BWANA KUBWA, wody!!
Wpisał: Henryk Sienkiewicz   
08.08.2013.

BWANA KUBWA, wody!!

 

 

 „W pustyni i w puszczy” Henryka Sienkiewicza. Blisko zakończenia.

 

[Źli, pokonani czarownicy M’Kunje i M’Pua na bezwodnej pustyni przebili trzy ostatnie worki z wodą, a z dwoma uciekli. Tejże nocy zabił ich lew lub wobo. Karawana Stasia została bez wody, skazana na śmierć.]

 

 

Nastała chwila milczenia.

- Panie - ozwał się Kali - niech dobre Mzimu... niech bibi poprosi Wielkiego Ducha o deszcz albo o rzekę.

Staś nie odpowiedział nic i odszedł. Przed namiotem zobaczył białą figurkę Nel; krzyki i wycia Murzynów roz­budziły ją już od dawna.

         - Co to się stało, Stasiu? - zapytała podbiegając ku niemu.

         A on położył jej rękę na główce i rzekł poważnie.

         - Nel, módl się do Boga o wodę, gdyż inaczej zginie­my wszyscy.      

 

Więc dziewczynka podniosła swą bladą twarzyczkę ku górze i utkwiwszy oczy w srebrnej tarczy księżyca poczęła błagać o ratunek Tego, który na niebie porusza kręgi gwiazd, a na ziemi stosuje wiatr do wełny jagnięcia.

 

Po bezsennej, hałaśliwej i niespokojnej nocy słońce wy­toczyło się na widnokrąg tak nagle, jak zawsze wytacza się pod zwrotnikami i uczynił się dzień świetlisty. Na trawach nie było ani kropli rosy, na niebie żadnej chmurki. Staś kazał strzelcom zebrać ludzi i miał do nich krótką przemo­wę. Oświadczył im, że wracać do rzeki już nie podobna, albowiem wiedzą przecie dobrze, że dzieli ich od niej pięć dni i nocy drogi. Ale za to nikt nie wie, czy wody nie ma w przeciwnej stronie. Może nawet niedaleko znajdzie się jakie źródło, jaka rzeczka albo kałuża. Nie widać wpraw­dzie drzew, ale bywa tak często, że na otwartych równinach, gdzie wichry porywają nasiona, drzewa nie rosną przy wodzie. Wczoraj widzieli kilka wielkich antylop i kilka strusi uciekających na wschód, co jest znakiem, że tam musi być jakiś wodopój, a wobec tego, kto nie jest głupi i kto ma w piersi serce nie zająca, ale lwa lub bawołu, ten będzie wolał iść naprzód, choćby w pragnieniu i męce, niż leżeć i czekać tu na sępy albo hieny.

I tak mówiąc ukazał ręką na sępy, których kilka zataczało już złowrogie koła nad karawaną. Po tych słowach Wa-himowie, którym Kali kazał wstać, podnieśli się prawie wszyscy, albowiem, przyzwyczajeni do  straszliwej wła­dzy królewskiej, nie śmieli się jej oprzeć. Ale wielu z Samburów, wobec tego że król ich, Faru, pozostał nad jeziorem, nie chciało się już podnieść i ci mówili między sobą: "Po cóż mamy iść: naprzeciwko śmierci, kiedy ona sama do nas przyjdzie?" W ten sposób karawana ruszyła naprzód, zmniejszona prawie do połowy i wyruszyła od razu w mę­ce. Ludzie od dwudziestu czterech godzin nie mieli w ustach kropli - ani wody, ani żadnego innego płynu. Nawet w chłodniejszych klimatach byłoby to przy pracy cierpie­niem nie do zniesienia, a cóż dopiero w tym rozpalonym piecu afrykańskim, w którym ci nawet, którzy piją obficie wypacają, tak prędko wodę, że mogą ją niemal w tej sa­mej chwili wycierać rękoma ze skóry. Było też do przewi­dzenia, że wielu ludzi padnie w drodze z wyczerpania i od uderzeń słonecznych.

Staś chronił Nel, jak mógł, od słońca i nie pozwalał jej wychylić się ani na chwilę spod pa­lankinu, którego daszek pokrył sztuką białego perkalu, aby go uczynić podwójnym. Na tych ostatkach wody, którą miał jeszcze w gumowej flaszce, zgotował jej mocnej her­baty i podał jej ostudzoną, bez cukru, albowiem słodycze zwiększają pragnienie. Dziewczynka nalegała na niego ze łzami, by napił się także, więc przyłożył flaszkę do ust, w której pozostało zaledwie kilka naparstków wody i poruszając gardłem udawał, ze ją pije. W chwili, gdy poczułna wargach wilgoć, zdawało mu się, ze w piersiach i w żołądku ma płomień i jeśli tego płomienia nie ugasi, to padnie trupem. Przed oczyma zaczęły mu latać czerwone plamy, w szczękach doznał przeraźliwego bólu, jakby mu kto wbijał w nie tysiące szpilek. Ręka drżała mu tak, że o mało nie rozlał tych ostatnich kilku kropel. Jednakże tylko dwie lub trzy schwytał na ustach językiem; resztę zachował dla Nel.

Upłynął znów dzień męki i trudów, po którym, na szczę­ście, noc przyszła chłodniejsza. Lecz następnego rana żar uczynił się na świecie okropny. Nie było ani tchnienia wia­tru. Słońce jak zły duch niszczyło żywym ogniem zeschłą ziemię. Krańce widnokręgu pobielały. Jak okiem sięgnąć nie było widać nawet euforbii.. - Nic - tylko spalona, pusta równina, pokryta kępami sczerniałej trawy i wrzo­sów. Kiedy niekiedy rozległy się w niezmiernej odległości lekkie grzmoty, ale wobec pogodnego nieba nie zwiasto­wały one burzy, jeno suszę.

O południu, gdy upał uczynił się największy, trzeba się było zatrzymać. Karawana rozłożyła się w głuchym mil­czeniu. Pokazało się, że padł jeden koń i kilkunastu paga­zich zostało w drodze. W czasie wypoczynku nikt nie po­myślał o jedzeniu. Ludzie mieli zapadłe oczy i popękane wargi, a na nich zeschnięte grudki krwi. Nel dyszała jak ptak, więc Staś oddał. jej gumową flaszkę i krzyknąwszy: "Piłem, piłem!" - uciekł w drugą stronę obozu, obawiał się bowiem, że jeśli zostanie, to odbierze jej tę wodę lub zażąda, by się z nim podzieliła. I to był może najbardziej bohaterski jego uczynek w ciągu podróży. Sam począł się męczyć jednak okropnie. Przed oczyma latały mu ciągle czerwone płaty. Czuł ściskanie w szczękach tak silne, że otwierał i zamykał je z trudnością. Gardło  miał suche, piekące; nic śliny w ustach; język jakby drewniany. A prze­cie dla niego i dla karawany był to dopiero początek mę­czarni.

Grzmoty zapowiadające suszę odzywały się ustawicznie na krańcach widnokręgu. Około godziny trzeciej, gdy słońce przechyla się na zachodnią stronę nieba, Staś pod­niósł karawanę na nogi i ruszył na jej czele ku wschodowi. Ale szło teraz za nim zaledwie siedemdziesięciu ludzi, a i to co chwila któryś z nich kładł się obok swego pakunku, aby już nie powstać. Upał zmniejszył się o kilka stopni, ale był jeszcze straszny. W nieruchomym powietrzu unosił się jakby czad. Ludzie nie mieli czym oddychać, a nie mniej poczęły cierpieć i zwierzęta. W godzinę po wyruszeniu padł znowu jeden koń. Saba robił bokami i ział; z wywieszonego sczer­niałego języka nie spadała mu ani kropla piany. King, przy­wykły do suchych afrykańskich dżungli, cierpiał mniej widocznie, lecz począł być zły. Jego małe oczki połyskiwały jakimś dziwnym światłem. Stasiowi; a zwłaszcza Nel, która co jakiś czas przemawiała do niego, odpowiadał jeszcze gulgotaniem, ale gdy Kali przeszedł niebacznie koło niego, chrząknął groźnie i machnął tak trąbą, że byłby go zabił, gdyby nie to, że chłopak odskoczył w porę na stronę.

Kali miał oczy zaszłe krwią, żyły na szyi rozdęte i wargi popękane tak jak i inni Murzyni. Koło godziny piątej zbli­żył się do Stasia i tępym głosem, który z trudnością wychodził mu z gardła, rzekł:

- Panie wielki, Kali nie móc iść dalej. Niech już tu nadejdzie noc.

         A Staś przemógł ból w szczękach i odpowiedział z wy­siłkiem

- Dobrze. Stańmy. Noc przyniesie ulgę.

- Przyniesie śmierć - szepnął młody Murzyn.

 

Ludzie pozrzucali z głów ładunki, ale ponieważ gorączka w ich zgęstniałej krwi doszła już do najwyższego stopnia, więc tym razem nie pokładli się od razu na ziemię. Serca i tętna w skroniach, w rękach i w nogach biły im tak, jakby miały pęknąć za chwilę. Skóra na ciałach zsychając się i kurcząc poczęła ich swędzić; w kościach odczuwali jakiś niesłychany niepokój, a we wnętrznościach i gardzielach ogień. Niektórzy chodzili niespokojnie między pakun­kami, innych było widać dalej w czerwonych promieniach zachodzącego słońca, jak kręcili się jeden za drugim wśród suchych kęp, jakby czegoś poszukując - i trwało to do­póty, dopóki siły ich nie wyczerpały się zupełnie. Wówczas padali kolejno na ziemię, ale leżeli w drgawkach. Kali siadł w kucki przy Stasiu i Nel łowiąc otwartymi ustami po­wietrze i jął powtarzać błagalnie między jednym oddechem a drugim:

- Bwana kubwa, wody!

Staś patrzał na niego szklanym wzrokiem i milczał.

- Bwana kubwa, wody! - Kali umierać...

Wtedy Mea, która z niewiadomych przyczyn najłat­wiej znosiła pragnienie i najmniej cierpiała- ze wszystkich, zbliżyła się, siadła koło niego i objąwszy ramieniem jego szyję ozwała się cichym, melodyjnym głosem:

- Mea chce umrzeć razem z Kalim...

Nastało długie milczenie.

 

Tymczasem słońce zaszło i noc pokryła okolicę. Niebo uczyniło się granatowe, w południowej jego stronie roz­błysnął Krzyż. Nad równiną zamigotały roje gwiazd. Księ­życ wydostał się spod ziemi i jął nasycać światłem ciemno­ści, a na zachodzie rozciągnęła się nikłą i bladą zorzą ja­sność zodiakalna. Powietrze zmieniło się w jedną wielką świetlistą topiel. Coraz silniejszy blask zalewał  okolicę. A palankin, o którym zapomniano na grzbiecie Kinga ­i namioty błyszczały tak, jak błyszczą w jasne noce domy wybielone wapnem. świat zapadał w ciszę; ziemię ogar­niał sen.

A wobec tej ciszy i tego spokoju natury ludzie w obozie wili się z boleści i czekali na śmierć. Na srebrzystym tle mroku rysowała się twardo olbrzymia czarna postać słonia. Promienie księżyca rozświecały prócz namiotów białe ubra­nia Stasia i Nel, a wśród kęp wrzosów - ciemne, pokur­czone ciała Murzynów i porozrzucane tu i ówdzie kupy pakunków. Przed dziećmi siedział oparty na przednich łapach Saba i podniósłszy głowę ku tarczy księżyca wył posępnie.

W duszy Stasia kołatały się tylko resztki myśli, zmienio­nych w jedno głuche, rozpaczliwe poczucie, że tym razem nie ma już żadnej rady, że te wszystkie niezmierne trudy i wysiłki, te cierpienia, te czyny woli i odwagi, których do­konał w czasie strasznych podróży od Medinet do Char­tumu, od Chartumu do Faszody i od Faszody aż do nie­znanego jeziora, nie przydały się na nic i że przychodzi nie­ubłagany kres walki i życia. I wydało mu się to tym strasz­niejsze; że ów kres przychodził właśnie w czasie ostatniej drogi, na której końcu leżał ocean.

Ach! nie doprowadzi już małej Nel do brzegu, nie odwiezie jej statkiem do Port ­Saidu, nie odda jej panu Rawlisonowi, sam nie padnie w ra­miona ojca f nie usłyszy z jego ust, że postępował jak dziel­ny chłopak i jak prawy Polak! Koniec, koniec! Za kilka dni słońce oświeci tylko martwe ciała, a potem wysuszy je na podobieństwo tych mumii, które w Egipcie śpią od­wiecznym snem po muzeach.

Z męczarni i gorączki poczęło mu się mieszać w głowie. Nadlatywały nań przedśmiertne widzenia i złudy słuchu. Słyszał wyraźnie głosy Sudańczyków i Beduinów krzyczą­ce: "Yalla! yalla!" na rozpędzone wielbłądy. Widział Idry­sa i Gebhra. Mahdi uśmiechał się do niego swymi grubymi wargami pytając:. »Czy chcesz napić się ze źródła praw­dy? Potem lew spoglądał na niego ze skały; potem Lin­de dawał mu słoik chininy i mówił: "Śpiesz się, śpiesz, bo mała umrze!" A w końcu widział już tylko bladą, bardzo kochaną twarzyczkę i dwie małe ręce, które wyciągały się ku niemu.

Nagle drgnął i przytomność wróciła mu na chwilę, albo­wiem tuz przy uchu zaszemrał mu cichy, podobny do jęku szept Nel:        

- Stasiu... wody!

I ona, tak jak poprzednio Kali, od niego tylko wyglądała ratunku.

Ale ponieważ przed dwunastu .godzinami oddał jej ostat­nie krople, więc teraz zerwał się i zawołał głosem, w którym drgał wybuch bólu, rozpaczy i rozżalenia:

         - O Nel! jam udawał tylko, że piję! ja od trzech dni nie miałem nic w ustach!

I chwyciwszy się rękoma za głowę uciekł, by nie pa­trzeć na jej mękę. Biegł na oślep między kępami trawy i wrzosów dopóty, dopóki siły nie opuściły go zupełnie i do­póki nie upadł na jedną z kęp. Był bez broni. Lampart, lew lub nawet wielka hiena znalazłaby w nim łatwy obłów.

 

Ale przybiegł tylko Saba, który obwąchawszy go począł znów wyć, jakby wzywając teraz dla niego pomocy.

Nikt jednak nie śpieszył z pomocą. Tylko z góry spoglą­dał na niego spokojny, obojętny księżyc. Długi czas chło­pak leżał jak martwy. Otrzeźwił go dopiero chłodniejszy powiew wiatru, który niespodzianie powiał ze Wschodu. Staś siadł i po chwili usiłował powstać, by wrócić do Nel.

Chłodniejszy wiatr wionął po raz drugi. Saba przestał wyć i zwróciwszy się ku wschodowi począł łopotać nozdrzami. Nagle szczeknął raz i drugi krótkim, urywanym basem i puścił się przed siebie. Przez jakiś czas nie było go słychać, ale wkrótce ozwało się znów w oddali jego szcze­kanie. Staś wstał i chwiejąc" się na zdrętwiałych nogach po­czął patrzeć za nim. Długie podróże, długi pobyt w dżun­gli, konieczność trzymania w ciągłym napięciu wszystkich zmysłów i ciągłe niebezpieczeństwa nauczyły chłopaka zwracać czujną uwagę na wszystko, co się koło niego dzie­je, więc mimo męczarni, którą w tej chwili odczuwał, mi­mo na wpół przytomnego umysłu, przez instynkt i przyzwyczajenie począł baczyć na zachowanie się psa. A Sa­ba po upływie pewnego czasu zjawił się znowu przy nim, ale jakiś dziwnie poruszony i niespokojny. Kilkakrotnie podniósł na Stasia oczy, obiegł go w koło, znów zapuścił się wietrząc i poszczekując we wrzosowisko, znów wrócił, a wreszcie chwyciwszy chłopca za ubranie jął go ciągnąć w stronę przeciwną od obozu.

 

Staś oprzytomniał zupełnie.

- Co to jest? - myślał. - Albo pies z pragnienia do­stał pomieszania zmysłów, albo poczuł wodę. Ale nie!... Gdyby woda była blisko, byłby poleciał pić i miałby mo­krą paszczę. Jeśli jest daleko, nie byłby jej zwietrzył... wo­da nie ma zapachu... Do antylopy by mnie nie ciągnął, bo nie chciał jeść wieczorem. Do drapieżników także nie...

I nagle serce poczęło mu bić w piersiach jeszcze mocniej.

         - Więc może wiatr przyniósł mu zapach ludzi... mo­że w dali jest jakaś wieś murzyńska?.. może który z latawców doleciał aż do...

 

 O Chryste miłosierny ! o Chryste!

 

I pod wpływem błysku nadziei odzyskał siły i począł biec do obozu mimo oporu psa, który ustawicznie zabiegał mu drogę. 

W obozie zabieliła mu się postać Nel i doszedł go jej sła­by głos, po chwili potknął się o leżącego na ziemi Kalego, ale nie zważał na nic. Dobiegłszy do pakunku, w którym były race, rozerwał go, wydobył jedną z nich, drżącymi rękoma przywiązał ją do bambusu, który wbił w rozpadli­nę ziemi, skrzesał ognia i zapalił zwieszający się u spodu rurki sznurek.        

Po chwili czerwony wąż wyleciał z sykiem i zgrzytem w górę. Staś chwycił obu rękoma za bambus, by nie upaść, i wbił oczy w dal. Tętna w rękach i skroniach waliły mu młotem; usta poruszały się żarliwą modlitwą. Ostatnie tchnienie, a w nim duszę całą wysyłał ku Bogu.

 Upłynęła jedna minuta, druga, trzecia, czwarta. Nic i nic! Ręce .chłopca opadły, głowa pochyliła się ku ziemi i niezmierny żal zalał mu umęczone piersi.

- Na próżno! na próżno! - szepnął. – Pójdę, siądę przy Nel i umrzemy razem.

 

A wtem daleko, daleko, na srebrnym tle księżycowej nocy, ognista wstęga wzbiła się nagle ku górze i rozsypała się w złote gwiazdy, które spadały zwolna jak wielkie łzy na ziemię.

 

=======================

 

[Źli czarownicy M’Kunje i M’Pua nie są jeszcze pokonani. My już też umieramy z pragnienia, z braku prawdy, nadziei. Może już CZAS, Jezu, byś to uwzględnił?]

Zmieniony ( 15.10.2017. )