy. Wyzbyli się ich na wieki. Za mu­rami Antiochii rządziła nimfa pogańska Dafne, co ich na pokuszenie wiodła. Ulegli jej i grzeszyli. W obrębie miasta wyzbyli się złego uroku.

Święty Piotr Apostoł, święty Szymon Stylita, niech panują nad nimi, aż po

wszystkie dni...

Kopacze ustają. Wyciągają się z trudem na wierzch, układają strudzone ciała na mozaice, przedstawiającej barwne pawie, z zazdrością patrząc na nowych zastępców, schodzących w dół. Tym przypadnie zaszczyt odna­lezienia świętej włóczni, nie im... Mylą się, gdyż i ta zmiana wychodzi nic nie odnalazłszy. I druga zmiana, i trzecia, i czwarta, i dalsze. Otwór czerni się jamą coraz  głębszą, stos wyniesionej ziemi rośnie, ludzie nie modlą się już, ale wyją, krzyczą do Bogd, żądają, domagają się, dygoczą.

- Módlcie się - powtarza biskup blady jak trup. Czyżby Bóg chciał tylko doświadczyć ich wiary? Nad brzegiem jamy Bartłomiej półżywy z niecierpliwości płacze i rwie się, by go puszczono na dół.

         Co ino znów Apostoła widziałem! - woła. - Puście mnie! Ja ją znajdę! Wiem, że znajdę!

         Co znajdziesz, chudziaku? - odpowiadają z niechęcią kopacze. ­

Miejsca tu dla ciebie nie ma, kilofa i tak nie utrzymasz w garści...

         Puśćcie go - mówią pojednawczo inni - może isto znajdzie...

         Milkną z szacunkiem, bo do otworu podchodzi książę Tarentu. Nie było go w kościele. Owinięty w luźny, szeroki płaszcz, przygląda się z uwagą jamie, ostrożnie schodzi do środka.

         - Ano wyjdźcie, odpocznijcie - powiada kopiącym - tego płaksę puśćcie, niech szuka...

Zmęczeni kopacze wychodzą powoli. A jest już połowa trzeciego dnia. Grzebią w ziemi bez przerwy dwie doby i pół, i zmysły wszystkich są napię­te jak struna, która lada chwila pęknie. Stoją u kresu wytrwania.

         Za kopaczami Boemund opuszcza studnię. Niechże zejdzie teraz Bartło­miej, niech szuka. Może mu Apostoł objawi.

Gdy kleryk marsylski schodzi po drabinie w głąb, wszystkie oczy wpie­rają się w niego z natężeniem aż bolesnym. Sto głów pochyla się nad otworem jamy. Owiewają go oddechy. Kilku ludzi stojąc na ganku patrzy w głąb katedry, po czym obwołują czekającym na placu ludziom wszystko, co się tutaj dzieje.

....Bartłomiej schodzi do studni!

...Nie może się utrzymać. podtrzymują go!

...Już zeszedł...

- I co? I co? - huczy tłum.

...Klęknął na dnie... Modli się... Oświecają mu lampami...

...Pan de Foix pchnął pana de la Tour i obaj wpadli do studni L.. Przygnietli

Bartłomieja... już się podnoszą... wyłażą na wierzch...

- Co robi Bartłomiej? Co?

         ...Modli się... Wstaje... Oczy ma zamknięte... Dziubie ziemię łopatą...

Odłożył ją... Szuka rękoma... Po omacku... Głowę ma do góry zadartą... Nie widzi nic... Schyla się znowu i...

Ryk przeraźliwy tysiąca piersi obwieszcza tłumom zebranym na zewnątrz, czego już nie potrzeba objaśniać. - Jest włócznia!... Znalazł ją! Znalazł! Cud się stał! Dzięki Ci, Boże! Z nieprzytomnymi oczami. z ustami rozwar­tymi szeroko w bezgłośnym okrzyku, Bartłomiej staje na dnie, w podnie­sionych wysoko rękach wyciągając znalezione ostrze. Kopacze musieli być tuż koło włóczni. Leżała pod samym wierzchem. Widno Bóg chciał, by on, Bartłomiej, ją znalazł.

Wszyscy padają na ziemię, rzuceni potężną garścią, wichrem uniesienia, radości. Och, teraz wiedzą wszyscy, że zwyciężą, że są ocaleni, zbawieni. Wyjdą z bram, niosąc ten oręż cudowny, i poganie struchleją od zgrozy, pierzchną jak chmury przed słońcem... Ocaleni! Ocaleni!

Na klęczkach drżącymi dłońmi Ademar de Monteil przyjmuje od Bartło­mieja święte znalezisko. Z oczu lecą mu łzy wdzięczności... Wejrzałeś na lud Twój, Panie, i wybawiony jest z paszczęki wroga...

Tłum na placu huczy, tłoczy się, ciśnie, szaleje, wdziera się szturmem do wnętrza. Ludzie depczą po sobie wzajemnie. Każdy chce widzieć własnymi oczami, własnymi palcami dotknąć. Więc biskup znowu wychodzi na ga­nek, tym razem, by cud potwierdzić.

Owinąwszy ręce w złocistą materię, unosi z szacunkiem włócznię, aby ją wszyscy ujrzeli. Jest ułamana, zjedzona rdzą, grot ma szeroki. Takie włócznie nazywano dawniej framea. Znać po niej, że długo leżała w ziemi. Podobna do tej, którą Piotr przyniósł od Saracenów. Snadź obie są równie sędziwe.

- Oto zbawienie nasze - woła biskup - oto oręż, który nas ocali! Po tym ostrzu spłynęła niegdyś najświętsza, drogocenna krew Chrystusa Pana! Jest w nim moc równa świętemu Graalowi!... O czym przez wieki śpiewali pieśniarze, to dla nas jawą się stało!

Krzyk ogromny w odpowiedzi. Plac, pobliskie ulice, cały gród trzęsą się

od wrzawy. Trupy ożyły. Święty Graal ciałem się stał.

Wysoko pod górami Dżagi Sjan czuwający w skalnej cytadeli wychyla się ze zdziwieniem. Fran­kowie żyją?... i krzyczą?

 

         Ruszać! Ruszać! - grzmi tłum. - Natychmiast! Na Saracenów!

         Już pędzi bezładną falą do wrót. Biskup niech niesie włócznię i prowadzi

ich!

Stójcie! wola Ademar. - Nie możecie tak pójść, pożeracze trupów, ludożercy! Musimy się wpierw oczyścić! Zarządzam post dwudniowy... Wigilia największego święta... Łaski Bożej i Cudu! Pojutrze, w dzień Świętego Piotra i Pawła ruszymy! Trwajcie na modlitwie, by być godnymi oca­lenia!

Bóg tak chce! Bóg tak chce! - tłum ryczy, szumi, kipi. Święty zapał, poczucie miłosiernej przytomności Bożej przenika wszystkich na wskroś. Rozkaz postu przyjmują z uniesieniem. Biedni nędzarze! Poszczą ściśle od miesiąca prawie, ale co innego głód przymusowy, a co innego dobro­wolnie przyjęty, wigilia... Są w takim stanie ducha, że gdyby im kto teraz podawał pełne misy jadła, nie przyjęliby z pewnością. Mogą poczekać. Uczta nastąpi pojutrze, gdy rozgromią Saracenów.

Cud następuje za cudem. Jak gdyby na potwierdzenie tego, że Bóg zwrócił ku nim oblicze, w zakamarku pustych składów żywnościowych, tysiąc razy zdawałoby się splądrowanych, przeszukanych, znajdują się nagłe trzy worki przedniej mąki. Ludzie klną się, że to cud, że jej tam przedtem nie było. Może była, może nie. W każdym razie jest z czego wypiec komu­nikanty w ilości dostatecznej, by wszyscy, WSZYSCY przystąpili do Stołu Pańskiego. Cały dzień, poprzedzający natarcie, poświęcony jest zbiorowej spowiedzi i rozdawaniu komunii. Biskup, który od chwili znalezienia włócz­ni odżył i wygląda, jakby za każdym krokiem ulatywał ku niebu, sam ją roznosi z pomocą innych księży. Modli się w głos, by Zbawiciel Najświęt­szym swym Ciałem skrzepił i dusze, i ciała... By dożyli jutrzejszego dnia zwycięstwa, radości i chwały...

Gdy ludzie poszczą i modlą się, wodzowie radzą. Będą walczyć pieszo po raz pierwszy w życiu. Po raz pierwszy, odkąd rycerstwo istnieje. Koni nie ma. Jak bić się z ziemi?

Zaufajcie mnie - powiada Boemund - przystańcie, że ja zarządzę i poprowadzę natarcie... Całą noc nad tym myślałem i ot, jak sobie ułoży­łem...

Skupiają się w ciasną gromadkę nachylając ku sobie ścisłym wieńcem głowy.