DESZCZ OGNISTY
Wpisał: Zofia Kossak   
04.03.2018.
 
DESZCZ OGNISTY


Zofia Kossak PRZYMIERZE. Wyd. Pax, 1975.


[Książkę kupiłem kiedyś z przeceny. Cena początkowa: 70 zł. Nie kupowali, przeceniono na 50, potem na 16.Widzę to na okładce. (wyjaśnienie dla młodzieży: To były pieniądze „stare”, wymienione za Balcerowicza na obecne w proporcji: 10 tysięcy starych = 1 zł obecny. Oczywiście wartość realna była inna – ale to skutek machinacji „starszych i mądrzejszych” w rządzie.).

Jest tu opis Sodomy:Nas to nie dotyczy”... gadali wtedy Polacy, nie czytali.

Teraz, po 40 latach, chyba więcej katolików [więc potomków Abrahama, synów duchowych jego syna Izraelabo myśmy uwierzyli w Mesjasza, nie odrzucili GO !.] widzi spełnianie się tego ostrzeżenia Boga. W USA, UE, u nas...M.D]

==================================

Obaj młodzieńcy szli szybko mimo gorąca i nazajutrz przed wieczorem zeszli z gór w dolinę Siddim. Patrzyli na nią z zachwytem, w szacie swych zielonych gajów bowiem zdała im się rajem. Zali możliwe, by miała zginąć? Cóż jej mogło grozić? Zapowiedzi Ab-Rahama i kapłanów zdawały się nudne do uwierzenia, własne poselstwo kłopotliwe. Któż im uwierzy, gdy oni sami wątpili, czy nie zostali skierowani tu przez omyłkę? Z ciekawością patrzyli na miasto bielejące wśród zieleni, na błękitne wstęgi kanałów przecinające lasy połyskliwą siecią, na gęsty biały tuman skrywający Słone Jezioro oraz dziwaczne brunatne dymy buchające w kilku miejscach z lasów. Weszli w te lasy zwarte, wonne, cudne.

W miarę jak spuszczali się z przełęczy, napotykali zadziwiającą ilość zwierzyny. Mijały ich gromadnie pędzące ku górom dzik barany o wielkich rogach, lisy i szakale. - Lew widno jest w pobliżu - rzekł z niepokojem Segub. - Lew nie wychodzi na łowy w dzień, bracie mój, Segubie. Szli dalej i coraz gęściej napotykali uciekającego drobnego i większego zwierza. Tłuste przepiórki wpadały im same pod nogi.

Zammo! Bracie mój! One uciekają! - Zaiste, słusznie mówisz. Uciekają!

I piękną, cienistą dolinę zdającą się rajem omroczył w ich oczach przeczucie nieszczęścia.

Milcząc przyspieszyli kroku i niebawem stanęli u bramy Sodomy. Segub (uważał się za starszego, gdyż pierwszy opuścił łono matki swojej) rzekł do brata swego Zammy, podobnego doń jak odbicie w wodzie:

Okryj płaszczem głowę swoją i pójdź do świątyni powiedzieć kapłanom tutejszym, co nam zlecono. Ja zatrzymam się w bramie zapytać o bratanka Ab-Ra-hamowego, Lota syna Arana, po czym wnet przyjdę do ciebie.

Uczynię tak, bracie mój. Wielkie wrota z brązu suto złoconego były szeroko otwarte. Pod sklepieniem bramy panował tłok i głośny gwar. Przekupnie krzyczeli wniebogłosy, zachwalając swe wyroby; kupujący targowali je bez pośpiechu. Inni siedzieli bezczynnie, wymieniając nowinki i żarty. Gromady strojnych ludzi śpieszyły na wybrzeże, gdzie król składał ofiary bogom jeziora. Woda bowiem kłębiła się znowu. Ciężkie niby oliwa fale przelewały się podobne cielsku olbrzymiego, niewidzialnego gada. Lecz złe przeczucia doradzające uciekać z doliny zwierzynie i ptakom leśnym dalekie były od umysłów mieszkańców grodu. Dzień, choć osobliwie parny, był w ich oczach podobny każdemu innemu. Dzień nieustającego wesela, nieróbstwa i rozpustnych zabaw.Okryty płaszczem Zamma przemknął się szybko przez bramę i podążył ku górującej nad dachami domów świątyni. Segub przystanął w tłumie rozglądając się wkoło. Potrząsnąwszy przodemtuniki [sygnał pokojowych intencji md] zawołał:

-Pozdrowienie mieszkańcom Sodomy! Raczcie powiedzieć swemu słudze, gdzie żywie Lot syn Arana, Hebrajczyk? Siwiejący mąż siedzący pod murem podniósł się na te słowa:

Jam jest Lot syn Arana, Hebrajczyk. Powiedz, czego chcesz ode mnie, młodzieńcze?

Witaj, synu Arana. Pozdrawia cię przez moje usta stryj twój, Ab-Raham.Nie znam Ab-Rahama. Tenli to, który się zwał Ab- Ramem synem Tarego?

Ten sam. Mąż godny i miłowany przez bogów. Dał mi posłanie dla ciebie... - Błogosławione stopy twoje. Pójdź do domu mego, abym cię ugościł i wysłuchał, co stryj mój Ab-Ram kazał mi powiedzieć.

    Żadną miarą nie może sługa twój uczynić tego tej chwili, gdyż mam inne poselstwo wielce pilne i doniosłe. Odwiedzę dom twój, skoro je dopełnię.

      Powiedz mi zatem tylko, co kazał powiedzieć stryj mój?

Nie pojmuję twojej mowy - odparł Lot wzruszając ramionami. -- Upalenie zwarzyło ci mózg, chłopcze.

Nie zwarzyło mi mózgu upalenie. Jestem Segub syn Faleja syna Elasa z grodu Uruk, przyjaciela stryja twego. Takie, a nie inne słowa kazał mi powiedzieć Ab-Raham. Miastu grozi niebezpieczeństwo wielkie...

        Jakie? Czy znów obce wojska nadciągają?

 

Nie wiemy jakie i Ab-Raham tego nie wiedział. Lecz idąc tutaj widziałem zwierzynę leśną uciekającą z doliny na góry. -

      Ubiegłej nocy ktoś podpalił studnie smołowe, zapewne na złość królowi, i dlatego zwierzyna uchodzi... -

Synu Arana, nie przysłano nas na próżno. Miasto jest zagrożone. Liczba dziesięciu sprawiedliwych może je ocalić... Wymień ich! Dziesięciu sprawiedliwych, obleczonych w uczciwość mężów... Gdzie ich szukać?!

     Nie tu w żadnym razie! - Lot roześmiał się szyderczo. - Dziesięciu sprawiedliwych w tym przeklętym grodzie?! Szalony, kto to wymyślił!

-Stryj twój Ab-Raham rzekł: Lot syn Arana jest sam sprawiedliwy, przeto będzie znal takich jak on, gdyż podobny podobnemu rad... -

      Nie jestem sprawiedliwy - zakrzyknął Lot z goryczą. -- Nie jestem! Byłem może sprawiedliwy kiedyś... Dawno przestałem. Jestem niesprawiedliwy, gdyż codziennie patrzę, jak się niesprawiedliwość dzieje. I nie znam ani jednego sprawiedliwego...

To nie może być, synu Arana! O istnienie miasta chodzi! Pomyśl, szukaj, wskaż!

     Zaprawdę, chłopcze, choćby o moje życie chodziło, nie powiem ci nic innego, jak że w tym grodzie nie ma sprawiedliwych. Gdyby się taki uchował, uciekłby stąd dawno lub zginął..

 Miejsce dla Bary syna Henosa! - rozległo się wolanie. Czarni niewolnicy poprzedzający orszak królewski usuwali tłum pod mur. Towarzyszący królowi dostojnicy byli przeważnie nadzy ze względu na upał, niewiasty ledwie osłonięte przezroczystym muślinem, wszyscy w wieńcach i klejnotach, wszyscy podnieceni widokiem krwi, która przed chwilą spływała obficie w fale jeziora nie łącząc się długo z wodą. -

     Cóż to za piękny chłopiec, Hebrajczyku, i czemuś tak podniecony? - zapytał skrzekliwie Lota gruby mąż w koronie z piór, naśladujący strojem boga Beesa. Miał równie pokraczną głowę, krótki tułów. Zwał się Samaliel.

Czy znasz dziesięciu sprawiedliwych w tym grodzie? -

Nie rozumiem, co chcesz, Hebrajczyku?

- Dziesięciu mężów sprawiedliwych, obleczonych w uczciwość, bojących się bogów?

Grubas roześmiał się głośno, przytrzymując ręką pióra na głowie. - Na wonne łono bogini, miłej opiekunki grodu! Nie znam ani dwóch sprawiedliwych! Ani jednego! Znam za to tysiąc łajdaków, tysiąc rozpustników, tysiąc bezbożnych, tysiąc oszustów...

Ten chłopiec przybył z daleka i mówi, że jeżeli w grodzie nie znajdzie dziesięciu sprawiedliwych, gród zginie... -

Dawno nie masz sprawiedliwych w grodzie, a nie ginie... - I dobrze mu się powodzi...

Pokażcież tego proroka! Sam król zatrzymał lektykę i wyjrzał z niej ubawiony.

Bara syn Herzoga nie zmienił się wiele przez ubiegłe lata. Wyłysiał, lecz zachował poprzednią tuszę i okrutny zmysłowy wyraz. -

Przyjdź jutro, chłopcze, do mego pałacu - rzekł łaskawie. - Okażę ci coś lepszego niż sprawiedliwość , gdyż łaskę królewską...

Co to jest sprawiedliwość?! -- wykrzyknęła któraś z niewiast. -

 Zapytaj raczej, po ile sykli płacą ją na bramie... -

Jakiej miary? Kapłańskiej czy królewskiej? -


Mąż sprawiedliwy to taki, który mówi zawsze prawdę...

Barbarzyńca zatem? Dziki pastuch z pustyni? Jakże-bym śmiał obrażać naszą piękną Eglę mówiąc prawdę o jej latach?


Głupiś, Kaacie - syknęła leciwa, suto wymalowana niewiasta.

Albo Barze synowi Henosa powiedzieć prawdę o twoich uczuciach?

Samalielu! Bara syn Henosa, oby żyl wiecznie, zna serca swoich poddanych, wie, że go miłują, i zna, czego mu życzą...

Otyły król roześmiał się.

- Żeby go jak najprędzej zagryzły szakale? - poddał.

Niewdzięczny! Będę mężem sprawiedliwym i prawdomównym, gdy rzekę, żeś najprzedniejszym na świecie królem pijaków!

Jestem nim i pozostanę -- przyznał Bara z dumą.

 Chłopcze, jak cię zowią? Przyjdź jutro rano do mego pałacu. Urodziwy jesteś...

 

   Zowią mnie Segub, syn Faleja... Królu, żyj wiecznie! Racz wysłuchać mojej mowy... Przysłali mnie kapłani z Ur, by ostrzec przed niebezpieczeństwem... Bogowie zesłali znaki bardzo groźne... Cień na zegarze...

Powszechny wybuch śmiechu zagłuszył jego słowa.

 

Piękny Segubie, zali wierzysz w bogów? My nie. Odkąd Bara syn Henosa, oby żył wiecznie, puścił arcykapłana Ei-Gada na fale jeziora, w którym zatonąć nie można, a żołnierze dzień i noc czuwali z włóczniami odpychając go, gdy przybliżał do brzegu (pewno pływa jeszcze, bo w soli ciało nie gnije, a ryb w jeziorze nie ma) -w bogowie stali się potulni jak baranki. Kapłani sprawują wróżby zawsze pomyślne i zadowalają się byle czym...

Zdarza się nawet, że nie zgłaszają się po ofiary... Dzisiaj na wybrzeżu nie było ich wcale...

Król skinął ręką, biegacze ruszyli, orszak wyszedł z bramy. Za królewską lektyką niesiono inne. Stara, umalowana kobieta o spróchniałych zębach wyjrzała z jednej z nich. -

Młodzieńcze - sepleniła - przyjdź do mnie. Przyjdź zaraz. Dam ci podarki piękniejsze niż królewskie... Przyjdź!

Smaczny kąsek dla ciebie, Jehelio! -- śmiano się wokół. - Nie idź, Segubie synu Faleja! Nie idź, bo zginiesz! - Ta niewiasta kąpie się co dzień w gorącej krwi młodych dziewcząt albo chłopców... skupują dla niej niewolników, których zarzyna jak barany... Strzeż się, Segubie! Sprzykrzysz się i pójdziesz na kąpiel... .

Nie wierz złośliwcom! Przyjdź! - piszczała natarczywie stara...

Niepostrzeżony Zamma, okryty jak poprzednio płaszczem, wszedł do bramy i nachylił się ku bratu. - Kapłanów nie ma - szepnął. - Świątynia i wieża kapłańskie puste... Nie ma nikogo... W drugiej świątyni to samo... Szukałem wszędzie, nie znalazłem nikogo... -

- Uciekli... - domyślił się Segub. - I ja tak sądzę, bracie. Zastanowili się obaj, co począć.

Jehelia nie otrzymując odpowiedzi wysiadła z lektyki. Segub wzdrygnął się, poczuwszy jej pożądliwą chudą dłoń na ramieniu.

Pójdź ze mną - powtarzała. - A ty nie zatrzymuj go! Odtrąciła Zammę, któremu płaszcz zsunął się z głowy i oniemiała.

Na wszystkie bogi! Jest ich dwóch! Jest ich dwóch! - W oczach ci się dwoi, Jehelio! Jehelia ma słuszność!

Patrzcie! Jest ich dwóch! Ludzie czy demony?! Mówcie, młodzieńcy, skąd jesteście? Przybywacie z nieba czy z głębin ziemi?! - Jehelio, masz szczęście króla...

Pójdźcie ze mną obaj! - skomlała pożądliwie stara.

 

Lot, acz niemniej od innych zdumiony, ujął obu braci pod Jeden dla ciebie.

- Chodźcie do domu mojego - rzekł. -- Gośćmi moimi. jesteście. Ab-Rama syna Tarego czczę i miłuję jak ojca rodzonego. Pozdrowiony, kto przychodzi w imię Ab-Rama!

Usunął szorstko Jehelię i powiódł przybyszów do siebie.

================================

     Parno, duszno, pierś moja nie ma czym oddychać - narzekała Idith leżąc na jedwabnych poduszkach rozłożonych na tarasie. Była jeszcze urodziwa, bardzo strojna, choć strój ten modą sodomską składał się głównie z nagości i klejnotów. Z bliska, pod obfitą warstwą barwiczki widniały na twarzy niewiasty liczne zmarszczki. Jeden ząb miała wyłamany z przodu, nosiła przeto nezem dłuższy i szerszy niż dawniej, kładący się na wardze, by zasłonić szczerbę. Pomna na ten brak, Idith uśmiechała: się tylko polową ust i mówiąc zaciskała wargi, co nadawało jej wyraz posępny.

        Pragnę z tej duszności -- powtórzyła. - Podajcie mi wodę. Starsza córka Thamar, siedząca bliżej, wręczyła matce kubek wody z winem. Po wierzchu pływały płatki różane, dodane dla zapachu. Obie dziewczyny, szczególnie młodsza, rudowłosa Lilith, były bardzo piękne. Były jeszcze bardzo piękne, gdyż aczkolwiek młode, ujawniały wiek, w którym życie niewiasty płynie zazwyczaj przy boku męża i dzieci. Powinny były zostać wydane za mąż przed pięciu czy sześciu laty i czuły się głęboko nieszczęśliwe, iż tak się nie stało. Nie stało się zaś, gdyż ojciec ich, Lot, mając w obrzydzeniu Sodomę i sodomskie obyczaje, zaprzysiągł, iż wyda córki za uczciwych młodzieńców pochodzących z innych stron. Starczyło mu odwagi, by taką przysięgę złożyć, a nie starczyło, by owych mężów poszukać. Zamierzał wciąż pójść w odwiedziny do stryja, znaleźć zięciów pośród swojego plemienia, lecz o tym ldith nie chciała słyszeć. Natrząsała się z męża, że za pastuchów chce wyswatać córki i nabuntowała dziewczęta, by się nie zgadzały.


       Zmartwiony i pokonany Lot ograniczał się więc na razie do czekania na szczęśliwy traf, który by kandydatów na zięciów przywiódł z innych stron do domu, i do pilnowania córek, by nie stały się jako inne panny sodomskie. To ostatnie nie byłoby mu się nigdy udało, gdyż zarówno Thamar jak Lilith miały natury ogniste, wiadomo zaś, że łatwiej wiatr w miechu utrzymać, niż dziewczynę upilnować, Lot znalazł jednak niespodziewanego sojusznika w osobie Idith. Mężczyznę kobieta wy~ wiedzie zawsze w pole. Drugiej kobiety nigdy.

      Idith strzegła drapieżnie swych córek pozorując to troską o ich przyszłe dobro, w rzeczywistości kierowana obawą, że młoda krasa dziewcząt zgasi jej przekwitła urodę. A czas mijał i lata Unosząc ostrożnie nezem wypielęgnowanymi palcami o barwionych purpurowo paznokciach ldith dmuchnęła na płatki różane i przyłożyła kubek do ust, skrzywiła się przy tym .

      Ciepła?! Wstrętna! - sarknęła, odstawiając napój. -Kora trzymała ją chyba umyślnie na słońcu! Za Selii woda była zawsze chłodna... - Szkoda, szkoda Sełii... - powtórzyła Lilith. W głosie dziewczyny był wyrzut. Sella, nieoceniona, wierna niewolnica, odebrała sobie życie podsłuchawszy, iż została na dwa lata wydzierżawiona znanej okrutnicy Labii. Idith potrzebowała wówczas gwałtownie pieniędzy i dlatego ustąpiła prośbom sąsiadki. Chodziła potem wściekła przez miesiąc, straciwszy zarazem pieniądze i biegłą w układaniu włosów niewolnicę.

Przynieś świeżej wody - rzekła teraz gniewnie do Lilith.

       Dziewczyna zeszła na dół migocząc w słońcu świetną barwą włosów. Idith przeciągnęła się na poduszkach i znów narzekała na duszność.
    Będzie burza - stwierdziła Thamar spoglądając nad poręcza, w głąb doliny. -- A studnie smołowe wciąż dymią...

Król wbije na pal sprawców tego figla. Ileż to smoły przepadnie!

 

Powiadają, że nikt ich nie podpalał... Same zapłonęły. Spójrz, matko, całe stada ptaków lecą od lasu ku górom... Nigdy takich stad nie widziałam...

Pewnie król poluje z Sokołami...

Król niedawno wracał z wybrzeża, gdzie składał ofiary... To nie on poluje... Spójrz, matko! Jaka dziwna chmura nad jeziorem!


- Spójrz, matko!

Spójrz, matko! - przedrzeźniała Idith niezadowolona. Chora jestem z gorąca, a córka chce, bym kręciła głową ustawicznie, patrząc na ptaki lub chmury... Zaprawdę! Nie dbasz o matkę! Skarcona Thamar umilkła, rozglądając się dalej po niebie. Zdawało się ono inne niż zazwyczaj.

Wtem na dole posłyszała kroki i głosy. Głowa Lilith zajaśniała nad otworem schodów.

 

Ojciec przywiódł dwóch młodzieńców! - krzyczała radośnie rudowłosa. - Pójdź! Obmyjemy im stopy!

     Gdy rozbawiona gromada jęła kołatać do drzwi domu Lota, miasto osnuwał przedwczesny, niezwyczajny zmierzch. Chmura, która poprzednio zwróciła uwagę Thamar, nadciągnęła bliżej, zgęstniała. Słońce padając spod nawisłego sklepienia obłoku miało barwę jaskrawożółtą. W tym świetle przedmioty zmieniały naturalne barwy. Trawa zdawała się płowa, szafir amarantem, twarze ludzkie zielonawoblade. Jezioro znikło sprzed oczu, pokryte nieprzeniknioną mgłą pary. Za tą osłoną słychać było świsty i szum, niby burzy, choć najlżejszy powiew nie poruszał liści.

   Nie zważając na to pijana ciżba weselników dobijała się gwałtownie do drzwi.

     Ohe, ohe, Locie, Hebrajczyku! - wołano. - Otwórz nam! Wyjdź tu!

 Acz niechętnie, Lot wyszedł przed dom. Obskoczyli go natychmiast. -

Gdzie młodzieńcy piękni jak aniołowie? Pokaż nam! -

 

     Skryłeś ich dla swoich córek, chytry cudzoziemcze! Nie uda się ta sztuka! Wypuść gości! - Obaczym, zali demony są albo śmiertelni! -- Szerzą popłoch! Winni zostać ukarani! - Sąd złożymy, który skarze ich na utopienie w winie!

     - Lub wydanie na łup naszym kobietom... -

Mnie! Mnie! - skomlała stara Jehelia. .

 Na piersi bogini! Tego nie uczynim. Trzeba mieć litość nad ludźmi... -

Mężowie sodomscy! Posłuchajcie moich słów: Natrząsacie się z bogów i oto bogowie przyszli, by się wam ukazać... -

Ha! Ha! Przednio mówisz, Samalielu! Hebrajczyku! Wypuść nam tych bogów!

         Lot oparł się silnie o drzwi. - Przyjaciele - rzekł pojednawczo. - Niech ustanie wrzawa wasza. Młodzieńcy są gośćmi moimi, nie wydam ich z domu, aż sami wyjść zechcą...

Znamy cię! Aż córki wyswatasz! Puść nas! Sami ich weźmiemy!

        Nie puszczę. - Ejże, ejże, nie puścisz? Królewski rozkaz mamyż przynieść? -- Niechajcie króla, bo zdobycz sobie zabierze... Belkę dawajcie tu, a żywo! -- Wywalimy drzwi przybłędy!

Początkowe żarty zmieniły się w gniew przeciw cudzoziemcowi, który przeciwstawiał się zachciance. Lot był zrozpaczony. Wyniesione z młodości, wyssane z mlekiem matki pojęcie o świętym prawie gościnności nakazywało mu bronić przybyszów, choćby kosztem własnego życia. Próbował jednak jeszcze pertraktować.

    - Mężowie i niewiasty sodomskie -- zaczął. - Młodzieńcy przełamali chleb mój. Sól jest między nami. Wszystko, czego chcecie, dam, ale pozostawcie ich w spokoju...

Próżno otwierasz usta swoje! Niczego nie chcemy, krom tych dwóch! -- Dawaj ich!

Wyprowadzę wam niewiastę moją, byście swoje psoty z nią czynili... Powszechny ryk śmiechu. Pijani zataczają się z uciechy na ściany.

- Starą Idith?! Znamy ją aż nadto dobrze! Zatrzymaj sobie, daj chłopców.


       Lot po raz pierwszy w życiu zdobył się na bohaterstwo. --- Wywiodę wam córki moje - zakrzyknął - ale młodzieńców zaniechajcie!

 Nowe wybuchy wesołości.

 

Twoje córki dawno zjełczały! Należało to uczynić wcześniej! Późno się z nimi napraszasz! - Dość gadania! Gdzie jest belka?! - stójcie! Stójcie! Co to? Na bogi, co to się dzieje?!

     Zdało się wszystkim, że ziemia pod stopami wzdrygnęła się długim, utajonym dreszczem. Gałęzie drzew zaszeleściły, choć wiatru, by najmniejszego, nie było. Nim ochłonęli, w głębi ulicy przeraźliwy krzyk: - Biada! Biada! Bogowie uciekają z grodu! Zaroiło się od ludzi. Od strony świątyni tętent. Uskakiwano pośpiesznie na boki, gdyż z rozwianą grzywą, płonącymi chrapy pędziły święte konie strzeżone zwykle przez kapłanów. Gromada oblegająca dom Lota wybiegła na środek drogi.

     Nie puścić ich! Stój! Stój! Kary ogier zatrzymał się na chwilę wąchając ziemię, grzebiąc kopytem. Naraz z przeraźliwym kwikiem wspiął się prostopadle w górę i runął na tłum. Zaledwie zdążono paść na ziemię, rozbiec się W popłochu. Biała jak mleko klacz skoczyła w wyłom i poszły, grzmiąc kopytami. Przeleciały pędem bramę obalając usiłujących zatrzymać je strażników i długo słyszano tętent na drodze.


W tym czasie Lot wpadł do domu i drzwi od wewnątrz podparł silnie kołem. Podczas tych zajść Idith z córkami i obaj bliźniacy spożywali posiłek podany na tarasie. Wykwintne były potrawy, wykwintne naczynia. Idith śledziła spod oka wrażenie, jakie ten zbytek czyni na gościach, lecz oni pochłonięci byli czym innym. -Wyjdźmy z grodu - namawiał Segub. Tylko głupcy lub szaleni śmieją się w podobnej chwili. Komu widok słońca miły, niech uchodzi przedłużając dni swoje... - Uchodźmy!-zawołały równocześnie dziewczęta ochoczo.

Nie dbały o niebezpieczeństwo, z którego nie zdawały sobie sprawy, lecz zdało im się cudną rzeczą iść w świat z tymi oto młodzieńcami. Idith zatrzęsła się z gniewu. Złoty nezem poruszał się żywo na wargach, gdy szybko mówiła, że nie myśli uchodzić donikąd.

Po co? Dlatego, że burza nadciąga? Gdy burza szaleje, najbezpieczniej pozostawać we własnym domu... Czy kto inny ucieka z grodu? Król? Kapłani? Chyba nie brak im rozumu i dbają o swoje dusze... -

 

Niewiasto - wtrącił Zammu - kapłani uciekli. Byłem w świątyniach, w których już nie masz nikogo...

Machnęła ręką lekceważąco. - Pewnie znów królowi chcieli złość okazać... Wierzajcie młodzieńcy, ucieszne są one ciągłe spory między Barą synem Henosa a kapłanami... Kto wie, zali nie oni podpalili studnie, by lud nastraszyć, a króla na straty narazić...

 

Niewiasto, uczyń według myśli swojej. My wyjdziemy, skoro tylko powróci gospodarz, mąż twój, gdyż nieprzystojnie byłoby odchodzić nie podziękowawszy mu za gościnę. Nas przysłane aż z Ur, z tamtej strony wielkiej pustyni, by ostrzec kapłanów, że miastu grozi niebezpieczeństwo... Zali uczyniono to dla żartu lub na złość królowi?

 

Nie wiedziała, co powiedzieć, lecz uparcie potrząsała głową. Postanowiła nie ustąpić i zostać. Córek od siebie nie puścić. Kierowały nią zazdrość i chciwość. Poniechać tyle dobra, cały majątek... Za nic!

Lot wrócił, wzburzony przeprawą z weselnikami i niespokojny.

Straszno jakoś - rzekł. - Zdało mi się przed chwilą, że ziemia westchnęła... Święte konie wyrwały się ze świątyni i uciekły z grodu... Spójrzcie, jak studnie smołowe goreją! Obrócili się w stronę, którą ukazywał. W gęstniejącym, niezwyczajnym mroku buchały spomiędzy drzew czerwone słupy ognia, oświetlając bliskie gałęzie.

 

- Zali ich było tyle? - powątpiewał. - Zali znajdowały się tak blisko? - Nigdy podobnie nie gorzały, tośmy ich liczby nie znali... - Straszno jakoś - powtórzył Lot,

-- Synu Arana, weź rodzinę twoją i uchodźmy wszyscy z tego miejsca. -- Gdyby w tym grodzie znalazło się dziesięciu mężów sprawiedliwych, nie spadłby włos z głowy niczyjej... Skoro ich nie ma, miasto zginie... Tak powiedział Ab-Raham, twój stryj...

ldith parsknęła złym śmiechem. -- Ab-Ram! Ten pastuch owiec?! Zaprawdę, głośny to mędrzec... Cóż powiedział mędrzec Ab-Ram?

Nie otrzymała odpowiedzi, gdyż w tejże chwili dom zakolebał się gwałtownie jak statek na wodzie. Zakołatały drzwi, zatrzeszczały schody, jęły pękać mury, a chwianie nie ustawało. Upadli wszyscy na ziemię. Cienkie naczynia ze szkła i białej cennej gliny potoczyły się tłukąc i dźwięcząc.

- Uciekajmy, póki czas! -krzyknął Segub.

Macając w nagłej ciemności rękoma, czepiając się z trwogą chyboczących schodów zeszli na dół. Służba widocznie uciekła. Drzwi były otwarte na ulicę, lecz nikt już nie dobijał się do domu. Idith nie tracąc przytomności porwała szkatułkę z klejnotami ze swej izby i trzymając ją kurczowo, wyszła za mężem. Ziemia zatrzęsła się znowu. Ujrzeli, jak stojący naprzeciwko pałac podał się w tył, potem wprzód, jak człowiek pijany, kolumny stojące z przodu ugięły się z wolna, niby nogi podcięte w kolanach, ściany budowli stały się przez chwilę wypukłe, podobne bokom dzbana, po czym cały gmach zapadł się zasypując gruzem szerokość ulicy. Padając niewątpliwie spowodował gwałtowny huk, lecz nikt go nie słyszał w przejmującym wrzasku wypełniającym nagle miasto.

Zewsząd waliły się domy. Ulica zapchana teraz była uciekającymi, jak wezbrana rzeka rwącą wodą. Ciemność panowała prawie zupełna, wywołana nie wieczorem, lecz gęstą, niską chmurą. Twarze miały kolor popiołu. W mroku pchano się, walczono o to, kto pierwszy. Dwie niewiasty jadące z dzieckiem na ośle otarły się o stojących. Uciekający mężczyzna zmiótł je jednym uderzeniem pięści i sam dosiadł osła, bijąc go zawzięcie piętami. Lecz zwierzę nie mogło pośpieszać, uwięzione w tłumie. Zapora z kamieni zwalonego domu wstrzymywała uciekających. Padali na nią w rozpędzie, klęli straszliwie, przewracali się, deptali jedni po drugich.

- Z drogi! Z drogi! - Znany wrzask czarnych Sudańczyków noszących lektykę króla. Wielcy i silni, pędzili waląc pałkami po głowach, torując sobie przemocą drogę. Lektykę królewską rzucili dawno na ziemię, myśląc tylko o własnym ocaleniu. Bara syn Henosa wypełzł z trudem spod przewróconego pudła i zziajany, spocony, pchał się ku bramie wraz z innymi. Krzyczał przeraźliwie: -- Do mnie, mężowie sodomscy! Wspomóżcie waszego króla! Nagrodzę was hojnie!.

      Nikt nie zwracał na niego uwagi. Głosy niewieście wyły przejmująco w ciemności. Plakaty dzieci. Nad to glosy wybił się wrzask: - Niewolnicy rabują domy! Tłum zakołysał się na moment. Byli, co chcieli zawracać, bronić swego mienia, rozsądniejsi parli naprzód, byle dalej od walących się murów. Nikt nie oszczędzał nikogo. Wyrywano sobie włosy w ścisku, łamano kości, podstawiano wzajemnie nogi. Naprzód! Naprzód! Stłoczyli się w szańce, sami sobie zamykali drogę. W bramie żywy taran splątanych, wrzeszczących ciał nie przepuszczał nikogo.

Nie przejdziemy tędy! - wołał Segub. - Próbujmy przez inną bramę!

Lecz niepodobieństwem było iść pod prąd napierającej fali. Ziemia dygotała znowu, czuli pod nogami. jej pulsowanie, niby tętno zgonionego zawodnika. W nozdrza uderzył smród zwierzęcy. Nie osioł tym razem, lecz lew otarł się tuż o nich. Za nim w susach przeskakiwały ludzi dwa lamparty. Rozpadły się ściany cyrku, gdzie trzymano dzikie zwierzęta dla igrzysk, i teraz uciekały nie zwracając uwagi na ludzi, przesadzając zapory. Obłok wiszący nad miastem dżdżył popiołem miałkim, gęstym. Popiół pokrywał całunem wszystko, że choć jeszcze żywi, zdawali się już umarli.


- Znam tajne przejście w murze, tuż za domem! - przypomniał sobie Lot. Skoczyli w tę stronę. Nie używana od lat furta, ta sama, przez którą Hibal wymknął się niegdyś po ratunek dla swego pana, była zabita na głucho ćwiekami. Z siłą rozpaczy śmiertelnej Lot z bliźniakami oderwali ćwieki. Z zewnątrz muru zwieszały się gęste pnącza tamujące drogę.

Z trudem wywikłali się, stanęli w pustce i ciemni poza murami grodu. Nie mieli czasu odetchnąć. Bracia porwali dziewczęta za ręce, Lot żonę i zaczęli biec. Świat wokół wyglądał przerażająco. Pochodnie studzien gorzały, zabarwiając czerwono obłok wiszący nad miastem. Jak w przepowiedni, niebo zdało się miedziane. Oczy, gardła, nosy mieli pełne popiołu i nieokreślonego trującego czadu, odbierającego przytomność. Słaniali się biegnąc.

 

Naraz Idith stanęła jak wryta. - Moje klejnoty! - jęknęła, krztusząc się popiołem. - Zostawiłam moje klejnoty w przejściu w murze!

Niech zginą! Mniejsza o nie, niewiasto! - odparł Lot ciągnąc ją za rękę. Lecz ona wyrwała się ze złością.

 

Wrócę po moje klejnoty! Dogonię was!

 

Zginiesz! Chodź!

Nie zginę! Dognam!...
Chciał ją przytrzymać siłą, umknęła mu i zawróciła stacza- jąc się ze zbocza. Przez krótką chwilę widziano jej suknię bielejące, w szarej oćmie.

 

Kto chce, niech ginie! -- krzyczał Segub. -- Uciekajmy! Żywo! Porwali za ręce Lota, zmuszając, by szedł z nimi, gdyż wahał się, gotów biec za żoną.

 

Nie pójdziesz, ojcze! tkały dziewczęta. - Uciekajmy! - powtarzali chłopcy. - Jeżeli wróci, poczekamy na. nią na wzgórzu! Biegli bez tchu. Dusili się. Omdlewali.

 

Wypadli wreszcie na pierwszy za miastem pagórek i przystanęli. Zastygli z grozy. Bo w tejże chwili rozdarł się obłok pary zakrywający cały dzień Słone Jezioro i z wnętrza głębiny trysnął słup dymu, ognia i wody. Z ogłuszającym rykiem sięgnął poprzez chmurę popiołu ku niebu, rozpełzł się na kształt potwornego grzyba, ognistego drzewa, którego gałęzie sięgnęły nad gród i spadły deszczem ognistym na domy i ludzi stłoczonych u bram. Więc przerażeni straszliwym widokiem biegli znowu, padali, dźwigali się z trudem, chwytali powietrze w spalone gardła i powietrze to cięto tchawicę nożem. Chmura płonąca goniła za nimi, sięgała głów, mieli osmalone włosy, trawa paliła się przed ich stopami, krzewy skręcały z gorąca, tliły się szaty dziewcząt. Gasili je dłońmi, rzęzili, ustawali, ostatnim wysiłkiem biegli na wyprzódy z ogniem, aż dopadli wyżyny, na której, niby miłosierny powiew Łaski, uderzył ich lica chłodny dech wschodniego wiatru wstrzymującego pożogę. Powlekli się jeszcze parę kroków i padli na ziemię jak martwi. Ziemia tutaj nie płonęła, popiół nie leciał z góry, dym nie dusił. Znajdowali się na pograniczu świata żyjących i świata potępionych, otchłani ognistej, z której nie było wyjścia ni ratunku. Nie pojmowali, jakim cudem żyją. Spoglądali na dolinę, co przed paru godzinami zaledwie stanowiła raj zielony, cienisty, rozkoszny, zmienioną w czeluść huczącą, jak piec płonący przed bogiem Bees, potwornym karłem, w który miotano dzieci. Ogień tryskający z ziemi krzyżował swe race podobne pióropuszom płomienistych palm z ogniem padającym z nieba. Z głębi jeziora nie przestawały wystrzelać kłęby żaru przetkane rozżarzonymi kamieniami spadającymi gradem wokoło. Widzieli, jak pod pociskami ognia wzgórza skakały niby owce, a lasy kładły się niby zboże. Płomienie buchające z ziemi były ciemnoczerwone. Z jeziora - olśniewająco białe, z pokładów siarki i sodu znajdujących się na wybrzeżu - zielone, fioletowe i żółta. Padający bez przerwy deszcz popiołu prześwietlonego ogniami, połączony z dymem, zasnuwał wszystko. Chwilami zasłona ta rozdzierała się pozwalając dojrzeć mury grodów, jeszcze stojąco, jeszcze świecące trupią bielą, lecz wnet ogień zakrywał je znowu, aż żywioł płomienia wypełnił całą dolinę po brzegi, jak woda wypełnia misę.

===================

Ab- Raham:

      Rozmyślał uparcie o niepojętym zdarzeniu. Przypominał sobie każde słowo opowiadania chłopców, łączył je z łuną złowrogą, którą sam w nocy oglądał, i zdumiewał się w duchu, że obecność takiej garsteczki, dziesięciu sprawiedliwych mężów, mogła uchylić straszliwe wypadki i ocalić od śmierci wiele tysięcy ludzi. Więc takąż wagę posiada sprawiedliwość w oczach Pana? !



Zmieniony ( 06.03.2018. )