Ciemniejszy odcień czerni
Wpisał: Dariusz Ratajczak   
07.05.2011.

Ciemniejszy odcień czerni

 

[przypominam tekst zamordowanego w czerwcu 2010 roku. Bo godzien pamięci, tak tekst, jak Autor MD]

Dariusz Ratajczak http://haggard.w.interia.pl/rpa.html

Swego czasu opisywałem na łamach "Nowej Myśli Polskiej" nienormalną pod każdym względem sytuację panującą w Zimbabwe pod rządami oszalałego starca, towarzysza prezydenta Roberta Mugabe. Tym razem serwuję garść informacji na temat tzw. stanu bezpieczeństwa (czytaj: niebezpieczeństwa) w Republice Południowej Afryki. Korzystając z okazji, chciałbym podziękować p. D.J. za przesłanie stosownych materiałów oraz dokonanie tłumaczeń z afrikaans na język angielski. Doprawdy był to zabieg niezbędny, gdyż gros tekstów pochodzi z wydawanego po afrykanersku pisma "Die Afrikaner - Blad van die Herstigte Nasionale Party van Suid Afrika".

Tylko ludzi naiwnych lub niedoinformowanych (co niejednokrotnie na jedno wychodzi) mogą zwieść telewizyjne "spoty" reklamujące RPA jako kraj wolności i tolerancji. W istocie toczy się tam zawzięta batalia, celem której jest ostateczne złamanie kręgosłupa ludziom mającym biały odcień skóry. Jest to rodzaj pełzającej, rozciągniętej w czasie, czarnej, rasistowskiej rewolucji. A my, ludzie światli, sprzeciwiamy się tej obłędnej ideologii - bez względu na to z której strony przychodzi. Chyba że jesteśmy "światli inaczej", czytamy "światłe" gazety, oglądamy "światłe" stacje telewizyjne, słuchamy "światłych" rozgłośni radiowych, co to gotowe są umrzeć za "Love Parade" w Warszawie lub "artystkę" przywieszającą genitalia do Krzyża.

Sprawy mają się następująco: w 1994 r. czarna większość przejęła władzę na południu Afryki. Jej siłą przewodnią jest African National Congress. Zwodnicza to nazwa. Dodałbym do niej człon "Komunistyczna Partia Południowej Afryki" (skrót angielski: CPSA), jako że obie organizacje połączyły się, czyli dokonały fuzji. Mamy zatem ANC-CPSA. Ale mniejsza o nazwę... Ważniejsze jest to ("po owocach ich poznacie"), że np. w latach 1994-2002 w RPA poniosło gwałtowną śmierć około 1400 białych farmerów. Tych, którzy mieli szczęście przeżyć ataki ze strony czarnych bandziorów, liczy się w tysiące. Nie do pozazdroszczenia jest los żon rolników: niejako przy okazji napadów były i są one często gwałcone.

Odpowiednie raporty ukazują przerażającą skalę zjawiska. Tylko w I. połowie 2002 r. bandyci zaatakowali 690 farmerów. 80 z nich poniosło śmierć, zgwałcono 170 białych kobiet. Żeby być dokładnym: niewiasty nierzadko gwałcono i zabijano. Przy tym wiek ofiar nie stanowił żadnej bariery dla zwyrodnialców. Oto kilka charakterystycznych, czyli drastycznych przykładów:
Okolice Magaliesburga. Pomieszkiwała tam sobie na farmie babuńka Mona Sawyer wraz z córką Andree Moore i siedmioletnim wnuczkiem. Staruszka zdrowiała po chorobie nowotworowej. Mona, osoba uprzejma i litościwa, wpuściła do domu jakiegoś obdartusa , bo poprosił o kawałek chleba. Znaleziono ją nieżywą z licznymi ranami kłutymi szyi. Nadgryziony bochen leżał na progu domu... Więcej szczęścia miała siedemdziesięcio-pięcioletnia Afrykanerka z Maokeng w pobliżu Kroonstadu. Bandyta dusił ją, zgwałcił, ale nie zabił. Czy aby na pewno więcej szczęścia? Powszechnie wiadomo, że gros bandytów to nosiciele wirusa HIV lub osobnicy już chorzy na AIDS (tak przy okazji: 2 lata temu, pod ozdrowieńczymi rządami ANC, w Zululandzie chorowało 4 tysiące ludzi na cholerę; w ogóle HIV, Ebola i inne paskudztwa po prostu zjadają czarną Afrykę; w końcu naprawdę zjedzą lub porządnie nadgryzą cały świat).
Jeszcze kilkanaście lat temu Marike uchodziła za "Pierwszą Damę" RPA. Tą ładną i dystyngowaną kobietę przyjmowały obiadem królowa Elżbieta II i Margaret Thatcher. Nie mogło być inaczej. W końcu była byłą żoną ostatniego białego premiera państwa, Frederika de Klerk. De Klerk, który (nawiasem pisząc) u końca apartheidu otrzymał od brytyjskiego wywiadu 20 milionów dolarów ścielących ANC drogę ku władzy, rozwiódł się z Marike w 1998 r. i nawiał z "młodszym modelem" płci żeńskiej do bezpiecznej Europy, co oczywiście jak najbardziej przystoi brzydzącemu się przemocą laureatowi Pokojowej Nagrody Nobla. Samotna Marike wprowadziła się do strzeżonego przez 24 godziny na dobę apartamentu "Dolphin Beach" w Kapsztadzie. Tam zamordował ją ochroniarz, dwudziestojednoletni Luyanda Mboniswa, czarny gentelman o wyglądzie łysego cherubinka pod krawatem. Żeby tylko zamordował... Badający ciało ofiary patolog, Gideon Knobel, był wstrząśnięty. Powiedział, że w swej "trzydziestoośmioletniej karierze" czegoś takiego jeszcze nie widział. Szczegółów Czytelnikom litościwie oszczędzę. Napomknę tylko, że byłą premierową przed śmiercią brutalnie zgwałcono. W międzynarodowej prasie ledwie napomknięto o tym wydarzeniu. Żadni sensacji Amerykanie w ogóle je zignorowali. Cóż, Marike nie była "matką narodu", grubą jak kredens, lubieżną, psychopatyczną i dla "postępowego świata" co najwyżej... "kontrowersyjną" (jak ja nie znoszę tego słowa) Winnie Mandela.
Aliści Afrykanerki to twarde istoty. W miejscowości Koeel w pobliżu granicy z "Mugabelandem" (Zimbabwe) gospodaruje na farmie młode małżeństwo Chris i Marie van Tonder. Pewnego pięknego dnia Chrisa obezwładniło dwóch czarnych rabusiów. Mąż krzyknął do żony, żeby zrobiła użytek z myśliwskiego sztucera. Problem polegał na tym, że obwiesie zasłonili się mężczyzną. Pomimo tego Marie strzeliła dwa razy. Kule trafiły w łepetyny bandziorów (na "komorę"), którzy najwyraźniej zapomnieli, iż w tamtych okolicach młodzi chłopcy przed ożenkiem pytają swe oblubienice nie o zdolności kulinarne, a strzeleckie.
Zapewne dzielna Marie van Tonder wiosny nie czyni. Sprawy zdają się zmierzać we "właściwym" kierunku. "Walki o ziemię" biali farmerzy nie wygrają. Pewnie przegrają wszystko. Chociaż... nigdy nic nie wiadomo. Afrykanerzy to dzielny, zaradny i dumny naród. Przynajmniej niektórzy z nich nie mają zamiaru składać broni. Czytam oto wypowiedź lokalnego działacza afrykanerskiego, Coena Vermaaka, stanowiącą odpowiedź na stwierdzenie... płk. Muammara Kadaffiego (finansował czarnych terrorystów za apartheidu; zresztą czego i kogo on nie finansował), iż czarni powinni wybaczyć białym przeszłość. Facet wali z grubej, naprawdę grubej rury: "1. Czarni zabijali i gwałcili białych przez 300 lat. 2. Biali stworzyli czarnym język pisany, byli też twórcami słowników języków murzyńskich. 3. Na terenach zamieszkałych przez czarnych biali wybudowali i opłacali szpitale, drogi, linie kolejowe, domy. Panie Kadaffi, nie ma mowy o wybaczaniu. Niech pan nam podziękuje, bo gdyby nie biali - ten kraj (RPA - D.R.) nadal tkwiłby we wczesnej Epoce Żelaza, tak jak to było 400 lat temu". Niemniej radykalny w poglądach jest prezes "Radio Pretoria" (FM 104.2, codzienne programy skupiają uwagę ponad 100 tysięcy słuchaczy), Wielebny Mossie van den Berg. Duchowny głosi: "My, Afrykanerzy, otworzyliśmy ten kraj, podnieśliśmy go do rangi rozwiniętego w skali światowej. Teraz stał się rodzajem bananowej republiki. Czarna Afryka wymazuje wszystko, co zbudowaliśmy. Chcemy go ponownie podnieść do cywilizowanego poziomu". I dalej: "Poprzez radio namawiamy młodych białych, by mieli więcej dzieci, gdyż w ten sposób wzrosną nasze szeregi i będziemy mieli większą siłę przebicia. Wzrost będzie tylko wtedy możliwy, gdy każda rodzina będzie posiadała co najmniej czworo dzieci. Wierzymy, że osiągniemy taki stan samookreślenia, który umożliwi nam utrzymać rasową tożsamość. Stanie się tak, o ile nie zmuszą nas do ożenków z czarnymi lub nie wyrzucą za morze". Wielebny, niech mu Bóg wybaczy, nieco "rasizuje", ale to błahostka w porównaniu z taką Liberią, której konstytucja głosi, że jest to kraj czarnego i tylko czarnego człowieka. Zresztą tuzin państw afrykańskich leżących na południe od Sahary (i kilka karaibskich) chlubi się flagami upstrzonymi różnej szerokości pionowymi lub poziomymi pasami czerni. Podkreślają one z dumą rasową przynależność większości ich obywateli. Tego typu historie są nie do pomyślenia w Europie, Azji i obu Amerykach!
A w odniesieniu do Afrykanerów (i nie tylko) raz jeszcze powtarzam: nigdy nic nie wiadomo. Historia jest nieprzewidywalna, jej regułą jest brak reguł. To co dzisiaj jest modne ("trendy"), jutro lub pojutrze ląduje w zakurzonym kącie. I może dlatego warto żyć.