Dramat Nocy Listopadowej. Stratedzy czy półgłówki?
Wpisał: Andrzej Solak   
29.11.2018.

Dramat Nocy Listopadowej. Stratedzy czy półgłówki?

Mogiły polskich dowódców wołają o prawdę

 Andrzej Solak 

http://www.pch24.pl/dramat-nocy-listopadowej--mogily-polskich-dowodcow-wolaja-o-prawde,47259,pch.html#ixzz5YH33q6Zv


Zamordowano ich bez litości, a pamięć o nich przywaliły dwie góry kłamstw. Car ogłosił ich swymi wiernymi stronnikami poległymi za wierność swojemu monarsze, w narracji zaś rodzimych rewolucjonistów byli zaprzańcami – zdrajcami sprawy narodowej. Mogiły polskich dowódców zgładzonych w Noc Listopadową wciąż wołają o prawdę.

 

W roku 1815 na gruzach napoleońskiej Europy wyrosło Królestwo Polskie. Posiadało konstytucję, Sejm, administrację, szkoły, monetę, wreszcie własną polską armię.

 Owo państwo powstało dzięki staraniom cara Rosji Aleksandra I. Dziś mało kto chce pamiętać entuzjastyczne hołdy składane Aleksandrowi przez rzesze naszych rodaków zafascynowanych rycerskością ich niedawnego wroga, albo głęboką żałobę jaką okryła się Warszawa po jego śmierci. Była to miłość szczera, acz wynikająca z rozsądku, świadoma niedoskonałości tego świata.

 Królestwo Polskie obejmowało jedynie fragment ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej. Było złączone wieczną unią personalną z Imperium Rosyjskim; car Rosji dzierżył zarazem koronę króla Polski. Niestety, następca cara‑króla Aleksandra, Mikołaj I nie podzielał jego polonofilskich inklinacji; bywało, że dopuszczał się łamania konstytucji Królestwa. Nie sposób więc mówić o suwerenności owego organizmu politycznego. Tym niemniej szeroka autonomia dawała szansę doczekania lepszych czasów oraz możność gromadzenia sił do przyszłej walki. A w razie zaistnienia korzystnej koniunktury międzynarodowej świetnie wyszkolona armia Królestwa mogła oddać nieocenione usługi sprawie niepodległości.

 Tymczasem jednak na ziemiach polskich nastąpił rozwój stowarzyszeń radykalnych, w tym organizacji spiskowych, nawołujących do natychmiastowego rozpoczęcia walki z Rosją. Jesienią 1830 roku konspiratorzy z warszawskiej Szkoły Podchorążych, rozgorączkowani informacjami o zwycięskich rewolucjach we Francji i Belgii, podjęli przygotowania do zbrojnego zrywu.

 

Strzały w mroku

29 listopada 1830 roku w godzinach wieczornych spiskowcy przystąpili do działania. Niestety, akcja powstańcza prowadzona była wyjątkowo nieudolnie.

 Konspiratorzy wdarli się do Belwederu. Chcieli zamordować urzędującego tam carskiego brata, wielkiego księcia Konstantego, ale niedoszła ofiara zamachu uciekła skrytobójcom sprzed nosa.

Podchorążowie Piotra Wysockiego ostrzelali koszary tak zwanych „pułków rosyjskich”, stacjonujących w stolicy. Nie poczyniono najmniejszej próby przeciągnięcia tych oddziałów na stronę insurgentów, mimo że jak zauważył generał Ignacy Prądzyński, samo już nazwanie tych pułków, jako to: grenadiery litewskie, strzelce wołyńskie, kirysiery podolskie, huzary grodzieńskie, wskazywało, że ono do powstania polskiego należeć koniecznie powinno, że za nieprzyjaciół uważane być nie mogło.

Spiskowcy byli przekonani, że ich wystąpienie da początek powszechnemu zrywowi. Tymczasem na odgłos zamieszek mieszczanie zatrzaskiwali bramy i okiennice. Generałowie błagani o objęcie dowodzenia powstaniem – odmawiali. Buntownicy zyskali wsparcie zrazu jedynie plebsu i pospólstwa.

 Były to chwile, w których ważyły się losy Królestwa. Dlatego szereg polskich wyższych dowódców podjęło próbę ostudzenia rozpalonych głów. Odpowiedzią na słowa perswazji były obelgi, ciosy kolb i bagnetów, strzały karabinowe. Z rąk rozgorączkowanych młokosów ginęli czcigodni weterani insurekcji kościuszkowskiej i wojen napoleońskich, jak generałowie: Ignacy Blumer, Maurycy Hauke, Józef Nowicki, Stanisław Potocki, Tomasz Siemiątkowski, Stanisław Trębicki czy pułkownik Filip Meciszewski. Cudem ocalał generał Józef Mroziński, któremu bagnet rodaka rozorał gardło. Przeżył również, skatowany kolbami, pułkownik Ludwik Bogusławski, dowódca sławnego 4. Pułku Piechoty Liniowej. Przez chwilę niebezpieczeństwo śmierci zawisło nad komendantem Szkoły Aplikacyjnej, powszechnie szanowanym Józefem Sowińskim (poruszającym się na protezie, jako że stracił nogę w bitwie pod Borodino w roku 1812). W pierś Sowińskiego mierzył już bagnet jakiegoś roznamiętnionego cywila, jednak w ostatniej chwili inny ze spiskowców poprosił o litość nad „kaleką”…

 

Nie wszystkich zabito

Mimo bałaganu panującego w szeregach spiskowców osiągnęli oni swój cel. Oddziały wierne wielkiemu księciu Konstantemu wycofały się ze stolicy.

 Zaktywizowały się stronnictwa radykalne. Pod ich wpływem, wśród namiętnych sporów politycznych, Sejm uznał powstanie za narodowe, a następnie ogłosił detronizację Mikołaja I, odbierając mu prawo do noszenia korony polskiej.

 W lutym 1831 roku do Królestwa Polskiego wkroczyły wojska rosyjskie. Nasi spiskowcy nie zdążyli na szczęście wymordować wszystkich polskich dowódców posiadających odpowiednie kwalifikacje. Dzięki temu wojna polsko‑rosyjska 1831 roku nie stała się kolejnym popisem dyletanctwa i amatorszczyzny, a regimenty cara jegomości miały naprawdę twardy orzech do zgryzienia.

 Pułkownik Ludwik Bogusławski wylizał się z ran zadanych mu przez rodaków. Gdy nadszedł czas próby, walczył dzielnie na czele swych „czwartaków” i wraz z nimi przeszedł do patriotycznej legendy.

 Generał Józef Chłopicki, który o inspiratorach zrywu wyrażał się dosadnie, został przejściowo mianowany wodzem naczelnym i dyktatorem powstania. Nie popisał się jako polityk, tym niemniej w bitwie pod Grochowem potrafił ograniczyć rozmiary naszej klęski, nie szczędząc przy tym własnej krwi.

 Generał Ignacy Prądzyński, niezmiernie krytycznie oceniający zdradziecką napaść podchorążych w Noc Listopadową, odniósł najbłyskotliwsze polskie zwycięstwa tej wojny.

 W panteonie największych narodowych herosów znalazł się generał Józef Sowiński poległy śmiercią bohatera na szańcach Woli. W jego serce ugodził bagnet rosyjski, choć jak pamiętamy, kilka miesięcy wcześniej mierzyło weń inne ostrze…

 Nie ma podstaw do posądzeń, że inna byłaby postawa siedmiu polskich dowódców zamordowanych przez spiskowców w Noc Listopadową.

 

Stratedzy czy półgłówki?

Żołnierz polski walczył bohatersko, tym niemniej już po ośmiu miesiącach wojny, w październiku 1831 roku, ostatnie nasze oddziały złożyły broń bądź wycofały się z terytorium Królestwa.

 Czy mogło być inaczej?

Generał Józef Chłopicki, którego w Noc Listopadową spiskowcy błagali o stanięcie na czele zrywu, nie tylko odmówił, ale o samych wnioskodawcach wyraził się wtedy urągliwie:

 – Półgłówki zrobiły burdę, którą wszyscy ciężko przypłacić mogą.

 Stary wiarus przejrzyście uzasadnił swą opinię:

 – Marzyć o walce z Rosją, która trzemakroć sto tysiącami wojska zalać nas może, gdy my ledwie pięćdziesiąt tysięcy mieć możemy, jest pomysłem głów, którym piątej klepki brakuje.

 Istotnie, dysproporcja sił była porażająca. Na początku inwazji rosyjskiej armia Królestwa Polskiego liczyła 40 000 żołnierzy. W następnych miesiącach zmobilizowano jeszcze ponad dwakroć więcej rekrutów. Ogółem przez jej szeregi przewinęło się od 120 000 do 140 000 naszych rodaków, podczas gdy Rosja rzuciła do akcji niemal o połowę więcej, bo 175 000 ludzi. Podkreślmy też, że Polacy wykorzystali całe swoje rezerwy, gdy car w razie potrzeby mógł przysłać choćby i drugie tyle żołnierzy.

 Wszakże same suche cyfry nie oddają dramatycznego położenia Polaków. O ile wspomniane 40 tysięcy „starego wojska” zaliczało się do elity i dobrze radziło sobie z równymi liczebnie czy nawet liczniejszymi zastępami cara, o tyle nowy rekrut przedstawiał już znacznie niższą wartość bojową. Nic dziwnego, proces szkolenia był dość długotrwały. Dlatego ciężkie straty starych wiarusów (na przykład 7400 zabitych i ciężko rannych pod Grochowem czy 6500 pod Ostrołęką) były zabójcze dla skuteczności armii Królestwa.

 Dla wielu rekrutów nie starczyło nawet karabinów. To również nie powinno nikogo dziwić, wszak na terenie Królestwa nie było większych zakładów produkujących uzbrojenie. Próbowano rozwiązać ów problem, dokonując znacznych zakupów na Zachodzie, ale transfer oręża przez terytoria Prus i Austrii był mocno utrudniony.

 Autorzy pisanych współcześnie, krzepiących scenariuszy alternatywnych, zakładających, że Królestwo Polskie mogło wygrać wojnę z Rosją, skwapliwie omijają pewien istotny fragment ówczesnej szachownicy. Jest nim postawa pozostałych mocarstw zaborczych, szczególnie zaś Prus. Berlin nie przyglądał się obojętnie rozwojowi wydarzeń, ale rozmieścił pokaźne ilości wojska w Wielkopolsce na wypadek konieczności wsparcia Rosjan. W tym miejscu wszelkie kalkulacje i „gdybania” na temat perspektyw Powstania Listopadowego stają się bezwartościowe. Jeśli nawet założyć, że Królestwo miało jakiś cień szansy w starciu z armią rosyjską, mimo jej ogromnej przewagi, to wkroczenie wojsk pruskich oznaczało nieuchronną katastrofę.

 

Moc ducha

Czy nasi spiskowcy, planując zryw, naprawdę wierzyli, że tak skromne siły własne zdołają pokonać nieprzyjaciela?

 Toż dla nikogo nie była tajemnicą potęga sił zbrojnych Rosji (która kilkanaście lat wcześniej poradziła sobie z Napoleonem posiłkowanym przez wojska wielu krajów europejskich) ani też fakt, że Królestwo Polskie otoczone jest terytoriami wrogich państw.

 Na co więc liczyli nasi planiści? Co zadecydowało, że poderwali się do walki akurat w tym momencie? Przecież jesienią 1830 roku Królestwu nie groziła zagłada z rąk carskich siepaczy.

 Często wysuwa się przypuszczenia, że inspiracja do zrywu mogła przyjść z zewnątrz, z zachodnioeuropejskich kręgów rewolucyjnych, lóż masońskich bądź obcych służb wywiadowczych. Dopóki nie zostaną znalezione twarde dowody, twierdzenia takie pozostaną w sferze spekulacji. Bez wątpienia jednak spiskowcy byli dziećmi swej epoki. Wychowani na poezji romantyków, zgodnie z wezwaniem swych wieszczów i idoli chcieli mierzyć siły na zamiary; szczerze wierzyli, że moc Ducha wystarczy, aby obalać wrogie imperia. Przedsięwzięcie, w którym wojskowi opierają się na wskazaniach poetów, nie może skończyć się dobrze…

Noc bez brzasku

Po dokonaniu podboju Królestwa Polskiego przez wojska rosyjskie jesienią 1831 roku nastał czas represji – pełna grozy „noc paskiewiczowska”.

 Zniesiono konstytucję, zlikwidowano polską armię i Sejm. Przestała istnieć odrębność państwowa Królestwa Polskiego, którego ziemie włączono do Imperium Rosyjskiego.

 Klęska zrywu sparaliżowała naród na długie lata. Ów marazm trwał również wtedy, gdy zaistniała wreszcie korzystna koniunktura dla insurekcji. W roku 1853 rozpoczęła się bowiem wojna krymska – Rosja musiała stawić czoła koalicji angielsko‑francusko‑sardyńsko‑tureckiej. Wybuch powstania w zaborze rosyjskim mógłby postawić carat w naprawdę trudnym położeniu. A gdyby wciąż jeszcze istniało Królestwo Polskie – w jego dawnym kształcie, z jego świetnie wyszkoloną armią…?

 Jednak na ziemiach polskich znajdujących się pod władzą Petersburga wciąż panowała śmiertelna cisza. Trauma wielkiej klęski sprzed ponad dwudziestu lat, pamięć o represjach i o „nocy paskiewiczowskiej” nadal pętała siły i umysły.

 W tym właśnie miejscu można dokonać właściwej oceny zarówno inspiratorów Nocy Listopadowej, jak i polskich generałów, bezskutecznie usiłujących zawrócić z drogi zagłady nieszczęsnych półgłówków. Z perspektywy czasu car Mikołaj I winien był czuć wdzięczność do autorów niefortunnego zrywu. Ich przedwczesne wystąpienie pozwoliło mu w porę zlikwidować potencjalne zagrożenie, które w przyszłości mogłoby okazać się dlań śmiertelnie niebezpieczne.

Zmieniony ( 29.11.2018. )