OLBRZYMI: uwolnijmy olbrzyma
Wpisał: Louis de Wohl   
29.05.2013.

OLBRZYMI: uwolnijmy olbrzyma

 

Z książki Louisa de Wohl, „Łagodne światło” {św. Tomasz z Akwinu} str. 213 i nn.

 

[Uczeń Tomasz w rozmowie z Albertem, już wtedy zwanym Wielkim. Ok. 1250 roku. Sprawa znów aktualna teraz - przy kolejnym ataku gnozy na świat Boży. Czekamy na kolejnego OLBRZYMA. Czas, Panie! MD]

 

...Tomasz czekał cierpliwie.

 

- Opowiem ci bajkę, synu - rzekł Albert. - Był sobie raz poganiacz wielbłądów, który wierzył, że Bóg przemawia do nie­go ustami archanioła Gabriela. A taka była żarliwość tego człowieka i jego uczniów, że przekonali najpierw setki, a potem tysiące, że po­ganiacz wielbłądów jest największym prorokiem, jakiego Bóg kie­dykolwiek zesłał na ziemię, i że ich obowiązkiem jest rozpowszech­nić nową religię na całej ziemi, nie perswazją i miłosierdziem, lecz ogniem i mieczem. A nowa religia rozprzestrzeniła się po całej Ara­bii, Egipcie i Turcji i całym wybrzeżu północnej Afryki, a stamtąd do Hiszpanii i Francji, gdzie wreszcie, z pomocą Boga, została za­trzymana, pokonana i odegnana z powrotem przez chrześcijańskich rycerzy i żołnierzy.

Ale do dziś zielona flaga Mahometa wznosi się nad dużymi obszarami Hiszpanii i u samych bram miasta wielkiego Konstantyna. Symbolem nowej religii jest półksiężyc... i państwa muzułmańskie jak ogromny półksiężyc otaczają chrześcijaństwo, gotowe uderzyć w każdej chwili. A jakiś czas temu powstało nowe niebezpieczeństwo.

 

"Teraz” pomyślał Tomasz. Znał, oczywiście, historię islamu. I przeczuwał przynajmniej trochę z tego, co nadchodziło. Ale wie­dział również, że mistrz nie opowiada mu tej "bajki" bez ważnego powodu.

- Prymitywna wiara Maurów i Saracenów - ciągnął Albert ­nie mogła być nigdy duchowym zagrożeniem dla chrześcijaństwa. Ale potem nadeszło nowe niebezpieczeństwo. Najpierw Al-Kindi w dziewiątym, potem Al-Farabi w dziesiątym i Awicenna w jedena­stym wieku po Chrystusie zaczęli wywoływać cień olbrzyma, któ­ry zmarł na trzy stulecia przed pojawieniem się Naszego Pana na ziemi. Wtedy nikt jeszcze nie twierdził, że Arystoteles był zwiastu­nem islamu. Al-Kindi, Al-Farabi i Awicenna chcieli wiedzieć. Jed­nak pod ich magicznym dotknięciem olbrzym zaczął się zmieniać, przekształcać. Wypełnili jego kontur duchem Wschodu; orientalni mistycy zaczęli przenikać jak subtelny zapach perfum, a dziwne po­jęcia, zarówno neoplatońskie jak i pre-platońskie, zaciemniły jasność jego myśli. Zaczął coraz bardziej wyglądać jak człowiek Wschodu. Mógł urodzić się w Bagdadzie, Chorasanie lub Marrakeszu. Potem, jakieś sto lat temu, pojawił się Awerroes.

 

Tomasz słuchał spokojnie, pochylony do przodu, z łokciami na kolanach; wiedział to wszystko, co Albert powiedział do tej pory, a Albert wiedział, że on wie. To naprawdę przypominało słuchanie baśni, słyszanej wcześniej, nie raz, lecz wiele razy.

- Z Awerroesem dokonały się w pełni narodziny filozofii mu­zułmańskiej. Nie była oryginalna. Była, mówiąc wprost, zniekształ­coną i zorientalizowaną filozofią Arystotelesa. Ale...

Pomarszczona twarz mistrza spoważniała.

         - ...ale była filozofią. I zawierała dość arystotelesowskiej prawdy, by wnieść orientalne błędy wprost do serca i umysłu chrześci­jaństwa. Przynajmniej islam miał nareszcie broń przeciw chrześci­jańskiej Prawdzie, broń tak ostrą, że przywiodła naszych filozofów do strasznego przekonania, że muszą być dwie prawdy... objawio­nej wiary i filozofii. A w duszach inteligentnych chrześcijan zro­dziły się wątpliwości, na które teologia ma tylko jedną odpowiedź: "Zostawcie filozofię i trzymajcie się wiary”.

Innymi słowy: w na­szych murach jest koń trojański, a imię jego: filozofia islamu. To, czego nie zrobiły wielkie armie poganiacza wielbłądów, może się dokonać od wewnątrz przez tego konia trojańskiego, przez ducha wielkiego Arystotelesa prowadzonego przez ducha Awerroesa. Mówią, że Fryderyk II w różny sposób naśladuje orientalne zwy­czaje, klnąc się na Mahometa i Kaabę i wprowadzając modę na rzeczy wschodnie. To przykre, ale nawet w dziesiątej części nie tak niebezpieczne, jak doktryna wschodnia zaciemniająca nasze naj­lepsze, duchowne umysły.

A dlaczego je to przyciąga? Ponieważ za błędem awerroistów jest prawda Arystotelesa. Prawda zmiesza­na z nieprawdą... w tym tkwi niebezpieczeństwo. Chyba że... my uwolnimy olbrzyma.

- My... - powiedział Tomasz z niedowierzaniem. - My...?

         - Ty i ja. Szukałem; szukam od lat człowieka, który może to zrobić. Poświęciłem temu swoje życie. Ale jedno życie nie wystar­czy. Żaden pojedynczy człowiek nie potrafi wyzwolić Arystotelesa z łańcuchów. Zadanie jest ogromne. To nie proste przetłumaczenie Arystotelesa na łacinę.       

- Nie mogłoby być - odrzekł cicho Tomasz. - Bo nawet Ary­stoteles nie zawsze miał rację.

- Synu - zawołał z radością Albert - to jedno zdanie dowodzi, że ty jesteś tym właściwym człowiekiem! - W uniesieniu zerwał się na nogi i zaczął spacerować po małej celi. - Arystoteles nie zawsze miał rację - powtórzył. - Czy wiesz, że nie ma prawdopodobnie ży­jącego człowieka, który odważyłby się powiedzieć to publicznie? To znaczy spośród tych, którzy czytali Arystotelesa. Bo inni, a szcze­gólnie kilku teologów, których mógłbym wymienić, są niezłomnie przekonani, że cały Arystoteles jest dziełem samego szatana. Czy możesz sobie to wyobrazić? Dobrzy ludzie żegnający się na sam dźwięk imienia Stagiryty. Ale ty, synu... och, kocham cię za to... czytałeś go i ani się przed nim nie wzdrygasz, ani nie chylisz przed nim głowy bez zastrzeżeń.

Zatrzymał się nagle.

- W tym miejscu my wchodzimy do baśni, synu... ty i ja, z na­szym planem uwolnienia olbrzyma z łańcuchów i ocucenia go.

- Wielcy Żydzi mogą w tym pomóc - powiedział z entuzja­zmem Tomasz. - Szczególnie rabin Mojżesz Majmonides. Jego Przewodnik dla błądzących...

 

- Czytałeś go? - zapytał zaskoczony Albert.

- Och, kiedyś w Neapolu - przyznał Tomasz. - Mieli na uni­wersytecie dobrą kopię. Rabin Mojżesz był wielkim  człowiekiem ­i dobrym.

         - I też nie uważa Arystotelesa za nieomylnego. Synu, czy zda­jesz sobie sprawę, dokąd to prowadzi?

         Tomasz skinął głową.

         - Chrześcijanin będzie mógł powiedzieć: przez łaskę Bożą wierzę; mam wiarę. Wiele w niej przewyższa rozum, ale nic mu nie zaprzecza.

- Dokładnie tak! - wykrzyknął Albert. - Dokładnie. - Opano­wał swój entuzjazm. Głos miał spokojny, ale brzmiał w nim cierpki odcień, gdy powiedział:

- Ostrzegam cię przed jednym, Tomaszu: twoi współwyznawcy będą ci to utrudniać. Najbardziej inteligentny franciszkanin, jakiego spotkałem... zwróć uwagę, nie najlepszy, lecz najbardziej inteligentny... śmiał się ze mnie, kiedy przedstawiłem mu swój pomysł. Powiedział, że to niemożliwe. Tego nie da się zrobić.

- Zobaczymy - odrzekł Tomasz.

- Ale najgorszy sprzeciw nie przyszedł z jego strony, lecz od tych ograniczonych, tchórzliwych, bezpłodnych... A niektórzy z nich są bardzo silni. Zaatakują cię jak byki Baszanu. I będą mówić z prze­rażającą mocą. Zacytują przeciw tobie największych świętych, tak, nawet samych Ojców Kościoła. Zmiażdżą cię świętym Grzegorzem, świętym Bernardem i największym z nich, świętym Augustynem...

 

         - Nieważne, kto coś powiedział - wtrącił się Tomasz. - Ważne, co powiedział.

         Albert spojrzał na niego badawczo.

         - Na miłość Boską - powiedział ochrypłym głosem - ty chyba naprawdę tak myślisz.

         Tomasz odpowiedział mu zdumionym spojrzeniem.       

- Nie mógłbym przecież tego powiedzieć, gdybym tak nie myślał.

 

Niski mężczyzna, przed którym wszyscy drżeli, odrzekł stłumionym głosem:

- Powiedz mi, synu... czy ktokolwiek ciebie kiedyś onieśmielał?

- O tak - odpowiedział Tomasz.

- Nie wierzę. Kto?

- Nasz Pan... przy ołtarzu.