Niezależność i męczeństwo
Wpisał: Stanisław Michalkiewicz   
16.06.2013.

Niezależność i męczeństwo

 

Stanisław Michalkiewicz http://www.michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=2850

 

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    16 czerwca 2013

Pewnie się powtarzam, ale cóż ja na to poradzę, skoro w naszym nieszczęśliwym kraju niezależne media głównego nurtu przez cały czas pracują w służbie ciszy? Nie znaczy to oczywiście, że panuje u nas cmentarna cisza, przeciwnie - niezależne media głównego nurtu nieustannie produkują nieopisany jazgot, ale cały ten zgiełk stanowi szum informacyjny, z którego jednak nic nie wynika.

Wszystko to odbywa się zgodnie z zasadą opisaną przez Chestertona w opowiadaniu „Złamana szabla”: „gdzie mądry człowiek ukryje liść? W lesie. A jeśli nie ma lasu? To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść”. Otóż cały ten zgiełk, jaki codziennie wytwarzają niezależne media głównego nurtu, to jest las, zasadzony w celu ukrycia już nie pojedynczego liścia, ale całej ich sterty.

Jedną z przyczyn, dla których media głównego nurtu realizują tę strategię, wydaje się być ich niezależność. Właśnie się okazało, że bardzo wiele niezależnych mediów i zatrudnionych w nich funkcjonariuszy, pobierało od partii politycznych wynagrodzenie za świadczenie usług propagandowych. Przybierało to postać jakichś „ekspertyz” i innych prac pozorowanych - ale tak naprawdę chodziło o to, żeby niezależne media kadziły partii, która im płaci. Warto to zapamiętać, ponieważ na naszych oczach rodzi się właśnie nowa definicja niezależności. Z jednej strony może ona budzić zdziwienie, a nawet zgorszenie zwolenników tradycyjnych znaczeń, ale z drugiej - w cóż inwestować w dzisiejszych zepsutych i skorumpowanych czasach, jeśli nie w niezależność?

No dobrze - ale skąd właściwie wiadomo, które media są niezależne, a które nie? To proste jak konstrukcja cepa. Niezależne media to - po pierwsze - te, które ten przymiotnik zapisały sobie w podtytule. Taki jeden z drugim Umiłowany Przywódca partyjny tylko rzuci okiem i już wie, z kim ma do czynienia. I wtedy - po drugie - od razu wie, że może śmiało umawiać się z nimi na świadczenie usług propagandowych, za które strzyka forsą, dojoną od Rzeczypospolitej na podstawie ustawy o finansowaniu partii politycznych. W 2012 roku Platforma Obywatelska otrzymała z budżetu państwa 18,3 mln zl, PiS - 17,1 mln, PSL i SLD - łącznie 11 mln, a dziwnie osobliwa trzódka biłgorajskiego filozofa - 7 mln. Ani to dużo, ani mało, ale wypić i zakąsić już można.

Warto przypomnieć, że te budżetowe subwencje miały być po to, by partie się nie korumpowały. Tak to w każdym razie uzasadniał w swoim czasie pan poseł Ludwik Dorn - zresztą nie tylko on jeden. Oczywiście można to spokojnie włożyć między bajki. Kontrakty z niezależnymi mediami pokazują, że partie nie tylko się korumpują, ale również korumpują swoje otoczenie, zgodnie z biblijną zasadą: „nie zawiążesz gęby wołowi młócącemu”.

A skoro już jesteśmy przy biblijnych sentencjach, to warto wspomnieć o jeszcze jednej, mianowicie - że z tego, kto mocny, dobywa się słodkość. Ta samsonowa zagadka (chodziło o zdechłego lwa, w którego ścierwie schronił się pszczeli rój) wyjaśnia nie tylko przyczynę, dla której politykom nadstawiają się różne ambitne damy, ale również zjawisko postępującej niezależności w mediach głównego nurtu. W świetle tych pełnych mądrości sentencji nawoływania pana Adama Darskiego, używającego pretensjonalnego pseudonimu „Nergal”, podczas pokazu darcia Biblii, by uczestnicy koncertu „żarli to gówno”, dowodzą, że gówno, to pan Darski ma w głowie - i nawet przeszczep szpiku kostnego niczego tu nie zmienił.

I dopiero na tym tle możemy lepiej zrozumieć, dlaczego niezależne media tak zdawkowo potraktowały wizytę izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu w naszym nieszczęśliwym kraju. Przyjazd „Bibijahu” był zresztą - jak powiedziałby poeta - „z dawna niebieskim oznajmiony cudem i poprzedzony głuchą wieścią między ludem”. Cud niebieski przybrał postać buńczucznego oświadczenia ministra Radosława Sikorskiego, że „nie wszystko, co robi Izrael nam się podoba”. Warto tę deklarację rozebrać z uwagą bo do niedawna ministrowi Sikorskiemu podobało się wszystko, co Izrael robił. Co się stało, że teraz już nie wszystko mu się podoba?

Pewne światło rzuca na to rozporządzenie rosyjskiego prezydenta Putina z 20 maja, nakazujące Federalnej Służbie Bezpieczeństwa nawiązanie ścisłej współpracy z tubylczą Służbą Kontrwywiadu Wojskowego. Ponieważ domyślamy się, że w związku z tym i tubylcza kontr-razwiedka musiała nawiązać ścisłą współpracę z rosyjską FSB, podobnie jak domyślamy się, iż w naszym nieszczęśliwym kraju nic nie dzieje się bez wiedzy i zgody okupującej go soldateski, to i metamorfoza upodobań pana ministra Sikorskiego musi pozostawać w jakimś tajemniczym związku z tymi wydarzeniami.

W jakim? Na to z kolei snop światła rzuca zaangażowanie Rosji po stronie syryjskiego tyrana, przeciwko któremu powstali wspomagani przez bezcenny Izrael bezbronni cywile. Eskadry rosyjskich okrętów nie tylko pływają po Morzu Śródziemnym, ale podobno na swoich pokładach mają rakietowy system obrony przeciwlotniczej, przed którym respekt odczuwają nie tylko bezbronni cywile, ale nawet bezcenny Izrael.

Jeśli tedy FSB współpracuje z tubylczą kontr-razwiedką, to w takiej sytuacji nic dziwnego, że i pan minister Sikorski zaczyna śpiewać z innego klucza, co w jego sytuacji zdaje się graniczyć z cudem - ale czegóż to ludzie w dzisiejszych czasach nie robią dla miłego grosza, albo kariery? Zaś głucha wieść między ludem dotyczyła strajku, jaki w proteście przeciwko wężowi w kieszeni rusożyda Awigdora Liebermana proklamowała ambasada Izraela w Warszawie. W ramach tego strajku odmówiła obsługiwania wizyty premiera Netanjahu, który w rezultacie musiał wstrzymać publikację pierwotnego wspólnego komunikatu, ponieważ był on nadmiernie wyrozumiały dla Palestyńczyków. A że działo się to w momencie, gdy w izraelskim Knesecie zaczęto głośno mówić o „Wielkim Izraelu” w „granicach biblijnych”, to wszystko - jak powiadają gitowcy - „gra i koliduje”.

Ale nie o to przede wszystkim chodzi - chociaż oczywiście metamorfoza upodobań ministra Sikorskiego też zasługuje na uwagę - tylko o to, że te wszystkie „cuda” i „głuche wieści” mają charakter szumu informacyjnego, który ma zagłuszyć pytanie, czy premier Netanjahu podczas swojej wizyty omawiał z Umiłowanymi Przywódcami naszego nieszczęśliwego kraju sprawę żydowskich roszczeń majątkowych. Jest niemożliwe, by ta sprawa nie była poruszona tym bardziej, że żyją jeszcze ludzie pamiętający iż przed trzema miesiącami dyrektor zespołu HEART Robert Brown w wypowiedzi dla „Times of Israel” zeznał, że w rozmowach na ten temat, jakie delegacja wspomnianego zespołu przeprowadziła w Warszawie z sześcioma tubylczymi ministrami i „przedstawicielami opozycji”, nastąpił „przełom”.

No a podczas wizyty premiera Beniamina Netanjahu? Też nastąpił „przełom”, czy nie nastąpił? O czym rozmawiano i co właściwie uradzono? Niezależne media nie zająknęły się na ten temat ani słowem, więc pozostaje do wyjaśnienia tylko jedno: kto im zapłacił za to powściągliwe milczenie - czy strona polska, czy izraelska, czy obydwie po połowie? Zresztą może nikt im nie zapłacił, a tylko poprzebierani za dziennikarzy funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu dostali rozkaz, że morda w kubeł - i proszę, jaki pokaz dyscypliny!

Za to wszyscy rozpisują się na temat powtórnego męczeństwa Jana Rokity. Jak pamiętamy, pierwsze męczeństwo dotknęło tego polityka na pokładzie samolotu „Lufthansy”, z którego wydobył się rozpaczliwy okrzyk: „Ratunku! Biją mnie Niemcy!” Tym razem męczeństwo jest jeszcze bardziej dotkliwe, bo ręka zadająca ciosy jest bratnia. Chodzi oczywiście o komornika, który na wniosek byłego Głównego Komendanta Policji pana Kornatowskiego, za komuny - prokuratora - egzekwuje 350 tys. złotych, by w ten sposób sfinansować ekspiacyjne publikacje, mające panu Kornatowskiemu podreperować nadwątloną przez Jana Rokitę cnotę. Przebywający za granicą Jan Rokita został właśnie wyrzucony z PO, a zaraz potem komornik przystąpił do czynności - co podejrzliwcom nasunęło podejrzenia, że w przeddzień kongresu SLD, na którym ma się dokonać kanonizacja generała Jaruzelskiego, oznacza to początek końca pieriedyszki i zapowiedź kolejnego zlodowacenia, w jakim pogrąży się nasz nieszczęśliwy kraj.

W związku z tym były niedoszły „premier z Krakowa” głośno zastanawia się, czy przypadkiem nie dać nura w „szarą strefę”, z której mógłby komornikowi i panu Kornatowskiemu pokazać gest Kozakiewicza, czy jednak przezornie do naszego nieszczęśliwego kraju już nie wracać. Wobec takich, dekonspirujących sytuację rozterek drgnęły serca Umiłowanych Przywódców, którzy postanowili zrobić zrzutkę i w ten sposób położyć kres powtórnemu męczeństwu. Przyłączył się do niej nawet Leszek Miller, co pokazuje, iż historia zatoczyła koło i powraca taktyka z roku 1981, opisana przez Janusza Szpotańskiego:

nie płoszmy ptaszka; niech mu się zdaje,

że naszej partii siły nie staje (...)

aż o poranku za oknem dojrzy kontury tanku,

potem na schodach usłyszy kroki.

Wnet się posypią piękne wyroki!

Tymczasem na męczeństwo został wydany premier Donald Tusk, który po kilku dniach niespokojnego oczekiwania dostał rozkaz, a właściwie zakaz kandydowania na stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej. To znaczy - tak się domyślamy - na co zresztą naprowadziło nas wyznanie samego premiera Tuska, że przed „podjęciem decyzji” konsultował się z panem prezydentem Komorowskim. Ponieważ podejrzewamy, że pan prezydent Komorowski też „pozostaje pod władzą” - na co z kolei wskazywałoby wyznanie generała Marka Dukaczewskiego, że w przypadku wygranej Bronisława Komorowskiego, którego najwidoczniej i chyba nie bez powodu traktował jako swego faworyta w wyborach prezydenckich, z wielkiej radości otworzy sobie butelkę szampana - to odstąpienie przez premiera Tuska od kandydowania na stanowisko przewodniczącego KE pokazuje, iż będzie musiał, kropla po kropli, wypić kielich goryczy do końca.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Zmieniony ( 18.06.2013. )