IDZIE ŻOŁNIERZ BOREM, LASEM. ----Dziedzictwo.
Wpisał: Zofia Kossak   
04.05.2015.

IDZIE ŻOŁNIERZ BOREM, LASEM

 

Zofia Kossak, Dziedzictwo, tom I, str. 226

Rok 1860-ty. Rodzina Juliusza Kosska

 

Acz daleki od programowej niechęci Janowskiego do jenerałów, Juliusz przy­znawał w duchu, że o minionych bojach niewiele u nich się dowie. Wpraw­dzie mieszkający w Paryżu jenerałowie - Dembiński, Chrzanowski, Dwer­nicki - chętnie mówili o swoich dawnych przewagach, on zaś miał okazję ich spotykać czy to w Hotelu Lambert, czy w domu Januszkiewiczów... Ba, paro­krotnie zaszczycili odwiedzinami Kossakowską pracownię. Relacjom ich jednak brakło bezinteresownego spojrzenia, owej żywej miazgi, niezbędnej do rekonstrukcji obrazu. Tyle lat czuli się podsądnymi w obliczu Historii, tak starannie przygotowywali swoją obronę, że na koniec pamięć ich zastygła w idealny wzór, gdzie wszystko było przewidziane, zarządzone, bezbłędnie przeprowadzone, a zawiodło z przyczyn nieoczekiwanych, niezależnych od woli opowiadającego. Z upływem lat rola własna olbrzymiała, wypełniając ramy opowieści. Słuchającemu z szacunkiem artyście nie uchodziło przerywać rapsodu pytaniem o błahy szczegół dotyczący umundurowania czy broni, o maść konia, gatunek drzew stanowiących "lizjerę" lub inny drobiazg po­dobny.

Korzystniejsze dla malarza okazywały się relacje niższych szarż, nie czu­jących się odpowiedzialnymi za losy kampanii. Znajomość z nimi ułatwiała znakomicie Walkowa. Żwawa kaliszanka interesowała się nie tylko gwardzi­stami. Zdążywszy poznać większość pensjonariuszy Pałacu Inwalidów, zna­lazła wśród nich dwóch Polaków: głuchego kaprala Solikowskiego bez nogi i wachmistrza Nowickiego bez ręki. Z kolei zaznajomiła się z nimi Zofia. Rozmowa z kapralem była utrudniona, gdyż nie słyszał, a co drugie słowo mówił "sacrebleu". Natomiast wachmistrz zachował słuch, pamięć i lubił gadać.

Nieraz zatem w niedzielę Juliuszowie zapraszali staruszków do siebie', uzyskawszy dla nich przepustkę od komendanta Pałacu. Wieczorem, kiedy goście byli nakarmieni, napojeni, dzieci poszły spać, pozwalając gospodyni posiedzieć spokojnie i słuchać - rozpoczynano wspominki. Juliusz skrzętnie notował, kapral, oddzielony głuchotą od świata, drzemał w fotelu, wachmistrz. Nowicki zabierał głos, co parę chwil zwilżając gardło winem. Ten zabieg przysparzał wspomnieniom potoczystości.

Nieodmiennym wstępem było zapewnienie, że smarkacze, co w trzydzie­stym roku rozpoczęli wojnę, nie mieli o niej pojęcia. Rywalizacja bowiem między wiarusami napoleońskimi a wojskiem Kongresowym była ciągle jeszcze żywa. Na uwagę, że owi smarkacze mają już dziś siwe głowy, wachmistrz odburkiwał, że może one osiwiały, ale rozumu nie nabrały, bo gdzie i od kogo?

Według narratora dwóch tylko było wodzów, godnych tego miana. Na­poleon - jużci nie ten, co ninie siedzi w Tiuleriach. Tamten - i książę Józef Poniatowski.

- ...Miły Boże! To był wódz... W ogień my by za nim szli. Ja do wojska poszedłem, jak był pobór w Księstwie Warszawskim, bo tak wtedy Pol­skę zwali, i pod Raszynem pierwszy raz się biłem. Ledwo my wtedy w skórę nie wzięli, Austriaki były górą. Widziałem księcia, jak na przeklętą groblę falęcką szedł. Fajkę do gęby, karabin od rannego piechura wziął, ba­gnet sprawdził i ruszył pierwszy, a piechota za nim. Kto by się wtedy ostał? Zepchnęli Austriaków. Potem była galicyjska kampania. Piękna kampania... Śpiewaliśmy piosenkę o tym, z jaką idziemy uciechą. Pewnie już nikt tej piosenki w Polsce nie pamięta, bo co z wozu spadło, to przepadło...

Zofia uśmiechnęła się.

- Śpiewają, owszem, i każdy wie, że to marsz księcia Józefa.

  - Ucieszyła mnie pani.. Myślałem, że zapomnieli. "Idziem, gdzie wódz

nasz kochany..."

Kochany to on był... W ogień by za nim, w ogień. A nic lubili go inni jenerałowie. Pan jenerał Sokolnicki na przykład... Najbardziej pan jenerał Dąbrowski, że dyscypliny dosyć nie przestrzega. Sprawiedliwie, książę musztrą nas nie zamęczał, na paradzie my tak strojnie jak inni stać nie potrafili, ale po diabła parada, kiedy my się dobrze bili? Wystarczyło, jak książę przed bitwą powiedział: "Chłopcy, a nie zróbcie mi wstydu!" To każdy darł się naprzód, jeden przez drugiego. Po diabła dyscyplina, kiedy miłość jest i honor? O honorze to zawsze książę nam gadał. Codziennie pra­wie. ,,Nic na to nie poradzimy - mówił - że Polska i honor to jedno." Albo: "Pamiętajcie, dzieci, że patriotyzm to honor". Albo: "Żołnierz bez honoru to zbój". Tak nas wychowywał. Toteż wychował. Nie grabili my ni­gdy, nie - nawet wracając spod Moskwy...

- Niech pan nam o rosyjskiej kampanii opowie.

  - Czemu nie? Rad opowiem. Nieszczęsna była kampania, a z miejsca

przegrana... Wiodło się Małemu (niby cesarzowi), wiodło, aż się nie po­wiodło...

Kapral Solikowski ocknął się. Pociągnął wachmistrza za surdut.

- Sacrebleu, o czym kamrat opowiadasz?! - krzyknął.

- O cesarzu, że mu się rosyjska kampania nie powiodła! - odhuknął

 Nowicki w ucho kolegi.

- Sacrebleu, nie powiodła się... A wiecie państwo, czemu? Przez Żydów! Żydów, sacrebleu! Przed kampanią jeden Żyd powiedział mi, że cesarz prze­gra. Żeby Cyganka! Nie Cyganka... Faktor, Żyd.

  - Kolega zawsze o tym Żydzie opowiada - sarknął Nowicki, niezado­wolony z przerwy.

  - Sacrebleu, na wiosnę... Kamrat? Którego to roku?

  - Dwunastego! - odkrzyknął wachmistrz, aż Zofia porwała się domykać drzwi. Dzieci śpią!

 

...Wiosną dwunastego roku zaciągi były na Litwie i wszyscy duchem do wojska lecieli. Ja też; sacrebleu. Ale pieniędzy nie dawali. Sam się umun­duruj i konia, i wszystko, co trzeba. Tom po faktorka Gdalę do Słonimia po­słał, żeby mi wygodził. Ozimina wyszła zielona jak ruta. Inwentarze przednie, sacrebleu. Daj, żydzie, pieniędzy. Odmówił! Ozimina zielona jak ruta, inwen­tarze przednie. Sacrebleu, odmówił! "Na cugowe dam - powiada, sacre­bleu - na kobietę dam, na wojnę nie dam. Nieszczęście, nie wojna." sacrebleu. "Dasz czy nie dasz?" - powiadam. On na to, że nie da. Że "sam rabin z Białystok" rozkaz przysłał: "Cicho sza, Żydki, pieniędzy nie dawać". "Sacrebleu -powiadam - i tak Napoleon zwycięży." Ten Gdala, sacrebleu, powiada: "Un w Rosji przepadnie". Na to ja: "Sacrebleu, czy Napoleon zwycięży, czy przegra, nie Żydy zadecydują". Na to Gdala: "Nu, a kto?" Sacrebleu! Tak powiedział i pieniędzy nie dał. Ozimina zielona jak ruta, inwentarze przednie. Sacrebleu, nie dał. Tom pojechał do Mińska. To w Miń­sku spotkałem pana Giedroycia i pana Obuchowicza, i pana Czapskiego, i wszyscy chodzilim Żydów o pieniądze prosić. Sacrebleu, nikomu nie dali. Powiadali jak Gdala, sacrebleu, że Napoleon przegra, żydki pieniędzy nie dadzą. Wyprorokowali, gałgany. Na ich wyszło, sacrebleu. Co żydom do woj­ny, sacrebleu? Żyd nie Cyganka, sacrebleu...

Umilkł i natychmiast zadrzemał. Wachmistrz Nowicki z przyjemnością powrócił do głosu.

- Chyba z tysiąc razy to słyszałem - objaśnił wyrozumiale. - Tyle lat siedząc w tym Pałacu Inwalidów, po naszemu: w Gospodzie dla Kalek, bez roboty, bez biedy, w nudzie i uprzykrzeniu, to człowiek przywykł myśleć. Było nas Polaków więcej, nim wymarli. To całymi dniami rozprawialim, dlaczego taki koniec przyszedł onej sile. Każdy swoje racje miał. Kamrat zawsze o tych Żydach, tak mu w pamięć zalazły...

- Mróz zgnębił Napoleona?...

  - Po mojemu - mróz ino dokończył. Jeszcze z Litwy nie wyszlim, jak

 wojna była przegrana. Za wielka była owa wieża Babel - tak my zwali Wiel­ką Armię - nadto rozwleczona, bez posłuchu, bez porządku. Żywność na podwodach, tych podwód tysiące, drogi zatarasowane. I grabieże... Sam widziałem za Niemnem ludzi, co rano witali wojska kwiatami, z radości płakali, a wieczorem uciekali do lasu, złorzecząc i przeklinając. Całe wsie ginęły, bo strzechy i drzewo rozciągali żołnierze na ogień. Dwór pana Prozora, co miał litewskim powstaniem dowodzić, także rozebrali... Niedobrze, niedobrze to wróżyło kampanii.

Pan Mickiewicz pięknie opisał nasz pochód, bo, młodzia­kiem będąc, na tych rzeczach się nie rozumiał. Konie parskały, kity błyszczały, wojsko szło jak rzeka, chłopcu było zadość. Stare żołnierze gadały, że gdzie taki początek, to niedobry koniec. Straszny był ten koniec. Co się Litwa na­cierpiała! Tatary gorsze nie były. Ale o tym potem, kiedyś... Onej wiosny nieraz szły gadki na biwakach, że gdyby Mały - niby cesarz - całą tę obcą hołotę, tych królów, tych Szwabów ostawił w domu - Francuzów tyle, co na ochotnika, wziął, a za to Polskę i Litwę uzbroił i z nimi na Moskwę szedł ­inaczej by wyglądało! Bo tamci wszyscy serca nie mieli do wojny. Francuzy tak samo jak Sprzymierzone... Marszałki - pożal się Boże! Junat zapity, Mu­rat, co się cudacznie nosił, zawsze na cesarza obrażony... Augereau głośno powiadał: "Co po awansach, kiedy ten łajdak (niby cesarz) znów nas na koniec świata pogna!"...

Nasz rotmistrz Makowski wszedł kiedyś do kancelarii szta­bowej, a tam Berthier, jenerał-major, pierwsza po cesarzu figura, siedzi za stołem i płacze. Łzy mu kapią na papiery. Przeląkł się rotmistrz, że jakieś nieszczęście z cesarzem, a Berthier łzy otarł, ekskuzuje się, że go rzewność zebrała, bo wspomniał na swoje Gros Bois, czy jak tam, że dom wygodny, ciepły, okolica cicha, że tam żyć miło... Poznał może po minie rotmistrza przy­ganę, .bo dodał: "Sześćdziesiąty rok kończę, zdrowie straciłem, od dwudziestu czterech lat po frontach się poniewieram"... .

Rotmistrz meldunek złożył i odszedł. Potem nam zajście powtórzył. Dziwno się zdało każdemu, że Berthier narzeka w takiej sławie, takiej chwale, przy swoim cesarzu. Toż ich wszystkich Napoleon z prochu, z niskości pod­niósł, nagrodził nieskąpo, zaszczytami osypał, a im jeszcze źle... Cóż my po­winniśmy rzec, nieboraki, co tyramy się, tyramy, jak te dziady, bez nijakiej nagrody. Jedna nagroda - że nam bić się pozwalają, polski znak na czapce nosząc...

...Marszałek Davout, sprawiedliwy żołnierz, miał serce do tej wojny i nas Polaków lubił... Ale my w jego korpusie nie byli, tylko po różnych innych utykani. Jużci - największa siła szła przy księciu, ponad trzydzieści tysięcy: siedemdziesiąt dział. Znów w czwartym korpusie odwodu dziesięć polskich szwadronów pod Różnieckim, Dziewanowskim i Turną; w Starej Gwardii cztery szwadrony legii nadwiślańskiej. osobno dywizja Księstwa Warszaw­skiego pod jenerałem Chłopickim i jeszcze co nieco mniejszych partii, których nie pamiętam. Książę chodził niewesoły. Nawoływał, żeby Francuzów nic naśladować, ani Bawarów czy Sasów. Zaczął się odwrót z Moskwy. W roz­kazie ogłoszono, że to pościg za nieprzyjacielem, śmieliśmy się w kułak; każdy żołnierz wiedział, że pościg inaczej wygląda. Odwrót- to był. Przegrana wojna. Francuzy chciwe jak kruki nabrały się strasznie łupów. Na tysiącach powózek wieźli dobro cerkiewne, złote ikony, złote lampy, złote krzyże, riasy szyte brylantami, złotolite kapy, figury srebrne, niektóre rostu człowieka, kamie­niami wysadzane...

Źlił się cesarz na te kramy, kazał powózki z łupami wy­rzucać z kolumn. Nie posłuchano. Każdy dowódca czy marszałek swoje tam miał, więc nie posłuchano. Powózki szły i zatykały drogę, wiele zamieszania przyczyniając. Legia pilnowała kasy Armii i trofejów. Bo cesarz też dobra nabrał, ale to nie gadali, że łupy, tylko trofeje. Co tam było, nie wiem, bo my w ariergardzie szli. Słyszałem, że później, jak koni nie stało, do rzeki Osmy wszystkie trofeje rzucali. Działa też wtedy topili. My szli w ariergardzie bez nijakich łupów, bo książę zabronił. "Buty, kożuchy bierzcie - mówił ­cerkwi nie tykajcie. Żołnierz nie sroka czy kruk." Niejednego kusiło brać, ale nie śmiał.   

...Drugiego novembra wiatr się obrócił z. północy i jak nie zadmie śnie­życa! Rany Boskie! Dwadzieścia gradusów mrozu, i już nie sfolgowało do końca. Świataś w zamieci nie widział. Wyło ci nad uchem, nie wiesz, rany Boskie, czy to wilki, czy kozaki, czy fujawica. Tylkoś zbłądzić nie mógł, bo gdzie przeszła armia stały zadmy niby kopce. Gęściutko stały... Zawiane śniegiem trupy żołnierzy i koni. Czasem w tych zadmach cosik świeciło. Ki diabeł? - mówilim i poniektóry bał się, że upiory. A to były one cerkiewne figury. Konie padły, wozy spalono, figury ostały. Śnieg z gładziny oblatywał, i od miesiąca błyszczały. Miał nicht książę, że taskać łupów nie pozwolił. ko­nie i u nas padały, ludzie marzli. Najgorzej było wartownikom. Bywało ~ natkał na siebie nieborak szmat, żeby przetrzymać, wszystko jedno, do rana zastygł na amen. Ostawali na śniegu jak słupy wiorstowe. Drzewa na ogień nie znalazłeś na tej równi, żreć nie było co. Końskie ścierwo i mąka rozbełtana w roztopionym śniegu... A kozaki nacierały dniem i nocą. Ustawicznie trza się było oganiać. Karabin przymarza do garści, a ty się bij, chłopie, osłaniaj wiel­możną Armię.

Do Smoleńska było pięćset wiorst z okładem. Pięćset wiorst szli my ta­kim manierem, nocując w polu na mrozie. W Smoleńsku były zapasy, ale oderwańcy przyszli pierwej, rozpaprali, pomarnowali. Stara gwardia zrobiła rewoltę, zobaczywszy chleb walający się w śniegu na drodze. Mąt im uderzył do głowy, oszaleli całkiem. Złorzeczyli cesarzowi, wygrażali mu pięściami, wrzeszczeli wyzwiska. Mały, to znaczy cesarz, stanął na skarpie, ręce po swo­jemu założył, czekał, a? ustaną. Myślelim, że będzie ich hańbił. Nie. Te żołnierze przeszły z nim tam i nazad Europę. Może dlatego nie hańbił... Jak ucichły, zapytał całkiem spokojnie: "Eh bien, et l'honneur de la France?" Nic więcej nie powiedział. A w nich coś się odmieniło. Nuże krzyczeć: "Vive l'Empereur!" On na to: ,,Ca va". I odszedł. I było po buncie. "

 

...Widzielim także cesarza, w Dąbrowie. Szedł pieszo po gołoledzi ze szta­bem. Ku nam szedł, obaczyć, jak się ariergardzie powodzi. Bo on wszędzie był, wszystkiego sam dojrzał. Komplementował księcia, że wojsko porządnie idzie. Krzyczeliśmy: "Vive l'Empereur!" Przeszedł, nic nie powiadając. Pułkownik nasz słyszał, jak sekretarz cesarza mówił do marszałka Mortiera: "Oni - niby my, Polacy - wiedzą, że ich sprawa stracona, a są wierniejsi od innych" .

...Za Smoleńskiem spalili pontony, bo koni do wozów zabrakło. Rzeki stoją, to na co pontony? W Bobrze palili sztandary pułków, co już ich nie było, bo wszyscy wymarli. Szturchnę kamrata, niech opowie, bo tam był...

Szturchnięty kapral Solikowski żachnął się.

- Sacrebleu, nom de nom! Czego kamrat chcesz?

- Opowiedz, kamrat, jak cesarz palił orły w Bobrze.

- Palił, sacrebleu. Żyd Gdala wywróżył. Żyd nie Cyganka, a przepo­wiedział, sacrebleu.

- Już kamrat opowiadałeś o Żydzie. Powiadaj o Bobrze.

- Sacrebleu, powiem. Wózek porąbali, ogień rozpalili z wózka. Nasza kompania stała dla asysty, sacrebleu. Cesarz na stołku siedział, sam bliżej tego ognia, sacrebleu. Marszałki i sztab stały za nim. Cesarz głowę pochylił, ręce na kolanach oparł, sacrebleu, nie mówił nic, w ogień się patrzył, sacre­bleu. Chorążowie wychodzili, niosąc orły, sacrebleu. Marszałki salutowały jak na defiladzie. Ale pułki nie defilowały, sacrebleu, bo pułków już nie było... My, sacrebleu, prezentowali broń, jak należy. Chorąży kładł sztandar na ogień. Cesarz ani głowy nie podniósł, w ogień się patrzył, sacrableu! Marszał­kom nogi drygały, aż się chwiali... W przód i w tył, niczym Żydy na szabas, sacrebleu...     .        .

Ze wzruszenia? - dorozumiała się Zofia.

- Zaś tam! - uśmiechnął się wachmistrz.

- ...ręce im chodziły, palce rozwierali, sacrebleu... Nas też targało, sa­crebleu, żeby choć krok postąpić... Do tego ognia... Aby choć ręce pogrzać, sacrebleu... Nie Iza było. Sacrebleu, dlatego naszą kompanię do asysty wzięli, bo Francuzy by nie zdzierżyły, nie zdzierżyły, sacrebleu, tylko do ognia pod­lazły... A Gdala ze Słonimia, co nieboszczykowi mojemu ojcu faktorował, sa­crebleu, przepowiedział...

Zofia wstała, by przynieść wina i zajrzeć po drodze do dzieci. Otwo­rzywszy drzwi, mało nie krzyknęła. Nadeptała na coś miękkiego. Przy świetle­ lampki nocnej ujrzała swoich bliźniaków w koszulinach, skulonych jak psięta

pod drzwiami.                                                           ­

- Co się stało? - szepnęła przerażona.

- Słuchamy - odparli obaj. Równocześnie cztery łapiny uczepiły się nogi od stołu stojącego obok.

  - My nie pójdziemy teraz spać - oznajmił Tadzio.

  - My musimy słuchać - dorzucił Wojtek. Obaj wznosili ku matce wzrok

błagalny, choć buntowniczy.

Matka stała zaskoczona. Niesłychane, żeby dzieci nie spały o tej go­dzinie! Niesłychane, żeby zapowiadały, iż nie odejdą. Nie było nad czym się zastanawiać. Zanieść do łóżka, przyłożywszy klapsa. Wprawdzie narobią strasznego klamoru (uczepienie się nogi od stołu było wymowne), lecz mniej­sza o to...

Jeszcze się jednak wahała. Ostatecznie... Staruszkowie nie są wieczni i nie wiadomo, czy dzieciom trafi się druga okazja posłuchać napoleońskich wiarusów...

  - Gdybyście przynajmniej rozumieli, co ten pan opowiada:.. - we­stchnęła.

  - Wszystko rozumiemy! - zapewnili z przekonaniem.

  Odeszła w głąb pokoju, ciągle niezdecydowana, a malcy śledzili z trwogą

 jej ruchy. Zgarnęła z łóżka pościel, podłożyła pierzynkę pod ich zlodowa­ciałe pupki, obetkała obu kołdrą.

- Jeszcze mi się przeziębicie.

- Zostajemy, sacrebleu! - pisnął triumfalnie Wojtek.

Obaj przytulili się dziękczynnie do kolan i sukni matczynej.

Zofia wróciła do bawialni, karcąc w duchu własną słabość. Kapral Soli­kowski drzemał, wachmistrz Nowicki opowiadał:

- ...diabelska ta Berezyna. Wszystkie rzeki stały, a ona płynęła jakby czart w niej wodę mącił. A pontony spalone, a przeprawić się mus, bo ina­czej, rany Boskie, żywa noga nie ujdzie. Z trzech stron ruskie zachodzą. Most trza budować. Francuskie sapery zaczęły i odstąpiły. Mróz dwadzieścia sześć gradusów, nurtem wali kra, nie poradzisz. Marszałkowie, jenerałowie, co nad brzegiem stali, głowy zwiesili: nie poradzisz. Ostalibyśmy tam, jeno cesarz zarządził, co należy, a nam jenerał Dąbrowski swoich saperów dał. Wzięły się sapery za budowę, po szyję stojąc w wodzie. Jedni składali kozły, drudzy drągami odpychali krę, żeby roboty nie zniosła. Co moment któregoś bez zmysłów wyciągano na ląd. Koledzy taczali go po słomie, rozcierali, cesarz sam wódkę ze swej manierki podawał, żeby mu do gęby lać. Ocknął się, roz­grzał, tchu nabrał - i znowu hul w wodę. Często ani rozcieranie, ani wódka nie pomogły; ducha wypuścił. Pracowały sapery cały dzień i całą noc. Ani jeden z nich tej Berezyny nie przeżył, ale most sklecili i tratwę. Zaczyna woj­sko wchodzić na most, a na tamtym brzegu kozacy! Cesarz symulował w trzech miejscach, że się przeprawia, i ruskie onych miejsc pilnowały. Widno teraz zwiedzieli się, gdzie Armia przechodzi. Pułkownik Przeździecki ze szwadro­nem jazdy Łubieńskiego wpław ruszył, a stu piechurów na tratwie. Kra ko­niom podcięła nogi, tratwę wywróciła i zniosła, niewielu się uratowało, ale którzy wyszli, ustrzegli mostu, póki pierwsze oddziały nie przeszły. Sunęli noga za nogą, a co większa kra kołatnęła o kozły, to most cały chybotał... Cesarz przeszedł pierwszy sprawdzić, jak na tamtym brzegu; zaraz wrócił i stał przy wjeździe, pilnując porządku.

- Bardzo szeroka ta Berezyna?

- Zaś tam, pani dobrodziejko! Nasza Pilica szersza! Cały most miał ze sto kroków... Ale przebyć te sto kroków niełacno. Bywa, że trzy kroki od życia odgrodzą... Szły te wojska, szły, końca im nie było. Do wieczora szły i przez całą noc. Widna noc była... Tymczasem na brzegu zebrało się oder­wańców więcej niż dziesięć tysięcy. Skomleli, żeby ich puścić; powiedziano, że pójdą za wojskiem. Rozłożyli się na brzegu i czekali. Tym maruderom lepiej się wiodło niż żołnierzom. Bo to łazili gromadami po okolicy, niuchając za pożywieniem. Nieraz ich kozaki zdybały, wtedy koniec. Kozacy nie zarą­bywali, tylko obdzierali do naga i golców na mrozie niechali. Nieraz znów udało się gromadzie znaleźć jakąś wieś czy chutor w parowie - tam sobie podjedli, przyodziewek wzięli, gospodarzy wysiekli, obejście spalili. Powózki nawet mieli ze sobą. Wyglądała ta chąsa - pożal się Boże! Niejeden dla cie­pła babski kaftan i kieckę na mundur wdział; łby chustami okręcone... A woj­sko szło, szło, a na tamtym brzegu bitwa regularna, za nimi artyleria ruska już gdzieś wali niedaleko... Rany Boskie, aby zdążyć! Pośpieszyć nie lza, bo most buja się w prawo i w lewo. Nareszcie wszyscy przeszli, i my_ przeszli, został tylko jeden .nasz pluton, kilku oficerów i saperzy, co mieli zaraz po przejściu most spalić. Smołą polewali deski, żeby łatwiej ogień chwycił. Teraz była kolej na oderwańców. Pchnęli się wszyscy naraz. Oficerowie krzyczą: "Piesi trójkami wpierw! Powózki później!" Gadaj zdrów! Nie dbali o żaden rozkaz. Tłoczy się ciżba razem pomieszana, piesi, wozy; dwa wozy sczepiły się pia­stami, ani kroku postąp. Dopieroż sądny dzień! Piesi przełażą przez wozy, inni ich ściągają precz. Jedni strącają wozy nazad, drudzy pchają w przód. Biją się, klną, nowe powózki wjeżdżają. To mówię państwu, że przez ten czas, co się tam szarpali, wszyscy mogli gładko przejść. Oficerowie ochrypli od daremnego krzyku, sapery z gotowymi pochodniami stoją, a te kłębią się na miejscu, drą pazurami, słabszych kopią, spychają z mostu w rzekę...

Kiedy nareszcie ruszyli, było już za późno. Ruskie zaczęły ostrzeliwać most. Pociski padają wokoło. Teraz wszyscy chcą biegiem, tłoczą się... Pocisk jak nie rąbnie w środek mostu. Zwaliło się jedno przęsło. Całe gromady zla­tują do wody. Jeden drugiego się czepia i za sobą ściąga... Krzyk, lament... Od drugiego pocisku zapalił się most. Drzewo sosnowe płonie, aż huczy. Ludzie jak potępieńcy skręcają się w ogniu. Tych, co zostali na brzegu, Mosk­wa zagania do rzeki...      ­

Wachmistrz Nowicki odsapnął, pociągnął wina i zakonkludował:

- Zdążyliby wszyscy przejść, żeby szli jak ludzie, nie, za przeprosze­niem, trzoda. Oderwańcy, psia ich mać! Honoru zbyli, z szeregu odpadli i z bydlęciem się zrównali. Książę sprawiedliwie gadał...

...Potem my szli na Markowo i Smorgonie. To powiem państwu, że za­szła dziwna rzecz. Przedtem w Wielkiej Armii nie znać było naszych. Jak powiadają, kropla w morzu... Tyle strojnych pułków, tyle rozmaitych broni...

Po Berezynie, kiedy cesarz robił przegląd, to trzecia część całego wojska ­Polacy! Nie żeby nas mniej ginęło. Zaś tam! Z trzech naszych pułków piechoty doszły do Smorgoń niecałe dwie setki. Ino że oderwańców u nas nie było, ot co! Kto padł, to padł, a ty szereg ścieśnij i maszeruj, jak należy...

...Siła naszych padło. Ostawialim na śniegu bez pochowku kolegów, co jeszcze w insurekcji byli, potem w Italii, Egipcie, Austrii, Hiszpanii, Prusach.

Natrudzili się przez te lata, natrudzili. Użyli biedy, użyli... Powiadali ofice­rowie, że to dla Polski. Licho ich wie, czy Polsce stąd przyszła korzyść? Wę­drowali jak w tej piosence: "Idzie żołnierz..." Tamtą pani dobrodziejka znała, to może i tę pamięta?

- ...Idzie żołnierz borem, lasem...

...Przymierając z głodu czasem

zanuciła w odpowiedzi Zofia.

Wachmistrz otarł wąsy, wstydząc się ocierać oczy.

Kapral Solikowski ocknął się.

Sacrebleu, o czym kamrat rozpowiadasz?

- Powiadam, jak my do Smorgoniów doszli.

- Pamiętam, sacrebleu! A cesarz odjechał z Oszmiany... Naszych sobie wziął do eskorty, bo to jeszcze było wojsko, nie hałastra, sacrebleu! Żyd Gdala przepowiadał... Powiadał, że cesarz przegra. Co Żydowi do wojny, skąd wiedział, sacrebleu!? - dziwił się wiarus nie wygasłym w ciągu pięćdzie­sięciu lat zdziwieniem.

 

Gdy staruszkowie, obdarowani winem, tabaką, ciastem, odeszli, obiecując wrócić w następną niedzielę, Zofia wezwała Juliusza, by pomógł odnieść do łóżka chłopców śpiących pod drzwiami. Zdziwionemu wyjaśniła zdarzenie, nie szczędząc sobie nagany.

- Sama nie wiem, co mi się stało, że pozwoliłam. Przecież to nie miało sensu... Na pewno zziębli i patrz, nim zasnęli, płakali... Podpinka mokra i na buziach znać rozmazane łzy. Jak mogłam ich zostawić? Czteroletnie dzieci i tak nic nie zrozumiały...

- Skoro płakali, to znaczy, że rozumieli. Dobrze zrobiłaś, kochana.