Co na to NATO? Nagroda pocieszenia od sojuszników?

Nagroda pocieszenia od sojuszników?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  27 czerwca 2023 tekst

Jak wiadomo, pierwszą ofiarą każdej wojny jest prawda. Każdej – a cóż dopiero takiej, w której rzeczywiste działania wojenne toczą się – o ile się toczą – według możliwości, bo wiadomo, że sukcesy są możliwe na tyle, na ile nieprzyjaciel pozwala – ale równolegle do rzeczywistych działań wojennych prowadzone są działania na odcinku propagandowym. Tutaj o ostateczne zwycięstwo jest znacznie łatwiej, bo nie trzeba krępować się żadnym nieprzyjacielem, ponieważ jedynym ograniczeniem jest własny tupet i wyobraźnia. Im więcej taki propagandzista ma tupetu i wyobraźni, tym większe sukcesy odnosi zwłaszcza, gdy zmonopolizuje przekaz.

Z taką właśnie sytuacją mamy do czynienia w Polsce, gdzie niezależne media głównego nurtu, podobnie jak inne zasoby naszego państwa, zostały oddane do dyspozycji ukraińskiego Sztabu Generalnego, który w telewizji rządowej i nierządnej codziennie brnie od zwycięstwa do zwycięstwa. Kiedy jednak skonfrontujemy te entuzjastyczne komunikaty z sytuacją w terenie, to przekonujemy się z konfuzją, że tam od miesięcy nic się nie zmieniło, że żadnych sukcesów nie ma, strony wojujące pozostają na swoich miejscach, a wojna przechodzi w stan przewlekły.

Ponieważ nic tak nie gorszy, jak prawda, to rząd „dobrej zmiany”, w dodatku przynaglany kampanią wyborczą, energicznie przystąpił do walki z „ruskimi agentami”, a nawet – „onucami”, to jest – z obywatelami, którzy próbują samodzielnie wyciągać wnioski z rozmaitych informacji i w rezultacie coraz bardziej powątpiewają w propagandę rządową i nierządną. Pierwsze uderzenie skupiło się na Donaldu Tusku i Księciu-Małżonku, jako na ruskich agentach, co to sprzedali Polskę Putinowi za miskę soczewicy.

Tak w każdym razie przedstawili sprawę panowie Cenckiewicz i Rachoń – chociaż pan generał Nosek z uporem maniaka twierdzi, że „przesiąknięte” ruskimi wpływami jest akurat Prawo i Sprawiedliwość. Wprawdzie pan generał Nosek został – jak to się złośliwie mówiło w kołach wojskowych – zdjęty ze stanowiska szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego „chwytem za nosek” jeszcze w roku 2013, ale jako szef tej służby, coś tam przecież mógł wiedzieć, więc bardzo możliwe, że i oskarżenia panów Cenckiewicza i Rachonia oraz twierdzenia pana generała Noska mogą być prawdziwe, bo przecież jedno drugiego nie wyklucza, przeciwnie – znakomicie uzupełnia, pokazując agenturalną ciągłość naszego państwa.

Myślę, że te wzajemne oskarżenia – bo jestem pewien, że lada dzień pojawią się one w telewizji nierządnej – zdominują nadchodzące miesiące kampanii wyborczej, dzięki czemu obydwa antagonistyczne obozy nie będą już musiały nic mówić na temat sytuacji w państwie, oczywiście poza tradycyjnymi przesłaniami; według TVN w Polsce jest źle, podczas gdy według telewizji rządowej – jest dobrze, a nawet bardzo dobrze.

W ten sposób na odcinku wewnętrznym sprawę na odcinku propagandy mamy załatwioną, co pozwala nam rzucić okiem na odcinek zewnętrzny, a w szczególności – na wojnę na Ukrainie. Jak wiadomo, w tej chwili na sytuację tam panującą coraz większy wpływ wywiera zbliżający się termin 11 lipca, kiedy to w Wilnie rozpocznie się „szczyt” NATO. Jak przypuszcza pan Anders Rasmussen, były sekretarz Generalny Paktu i były premier Danii, a obecnie – doradca doskonały prezydenta Zełeńskiego – na tym szczycie może nie dojść do ustalenia wspólnej strategii wobec Ukrainy, więc zaproponował rozwiązanie alternatywne – żeby mianowicie Polska, ewentualnie – jakieś państwa bałtyckie – wprowadziły na Ukrainę swoje niezwyciężone armie i w ten sposób dopomogły temu państwu w osiągnięciu ostatecznego zwycięstwa. Wydawać by się mogło, że i z punktu widzenia samej Ukrainy, a przede wszystkim – z punktu widzenia Stanów Zjednoczonych i poważnych europejskich członków NATO – jest to prawdziwy dar Niebios, bo umożliwia wciągnięcie w maszynkę do mięsa przynajmniej niektórych państw Europy Środkowej bez ryzyka uruchomienia sojuszniczych procedur z art. 5 traktatu waszyngtońskiego, które mogą być uruchamiane wyłącznie w przypadku „zbrojnej napaści” na państwo członkowskie. Ale minister spraw zagranicznych Ukrainy, pan Kułeba, kategorycznie sprzeciwił się wprowadzaniu na terytorium Ukrainy jakichkolwiek obcych wojsk. „Dajcie broń!” – zażądał.

Ale właśnie ta sprawa wygląda coraz bardziej problematycznie. O ile administracja prezydenta Bidena i on sam, który najwyraźniej uparł się przewodzić Stanom Zjednoczonym do upadłego, coraz bardziej uzależnia swój sukces wyborczy od ostatecznego zwycięstwa na Ukrainie, to jego konkurenci z Partii Republikańskiej swojego sukcesu od żadnego ostatecznego ukraińskiego zwycięstwa nie uzależniają. Przeciwnie – sprawiają wrażenie, że swój sukces uzależniają od jak najszybszego zakończeni tej wojny, nawet w postaci „zamrożenia konfliktu” – o czym wspominała już dawno amerykańska ambasadoressa przy NATO. Skoro tedy w USA zdania są podzielone, to cóż dopiero mówić o sojusznikach europejskich – oczywiście tych poważnych, do których Polska niestety się nie zalicza?

Jakieś decyzje zostaną prawdopodobnie podjęte na szczycie NATO w Wilnie, ale już teraz można dedukować, co się może stać. Oto podczas ostatniego spotkania pana prezydenta Dudy z prezydentem Macronem i kanclerzem Scholzem w ramach tzw. „trójkąta weimarskiego”, mówiono o stworzeniu dla Ukrainy „gwarancji bezpieczeństwa” w postaci obietnicy przyjęcia jej do NATO. Odnoszę wrażenie, że może to być próba obmyślenia dla Ukrainy rodzaju „nagrody pocieszenia” w sytuacji, gdy Zachód traci entuzjazm dla dalszego eksploatowania własnych zasobów gwoli iluzji „ostatecznego zwycięstwa”. Wprawdzie w obliczu zbliżającego się wileńskiego szczytu Ukraina usiłuje stworzyć wrażenie, jakby jej wielka kontrofensywa „ruszyła” – ale jak dotąd nie udało się armii ukraińskiej na żadnym odcinku przełamać głęboko urzutowanej rosyjskiej obrony, dla której dodatkowym uzasadnieniem jest włączenie zajętych obwodów: ługańskiego, donieckiego, zaporoskiego i chersońskiego do terytorium Federacji Rosyjskiej.

W tej sytuacji skłonienie ukraińskich władz do pogodzenia się z sytuacją nie powinno być specjalnie trudne, zwłaszcza gdyby do kija w postaci odmowy pomocy w dotychczasowej skali, dodać marchewkę w postaci „obietnicy przyjęcia do NATO”. Taka obietnica być może pozwoliłaby obecnej ekipie ukraińskiej zachować twarz w obliczu konieczności pogodzenia się z faktycznym okrojeniem terytorium państwowego. Z punktu widzenia Zachodu zaś taka obietnica nie kosztuje wiele, bo jej wypełnienie zależy od bardzo wielu warunków, których Ukraina na razie nie będzie w stanie spełnić, a poza tym jej spełnienie wymaga jednomyślności, o którą tak trudno nawet w przypadku Szwecji, a cóż dopiero – w przypadku Ukrainy?

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Wokół „lex Tusk”

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    4 czerwca 2023

Jak proroczo zauważył w spiżowym spostrzeżeniu Józef Stalin, w miarę postępów socjalizmu zaostrza się walka klasowa. Socjalizm u nas poczynił właśnie milowy krok do przodu (jak w swoim czasie twierdził Władysław Gomułka, Polska znajdowała się już nad przepaścią, ale zrobiła milowy krok do przodu), bo obóz zdrady i zaprzaństwa wdał się z obozem „dobrej zmiany” w licytację w dziedzinie programów rozrzutnościowych, których celem jest wzięcie przez rząd na utrzymanie wszystkich obywateli, nawet tych ukraińskich – więc walka, nie tyle może „klasowa”, co walka między głównymi politycznymi gangami szalenie się zaostrzyła. Wyrazem tego zaostrzenia jest uchwalenie przez Sejm i podpisanie przez pana prezydenta Dudę ustawy o utworzeniu nadzwyczajnej komisji do zbadania rosyjskich wpływów w polskiej polityce, potocznie zwanej „lex Tusk”. Ta 9-osobowa komisja wybierana przez Sejm nie tylko spośród parlamentarzystów, ale i pierwszorzędnych fachowców spoza Sejmu, ma wziąć w obroty osoby ulegające rosyjskim wpływom i będzie mogła pozbawić ich możliwości piastowania stanowisk publicznych nawet na okres 10 lat. Rodzajem listka figowego jest tu możliwość odwołania się od decyzji komisji do niezawisłego sądu, ale – jak powiada przysłowie – nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyje. Bo decyzja niezawisłego sądu – po pierwsze – może zapaść po wielu latach, kiedy taki jeden z drugim delikwent może się zestarzeć i stracić wigor nie tylko polityczny, ale i każdy inny, albo nawet zostać nieboszczykiem, a po drugie – orzeczenie niezawisłego sądu w takich sprawach będzie zależało od tego, czy sprawę będzie badał sąd „rządowy”, czy sąd „nierządny”. W pierwszym przypadku jest niemal stuprocentowa pewność, że niezawisły sąd przyklepie decyzję komisji, podczas gdy w drugim przypadku jakieś światełko w tunelu jest – ale co komu z tego, kiedy takie orzeczenie zapadnie nie tylko po najbliższych wyborach, ale może nawet i po tych dalszych, za następne 4 lata, kiedy wątroba, nerki i inne organy nie będą już w stanie przekształcić konfitur władzy w rozmaite przyjemności? Toteż obóz zdrady i zaprzaństwa, a wraz z nim płomienni obrońcy konstyutucji, którym nie przeszkadzało wprowadzanie cenzury, unisono zawrzeli gniewem na ten „zamach na demokrację”.

Ale to nie jest takie oczywiste, bo o ile niemieckie owczarki z Komisji Europejskiej zyskały możliwość otworzenia w wojnie hybrydowej, jaką Niemcy za pośrednictwem instytucji Unii Europejskiej od 2016 roku prowadzą przeciwko Polsce, kolejnego frontu, z czego skwapliwie skorzystały, o tyle płomienni obrońcy demokracji z Departamentu Stanu, zareagowali znacznie bardziej powściągliwie, wyrażając obawę, czy przepisy „lex Tusk” nie zostaną aby „niewłaściwie wykorzystane”. W tej formule mieści się tedy wskazówka, by komisja wykorzystywała przepisy ustawy w sposób „właściwy”, czyli kierowała ich ostrze przeciwko delikwentom rekrutującym się ze Stronnictwa Pruskiego, a nie – dajmy na to – przeciwko delikwentom reprezentującym Stronnictwo Amerykańsko-Żydowskie. W tej sposób i wilk w postaci rugowania z politycznej sceny osobników ze Stronnictwa Pruskiego będzie syty i demokratyczna owca będzie cała. Dla demokracji można bowiem zrobić wszystko, nawet ją zgwałcić, byle delikatnie – i pewnie dlatego pan prezydent Duda, który w roku 2025 będzie chciał wylądować na jakiejś prestiżowej synekurze w ONZ lub NATO, skwapliwie ustawę podpisał, żeby tylko obywatele nie byli pozbawieni informacji, którzy to jegomościowie bisurmanili się ze złym Putinem.

Ta wskazówka Departamentu Stanu przychodzi w samą porę, bo właśnie pan generał Janusz Nosek ujawnił, że „przesiąknięte rosyjską agenturą” jest nie kto inny, tylko Prawo i Sprawiedliwość. Pan generał, będący w cywilu nauczycielem historii wstąpił do UOP, potem znalazł się w ABW, a następnie został wystrugany na szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego i przez prezydenta Komorowskiego awansowany na generała. Aliści już w 2013 roku został usunięty ze stanowiska – jak złośliwie mówiono w kołach wojskowych – „wyprowadzony chwytem za nosek”. Teraz jednak Judenrat „Gazety Wyborczej” skwapliwie jego rewelację podchwycił, pewnie licząc na to, że komisja zostanie zasypana oskarżeniami ze strony obozu zdrady i zaprzaństwa, powołującymi się na wiekopomne dzieła pana red. Tomasza Piątka z „Gazety Wyborczej”, który, po detoksie z jakichś prochów, zasłynął jako dziennikarz śledczy i na początek, jako ruskiego agenta, zdemaskował Antoniego Macierewicza. Tymczasem obóz zdrady i zaprzaństwa z Donaldem Tuskiem na czele odgraża się, że komisję „zbojkotuje” – ale nie wiadomo, czy w tym sensie, że nie wystawi żadnych kandydatów, którzy i tak przepadliby w Sejmie w głosowaniu, czy również – że nie będzie z tą komisją miał nic wspólnego. Na tę okoliczność ustawa przewiduje kary finansowe za niestawiennictwo – 20 i 50 tysięcy złotych za recydywę, a wiadomo, że łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny. Gdyby jednak Donald Tusk, Waldemar Pawlak i inni podejrzani o uleganie ruskim wpływom, zasypali komisję lawiną oskarżeń, to mogłaby ona nie zdążyć z podjęciem żadnej decyzji przez jesiennymi wyborami i w ten sposób ustawie „lex Tusk” mogłyby zostać wyrwane zęby. Zatem nic jeszcze nie jest przesądzone, wszystko dopiero przed nami tym bardziej, że obóz „dobrej zmiany” wyskoczył z jeszcze jednym pomysłem – żeby mianowicie zmienić konstytucję, wprowadzając do niej przepisy o możliwości skonfiskowania mienia osobom co do których istnieje „domniemanie”, że mogą ulegać rosyjskim wpływom. Na szczęście – jak głosi przysłowie – „nie dał Pan Bóg świni rogów, bo by ludzi bodła” – toteż PiS nie dysponuje w Sejmie większością co najmniej 306 posłów, którzy też zmianę konstytucji mogliby przeforsować – ale po tych deklaracjach widać, że Naczelnik Państwa nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i będzie próbował dokończyć historyczną rekonstrukcję przedwojennej sanacji, z obozem w Berezie Kartuskiej włącznie. Wprawdzie Bereza Kartuska leży obecnie na Białorusi, ale właśnie pan generał Skrzypczak wzywa, by „przygotować się na powstanie na Białorusi”, więc w przypadku powodzenia powstania, pani Swietłana Cichanouska z wdzięczności może by otworzyła nam chwilowo nieczynny obóz w Berezie. Niestety, a może na szczęście, pan generał Skrzypczak już niczym nie dowodzi, więc nie wiadomo, czy nie skończy się – jak to u nas – na bezsilnych złorzeczeniach.

Tymczasem świat wstrzymał oddech, bo pan mecenas Roman Giertych ogłosił, że zamierza kandydować do Senatu z powiatu poznańskiego. Chociaż przeprosił przy tej okazji za „błędy młodości” („palę wszystko, co kochałem, kocham wszystko, co paliłem”), to na mondzie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Wielce Czcigodna Barbara Nowacka została „głęboko poruszona” że mecenas Giertych zgłosił swój zamiar „wbrew zasadom” – oczywiście demokratycznym, a pan Siemoniak z Volksdeutsche Partei przyjął deklarację pana mecenasa bardzo chłodno oświadczając, że KO nie będzie go „wystawiała”. Rzecz w tym, że nieprzejednana opozycja planuje siuchtę w postaci tzw. „paktu senackiego” pod hasłem „róbmy sobie na rękę”, to znaczy – nie robiąc sobie nawzajem konkurencji – a tymczasem pan mecenas Giertych z nimi się nie umawiał, jakby naprawdę liczył na demokrację. To nie za dobrze świadczy o jego poczuciu rzeczywistości, co zresztą objawiło się już wcześniej, gdy w 2007 roku lansował kandydaturę pana Janusza Kaczmarka na premiera. Nie wiem, czy w tej sytuacji mogłaby mu pomóc nawet niewielka operacja chirurgiczna, chociaż z drugiej strony – jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści – nawet bez operacji.

Stanisław Michalkiewicz

Sto pociech z karą śmierci

Sto pociech z karą śmierci

Stanisław Michalkiewicz sto-pociech

Śmierć ośmioletniego Kamila, skatowanego przez ojczyma, zepchnęła na dalszy plan dyskusję na temat seksualizacji dzieci, której nieubłaganą walkę, jak przystało na 5 miesięcy przed wyborami, wydał rząd „dobrej zmiany” z Naczelnikiem Państwa na czele. Chodzi o to, żeby rodzice mieli więcej do powiedzenia, czego uczą się w szkołach ich dzieci.

Jest tu bowiem pewien dysonans, jako że szkoły są państwowe, to znaczy – rządowe, albo nierządne – w zależności od tego, kto akurat rządzi powiatem czy gminą – podczas gdy dzieci są prywatne. To znaczy – chyba nie do końca – bo coraz częściej podnoszą się głosy, że „wszystkie dzieci są nasze”, to znaczy – albo państwowe, albo bezpańskie.

Gdyby nie było szkół państwowych, to żadnego dysonansu by nie było, bo i szkoły, i dzieci byłyby prywatne. Tymczasem ze względów ideologicznych nawet rząd „dobrej zmiany” na coś takiego zgodzić się nie może i stąd ten dysonans, w który próbują wcisnąć się rozmaite „organizacje pozarządowe”.

Jak wiadomo, podstawowym problemem takich organizacji jest to, za co by tu wypić i zakąsić. Na szczęście zdecydowana większość z nich jest popodłączana do rozmaitych finansowych kurków, rządowych, samorządowych albo nawet europejskich, przez które płynie sama małmazja – ale od przybytku głowa nie boli, zwłaszcza gdy można połączyć piękne z pożytecznym, to znaczy – wypić i zakąsić – ale w poczuciu misji.

Toteż wiele takich organizacji próbowało wciskać się do szkół i przedszkoli, żeby uświadamiać seksualnie cudze dzieci, bo jak tylko podrosną, to znaczy – skończą 15 lat – co u nas oznacza wejście w tzw. wiek rębny, to tygrysy będą miały świeże mięsko. Nie jest to, mówiąc nawiasem, jedyny dysonans w tej dziedzinie, bo z jednej strony kładzie się nacisk na „seksualizację” dzieci od najmłodszych lat – ale z drugiej strony bezwzględnie ściga się i piętnuje tych, którzy próbują robić to na własną rękę, to znaczy – bez przynależności do jakiejś pozarządowej organizacji pożytku publicznego. Mówię oczywiście o pedofilach, którzy są wyjęci spod prawa, również przy aplauzie organizacji seksualizujących dzieci.

Jest to zrozumiałe; podobnie było w średniowieczu, kiedy to rzemieślnicy skupieni w cechach energicznie zwalczali tzw. partaczy, czyli fachowców niezrzeszonych. Tymczasem pedofile, zwłaszcza rekrutujący się ze stanu duchownego, mają na polu seksualizacji znacznie lepsze osiągnięcia niż zorganizowane weteranki po rozmaitych przejściach czy stażu w agencjach towarzyskich albo weterani z tzw. darkroomów.

Nie przypominam sobie bowiem, by jakieś dziecko po 30 czy nawet 40 latach rozpamiętywało przeżycia doznane w przedszkolu czy szkole w ramach zajęć seksualizacyjnych, podczas gdy pedofile, zwłaszcza należący do stanu duchownego, potrafią dostarczyć takim osobom przeżyć, których starczy na całe życie.

Nomina sunt odiosa, ale mógłbym przytoczyć wiele przykładów, kiedy uczestnicy czy uczestniczki bliskich spotkań III stopnia z takimi pedofilami przez całe dziesięciolecia rozpamiętują tamte chwile. Do niedawna ograniczało się to do łzawej tęsknicy serca, ale obecnie te sprawy ujęli w swoje ręce pierwszorzędni fachowcy, kładąc w ten sposób fundamenty pod prężnie rozwijający się przemysł molestowania, dzięki czemu można i rozpamiętywać przeżycia, i zarobić pieniądze. Czegóż chcieć więcej?

Nie będzie „samowolki”?

Ale przemysł swoją drogą, a śmierć 8-letniego Kamila swoją. Opinia publiczna została poruszona, z czego z pewnością narodzi się mnóstwo pomysłów dalszego ograniczania władzy rodzicielskiej, której właściwie już nie ma – może z wyjątkiem obowiązku alimentacyjnego – bo byłoby dziwne, gdyby biurokratyczne gangi nie skorzystały z takiej sposobności – ale niezależnie od tego rozhuśtana przez niezależne media opinia publiczna bardzo się zradykalizowała.

W dobiegające z czeluści odgłosy wsłuchują się politycy i dlatego pan minister Ziobro przekazał śledztwo w tej sprawie do prokuratury ze słynnego w całym świecie z niezawisłości gdańskiego okręgu sądowego.

Przypomnijmy, że to właśnie tamta prokuratura śledziła Amber Gold i podjęła tzw. energiczne kroki nie wcześniej, aż ukradziona naiwniakom forsa rozpłynęła się w nicości. Od razu widać, że tamci prokuratorzy powinność swojej służby zrozumieją i pokierują śledztwem tak, jak się należy.

Ale nie tylko pan minister Ziobro wsłuchuje się w odgłosy dobiegające z czeluści opinii publicznej. Wsłuchuje się w nie również pan premier Morawiecki, który na jakimś mityngu powiedział nawet, że „jest za przywróceniem kary śmierci”. Jak pamiętamy z czasów pierwszej komuny, jeśli partia mówi, że weźmie, to weźmie, a jeśli partia mówi, że da, to mówi. Toteż pan premier Morawiecki może składać takie deklaracje całkowicie bezpiecznie, bo i on wie, i my wiemy, że Unia Europejska na taką samowolkę by nie pozwoliła, a w tej sytuacji co to komu szkodzi, jak pan premier podliże się trochę opinii publicznej? To nie szkodzi nikomu, bo żadnego przywrócenia kary śmierci nie będzie, a pan premier może dzięki temu uzbiera jakieś dodatkowe listki do wieńca sławy?

W ogóle z tą karą śmierci to mamy sto pociech. Jeszcze za pierwszej komuny, w ramach programu pilotażowego, została ona zniesiona w Niemieckiej Republice Demokratycznej. W praktyce oznaczało to tylko tyle, że nie mogły jej orzekać tamtejsze sądy, ale za to kaprale pełniący służbę przy murze granicznym między NRD i RFN nadal ją stosowali, i to w formie uproszczonej, po prostu otwierając ogień do każdego nieszczęśnika, który próbował ten mur sforsować. Likwidacja kary śmierci doprowadziła tam w ten sposób do zmiany hierarchii przestępstw; morderstwa, niechby nawet ze szczególnym okrucieństwem, stawały się przypadkami mniejszej wagi w porównaniu z próbą samowolnego przekroczenia granicy, bo one śmiercią karane być już nie mogły, podczas gdy próba sforsowania granicy – jak najbardziej.

Potem nastały przygotowania do transformacji ustrojowej, której bezpieczniacy trochę się obawiali, bo niby pan Daniel Fried wszystko uzgodnił w Władimirem Kriuczkowem, ówczesnym szefem KGB, ale – jak mówi poeta – „na tym świecie pełnym złości, nigdy nie dość jest przezorności”. Na wszelki tedy wypadek w całym socu ogłosiło „moratorium” na wykonywanie kary śmierci. Mogła być ona jeszcze orzekana, bo inaczej prawo mogłoby zostać złamane, a wiadomo, że nie ma nic gorszego niż złamane prawo – ale już nie można było jej wykonywać.

Dodatkowo, też na wszelki wypadek, wykreślono z Kodeksu karnego przestępstwo zagarnięcia mienia wielkiej wartości, dzięki czemu nawet afera FOZZ zakończyła się wesołym oberkiem. To „moratorium” miało swoje konsekwencje, bo szubienicznikom, skazanym na karę śmierci, zamieniano w tej sytuacji tę karę na 25 lat więzienia, czyli tzw. ćwiarę – bo dożywotnie więzienie zostało zniesione bodajże jeszcze w 1969 roku.

Wskutek tego pobożny pan Jarosław Gowin, który – jako prawdziwy człowiek renesansu – w rządzie zdrady i zaprzaństwa zajmował stanowisko ministra sprawiedliwości, musiał utworzyć obóz koncentracyjny w Gostyninie. Pretekstem był koniec kary 25 lat więzienia, którą, wskutek „moratorium”, właśnie kończył pan Trynkiewicz. W obawie, że wyjdzie na wolność i zacznie dokazywać, kobiety mdlały, więc pobożny i na łzy kobiece czuły pan minister Gowin nie miał innego wyjścia, jak założyć wspomniany obóz koncentracyjny, do którego niezawisłe sądy kierują delikwentów, pod pretekstem że „stwarzają zagrożenie”. To oczywiście prawda, bo czyż jest ktokolwiek, o kim można by powiedzieć, że na pewno nie stwarza zagrożenia? Takiego człowieka na świecie nie ma, bo nawet paralityk może prowadzić rozmaite knowania, w związku z czym jestem pewien, że na jednym obozie koncentracyjnym w Gostyninie się nie skończy, tym bardziej że podobno pęka on już w szwach.

Moratorium

Tymczasem w roku 1995 Sejm to „moratorium” na wykonywania kary śmierci przedłużył, bodajże do roku 2000. W związku z tym zapytałem pisemnie ówczesnego ministra sprawiedliwości w rządzie SLD-PSL, pana Jaskiernię, kto wprowadził to „moratorium” w roku 1988. W odpowiedzi pan minister napisał m.in, że „nie można ustalić autora tej decyzji”. No, proszę: „nie można ustalić” – a tymczasem do życzenia tego anonimowego dobroczyńcy ludzkości posłusznie zastosowało się całe państwo, z niezawisłymi sądami włącznie. Jeśli zatem komuś mało dowodów, że nasza młoda demokracja, z wymiarem sprawiedliwości na czele, podszyta jest bezpieką, to trzeba by mu chyba jeszcze narysować obrazek. To „moratorium”, mówiąc nawiasem, zakończyło się wcześniej, bo jeszcze przed rokiem 2000 znowelizowany został Kodeks karny, z którego kara śmierci została definitywnie wykreślona – i tak jest aż do dnia dzisiejszego.

Wykreślenie kary śmierci z arsenału kar kodeksowych pociąga za sobą bardzo daleko idące konsekwencje. Po pierwsze – niektóre przestępstwa, i to ciężkie, muszą w tej sytuacji pozostać bezkarne. Jeśli bowiem więzień odbywający karę więzienia dożywotniego zamorduje współwięźnia albo strażnika, to to przestępstwo pozostaje już całkowicie bezkarne.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z prawną sytuacją Sił Zbrojnych. Jak wiadomo, jest to grupa obywateli, specjalnie szkolona i wyposażona w narzędzia do sprawnego zabijania innych ludzi, niszczenia mienia i temu podobnych czynności, które w Kodeksie karnym figurują jako ciężkie zbrodnie. Ale w Kodeksie karnym są też inne zbrodnie – na przykład taka, że kto działając wspólnie i w porozumieniu z innymi osobami dopuszcza się gwałtownych zamachów na czyjeś życie lub zdrowie, podlega karze… – ano właśnie. Jeśli w Kodeksie karnym byłaby kara śmierci, to taki przestępca podlegałby takiej właśnie karze. Tu musimy postawić pytanie, czy wojna jest stanem chaosu prawnego, czy nie.

Doniesienia, którymi bombardują nas media rządowe i nierządne, że na Ukrainie Putin dopuszcza się „zbrodni wojennych”, przekonują nas, że i na wojnie obowiązują jakieś reguły. Jakie? Na to pytanie możemy sobie odpowiedzieć i bez Putina, opierając się tylko na polskim systemie prawnym. Jednym z jego elementów jest Kodeks karny, w którym są umieszczone m.in przestępstwa wojenne, na przykład – mordowanie jeńców. Jest to ciężka zbrodnia, podlegająca surowym karom. Ale elementem systemu prawnego państwa są też regulaminy wojskowe, m.in. – regulamin walki. I cóż tam mamy? W sytuacji kiedy żołnierz w obliczu wroga odmawia walki, czyli zabijania nieprzyjaciół, jego dowódca może nawet zastrzelić go na miejscu. Jak widzimy, wojna nie jest stanem chaosu prawnego. Obowiązują tu reguły; proste i surowe – ale obowiązują.

Jeśli nieprzyjaciel rzuci broń i się podda, a ta kapitulacja zostanie przyjęta, to zabicie potem takiego nieprzyjaciela jest ciężką zbrodnią. Ale ciężką zbrodnią jest także odmowa zabijania nieprzyjaciół, czyli odmowa walki w obliczu wroga. Raz można, a nawet należy wrogów zabijać, a innym razem – nie wolno.

W takiej sytuacji możemy postawić pytanie – co z punktu widzenia prawnego robią członkowie naszych Sił Zbrojnych, zabijając nieprzyjaciół? Wykonują na nich karę śmierci w trybie uproszczonym, bo ci nieprzyjaciele, działając wspólnie i w porozumieniu, dopuszczają się gwałtownych zamachów na życie naszych obywateli, niszczą mienie, próbują pozbawić Polskę niepodległości albo oderwać część terytorium – ale pod warunkiem, że taka kara jest w ogóle dopuszczalna w polskim systemie prawnym.

Jeśli jej nie ma, to nikt w całym państwie zgodnie z art. 7 Konstytucji, stanowiącym, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa – nie ma prawa wydać rozkazu otwarcia ognia do nieprzyjaciół. Może co najwyżej wydać polecenie, by tych nieprzyjaciół chwytać. Oczywiście nikt się takimi rzeczami nie przejmuje, bo skoro już nakazano zlikwidować karę śmierci, to kto by miał głowę do takich drobiazgów. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – pisał Voltaire.

Jak widzimy, istnienie kary śmierci ma fundamentalne znaczenie dla systemu prawnego państwa – bo nie jest tak, że można z niego bezkarnie wyjmować jakieś elementy w nadziei, że gmach się nie zawali. Właśnie zaczął się walić, bo w przeciwnym razie nie trzeba by go podpierać obozami koncentracyjnymi w Gostyninie, gdzie – podobnie jak więźniowie skazani na bezterminowe, dożywotnie więzienie, pensjonariusze cały czas pozostają na utrzymaniu podatników, podobnie jak strażnicy, wychowawcy, psychologowie i inni specjaliści od resocjalizacji. Tymczasem przywrócenie kary śmierci pozwoliłoby tego wszystkiego, tych wszystkich specjalistów i tych wszystkich kosztów, uniknąć. Jak pamiętamy z popularnej w swoim czasie piosenki, przyszłaby policja, zabrała drania i przywiązała do słupa; huknęłaby salwa, opadłyby gacie, rodzinie oddano by trupa.

Szaleństwo, czy raczej metoda?

Szaleństwo, czy metoda?

Stanisław Michalkiewicz szalenstwo-czy-metoda

Obserwator sceny politycznej naszego bantustanu mógłby odnieść wrażenie chaosu. Co prawda w tym chaosie wyróżniają się elementy stałe, jak na przykład – spór o różnicę łajdactwa między obozem “dobrej zmiany”, a obozem zdrady i zaprzaństwa, podobnie jak powtarzajace się objawy porozumienia ponad podziałami, kiedy to obydwa skaczące sobie do oczu obozy idą ręka w ręke. Tak było na przykład w 2003 roku podczas referendum w sprawie Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, a tak naprawdę – do IV Rzeszy  – bo jej budowa została przesądzona 10 lat wcześniej w traktacie z Maastricht, który wszedł w życie w 1993 roku – czy 1 kwietnia 2008 roku, kiedy to obóz zdrady i zaprzaństwa, wraz z częścią PiS – bo część odmówiła poparcia –   głosował za upoważnieniem prezydenta do ratyfikacji traktatu lizbońskiego, 13 grudnia 2007 roku podpisanego bez czytania przez premiera Tuska i Księcia-Małżonka, piastującego wtedy  w naszym bantustanie dla odmiany stanowisko ministra spraw zagranicznych.

Jak wiemy, traktat ten amputował Polsce ogromny kawał suwerenności. Wreszcie w roku 2021, kiedy to Naczelnik Państwa, wbrew części własnego obozu politycznego, przy pomocy części obozu zdrady i zaprzaństwa, a konkretnie – klubu parlamentarnego Lewicy – przeforsował w Sejmie ratyfikację ustawy o zasobach własnych UE, która wyposażała Komisję Europejską w prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii oraz nakładania unijnych podatków i stanowiła milowy krok na drodze budowy IV Rzeszy. Nie przeszkadza to jednak Naczelnikowi Państwa w opowieściach, że tegoroczne wybory do Sejmu i Senatu będą plebiscytem między niepodległością, a zniewoleniem. Najwyraźniej liczy on na to, że społeczeństwo nasze może ma i dobrą pamięć, ale krótką.

Poza tym stałymi elementami, obserwator sceny politycznej naszego bantustanu mógłby odnieść wrażenie chaosu. Tymczasem może to być mylące, bo jeśli spojrzymy na to uważniej, to możemy w tym pozornym szaleństwie dostrzec metodę. Pouczające jest tu i pomocne zwłaszcza porównanie z wiekiem XVIII, kiedy to mocarstwa rozbiorowe zaczęły swoją akcję od stopniowego doprowadzania Polski do całkowitego obezwładnienia. Służyło temu wtedy podtrzymywanie, nawet wbrew części szlachty, anachronicznych rozwiązań ustrojowych np. w postaci liberum veto, uważanego przez inną część szlachty za “źrenicę wolności”. To obezwładnienie państwa było warunkiem sine qua non powodzenia rozbiorów, które w przeciwnym razie mogłyby się nie udać, albo mogłyby zostać osiągnięte z wielkim trudem. Porównując tedy sytuację z wieku XVIII z sytuacją obecną, dostrzegamy w pozornym chaosie  cierpliwe i metodyczne działania, skierowane pozornie na uporządkowanie naszego bantustan, ale tak naprawdę – na stopniowe doprowadzanie go do stanu całkowitego obezwładnienia. To obezwładnienie jest bowiem konieczne m.in. dla sprawnego przebiegu budowy IV Rzeszy, do której Polska ma być włączona, być może również po częściowym rozbiorze. Część szlachty skupionej w obydwu obozach, intensywnie współdziała z budowniczymi IV Rzeszy, niekiedy – jak w przypadku pana premiera Morawieckiego – maskując tylko swoje współdziałanie tromtadracką retoryką, podczas gdy inna część szlachty, to znaczy – niezawisłych sędziów, współdziała z budowniczymi IV Rzeszy w nadziei na utrzymanie bezkarności, dzięki czemu będą mogli nadal się łajdaczyć i korumpować.

Charakterystyczny dla tych działań jest ich kampanijny charakter. Ni z tego, ni z owego, nagle rodzi się w naszym bantustanie ruch na rzecz “obrony demokracji”, który – podobnie jak z dnia na dzień powstał, tak z dnia na dzień zaniknął, żeby ustąpić miejsca płomiennym obrońcom praworządności, którzy działając na rzecz budowniczych IV Rzeszy, już zdążyli doprowadzić do obezwładnienia państwa w sektorze wymiaru sprawiedliwości.

Przykładem tego obezwładniania jest choćby burdel w Trybunale Konstytucyjnym, który jest zaledwie wstępem do jeszcze większego burdelu, kiedy tylko wejdzie w życie nowelizacja ustawy o Sądzie Najwyższym, przewidująca “testowanie niezawisłości”. Toteż kiedy  na tym odcinku obezwładnianie państwa powoli dobiega końca, rozpętane zostały dwie nowe kampanie, które dopiero teraz zaczynają układać się w jedność. Pierwszą była kampania w sprawie pedofilii, która bardzo szybko, za sprawą Judenratu “Gazety Wyborczej” i żydowskiej telewizji dla Polaków, skoncentrowała się na katolickim duchowieństwie, jako ognisku pedofilii i związanych z nią sprośnych błędów Niebu obrzydłych. Uwijał się przy tym m.in. pan red. Sekielski, który za swoje usługi został wynagrodzony przez Ringier Axel Springer Polska stanowiskiem redaktora naczelnego “Newsweeka”, a przy okazji przemysł molestowania doznał potężnego impulsu rozwojowego.

Przyszło to tym łatwiej, że wystraszeni biskupi, którzy do dzisiaj nie są pewni, co właściwie “komisja Michnika” znalazła podczas niekontrolowanego buszowania w 1989 roku w archiwach MSW, ustanowili “fundację św. Józefa”, która opodatkowuje Bogu ducha winnych parafian, żeby za jej pośrednictwem przekazywali forsę “ofiarom” molestowania, które po latach przypominają sobie, że przecież były “gwałcone” i to po “kilkaset razy”. Oczywiście nie ma dymu bez ognia, ale i bez tego taka fundacja to prawdziwy dar Niebios, niewyczerpana żyła złota dla szczwanych adwokatów i skorumpowanych sędziów, którzy dzięki temu, pod pretekstem współczucia “ofiarom”, mogą ciągnąć zyski z rozwijającego się dynamicznie przemysłu molestowania. Okazało się jednak, że to wszystko, to był tylko wstęp do kampanii obsrywania Jana Pawła II i kardynała Sapiehy pod pretekstem, że jeden “wiedział, ale nie powiedział”, a drugi bzykał na prawo i lewo  przede wszystkim kleryków, wśród których – jak pamiętamy – był również Karol Wojtyła. W awangardzie tej kampanii stoi również wspomniany Judenrat i żydowska telewizja dla Polaków, co skłania nas do postawienia pytania, po co właściwie zadają sobie tyle trudu?

9 marca w Sejmie odbyła się debata nad uchwałą w obronie pamięci Jana Pawła II. Jest to oczywiście działanie pozorne, które nie tylko umożliwi Judenratowi kontynuowanie kampanii obsrywania, ale nawet wzbogacenie jej o incydenty z pomnikami, które, w odpowiedzi na tę uchwałę, będą teraz obiektem agresji “aktywistów” – w dodatku agresji bezkarnej – o czym przekonują nas wyroki niezawisłych sądów, m.in. w sprawie mojej faworyty, Wielce Czcigodnej Joanny Scheuring-Wielgus. Ja jej specjalnie nie podziwiam i właściwie nigdy się z nią nie zgadzam, ale 9 marca miała rację, wskazując – podobnie jak inni posłowie – że Sejm w ogóle nie powinien się tym zajmować, zwłaszcza w taki sposób. Ale inicjatorom uchwały wcale nie chodziło, żeby czyjąkolwiek pamięć chronić, tylko – żeby w roku wyborczym pokazać swoim wyznawcom, jak to własną piersią ochraniają Jana Pawła II.

Niezależnie od tego postawmy pytanie, w jakim celu Judenrat i wspomniana stacja rozpętały kampanię obsrywania, a teraz będą ją rozkręcali? Ponieważ w czasach pierwszej komuny, żydokomuna pozbawiła nasz mniej wartościowy naród tubylczy organicznej szlachty, to pełnienie jej roli przypadło katolickiemu duchowieństwu. Kampania obsrywania ma zatem na celu pozbawienie naszego mniej wartościowego narodu tubylczego nawet takiej namiastki szlachty, jaką, jak tam potrafi, próbuje pełnić u nas duchowieństwo.

A dlaczego Judenrat i żydowska stacja telewizyjna dla Polaków chce nas odciąć nawet od tej namiastki? Żeby w ten sposób doprowadzić nasz naród do stanu całkowitej bezbronności, kiedy żydowskie organizacje przemysłu holokaustu  przystąpią do realizowania roszczeń majątkowych wobec Polski, dla których amerykańska ustawa nr 447 dostarczyła pozorów legalności.

Nasza tajna broń. Najpierw jednak o linczu Żydów na św. Szczepanie.

Nasza tajna broń. Najpierw jednak o linczu Żydów na św. Szczepanie.

Stanisław Michalkiewicz  4 marca 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5348

Kto by pomyślał, że pewne tradycje mogą utrzymywać się tak długo w zmieniającym się przecież świecie? Mam na myśli zwyczaj, o którym możemy przeczytać w „Dziejach Apostolskich”, a konkretnie – o linczu Żydów na św. Szczepanie. Jak pamiętamy, wystąpił on w dyspucie przeciwko „libertynom” i „aleksandryjczykom”, którzy jednak nie mogli przeciwstawić mu żadnych merytorycznych argumentów. I co wtedy zrobili? Podnieśli wrzask a dodatkowo „zatkali sobie uszy”, no a potem wywlekli św. Szczepana i go ukamienowali. Mimo, że każdego roku, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia, ten fragment „Dziejów Apostolskich” odczytywany jest w kościołach, nie zniechęca to części postępowego duchowieństwa do „dialogu z judaizmem”, w ramach którego przewielebne duchowieństwo się Żydom podlizuje, a z kolei oni coraz natarczywiej nieubłaganym palcem wytykają mu rozmaite przywary. Już nie wystarcza im roztaczanie atmosfery podejrzeń wobec Jana Pawła II, bo ostatnio Judenrat „Gazety Wyborczej” zabrał się za kardynała Sapiehę – że „molestował kleryków” i w ogóle – biegał po Krakowie, jakby cierpiał na priapizm [nie znałem tego słowa, więc poszukałem: to długotrwały, bolesny wzwód członka. md]

Wprawdzie red. Michnik próbował coś tam perswadować, ale widocznie, skoro stary żydowski grandziarz finansowy płaci, to i wymaga. Najwyraźniej Sanhedryn uznał, że mniej wartościowy, tubylczy naród polski żadnych własnych, już nie powiem, że bohaterów, ale nawet wybitnych osobistości, mieć nie powinien, a tylko wpatrywać się w podsunięte, spiżowe postacie Tewje Bielskiego, „Józefa Różańskiego”, który tak naprawdę wabił się Józef Goldberg, no i innych, których nam Judenrat w porozumieniu z Sanhedrynem będzie tu lansował.

Ale mniejsza już o ten cały „dialog”, bo jest on znakomitym dowodem trafności spostrzeżenia Franciszka ks. de La Rochefoucauld, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego. „Nasze grzechy, ciągle te same i nudne, zadomowiły się w nas” – śpiewał Stanisław Sojka.

Tymczasem właśnie okazało się, że obyczaj opisany w tym fragmencie „Dziejów Apostolskich” jest nadal żywy w zdominowanym przez Żydów środowisku „Gazety Wyborczej”. Niejaki Tomasz Nyczka napisał tam donos na poznańską księgarnię „Sursum Corda”, że sprzedawane są tam książki „ideologa Putina” Aleksandra Dugina. Nie bardzo wiadomo, o co konkretnie mu chodzi – czy o to, że w księgarni sprzedawane są książki, czy o to, że owszem – mogą być sprzedawane, ale tylko po uprzednim zatwierdzeniu przez Ministerstwo Prawdy?

Dla normalnego człowieka jest oczywiste, że w księgarniach sprzedawane są książki różnych autorów: tych, których poglądy się nam podobają, ale i tych, których poglądy nam się nie podobają. Skąd bowiem byśmy wiedzieli, że ich poglądy nam się podobają, albo nie podobają, gdybyśmy nie zapoznali się z nimi w książkach ich autorstwa? Zatem, żeby sobie wyrobić pogląd na czyjeś poglądy, niechby i poglądy „ideologa Putina”, musimy się z nimi najpierw zapoznać. A jak mielibyśmy się z nimi zapoznać, jeśli w żadnej księgarni nie moglibyśmy znaleźć książki jego autorstwa? Musielibyśmy wtedy zdawać się na recenzje z drugiej ręki, choćby z ręki niejakiego pana Tomasza Nyczki. No dobrze – ale skąd w takiej sytuacji pan Nyczka miałby znać poglądy Dugina? Być może nie musi on niczego znać, żeby pisać donosy; wystarczy, że dostanie taki rozkaz z Judenratu, albo ABW, które ostatnio zajmuje się nie tylko cenzurą, ale formułowaniem zatwierdzonych zbawiennych prawd, ale to jest zwyczajne, wrogie wszelkiej wolności totalniactwo, o które nie tylko Judenrat, ale całe skupione wokół niego środowisko mikrocefali, od zawsze podejrzewałem – jak się okazuje – nie bez słuszności. W tej sytuacji nie ma najmniejszego powodu, byśmy się przejmowali opiniami Judenratu, a już zwłaszcza – donosami niejakiego Tomasza Nyczki, bo ich działania skierowane są na to, by utrzymywać nas w nieświadomości prawdziwego stanu rzeczy.

Wprawdzie Pan Nasz po udanym wniebowstąpieniu na pokładzie samolotu Air Force One opuścił naszą prastarą ziemię, w związku z czym nie możemy się już radować w jego obecności, ale zostawił nam przykazania. Używam tego eklezjastycznego żargonu, by się dostroić do atmosfery religijnej egzaltacji, jaką na polecenie naszym mężyków stanu rozpętały niezależnie media głównego nurtu – zarówno rządowe, jak i nierządne – bo w takich sprawach idą one ręka w rękę ponad podziałami. Ale to już mija, więc wróćmy do przykazań Pana Naszego. Właściwie pozostawił on nam jedno przykazanie – że mianowicie musimy „pomagać Ukrainie”, bo Ukraina „musi zwyciężyć”. Skoro „musi”, skoro padł taki rozkaz, to nie ma rady, bo w przeciwnym razie prezydent Biden mógłby przegrać przyszłoroczne wybory prezydenckie. Wynika z tego wniosek, że wojna musi przeciągnąć się co najmniej do listopada 2024 roku, kiedy się wyjaśni, czy Józio Biden wygrał, czy przegrał. Będziemy zatem musieli „pomagać Ukrainie” jeszcze co najmniej przez dwa lata.

No dobrze – ale jak? Przecież już przekazaliśmy Ukrainie wszystko, cośmy mieli. Wprawdzie pan minister Błaszczak, wspomagany przez byłego ministra finansów, pana Kościńskiego, który teraz zajmuje się zakupami uzbrojenia w Kancelarii Premiera, kupuje wszystko na prawo i lewo, głównie w Korei Południowej i Ameryce, ale te zakupy dotrą do nas dopiero za jakiś czas, a tymczasem Ukrainie musimy pomagać już teraz, bo inaczej może nie wygrać i wtedy będzie katastrofa o zasięgu globalnym. W tej sytuacji nie ma rady – musimy uruchomić naszą tajną broń.

Mam tu na myśli formacje wyzwolonych kobiet. Nie chodzi mi o to, by pędzić je na ukraińską jatkę, bo tam nawet pan Paweł Kowal się nie kwapi, ale przecież wojna toczy się nie tylko na tamtym froncie. Oto niedawno na posiedzeniu Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE w Wiedniu doszło do awantury z powodu obecności tam delegacji rosyjskiej. Niektórzy wasale Stanów Zjednoczonych wyszli z sali w nadziei, że ich gest dostanie zauważony i doceniony gdzie trzeba, a inni, mniej skwapliwi, wprawdzie nie wyszli, ale rozwinęli ukraińskie flagi. To oczywiście bardzo ładnie, ale co z tego, skoro mimo to delegacja rosyjska nie tylko nie opuściła sali, ale nawet zabierała głos i to w dodatku dwukrotnie? Tymczasem gdyby tak na salę obrad Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE wtargnęła pani Marta Lempart na czele odpowiednio, przeszkolonych przez ABW aktywistek Strajku Kobiet i kazała delegacji rosyjskiej „wypierdalać”, bo jak nie, to nie tylko one wszystkie się rozbiorą do gołej skóry, ale jeszcze wezwą na pomoc „Babcię Kasię” i inne „Polskie Babcie”, żeby one też się rozebrały, to „któż widok ten opisać zdoła? Fiedin, Simonow, Szołochow? Ach któż w ogóle go wytrzyma?!” – pisze poeta.

Jestem pewien, że w obliczu tak poważnej zastawki rosyjska delegacja opuściłaby salę w podskokach. Tymczasem jak tylko wybuchła wojna na Ukrainie, to aktywność aktywistek Strajku Kobiet zmalała niemal do zera, a o ukraińskim „Femenie” w ogóle słuch zaginął, jak tylko z Ukrainy przeniosły się do Francji. Czy – jak to we Francji – przerzuciły się z branży rozrywkowej do branży usługowej, czy też przygotowują się tam do innych zadań – mniejsza o to. Rzecz w tym, że jeśli jest rozkaz, że Ukraina „musi” wygrać, to trzeba w tym celu uruchomić wszystkie rezerwy, łącznie z naszą tajną bronią, bo „tempus fugit, a czas ucieka”.

Dookoła mnie upiory!

Stanisław Michalkiewicz http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5343  23 lutego

Taki właśnie okrzyk wyrwał się cesarzowi Napoleonowi III, który podczas wojny francusko-pruskiej wybrał się na front. Cesarz cierpiał na pęcherz, toteż konna jazda dostarczała mu udręki. Kiedy ból dał mu się nadmiernie we znaki, zatrzymał się w jakiejś wsi. Otoczyła go grupka chłopów, którzy przyglądali mu się z ciekawością i szacunkiem. Kiedy ból zelżał, Napoleon III zapytał chłopów, jak nazywają się okoliczne farmy. – Ta tutaj nazywa się Moskwa, ta druga – to Lipsk, a ta najdalsza – Obłęd. – wyjaśnili chłopi. – „Dookoła mnie upiory!” – wykrzyknął znękany cesarz.

Żeby nie stracić kontaktu z otaczającą nas coraz ciaśniej rzeczywistością, oglądam telewizyjne programy informacyjne, zarówno w telewizji rządowej, jak i w telewizjach nierządnych. Niewiele można się z nich dowiedzieć, bo jeśli chodzi o serwis zagraniczny, to powtarzają one własnymi słowami zbawienne prawdy, skomponowane przez pierwszorzędnych fachowców od propagandy z ukraińskiego Sztabu Generalnego.

Gdyby nie to, że na Ukrainie naprawdę trwa wojna, gdyby nie to, że ludzie albo giną, albo pociski urywają im ręce i nogi, gdyby nie to, że Ukraina jest coraz bardziej zdewastowana, to można by z tych komunikatów wycisnąć sok humoru, bo wynika z nich, że Rosja brnie od jednej straszliwej klęski do drugiej, że już robi bokami z wyczerpania, podczas gdy po stronie ukraińskiej, jeśli w ogóle ktoś ginie, to tylko jacyś cywile, najczęściej dzieci, na które Putin z jakichś zagadkowych powodów jest szczególnie zawzięty. Takie niestety są konsekwencje faktu, że Polska – jak poinformował nas w swoim czasie rzecznik warszawskiego MSZ – jest „sługą narodu ukraińskiego” i to do tego stopnia, że nie tylko udostępnia Ukrainie za darmo zasoby całego państwa, ale w dodatku wyrzekła się samodzielnego myślenia.

Nie tylko się wyrzekła, ale nie dopuszcza do siebie żadnych informacji, ani opinii, które by ten obraz zakłóciły. Bezprawne cenzurowanie mediów społecznościowych, m.in. portalu nczas.com, stanowi dowód, że nasz nieszczęśliwy kraj, w 33 roku od transformacji ustrojowej, ponownie wkracza na świetlisty szlak totalniactwa. Na tym tle oskarżenia miotane przez pana premiera Mateusza Morawieckiego wobec Rosji, że „odradzają się tam tendencje totalitarne”, przypominają spór o różnicę łajdactwa. Ale widać taki los wypadł nam, że musimy się łajdaczyć, jeśli nie na rozkaz z Moskwy, to na rozkaz z Waszyngtonu.

A skoro mowa o sporze o różnicę łajdactwa, to stanowi on istotną, a być może nawet wyłączną treść telewizyjnej publicystyki krajowej. Z rządowej telewizji możemy dowiedzieć się, jakim łajdakiem jest Donald Tusk, a ostatnio – również Rafał Trzaskowski, nie mówiąc już o Księciu-Małżonku, który podpadł Amerykanom, w związku z tym niezależni dziennikarze holenderscy dostali rozkaz, żeby rozsmarować go na podłodze. Z kolei z telewizji nierządnych możemy dowiedzieć się, jakim łajdakiem jest Jarosław Kaczyński, premier Mateusz Morawiecki, a ostatnio – pan minister Czarnek, który futruje nie te organizacje pozarządowe, co trzeba. Chętnie wierzę, że te wszystkie opinie mogą być prawdziwe, ale żeby się tego dowiedzieć, wystarczy obejrzeć każdy program jeden raz, bo potem najwyżej można sobie to przekonanie utrwalić. Za pierwszej komuny przynajmniej była jeszcze „Wolna Europa”, z której można było dowiedzieć się, jak Amerykanie chcą, żeby Polacy myśleli – ale teraz żadnej „Wolnej Europy” już nie ma, więc nie ma rady – jesteśmy skazani na pogrążanie się w oparach absurdu.

Byłoby jednak dziwne, gdyby opary absurdu oddziaływały tylko na zwykłych obywateli. Oddziałują one i to być może nawet jeszcze mocniej, na naszych dygnitarzy, zarówno z obozu „dobrej zmiany”, jak i obozu zdrady i zaprzaństwa. Jakże inaczej wytłumaczyć opinię, jaką na konferencji w Monachium wygłosił pan premier Mateusz Morawiecki? Powiedział on i chyba na trzeźwo, że „trwały pokój w Europie wymaga integracji Ukrainy z NATO i Unią Europejską” i że Ukraina „nie może być strefą buforową”.

A przecież wszystko zaczęło się w roku 2014 od „Majdanu”, na który Amerykanie – jak w rozmowie telefonicznej wygadała się pani Wiktoria Nuland – wyłożyli 5 miliardów dolarów. Przedtem, po słynnym „resecie”, który 17 września 2009 roku przeprowadził amerykański prezydent Obama, 20 listopada 2010 r. proklamowany został na szczycie NATO w Lizbonie „porządek lizboński”, którego najważniejszym postanowieniem było strategiczne partnerstwo NATO-Rosja, w ramach którego Ukraina i Białoruś stanowiły właśnie „strefę buforową” Rosji. Było to zgodne z deklaracją sowieckiego ministra spraw zagranicznych Edwarda Szewardnadze, który na spotkaniu w 1987 roku w Wiedniu, na pytanie, co ZSRR sądzi na temat zjednoczenia Niemiec odparł, że ZSRR nie ma nic przeciwko temu, pod warunkiem, że między zjednoczonymi Niemcami a ZSRR będzie utworzona strefa buforowa.

Porządek lizboński dzielił Europę na strefę niemiecką i strefę rosyjską. Po stronie niemieckiej rola strefy buforowej przypadła Polsce, a po stronie rosyjskiej – Białorusi i Ukrainie. Nawiasem mówiąc, rządowa telewizja niedawno oskarżyła Donalda Tuska, że zlikwidował tarczę antyrakietową. Tymczasem Donald Tusk nie miał tu nic do gadania, bo tarczę antyrakietową zlikwidował prezydent Obama, nawiasem mówiąc, na prośbę izraelskiego prezydenta Szymona Peresa, który 18 sierpnia 2009 roku na spotkaniu w Soczi obiecał prezydentowi Miedwiediewowi, że „namówi” prezydenta Obamę do zlikwidowania tej tarczy. Ale porządek lizboński został wysadzony w powietrze przez prezydenta Obamę, który wyłożył 5 mld dolarów na „Majdan”, którego celem była zmiana rządu na Ukrainie i wyłuskanie tego państwa ze strefy rosyjskiej. Dlaczego prezydent Obama to zrobił; czy znowu „namówił go” do tego jakiś Izraelczyk, czy tak mu kazali twardziele z Narodowej Rady Bezpieczeństwa – mniejsza z tym.

Od tego momentu między Ukrainą i Rosją trwa stan napięcia, który w ubiegłym roku przekształcił się w otwartą wojnę. Gdyby tedy Ukraina została przyłączona do NATO, to wojna nie tylko by nie ustała, ale prawdopodobnie rozlałaby się jeśli nie na cały świat, to na Europę z całą pewnością. Czy Ukraina ma szanse na przyłączenie do NATO – to nie jest pewne, skoro teraz, wskutek sprzeciwu Turcji, do NATO czekać musi w kolejce Szwecja i Finlandia – bo zgodnie z art. 10 traktatu waszyngtońskiego przyjęcie nowego członka do NATO wymaga jednomyślnej zgody wszystkich pozostałych.

Skoro my to wiemy, to Amerykanie wiedzą to jeszcze lepiej i dlatego oczekują, że obok NATO powstanie koalicyjka państw środowoeuropejskich z Polską na czele, którą można będzie wepchnąć do wojny, tłumacząc Moskwie, że NATO, a zwłaszcza USA nie ma z tym nic wspólnego, że to tylko taka suwerenna decyzja grupki państw narwanych, których przywódcom uderzyły do głów komplementy brytyjskiej prasy, która Polskę już awansowała na „supermocarstwo”. Czy w takim razie pan premier Morawiecki wykłaszając w Monachium tę opinię był zdrowych zmysłach, czy też również i jemu udzieliło mu się zaczadzenie, jakie od roku rząd aplikuje polskiej opinii publicznej?

Męczeństwo Księcia-Małżonka

Stanisław Michalkiewicz https://www.magnapolonia.org/meczenstwo-ksiecia-malzonka/

Przysłowie powiada, że słowo wylata wróblem, a powraca wołem. Wiem coś o tym, bo kiedy tylko skomentowałem pewien wyrok sądowy, to zaraz wpadłem w tryby machiny przemysłu molestowania, na którego usługach są nie tylko rozmaici filuci, ale i niezawisłe sądy. Właśnie jeden taki niezawisły sąd, konkretnie – dla dzielnicy Warszawa- Żoliborz, który w ubiegłym roku wydał na mnie “wyrok nakazowy”, czyli tak zwaną “kiblówkę”, od której złożyłem sprzeciw – wyznaczył był termin rozprawy, którą zresztą wcześniej utajnił w całości – na wszelki wypadek – żeby opinia publiczna o niczym nie mogła się dowiedzieć. Ja w piśmie procesowym zwróciłem uwagę, że sąd dla dzielnicy Warszawa-Żoliborz jest chyba niewłaściwy  miejscowo, bo ja mieszkam na Powiślu i tam piszę teksty na swoją internetową stronę, więc właściwy miejscowo byłby chyba niezawisły sąd dla Dzielnicy Warszawa-Śródmieście. Myślałem, że głuche milczenie będzie mi odpowiedzią, ale nie – dostałem właśnie pismo informujące, że zgodnie z obowiazującym prawem sąd bada swoją właściwość “z urzędu”. Tak się stało i tym razem; sąd “zbadał” i uznał się za niewłaściwy, w związku z czym przekazał sprawę do Śródmieścia. Dlaczego rok temu niezawisły sąd z Żoliborza z urzędu nie zbadał swojej właściwości i wydał na mnie wyrok w “kiblówce” nawet nie widząc mnie na oczy – tajemnica to wielka, której nawet nie śmiem się domyślać, żeby nie padło na mnie kolejne podejrzenie o myślozbrodnię. Tedy zgodnie z zaleceniem św. Pawła, który radzi: “w każdym położeniu dziękujcie” – dziękuje niezawisłemu sądowi, że tym razem, przy niejakiej mojej pomocy, zorientował się w niewłaściwości swojej i w ten sposób zapobiegł złamaniu prawa, co – jak wiadomo – gorsze jest od śmierci.

————————————-

Ale mniejsza już o to, bo znacznie ważniejsze, a przy tym – chyba rozwojowe – jest męczeństwo Księcia-Małżonka, czyli Radosława Sikorskiego. Jeszcze kilka lat, a nawet jeszcze rok temu, Książę-Małżonek nie kojarzył się nikomu z palmą męczeńską. Przeciwnie – sprawiał wrażenie pieszczocha losu, który niczym motylek z kwiatka na kwiatek, przeskakuje na coraz to bardziej prestiżowe, a przy tym – intratne stanowiska. Ale wszystko, co dobre, kiedyś się kończy tym bardziej, że Książę-Małżonek najwyraźniej uwierzył w swoją szczęśliwą gwiazdę, nawet mimo niekorzystnego splotu wydarzeń w roku 2015.

Jak wiadomo, w związku z powrotem USA do aktywnej polityki w naszym zakątku Europy, co zaowocowało najpierw Majdanem, a obecnie wojną, którą Stany Zjednoczone prowadzą z Rosją do ostatniego Ukraińca, w roku 2015 doszło do podmianki na pozycji lidera sceny politycznej naszego bantustanu. Ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego zastąpiła na pozycji lidera ekspozytura Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego.

Wskutek tego Książę Małżonek nie tylko przestał być ministrem spraw zagranicznych – co nastąpiło wcześniej – ale nawet Marszałkiem Sejmu – aż po różnych przejściach wylądował w luksusowym przytułku dla “byłych ludzi”, czyli – Parlamencie Europejskim. To jeszcze nie było żadne męczeństwo, bo  w Parlamencie Europejskim “byli ludzie” mają wszelkie luksusy – i pieczone i smażone – a jak się niedawno okazało, mogą nawet się korumpować, chociaż nikt dobrze nie wie dlaczego, skoro ten cały Parlament jest tylko takim demokratycznym kwiatkiem do totalniackiego unijnego kożucha i właściwie nie ma żadnej władzy. Ale nie jest to jedyna tajemnica Brukselskich kazamatów, na którą lepiej rzucić zasłonę.

Można powiedzieć, że Książę-Małżonek również i tam pełnymi garściami korzystał w dobrego fartu, co w końcu musiało doprowadzić go do utraty rewolucyjnej czujności. Takie rzeczy zdarzają się i innym. Dawno temu w magistracie w Nicei wybuchła afera korupcyjna, której bohaterem był szef jednego z wydziałów, przypadkowo Żyd.  Mer Nicei, przesłuchiwany intensywnie przez tamtejszych niezależnych dziennikarzy, trzeciego dnia stracił czujność rewolucyjną i powiedział, że “nie zna Żyda, który nie przyjąłby prezentu, nawet jak mu się nie podobał”. Klangor podniósł się aż pod Niebiosa, w których – jak wiadomo – przebywa Najwyższy; w rezultacie mer został zmuszony do ustąpienia, a w tym zamieszaniu o skorumpowanym szefie wydziału wszyscy zapomnieli.

Tak było i z Księciem-Małżonkiem. Upojony powodzeniem złożył Stanom Zjednoczonym gratulacje z powodu wysadzenia przez nieznanych sprawców gazociągu NordStream 2. Amerykanie na ten wybryk zareagowali z pozoru bardzo miękko, stwierdzając, że te gratulacje były “niefortunne”. Najwyraźniej zachęciło to rozdokazywanego Księcia-Małżonka do dalszego komentowania otaczającej nas coraz ciaśniej rzeczywistości. Powiedział mianowicie, że rząd “dobrej zmiany” w pierwszych tygodniach wojny rozważał przystąpienie do rozbioru Ukrainy, żeby odzyskać Lwów z przyległościami. Wprawdzie rząd “dobrej zmiany” energicznie to zdementował, ale za to ruscy szachiści, kierując się wskazówką księcia Gorczakowa, co to nie wierzył informacjom niezdementowanym mało nie rozpłynęli sie z zachwytu nad okazją, jaką Książę-Małżonek wepchnął im w ręce. Na nic się zdała umowa z 2 grudnia 2016 roku, na podstawie której Polska zobowiązała się do bezpłatnego udostępnienia Ukrainie zasobów całego państwa, na nic zdało się nadskakiwanie pana prezydenta Dudy, któremu się wydawało, że posadę kierownika antyrosyjskiej koalicji europejskiej ma już w zasięgu ręki, na nic zdały się umizgi rządu “dobrej zmiany” do Ukraińców.

Ziarno nieufności zostało zasiane i w rezultacie prezydent Zełeński namawia się w Londynie z Angielczykami, a w Paryżu z prezydentem Macronem i kanclerzem Scholzem, podczas gdy premier Morawiecki w Brukseli na ucałowanie ręki prezydenta Zełeńskiego musi czekać w długiej kolejce.

Ale to jeszcze nic, bo najwyraźniej miarka sie przebrała i amerykańska bezpieka zabrała się za Księcia-Małżonka po swojemu. Jak w “Rzeźni numer 5” pisze Kurt Vonnegut, amerykańska bezpieka, komunikując rodzicom oficera, że przeszedł on na stronę Vietcongu, powiedziała: “z waszym chłopcem jest brzydka sprawa” .  Co amerykańska bezpieka powiedziała niezależnym holenderskim dziennikarzom i dlaczego właśnie ich wyznaczyła do zoperowania Księcia-Małżonka – to oczywiście tajemnica wielka, ale tak czy owak zabrali się oni do medialnej podgotowki pod rysujące się męczeństwo  Księcia-Małżonka, któremu rozgrzebują intratne ale potencjalnie niebezpieczne związki ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi.

Nie wiadomo jeszcze jak się na to zapatruje bezcenny Izrael,  a od tego zależy, czy sprawa zakończy sie wesołym oberkiem, jak wszystkie dotychczasowe przygody Księcia-Małżonka, czy też będzie musiał on obrywać kolejne listki z męczeńskiej palmy.

Problemy supermocarstwowe i pomniejsze

Czy rząd dopuścił się malwersacji, transferując do państwa trzeciego pieniądze polskich podatników bez żadnej gwarancji ich odzyskania ?

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  7 lutego 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5334

Supermocarstwowa pozycja Polski zaczyna przekładać się na konkrety. Właśnie okazało się, że Niemcy, nie mogąc już wytrzymać naporu zorganizowanego na nich przez pana prezydenta Dudę i przez pana premier Morawieckiego – bardzo możliwe że przy udziale wschodzącej gwiazdy naszej dyplomacji w osobie pana ministra Szynkowskiego (vel Sęka) – wreszcie puściły farbę i według – jeszcze nieoficjalnych informacji, które tylko patrzeć, jak przepoczwarzą się w oficjalne – zadeklarowały przekazanie Ukrainie kompanii czołgów marki „Leopard”, czyli 14 maszyn. Skoro tak, to nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej…” – no, mniejsza z tym), że ostateczne zwycięstwo Ukrainy mamy już jak w banku, no bo czegóż więcej jeszcze trzeba do ostatecznego zwycięstwa?

Przy okazji Polska pod wodzą Naczelnika Państwa i jego pierwszego ministra Mateusza Morawieckiego, właśnie przepoczwarzyła się w supermocarstwo – o czym zapewnił nas emerytowany oficer brytyjskiej piechoty morskiej, pan Kemp. W takiej sytuacji nie ulega wątpliwości („nie ulega wątpliwości, jak mawiała stara niania, lepiej..,.” – już miałem dopisać, że mniejsza z tym, ale przypomniałem sobie, że w papierowym wydaniu „Najwyższego Czasu”, w odróżnieniu od nagrań na Youtube, cenzura nie ma zastosowania, więc dokończę – stara niania twierdziła, że lepiej ciupciać bez miłości, niźli kochać bez ciupciania.

Nie wiem, czy ujawniając tę wielką tajemnicę nie dopuszczam się aby jakiejś myślo-zbrodni, za którą 22 marca będę sądzony przez niezawisły sąd dla dzielnicy Warszawa-Żoliborz, do którego moja Prześladowczymi musiała przeborować sobie nie tylko dostęp, ale i pełne zrozumienia, siostrzane współczucie. Jak sobie przeborowała – tajemnica to wielka, której nie odważam się wyjawiać, bo jeden z wielu procesów mi wystarczy, więc musimy przyjąć do wiadomości, że w oskarżeniach, jakie miotane są pod adresem Polski o niedostatki praworządności, jakieś ziarno prawdy musi tkwić. Mniejsza jednak o te prywatniackie sprawy, bo na pewno niezawisły sąd sprokuruje jakiś wyrok, od którego ja będę apelował – i tak, aż do ostatecznego zwycięstwa, które wydaje się zatwierdzone i to nawet lepiej, niż ostateczne zwycięstwo Ukrainy, które wprawdzie też jest zatwierdzone, ale do odwołania, podczas gdy w przypadku sądowej mafii żadne odwołanie nie pomoże, bo to by zachwiało stabilnością państwa, czyli fundamentem Rzeczypospolitej, którego funkcję pełni sprawiedliwość. Tak w każdym razie zostało lekkomyślnie wyryte na gmachu sądów przy Alei Solidarności, w którym w czasach stalinowskich mieściły się sekcje tajne, ferujące wyroki w tak zwanych „kiblówkach”. Teraz „kiblówki” przeżywają renesans, więc nic dziwnego, że i napisu na gmachu sądów nikt nie zamierza zmieniać. Jak powiadają gitowcy – „wszystko gra i koliduje”.

Wracając tedy de publicis, przy okazji zaoferowanej przez Polskę intencji przekazania kompanii czołgów marki „Ledopard” w ilości sztuk czternastu, warto postawić pytanie, jaka właściwie jest wartość polskiej pomocy dla Ukrainy. Niedawno ministressa od życia rodzinnego ujawniła, że sam socjal dla ukraińskich uchodźców przekroczył 3 mld złotych, a przecież to zaledwie kropla w morzu polskiej pomocy dla Ukrainy, dla której nasi Umiłowani Przywódcy oddaliby wszystko – łącznie z uzbrojeniem tubylczych jednostek liniowych – co ujawnił w Davos pan prezydent Duda. Ciekawe, że nic nie było słychać, by nasi mężni generałowie przeciwko temu ogołoceniu polskiej armii zaprotestowali – ale widać takich mamy generałów. Najważniejsze jest dowodzenie, nawet jak nie ma czym dowodzić, czyli mówiąc potocznie – posada, od której liczy się emerytura.

W odwadze wojskowej nikt nie potrafi ich wyprzedzić; taki pan generał Polko z panem generałem Skrzypczakiem i jeszcze jakimś trzecim na dokładkę, stanąłby samotrzeć przeciwko całej ruskiej armii – a przynajmniej tak wynika z jego tromtadrackich przemówień w rządowej telewizji.

Z odwagą cywilną jest chyba gorzej, bo każdy stara się dotrwać jakoś na w miarę intratnym stanowisku do emerytury, po której, ja wiadomo, zaczyna się prawdziwe życie. Kto by się w takiej sytuacji przejmował rozbrajaniem państwa? Wyjaśnił to już Fraciszek Maria Arouet, pseudonim Voltaire, pisząc, że „kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku”. Feldkurat Otto Katz z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, napawał się nadzieją, że „Watykan się nim interesuje”. Teraz zainteresowanie Watykanu nie ma żadnego znaczenia; co innego, jak którymś generałem zainteresuje się Nasz Najważniejszy Sojusznik. Taki ma szansę na stanowisko w organach NATO, gdzie emerytura jest wielokrotnie wyższa, niż na służbie dla naszego bantustanu.

Mniejsza jednak o generałów; dlaczegóż to mieliby być inni, niż za komuny, kiedy to gotowi byli na wszystko, gwoli ocalenie ustroju socjalistycznego? Czym skorupka za młodu nasiąknie... – zresztą mniejsza z tym. Ciekawsze są dwie rzeczy. Po pierwsze – ile właściwie jest warta w liczbach bezwzględnych dotychczasowa pomoc Polski dla Ukrainy – bo tego tubylcza opinia publiczna nie wie, tumaniona przez rządową i nierządną telewizję, że Polska jest supermocarstwem, rozstawiającym po kątach nie tylko całą Europę, ale nawet cały świat. A tymczasem byłoby dobrze, gdybyśmy się dowiedzieli, jaka część podatków, które płacimy i jaka część zadłużenia, które zaciągnął rząd „dobrej zmiany” u lichwiarzy z lichwiarskiej międzynarodówki, poszła na rozkurz na Ukrainie. Tyle chyba od naszych Umiłowanych Przywódców, którzy na nas pasożytują, nam się należy.

Osobiście oceniam optymistycznie, że wartość rządowej pomocy, nie licząc zaangażowania samorządów, dochodzi, albo nawet przekracza 50 miliardów złotych – ale przecież mogę patriotycznego zaangażowania naszych Umiłowanych Przywódców dla bezcennej Ukrainy nie doceniać. Druga sprawa, to formuła, według której ta pomoc jest dla Ukrainy świadczona. Czy mianowicie pomoc ta świadczona jest za darmo, czy też rząd „dobrej zmiany” postarał się choćby o jakieś bezwartościowe ukraińskie weksle, jako zabezpieczenie polskiej pożyczki.

Myślę, że zamiast urządzać demonstracje przeciwko „ukrainizacji Polski”, albo nawet niezależnie od nich, warto, by Konfederacja złożyła formalną interpelację, zarówno w jednej, jak i w drugiej sprawie – a gdyby okazało się, że rząd dopuścił się malwersacji, transferując do państwa trzeciego pieniądze polskich podatników bez żadnej gwarancji ich odzyskania – żeby postarała się postawić pana prezydenta Dudę i pana premiera Morawieckiego przed Trybunałem Stanu.

To wprawdzie nikomu jeszcze nie zaszkodziło, ale trochę skomplikowałoby kampanię wyborczą – w czym może być zainteresowany również obóz zdrady i zaprzaństwa.

W domu wisielca

W domu wisielca

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  5 lutego 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5333

Kiedy tylko Polska, ku euforii naszych Umiłowanych Przywódców, została przez emerytowanego żołnierza brytyjskiej piechoty morskiej Ryszarda Kempa, awansowana na „supermocarstwo”, zaraz okazało się, że Niemcy się zawstydziły swojej zatwardziałości i puściły farbę w sprawie „Leopardów” dla Ukrainy. Gwoli zachowania twarzy utrzymują, że owszem, zgodziły się, ale dopiero wtedy, gdy USA spełniły ich warunek i obiecały Ukrainie dostarczenie „Abramsów”, tyle, że bez płaszcza ze zubożonego uranu. Ale pan Jakub Kumoch, niedawno odwołany z Kancelarii Prezydenta, spenetrował prawdę, że wcale nie dlatego się zgodziły, tylko – że zostały zawstydzone przez Polskę, która – będąc supermocarstwem – zawstydza kogo się tylko da. Skoro tak, to może niedobrze, że pan prezydent Duda zgodził się na odwołanie pana Kumocha – chyba, że ktoś mu surowo to przykazał? Ale Niemcy, to jedna sprawa; zostały zawstydzone aż do bólu i teraz będą pamiętały, by we wszystkim słuchać pana prezydenta Dudy, a zwłaszcza – pana premiera Morawieckiego.

Pan premier Morawiecki bowiem dostarcza dobrego przykładu; we wszystkim słucha Niemiec, ale swoje posłuszeństwo maskuje tromtadracką retoryką. W tej sytuacji tylko patrzeć, jak Niemcy też zaczną uprawiać tromtadrację. Kto może wiedzieć, co zrobią? Tego nie wie nikt, więc jesteśmy skazani na domysły. Ja na przykład się domyślam, że gdyby tak Niemcy razem z „Leopardami” wysłały na Ukrainę generała Heinza Guderiana, albo jeszcze lepiej – feldmarszałka Ericha Mansteina, to po wojnie zostałyby nam tylko wspomnienia. Widocznie jednak Nasz Najważniejszy Sojusznik, zainteresowany, by wojna jeszcze trochę potrwała, nie pochwala takich pomysłów.

Toteż pan Andrzej Jermak, szef kancelarii prezydenta Zełeńskiego niedawno powiedział, że ma „pozytywne sygnały” z Polski, że nasz nieszczęśliwy kraj gotów jest przekazać Ukrainie swoje samoloty F-16. Wszystko to być może; nasz nieszczęśliwy kraj przekazał już Ukrainie wszystko, co miał i co kupił lub pożyczył, właśnie z wyjątkiem samolotów. Wynika to z umowy, jaką rząd RP zawarł z rządem Ukrainy jeszcze 2 grudnia 2016 roku (umowa jest opublikowana w Monitorze Polskim, dlaczegoś dopiero z roku 2019, pod pozycją 50). Na podstawie art. 12 tej umowy Polska zobowiązała się do nieodpłatnego dostarczania Ukrainie wszystkich swoich zasobów, bojowych i niebojowych, przy czym żadna górna granica tego poświecenia nie została nawet zamarkowana.

Dopiero na tym tle w pełni rozumiemy, co miał na myśli pan Łukasz Jasina z Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie, kiedy powiedział, że „Polska jest sługą narodu ukraińskiego”. Pewnie dlatego gospodarską wizytę w Warszawie zapowiedział pod koniec lutego prezydent Józio Biden. Pańskie oko konia tuczy, więc skoro Polska jest sługą narodu ukraińskiego, który od roku wkręcany jest w maszynkę do mięsa w interesie USA, to nic dziwnego, że prezydent Stanów Zjednoczonych chce osobiście przekonać się, jak jest; komu wyciągnąć głowę do góry, a kogo trzepnąć po łbie. Wydaje się to konieczne tym bardziej, że prezydent Zełeński właśnie przeprowadza na Ukrainie kurację przeczyszczającą; po dygnitarzach z intendentury, przyszła kolej na ministrów. Kto wie, czy jak ta kuracja się rozszerzy, na Ukrainie zostanie ktoś jeszcze – oczywiście poza prezydentem i jego urzędnikami i doradcami?

Jak tam będzie, tak tam będzie; w swoim czasie wszystko to zostanie nam objawione, a tymczasem co się okazuje? Okazuje się, że moja ulubiona teoria spiskowa sprawdza się na całej linii! Jak wiadomo, od lat twierdzę, że Polską rządzi bezpieka za pośrednictwem swojej agentury i że czy w ogóle można być u nas skutecznym politykiem, nie będąc niczyim agentem?

Niedawno np. gruchnęła wieść, że pan Mateusz Morawiecki był zarejestrowany przez STASI jako jej tajny współpracownik i to aż o dwóch pseudonimach. Rewelacja ta została przyjęta głuchym milczeniem, które dowodzi, że nasi Umiłowani Przywódcy, zarówno z rządu, jak i opozycji, wiedzą, że nie mówi się o sznurze w domu wisielca. To znaczy – raz się nie mówi, a innym razem się mówi. Właśnie Judenrat „Gazety Wyborczej” doniósł, że pan prezes Orlenu Daniel Obajtek, był (był!) tajnym współpracownikiem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a jego oficerem prowadzącym była pewna przedsiębiorcza pani, która nawet miała po drodze złamać prawo. Była to „dzika lustracja”, którą w 1992 roku Judenrat „Gazety Wyborczej” pryncypialnie piętnował.

Mądrość etapu jednak podpowiada, że kiedy lustrują naszych, to jest rzecz karygodna, natomiast kiedy my lustrujemy, to zawsze w słusznej, a nawet świętej sprawie. To jasne, natomiast niejasne jest, skąd Judenrat „Gazety Wyborczej” nie tylko ma informacje „tajne specjalnego znaczenia”, ale jeszcze w dodatku je publikuje, bez obawy, że ktoś za te przestępcze niedyskrecje pociągnie go za konsekwencje? Tajemnica to wielka, więc w celu uchylenia jej rąbka muszę odwołać się do swojej ulubionej teorii spiskowej. Głosi ona, jak wiadomo, że u progu transformacji ustrojowej bezpieczniacy asekuracyjnie przewerbowali się do naszych przyszłych sojuszników i że te zależności reprodukują się w kolejnych pokoleniach ubeckich dynastii. Jedni tedy przewerbowali się do niemieckiej BND i być może w roku 2015 podpowiedzieli Naczelnikowi Państwa, by wicepremierem, a potem nawet premierem rządu „dobrej zmiany” mianował pana Mateusza Morawieckiego? Właśnie Judenrat podał, że akta paszportowe Naczelnika Państwa gdzieści „zaginęły”.

Jak pamiętamy, Wielce Czcigodny minister Antoni Macierewicz w informacji przekazanej 4 czerwca 1992 roku posłom i senatorom o stanie zasobów archiwalnych MSW podał, że przez rozpoczęciem niszczenia dokumentów Ministerstwa, zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są „za granicą”, a jeden – „w kraju”. Gdzie „w kraju”? Aaaa, to wielka tajemnica, a kto by ją zdradził, umrze podwójnie; ciałem i duszą.

Wracając tedy do pana Obajtka, to został on zlustrowany ponieważ najwyraźniej popsuł czyjeś interesy, sprzedając udziały w Lotosie saudyjskiemu Aramco, podczas gdy te udziały nabyć miał kto inny – być może nawet w myśl ustawy nr 447? Tedy stare kiejkuty wyznania mojżeszowego, co to w 1988 roku musiały przewerbować się do Mosadu, mogą dzisiaj informacyjnie obsługiwać Judenrat „Gazety Wyborczej”, który nie waha się takich informacji publikować, świadomy, że nie ma w Polsce takiej władzy, która ośmieliłaby się podnieść rękę na pana redaktora Adam Michnika.

Taka ręka bowiem zostałaby natychmiast odrąbana przez Naszego Najważniejszego Sojusznika, który już kilka razy pokazał, na straży czyich interesów tutaj stoi.

Si vis belli para bellum

Si vis belli para bellum

Stanisław Michalkiewicz „Forum Polskiej Gospodarki” (fpg24.pl)  •  4 lutego 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5332

Pan minister Błaszczak, zwłaszcza w dniach ostatnich (najwyraźniej nadchodzą zapowiadane w Piśmie Świętym „dni ostatnie”), wielokrotnie powtarzał łacińską sentencję: „si vis pacem para bellum” (jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny), na uzasadnienie gigantycznych zakupów uzbrojenia, twierdząc przy tym, że jest ono kupowane na potrzeby polskiej armii, która ma się zwiększyć do 300 tys. żołnierzy, no a tych trzeba odpowiednio uzbroić. To, że trzeba ich uzbroić, to oczywiste, chociaż przy okazji niedawnej rocznicy Powstania Styczniowego można przypomnieć popularną pieśń z tamtych czasów:

Obok Orła znak Pogoni;

poszli nasi w bój bez broni, hu, ha,

wiatr gra, krew gra, hu, ha!

Niechaj Polska zna, jakich synów ma!

Ale mniejsza z tymi wspominkami, między innymi, jak to powstańców styczniowych wspierali mężni Ukraińcy, bo ważniejsze jest to, że ani pan prezydent Duda, ani pan premier Morawiecki, ani nawet Naczelnik Państwa nie wykorzystał okazji by podkręcić jednego, albo drugiego, żeby przekonał prezydenta Józia Bidena, aby uzbrojenie tych dodatkowych 200 tysięcy polskich żołnierzy sfinansowały Stany Zjednoczone.

Prezydent Biden wielokrotnie wspominał, że USA chciałyby wydatnie wzmocnić wschodnią flankę NATO, więc pan prezydent Duda mógłby mu podpowiedzieć, jak to zrobić. Właśnie tak. Niestety, pan prezydent Duda, zwłaszcza w stosunkach z amerykańskimi prezydentami, jest bardzo nieśmiały. Bez pozwolenia nie ośmiela się usiąść w ich obecności, ani nawet się odezwać– co sam powiedział uczestnikom przyjęcia, wydanego w listopadzie 2018 roku w polskiej ambasadzie w Waszyngtonie z okazji 100 rocznicy odzyskania niepodległości – że podczas przeprowadzonej tego samego dnia rozmowy w cztery oczy z prezydentem Trumpem nie poruszył sprawy ustawy nr 447, „bo strona amerykańska tego nie zaproponowała”.

Wracając tedy do łacińskiej sentencji nadużywanej w dniach ostatnich przez pana ministra Błaszczaka, to można by ją uzupełnić inną sentencją: „si vis belli para bellum”, co się wykłada, że jeśli chcesz wojny, szykuj się do wojny. Chodzi o to, że wprawdzie wszystkie wojny toczą się o pokój, a w każdym razie wszystkie one kończą się jakimś pokojem – ale żeby doprowadzić do pokoju, to najpierw trzeba doprowadzić do wojny. A żeby doprowadzić do wojny, to najpierw trzeba się do niej przygotować, to chyba jasne.

Tymczasem pod koniec lutego ubiegłego roku, kiedy to rozpoczęła się rosyjska inwazja na Ukrainę, można było odnieść wrażenie, jakby rząd polski nie był do tej wojny przygotowany. Okazuje się jednak, że ze strony rządu to był tylko taki zwód, żeby przed opinią publiczną lepiej ukryć pewne wydarzenie, które miało miejsce na długo przed rosyjską inwazją na Ukrainę, bo 2 grudnia 2016 roku. Tego dnia między rządem polskim, a rządem ukraińskim została bowiem podpisana umowa o wzajemnej współpracy w dziedzinie obronności. Została ona dlaczegoś opublikowana dopiero 3 lata później, w Monitorze Polskim z roku 2019 pod pozycją 50. Bardzo możliwe, że ze względu na zawarty w niej art. 12, którego treść uzasadniałaby zmianę tytułu umowy – że nie o „współpracy w dziedzinie obronności”, tylko „o oddaniu Ukrainie wszystkich zasobów, jakie znajdują się w posiadaniu Rzeczypospolitej Polskiej”. Przytoczę ten artykuł w pełnym brzmieniu, żeby Czytelnik sam się o tym przekonał.

1. W razie stanu wyjątkowego, katastrofy naturalnej lub stanu wojennego, ogłoszonego na terytorium jednej lub obu Stron, mogą one proponować sobie wzajemnie niezwłoczne wsparcie.

2. Wsparcie o którym mowa w ust. 1 niniejszego artykułu, będzie odbywać sie na zasadach określonych w prawie wewnętrznym Strony udzielającej tego wsparcia i będzie obejmować:

1. Nieodpłatne przekazania uzbrojenia, produktów podwójnego zastosowania i mienia niebojowego, pochodzącego z zasobów sił zbrojnych jednej ze stron;

2. Specjalne doradztwo i wsparcie wraz z czasową wymianą wyszkolonego i kompetentnego personelu wojskowego i cywilnego w celach wykonania uprzednio określonych prac i świadczenia usług;

3. W zakresie przewidzianym prawem wewnętrznym Stron, wyposażenie, zapasy, produkty i materiały czasowo wwiezione na terytorium Strony i wywiezione z niego w związku ze wsparciem o którym mowa w ust. 1 niniejszego artykułu, bedą zwolnione z podatków, ceł i innych opłat.

Warto dodać, że umowa opatrzona jest jedynie parafkami obydwu sygnatariuszy, więc nie wiadomo, kto konkretnie „z upoważnienia rządu Rzeczypospolitej Polskiej” ją podpisał, ale bez względu na to, kto to był, odpowiedzialność za jego działania ponosi ówczesny premier rządu, czyli pani Beata Szydło, dzisiaj na politycznej emeryturze w luksusowym przytułku dla „byłych ludzi”, czyli Parlamencie Europejskim, dokąd została zesłana przez Naczelnika Państwa w następstwie „głębokiej reorganizacji rządu” w roku 2017.

W zacytowanym artykule umowy zwraca uwagę zobowiązanie do „nieodpłatnego” przekazania uzbrojenia itd., „z zasobów sił zbrojnych”. Krótko mówiąc, w tej umowie rząd polski zobowiązał się do uzbrajania i wyposażania Ukrainy kosztem osłabienia zdolności obronnych państwa polskiego – do czego w niepojętym przypływie szczerości, być może podyktowanym pragnieniem zaimponowania przybyłym do Davos na swój zjazd złotym cielcom z różnych zakątków świata – pan prezydent Duda się przyznał – że 260 czołgów i innych rodzajów uzbrojenia, jakie Polska nieodpłatnie przekazała Ukrainie, nie pochodziło z rezerw – bo tych Polska nie miała – tylko zwyczajnie – z jednostek liniowych, które w tym celu zostały ogołocone.

Nawiązując jeszcze raz do sentencji, której w dniach ostatnich tak obficie cytował pan minister Błaszczak, warto zwrócić uwagę, że wspomniana umowa została zawarta 2 grudnia 2016 roku, a więc w trzy lata po wysadzeniu w powietrze przez prezydenta Obamę ustanowionego 20 listopada, na dwudniowym szczycie NATO w Lizbonie, porządku politycznego, będącego konsekwencją dokonanego przezeń 17 września 2009 roku „resetu” w stosunkach amerykańsko-rosyjskich.

Wzbudza to podejrzenia, że Nasz Najważniejszy Sojusznik już wtedy rozpoczął przygotowania do wojny z Rosją, w ramach których 2 grudnia 2016 roku nakazał polskiemu rządowi nieodpłatnie oddać do dyspozycji Ukrainy zasoby Rzeczypospolitej Polskiej – bo umowa nie przewiduje żadnych ilościowych ograniczeń, stawiając tylko warunek, by pochodziły one „z zasobów sił zbrojnych jednej ze Stron”. Ta okoliczność wyjaśnia przyczyny, dla których rząd polski, rzekomo w celu uzbrojenia powiększanej armii polskiej, za bajońskie sumy dokonuje za granicą zakupów uzbrojenia, które – w miarę przedłużania się wojny na Ukrainie – prawdopodobnie będzie „nieodpłatnie” przekazywał temu państwu.

Parlament Europejski jako postillon d’amour

Parlament Europejski jako postillon d’amour

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  31 stycznia 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5329

Zakończył się wszechświatowy zjazd złotych cielców i zaproszonych przez nich demokratycznych gołodupców w Davos. Jak na złotych cielców przystało, roztoczyli wokół siebie i swojego zjazdu tak zwany „blichter” – jak mawiał pan dr Bogusław J, który w latach 60-tych prowadził na Wydziale Prawa UMCS zajęcia z ekonomii politycznej. W rezultacie praktyczni Szwajcarzy też na tym skorzystali, co opisał polski reporter portalu „Onet” – że koszty uczestnictwa sięgają nawet „setek tysięcy dolarów”, czemu trudno się dziwić, skoro „nocleg”, czyli jedna doba hotelowa, kosztuje tyle, co w Polsce całe mieszkanie, a nawet za „kebab” trzeba tam zapłacić 100 złotych. Oczywiście złote cielce żadnych „kebabów” nie jedzą; w ogóle nie jedzą byle czego, ale ciekawe, co w takim razie jedzą demokratyczni gołodupcowie, co to przecież żadnych „setek tysięcy dolarów” na zawołanie nie mają, więc czy przypadkiem nie śpią w śpiworach gdzieś pod mostem.

Ze względu na narodową godność byłoby mi przykro, gdyby, dajmy na to, pan prezydent Andrzej Duda musiał żywić się „kebabami”, albo – nie daj Boże – resztkami na jakimś straganie, czy nocować w śpiworze sub Jove frigido. Przykro byłoby mi nawet, gdyby w tej sytuacji znalazł się pan premier Mateusz Morawiecki, więc mam nadzieję, że jakoś w tym Davos się urządzili, dzięki czemu już wkrótce się dowiemy, co tam złote cielce na temat naszej przyszłości uradziły – bo przecież po to zapraszają oni na swój wszechświatowy zjazd Umiłowanych Przywódców, by tamci te wszystkie zbawienne ustalenia przekazali do wierzenia masom ludowym.

W oczekiwaniu na uchylenie rąbka tajemnicy na temat naszego losu i przeznaczenia, obróćmy oczy na Parlament Europejski, w którym afera korupcyjna zatacza coraz szersze kręgi, chociaż debaty na ten temat odbywają się przy prawie pustej sali, co jest całkowicie zrozumiałe. Chodzi o to, że gdzie, jak gdzie, ale w Parlamencie Europejskim, systemy totalnej inwigilacji mogą być bardziej rozwinięte niż gdziekolwiek indziej, więc nic dziwnego, że każdy, kto pamięta porzekadło, iż „na złodzieju czapka gore”, na wszelki wypadek woli się tam nie pokazywać. Tedy „zachodzim w um z Podgornym Kolą”, dlaczego właściwie afera korupcyjna wybuchła właśnie w Parlamencie Europejskim, skoro stanowi on przecież tylko demokratyczny kwiatek do totalniackiego kożucha IV Rzeszy?

Unia Europejska, zwana pieszczotliwie „Niunią Europejską”, wprawdzie od demokratycznej retoryki aż się zachłystuje, ale tak naprawdę to demokrację dozuje u siebie bardzo oszczędnie. Właściwie nie ma jej tam wcale, bo rekrutowanie aparatu władzy odbywa się tam na zasadzie kooptacji, a nie demokracji, czyli powszechnego głosowania. Dotyczy to tych organów, które w Niuni Europejskiej mają realną władzę. Weźmy Radę Europejską, czyli najstarszy tamtejszy organ, co to ustala i nakreśla „kierunki rozwoju” i „polityki” Niuni. Żadnych wyborów nikt tam przecież nie urządza, a organ ten tworzą Umiłowani Przywódcy, którzy uprzednio zostali przez polityczne gangi wysunięci na stanowiska szefów rządów czy szefów członkowskich bantustanów.

Podobnie jest w przypadku organu władzy wykonawczej, czyli Komisji Europejskiej”. Komisarze tworzący Komisję są do niej dokooptowywani, ani nie reprezentując bantustanów, z których wyrastają im nogi, ani nikogo innego. Podobnie na zasadzie kooptacji tworzony jest organ władzy sądowniczej, czyli Europejski Trybunał Sprawiedliwości. Legitymację demokratyczną ma tylko Parlament Europejski, którego deputowani wybierani są w demokratycznym, powszechnym głosowaniu w poszczególnych bantustanach, ale na forum Parlamentu ich nie reprezentują, tylko polityczne gangi, które tam się zainstalowały i do których oni się zgłosili. Warto podkreślić, że Parlament, podobnie jak Rada Europejska nie ma władzy ustawodawczej, bo tą sprawuje Komisja Europejska. Bombarduje ona swoimi „dyrektywami” członkowskie bantustany w ilości większej, niż jedna dziennie, co oczywiście powoduje biegunkę legislacyjną wskutek czego nikt nie ma pojęcia, jakie jest obowiązujące prawo. I o to właśnie chodzi, żeby w IV Rzeszy było tak samo, a przynajmniej podobnie, jak w Rzeszy III, gdzie jednym ze źródeł prawa i to najważniejszym, były „postanowienia Fuhrera”. Dzięki temu nikt nie jest pewien dnia ani godziny, bo wskutek biegunki legislacyjnej nie może wiedzieć, czy właśnie nie przekroczył jakiegoś zakazu i czy wskutek tego nie dosięgnie go „surowa ręka sprawiedliwości ludowej”, bo – jak zauważył poeta w nieśmiertelnym poemacie „Tatuś” – „każdy kraj ma Gestapo” . Tymczasem Parlament Europejski żadnej władzy prawodawczej nie ma, zadowalając się rodzajem jej namiastki w postaci „rezolucji”. Nie mają one mocy obowiązującej, co oczywiście zachęca do jak najczęstszego ich wydawania, toteż Parlament Europejski przyjmuje rezolucje nawet przeciwko trzęsieniom ziemi, czy lodowcom.

Wspominam o tym, żeby pokazać, że tak naprawdę nie ma żadnego powodu, by ktokolwiek Parlament Europejski korumpował. Tymczasem afera korupcyjna wybuchła właśnie tam i jak dotychczas, to właśnie tam zatacza coraz szersze kręgi. Można oczywiście uznać, że Katarczykowie akurat o tym nie wiedzieli i wydawało im się, że właśnie tam bije serce Niuni Europejskiej. Wszystko to oczywiście być może, chociaż z drugiej strony wypada zauważyć, że Katarczykowie w sprawach biznesowych są zorientowani całkiem dobrze, o czym przekonać się mógł na własnej skórze w 2009 roku minister skarbu w rządzie Donalda Tuska, pan Aleksander Grad, który wcześniej roztaczał przed zachwyconą publicznością opowieści z tysiąca i jednej nocy. Na szczęście wszystko skończyło się wesołym oberkiem, dzięki czemu pan minister mógł wszystkich zapewnić, że ma „czyste sumienie”. To oczywiście bardzo ładnie, chociaż gubernator Will Stark z powieści Roberta Penn Warrena pod tytułem „Gubernator” mawiał, że jak już ktoś politykuje, to jego sumienie politykuje też. Skoro jednak ci Katarczykowie okazali się tacy szczwani wtedy, to dlaczego dzisiaj korumpowaliby akurat członków Parlamentu Europejskiego?

Więc kiedy tak „zachodzim w um z Podgornym Kolą”, to przychodzą nam do głowy rozmaite „koncepcje”, niczym Kukuńkowi, a wśród nich na uwagę zasługuje ta, iż wiceprzewodnicząca Parlamentu Europejskiego, pani Eva Kaili, podobnie jak podejrzani, czy zatrzymani europosłowie, pełnili funkcję „postillon d’amour”, których zadaniem było tylko dyskretne przekazanie łapówek komu naprawdę trzeba. A komu naprawdę trzeba przekazać łapówkę? To oczywista oczywistość, że temu, kto ma realną władzę. Jeśli tedy doszło do ujawnienia straszliwego afery korupcyjnej w Parlamencie Europejskim, to prawdopodobnie dlatego, że nieporozumienia pojawiły się na tym wyższym szczeblu i ktoś („Jak wy mi tak, to ja wam tak!”) postanowił chlapnąć słowo na ten temat. Skoro jednak tak, to na Parlamencie Europejskim się skończy, bo w Belgii tak samo, jak u nas – „policmajster powinność swej służby rozumie” na tyle, by nie godzić w sławne „wartości europejskie

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Józefa Stalina zwycięstwo zza grobu

Józefa Stalina zwycięstwo zza grobu

Stanisław Michalkiewicz: 28.1.2023 https://prawy.pl/123851-stanislaw-michalkiewicz-jozefa-stalina-zwyciestwo-zza-grobu-felieton/

Ileż to żartów powstało na temat językoznawczych zainteresowań Józefa Stalina! Wydawało się, że został on skutecznie ośmieszony, ale dzisiaj okazuje się, że to nie śmieszkowie mieli rację, tylko Ojciec Narodów. Nie tylko zresztą w zakresie językoznawstwa, do którego za chwilę wrócimy, ale przede wszystkim w dziedzinie demokracji.

Bez żadnej przesady możemy dzisiaj uważać Józefa Stalina nie tylko za klasyka demokracji, ale nawet – za najwybitniejszego wśród klasyków. Przyczyna jest taka, że Józef Stalin nie miał co do demokracji złudzeń, podczas gdy inni klasycy je mieli, wskutek czego stawali się ich zakładnikami. Najbardziej podobny do Józefa Stalina klasykiem demokracji jest Karol Ludwik de Montesquieu, potocznie zwany “Monteskiuszem”. Spenentrował on naturę władzy, zauważając, że ma ona nieuleczalną skłonność do ekspansji. I na tej skłonności – zdawałoby się, skrajnie niesprzyjającej ludzkiej wolności – postanowił zbudować gwarancje jej ochrony. Nie są to oczywiście gwarancje absolutne, ale nie bądźmy zbyt wymagający, bo dobra psu i mucha. Otóż Monteskiusz doszedł do wniosku, że w tej sytuacji najlepiej będzie napuścić jedną władzę na drugą, a najlepiej – zgodnie z zasadą omne trinum perfectum – jeszcze trzecią, na te dwie. Ponieważ wszystkie one mają nieuleczalną zdolność do ekspansji, będą się nawzajem blokowały i to nie ze względu na znękaną ludzkość, tylko ze względu na swoją drapieżność. Ale nie intencje się tu liczą, tylko skutek, a dzięki temu, że poszczególne władze trzymają się nawzajem za klapy, to nie mają już wolnych rąk, żeby dusić nimi ludzi od nich zależnych. Dlatego przypisywana Monteskiuszowi doktryna trójpodziału władz do dnia dzisiejszego jest uważana za fundament demokracji przez naiwniaków, co to myślą, że z tą demokracją to wszystko naprawdę.

Mamy nawet przykład z życia naszego bantustanu. Oto rząd “dobrej zmiany” widząc, jak niezawiśli sędziowie przez ostatnie 30 lat się rozdokazywali, postanowił przejść na ręczne sterowanie sądami. Na takie dictum sędziowska mafia, strzegąca swojej bezkarności, rozpoczęła walkę o “praworządność”, to znaczy – o powstrzymanie ekspansywnych skłonności władzy wykonawczej. Za skutek rozmaitych intryg, z wykorzystaniem sędziowwskiej międzynarodówki, znalazła sposób na rząd “dobrej zmiany” w postaci szantażu finansowego ze strony Komisji Europejskiej. Rząd temu szantażowi właśnie ulega, forsując nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym, dzięki czemu do polskiego ustawodawstwa zostanie wpisana instytucja “testowania niezawisłości” polegająca na tym, że jeden sędzia, albo nawet uczestnik postępowania, będzie mógł skutecznie podważyć autentyczność innego sędziego i doprowadzić do uchylenia orzeczeń zapadłych z jego udziałem. W tej sposób, niezależnie od intencji rządu, ani od intencji sędziowskiej mafii, w organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, jaką stanowi III Rzeczpospolita, może pojawić się niewielka przestrzeń wolności.

Wróćmy jednak do Józefa Stalina jako klasyka demokracji i do jego zainteresowań językoznawczych. Jedną ze spiżowych tez Ojca Narodów było spostrzeżenie, że mniej ważne od tego, kto głosuje, jest to, kto liczy głosy. I słusznie – bo oto na naszych oczach rząd “dobrej zmiany” forsuje właśnie zmianę kodeksu wyborczego, polegającą na znacznym zwiększeniu liczby komisji wyborczych, które – jak wiadomo – właśnie liczą głosy. Potem te głosy trafiają do komisji wyższych rangą, gdzie poddawane są kolejnej obróbie, a na kończy specjaliści wyciągają z naliczonej liczby pierwiastek kwadratowy, od którego odejmują roczną produkcję parasoli i w ten sposób wszystko ostatecznie jest rozliczone.

To radykalne zwiększenie liczby komisji sprawi – a w każdym razie takie są oczekiwania – że obóz zdrady i zaprzaństwa oraz inne formacje konkurencyjne, nie zdążą już ich wszystkich obsadzić, co oczywiście przybliży zwycięstwo obozu “dobrej zmiany”.

Ale to jeszcze nic w porównaniu z wyborami prezydenckimi w USA, gdzie liczenie głosów nabiera coraz większego ciężaru gatunkowego tym bardziej, że nawet najbieglejszym rachmistrzom trudno jest ich wszystkich się doliczyć, w związku z czym pojawiają się podejrzenia, że do sprawy musiał wmieszać się zły Putin. Ale skoro Putin ustawia amerykańską demokrację, to jej wartość wydaje się coraz bardziej podejrzana, nieprawdaż?

O ile dotychczas podkreślaliśmy spostrzegawczość Józefa Stalina, to teraz przejdziemy do językoznawstwa. Jak wiemy, Józef Stalin rywalizował z innym wybitnym przywódcą socjalistycznym, Adolfem Hitlerem. Ale Hitler preferował inny model retoryczny, niż Józef Stalin. Jak zauważył w nieśmiertelnym poemacie “Caryca i zwierciadło” Janusz Szpotański, “Gitler” – jak nazywała go Caryca Leonida – “przechwalał się zbrodnią swoją”. Tymczasem “mudriec”, czyli właśnie Ojciec Narodów, podchodził do tej sprawy całkiem inaczej. Jak ognia unikał nazywania rzeczy po imieniu, tylko całą energię wkładał w tzw. “duraczenie”, w czym pomagali mu pierwszorzędni żydowscy fachowcy, zaprawieni w duraczeniu na Talmudzie. Dzięki temu udało się przekonać opinię światową, że Hitlera trzeba rozgromić, a jednym, a nawet głównym rozgromicielem został właśnie Ojciec Narodów Józef Stalin.

Dzięki temu, o ile idee głoszone przez Adolfa Hitlera zostały potępione i zepchnięte do podziemia, o tyle idee głoszone przez Józefa Stalina nie tylko go przeżyły, ale znajdują coraz większą liczbę kontynuatorów i entuzjastów. Jednym z nich jest stary, żydowski grandziarz finansowy Jerzy Soros. Zaangażował się on, również finansowo, w budowanie tzw. “społeczeństwa otwartego”, pod którą to przyjazną nazwą ukrywa się totalniacki model ujęcia ludzkich umysłów w obcęgi. W tym celu Soros narzucił mediom społecznościowym, z którymi wiązano nadzieje, że staną się strefą wolności słowa, tak zwanych “weryfikatorów treści”, czyli – jak to się kiedyś mówiło – cenzorów. W narzucaniu mediom społecznościowym cenzury, przodują kontrolowane przez cukerbergów Google i Facebook, które – podobnie jak Youtube, kierowane przez panią Wóycicki z pierwszorzędnymi korzeniami, wymuszają oczekiwane przez nich zachowania przy pomocy mechanizmów rynkowych. Całość koordynuje finansowana przez grandziarza “Konferencja Przywództwa do spraw Praw Obywatelskich”, która tylko w ciągu ostatnich 4 lat dostała od niego ponad 30 mln dolarów.

Węgrzy, których przywódca Wiktor Orban ośmielił się wygonić Sorosa, ujawnili, że z 11 zatwierdzonych przez Facebooka organizacji skupiających “weryfikatorów treści” dla Europy Środkowej i Wschodniej, aż osiem jest finansowanych przez Sorosa. Ponieważ izraelskie lobby mocno trzyma za twarz amerykańskich twardzieli, to nie dziwimy się, że rząd “dobrej zmiany”, którego istnienie zależy do dobrej woli Naszego Najważniejszego Sojusznika, nie ośmiela się sprzeciwić cenzurowaniu mediów społecznościowych, chociaż konstytucja naszego bantustanu surowo tego zabrania.

W rezultacie “duraczenie” postępuje, nie napotykając na żadne przeszkody, dzięki czemu np. dzieciobójstwo zostało awansowane do rangi podstawowego prawa człowieków, zwłaszcza tych zaliczonych do którejś z płci żeńskich, a publiczne powiedzenie prawdy nie zatwierdzonej uprzednio przez Sanhedryn, zostało potępione i poddane represji, jako “mowa nienawiści”. Wprawdzie Józef Stalin nie wierzył w życie pozagrobowe, a przynajmniej tak mówił, chociaż diabli wiedzą, co myślał naprawdę. W końcu był w seminarium duchownym, a poza tym, kiedy podczas II wojny Winston Churchill prezentował mu propozycje powojennego urządzenia Europy, Ojciec Narodów, który wtedy już namawiał się z Rooseveltem, jakby tu wymiksować Anglików, wymijająco odpowiedział, że “wszystko w ręku Boga”. Tak czy owak, na widok tego, co się dzieje, jak jego dzieło jest kontynuowane i twórczo rozwijane, zacierałby ręce.

Wpływy kosmiczne i inne

Wpływy kosmiczne i inne

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  24 stycznia 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5325

Rosyjski historyk Lew Gumilow twierdził, że przyczyną zjawiska, które określał mianem „pasjonarności”, są wpływy kosmiczne. Do takiego wniosku doszedł badając m.in. cywilizację Wielkiego Stepu. Naród przez stulecia pogrążony w letargu, wegetujący politycznie, nagle w przeciągu jednego pokolenia nabiera wigoru, wydaje z siebie przywódców wyciskających krew z ziemi i budujących imperia – w potem znów na stulecia pogrąża się w letargu. Wyobrażam sobie jak z tej konkluzji Gumilowa muszą naigrawać się uczeni politologowie, chociaż z drugiej strony trudno tak od razu mu zaprzeczyć.

Na przykład kiedy tylko Ziemia zaczyna wykonywać kolejny, czwarty obrót dookoła Słońca, ludzie w wielu krajach dostają małpiego rozumu, skaczą sobie do oczu, albo i do gardeł z powodu konieczności obsadzenia miejsc w parlamencie, do którego na ogół trafiają te same osoby, cieszące się zaufaniem bezpieki, albo – w niektórych krajach – armii. Nie istnieje żaden obiektywny powód, by wyjaśnić ten powszechny amok, podczas gdy wpływ kosmiczny jest tu widoczny gołym okiem, więc nikomu, a już zwłaszcza politologom trochę pokory by nie zaszkodziło.

Tym bardziej, że w Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem, nie tylko noszącym znamiona trwałości, ale w dodatku wykazującym skłonność do ekspansji. Mam na myśli amok, jaki od kilku lat ogarnia środowisko niezawisłych sędziów. Również w tym przypadku wpływów kosmicznych z góry wykluczyć nie możemy, chociaż wcześniej warto by wyjaśnić kilka innych okoliczności. Jak pamiętamy, wywodzące się z komunistycznego wywiadu wojskowego, zinfiltrowanego przez GRU, w „wolnej Polsce” Wojskowe Służby Informacyjne, działały oficjalnie do września 2006 roku.

W ciągu tych 16 lat werbowały sobie agenturę i to nie w środowisku gospodyń domowych, tylko w środowiskach wywierających wpływ na życie publiczne, a więc tworzących aparat władzy, kontrolujących kluczowe segmenty gospodarki, decydujących o śledztwach, wydających wyroki, no i produkujące masowe nastroje. Ilu takich konfidentów np. w środowisku sędziowskim WSI zwerbowały – tego nie wiemy, ale domyślamy się, że wszyscy oni pozostali na swoich stanowiskach, albo awansowali, dzięki czemu oficjalna nieobecność WSI jest tylko wyższą formą obecności, która umożliwia ręczne sterowanie poszczególnymi segmentami życia publicznego. Niezależnie do tego ABW prowadziła operację „Temida”, której celem był werbunek agentury właśnie w środowisku sędziowskim. Z tych względów można podejrzewać, że środowisko to jest przesycone agenturą, jak żadne inne, o czym można było pośrednio wnioskować np. przy okazji Amber Gold. A ponieważ bezpieczniacy nasi u progu transformacji ustrojowej asekuracyjnie przewerbowali się na służbę do bezpieki naszych obecnych sojuszników, to jest rzeczą pewną, że tamtejsze centrale wywiadowcze mają wpływ na funkcjonowanie środowisk przesyconych agenturą. Poszlaką, która by na to wskazywała, są środowiska sędziowskie, które zaangażowały się w nawet specjalnie nie ukrywaną operację „ulica i zagranica”, prowadzoną przez Volksdeutsche Partei.

Obecnie bisurmanić zaczęli się również sędziowie Trybunału Konstytucyjnego, który dotychczas był potępiany nie tylko przez zdominowane przez niemieckie owczarki instytucje Unii Europejskiej, ale i przez Judenrat „Gazety Wyborczej”. W tym przypadku bisurmaństwo rozwija się na tle pragnienia wysadzenia z siodła pani prezes TK Julii Przyłębskiej i zajęcia jej miejsca. Wprawdzie i tu pewne ślady prowadzą do bezpieki, ale trudno w tym wszystkim dostrzec jakieś motywy ideowe, a tylko zwyczajne kły i pazury. Z kolei Sąd Najwyższy sprawia wrażenie rozsadnika zarazy, bo stamtąd właśnie rozchodzą się, przechwytywane następnie przez unijne instytucje, a w końcu rykoszetem wracające w postaci finansowego szantażu pomysły „testowania niezawisłości”. Chodzi o to, by jedni sędziowie mogli podważać niezawisłość, a zatem i legalność innych sędziów, co musiałoby skutkować unieważnianiem wszystkich orzeczeń zapadłych przynajmniej z ich udziałem, czyli kompletnym chaosem. Bardzo możliwe, że wielu przedstawicieli środowiska dostrzegło w tym szansę na nieograniczone i bezkarne korumpowanie się, ale niezależnie od tego oznaczałoby to destabilizację państwa o skutkach trudnych do przewidzenia. Wprawdzie na podstawie doświadczeń z wymiarem sprawiedliwości nie mam zbyt wysokiego mniemania na temat poziomu etycznego sędziów, ale przecież są to ludzie wykształceni, inteligentni i spostrzegawczy, więc nie ma możliwości, by nie zauważali skutków tych pomysłów, Skoro tedy zauważają, ale się przy nich upierają, to podejrzenia o agenturalną motywację są jak najbardziej uzasadnione.

Jakby tego wszystkiego było mało, ustawa z 8 grudnia 2017 roku o Sądzie Najwyższym przewiduje udział w niektórych rodzajach postępowania przed Sądem Najwyższym ławników Sądu Najwyższego. Jednym z warunków, jakie ustawa stawia ławnikowi jest „nieskazitelność charakteru”. Nawiasem mówiąc, taki sam warunek powinien spełniać każdy sędzia, ale – jak mówił pan Ignacy Rzecki z „Lalki” – „co tam marzyć o tem!” Tych ławników wybiera senat w głosowaniu jawnym. No i jesienią ub roku Senat wybrał 30 ławników Sądu Najwyższego. Powinni oni objąć swoje obowiązki od 1 stycznia 2023 roku, ale większość , to znaczy – 26 spośród nich nie może, ponieważ pani Pierwsza Prezes Małgorzata Manowska nie chce odebrać od nich ślubowania, co jest warunkiem sine qua non objecia funkcji.

Rzecz w tym, że tych 26 ławników wskazał Komitet Obrony Demokracji, który na naszej politycznej scenie pojawił się w roku 2016, kiedy to Komisja Europejska w styczniu 2016 roku podjęła wobec Polski bezprecedensową procedurę „badania stanu demokracji” i firmował wszystkie zadymy w ramach operacji „ulica i zagranica”. Pojawienie się KOD uważam za poszlakę wskazującą na agenturalny charakter tego przedsięwzięcia, a dodatkową ilustracją na to wskazującą jest okoliczność, że kiedy tylko Nasza Złota Pani, po fiasku „ciamajdanu” w grudniu 2016 roku i wizycie w Warszawie 7 lutego 2017 roku, przestała angażować się w walkę o demokrację w Polsce a postawiła na „praworządność”, KOD natychmiast stracił rozpęd, a jego lider, pan Mateusz Kijowski, po oskarżeniach o malwersację, w ogóle zniknął z politycznej sceny. Ale ofiarnych bojowników trzeba było jakoś nagrodzić, bo „ludzi krzywdzić nam nie wolno”, więc zdominowany przez Volksdeutsche Partei Senat wysunął ich na ławników, pewnie również w nadziei, że będą w SN blokowali postępowania dyscyplinarne, a przynajmniej o nich donosili. Tego się domyślam, bo pani prezes Manowska podejrzewa to 26-osobowe grono o nieposiadanie „nieskazitelnego charakteru”, w co chętnie wierzę.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Teologia strategiczna, strategia teologiczna

Teologia strategiczna, strategia teologiczna

Stanisław Michalkiewicz „Goniec” (Toronto)  •  22 I 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5324

To już nie nowa, a także wcale nie świecka tradycja. Mówię oczywiście o „Dniach Judaizmu”, które od 1997 roku celebrowane są w Kościele w Polsce 17 stycznia. Tym razem padło na Siedlce, gdzie przybyły z Jerozolimy rabin Boaz Pash oświecał kleryków z tamtejszego seminarium duchownego, księży i katechetów w kwestii interpretowania Starego Testamentu. Było też o holokauście, a na koniec JE abp Grzegorz Ryś w siedleckiej katedrze celebrował „międzyreligijną celebrację Słowa Bożego”. Metropolita łódzki przestrzegł, że „bez nieustannie pogłębianej świadomości żydowskich korzeni i zawsze aktualnego, żydowskiego wymiaru chrześcijańskiej wiary, sama tożsamość chrześcijaństwa i Kościoła ulega zagubieniu”.

To ważna przestroga, bo dotychczas wydawało się, że przyczyną „zagubienia tożsamości chrześcijaństwa i Kościoła” są zupełnie inne rzeczy, na przykład – parabumbizm i bzykanie, a tu proszę – okazuje się że – podobnie jak to było w przypadku Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – cały czas chodzi o to samo, to znaczy – o zerwanie więzi partii z masami – w tym przypadku – żydowskimi. Skoro jednak ową „świadomość żydowskich korzeni” i „zawsze aktualnego, żydowskiego wymiaru chrześcijańskiej wiary” powinniśmy „nieustannie pogłębiać”, to w końcu musi to doprowadzić do identyfikacji chrześcijaństwa z judaizmem. Nie ma w tym oczywiście nic złego, bo w coś wierzyć trzeba; jak nie w jedno, to w drugie – chociaż mogą pojawić się pewne kłopoty z rewolucyjną teorią, bo judaizm zdecydowania odrzuca Jezusa Chrystusa, podobnie jak i koncepcję Trójcy Świętej, która z kolei stanowi istotę chrześcijaństwa. Ale nie martwmy się na zapas, bo pierwszorzędni fachowcy od ekumenizmu na pewno podadzą wtedy do wierzenia formułę o takim stopniu ogólności, że takie drobiazgi przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie.

O ile jednak na odcinku religijnym wszystko wydaje się być w jak najlepszym porządku, o tyle na odcinku politycznym sprawy się komplikują. Wprawdzie 13 stycznia Sejm 198 głosami przeforsował nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym, na mocy której sprawy dyscyplinarne sędziów będą rozpatrywane przez Naczelny Sąd Administracyjny, a powszechną praktyką stanie się wzajemne „testowanie niezawisłości” sędziowskiej, którego konsekwencją musi być podważanie orzeczeń zapadłych choćby z udziałem sędziego „nielegalnego”, ale nie kończy to procesu legislacyjnego. Ustawa trafiła bowiem do Senatu, który teoretycznie mógłby ją rozpatrzyć już w lutym, ale potrzeby finansowe rządu wydają się tak palące, że chyba stanie się to wcześniej. Ta nowelizacja bowiem miała być warunkiem odblokowania oczekiwanych przez Polskę środków z funduszu odbudowy. Tak w każdym razie z miedzianym czołem zapewniał pan premier Morawiecki, ale jeszcze tego samego dnia okazało się, że to nieprawda, bo rzecznik Komisji Europejskiej oświadczył, że jest to „ważny krok” na słusznej drodze, dając do zrozumienia, że droga jest jeszcze daleka.

I rzeczywiście – zaraz okazało się, że kolejnym warunkiem odblokowania wspomnianych środków jest zakaz walki z wiatrakami – i tak dalej – bo „kamieni milowych”, od których spełnienia tak naprawdę wszystko zależy, jest aż 150. Toteż minister Ziobro, którego Solidarna Polska, razem z Konfederacją głosowała przeciwko nowelizacji ustawy o SN, napisał do pana prezydenta Dudy „list otwarty”, w którym sugeruje, by ustawy nie podpisywał, a w zamian zainicjował ogólnonarodową debatę. Chodziłoby w niej nie tylko o nakreślenie warunków ostatecznego przefrymarczenia suwerenności państwowej, ale również zwrócenie uwagi opinii publicznej, że ów „fundusz odbudowy”, to nie żadna darmocha, tylko pożyczka i to dosyć droga. Z pozoru tak nie jest, bo w ramach prawie 160 mld złotych z tego funduszu, dotacja stanowi 106 mld a pożyczka – resztę, ale warto zwrócić uwagę, że cały ów fundusz powstał w następstwie pożyczki, jaką Komisja Europejska zaciągnęła w Europejskim Banku Centralnym we Frankfurcie nad Menem w imieniu całej Unii Europejskiej. Tę pożyczkę wszystkie członkowskie bantustany będą musiały spłacić według rozdzielnika, więc wychodzi na to, że suwerenność państwową przefrymarczamy za darmo. Ładny interes! Co zrobi pan prezydent – tego nie wiemy – bo właśnie bawi na Forum Ekonomicznym w Davos, gdzie starsi i mądrzejsi, a w każdym razie – bogatsi – podpowiedzą mu, co ma zrobić. Może nie wszyscy na raz, ale Klaus Schwab, który zaprosił pana prezydenta na obiad, już tam go oszwabi, jak przystało na budowniczego IV Rzeszy.

Zresztą chyba nie jest on jedynym preceptorem pana prezydenta, który w swoim przemówieniu w Davos uchylił rąbka tajemnicy wojskowej, ujawniając, że czołgi, których ponad 200 Polska przekazała była Ukrainie, nie pochodziły bynajmniej z jakichś rezerw, bo tych Polska nie miała, tylko zwyczajnie – zostały zabrane z jednostek wojskowych. Wprawdzie pan prezydent 3 maja ubiegłego roku mówił o „unii” ukraińsko-polskiej, ale optymistycznie zakładam, że jego oddanie sprawie ukraińskiej nie idzie jeszcze tak daleko, by Polskę całkiem zlikwidować, a w związku z tym pomysł rozbrojenia państwa musiał podsunąć mu Nasz Najważniejszy Sojusznik, który w dymach bijących z wojny na Ukrainie wędzi sobie rozmaite swoje półgęski – jak to pięknie w roku 1967 ujął „sowizdrzał świętokrzyski”, czyli Józef Ozga-Michalski.

Z obfitości serca usta mówią, więc uchylone zostały też rąbki innych tajemnic wojskowych. Za panem generałem Romanem Polko, który przebąknął o tym pierwszy, również cywilny wiceminister zdradził, że w nowej strategii Polska odchodzi od koncepcji obrony na linii Wisły, ku znanej z 1939 roku doktrynie, że „nie oddamy ani guzika”. To oczywiście bardzo ładnie, chociaż z drugiej strony pojawia sie pytanie, w jaki sposób Polska ten cel osiągnie, skoro zamierza przekazać Ukrainie nie tylko kompanię (14 czołgów) Leopard, ale również te, które ma otrzymać z USA i kupić w Korei Południowej? Ale – jak mówił Sędzia Soplica w „Panu Tadeuszu” – „jakoś to będzie” – co też potwierdza i dobry wojak Szwejk, zwracając uwagę, że jak tam było tak tam było, zawsze jakoś było, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Jak widzimy, nasza myśl strategiczna oparta jest na podstawach solidnych, jak mało które, więc i o ostateczne zwycięstwo powinniśmy być spokojni tym bardziej, że w ostatecznym razie do akcji włączy się Matka Boska .

Podobnie i na Ukrainie, gdzie ostateczne zwycięstwo od blisko roku jest już w zasięgu ręki, chociaż i tam tu i ówdzie trafiają się niedociągnięcia. Oto doradca prezydenta Zełeńskiego Ołeksij Arestowycz powiedział, że ruska rakieta, która zniszczyła blok mieszkalny w Dnieprze, została wcześniej trafiona przez ukraińską obronę przeciwlotniczą. Na takie dictum zawrzał gniewem mer Dniepru pan Borys Fiłatow i zażądał, by Arestowyczem zajęła się Służba Bezpieki Ukrainy. Ten nie czekał, aż to nastąpi, tylko zawczasu podał się do dymisji i złożył samokrytykę, chociaż nie wiadomo, czy to wystarczy, bo – jak twierdził w „Faraonie” arcykapłan Pentuer – „kto by zdradził tak wielką tajemnicę, umrze podwójnie – ciałem i duszą”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Goniec” (Toronto, Kanada).

Tam na Czerskiej, w kibucniku, wiszą gacie po Michniku. Kto chce w Polsce awansować… Anatomia sukcesu.

Tam na Czerskiej, w kibucniku, wiszą gacie po Michniku. Kto chce w Polsce awansować…

Anatomia sukcesu premiera Morawieckiego

Stanisław Michalkiewicz

Bardzo dużo zależy od tego, kto chwali, a kto krytykuje. Gdyby na przykład Judenrat “Gazety Wyborczej” ni stąd ni zowąd zaczął chwalić, dajmy na to, mnie, to bardzo by mnie to zaniepokoiło i zaraz zacząłbym się zastanawiać, czy nie robię przypadkiem czegoś głupiego, albo – czy nie dopuszczam się jakiegoś łajdactwa. Natomiast kiedy Judenrat mnie krytykuje, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Mam bowiem taką metodę; kiedy nie mogę wyrobić sobie od razu poglądu na jakąś sprawę, zaglądam do żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika i kiedy ona wyraża się pozytywnie, to wiem, że to podejrzana sprawa, a prawdopodobnie – jakieś łajdactwo. Natomiast kiedy krytykuje, albo – jeszcze lepiej – energicznie potępia – to już wiem, że to dobra sprawa. Oczywiście dobrze jest zasięgnąć informacji również gdzie indziej, ale w sytuacjach nagłych to metoda wystarczająca.

Poza tym jestem przekonany, że mikrocefale, stanowiący środowisko “Gazety Wyborczej”, też ją stosują, tylko z odwrotnej pozycji. Dlatego, gdyby na przykład panu redaktorowi Michnikowi zepsuł się telefon komórkowy, to dla tego środowiska mogłaby to być tragedia; nie wiemy, co myślimy. Wreszcie do Judenratu dostrajają się rozmaici ambicjonerzy, którzy chcą uzyskać rozgłos albo nawet dołączyć do grona autorytetów moralnych – bo obecnie sytuacja podobna jest do tej, za pierwszej komuny, kiedy to popularny wierszyk głosił, że “W Poroninie, na jedlinie wiszą gacie po Leninie. Kto chce w Polsce awansować, musi gacie pocałować”.

Teraz Lenin jest już passe, po pierwsze dlatego, że wprawdzie Żyd, ale jednak ruski, a skoro tak, to i żydostwo nic mu nie pomoże, a poza tym teraz podlizujemy się Naszemu Panu z Waszyngtonu, który na razie próbuje unikać ostentacji i żeby nikogo nie płoszyć, do Lenina jeszcze się nie przyznaje, chociaż komunistyczną rewolucję zaczyna eksportować na cały świat, dzięki czemu Sanhedryn światowy go toleruje, a nawet wspiera w rozmaitych terminach. Toteż dzisiaj wspomniany wierszyk trzeba by strawestować, na przykład tak: “Tam na Czerskiej, w kibucniku, wiszą gacie po Michniku. Kto chce w Polsce awansować…” – i tak dalej.

Wspominam o tym wszystkim, bo właśnie portal “Onet”, który – podobnie jak dajmy na to – “Oko-Press” – z żydowską gazetą na tym etapie kolaboruje, wpisując się w ten sposób w żydowsko-niemiecką koordynację, właśnie pochwalił premiera Mateusza Morawieckiego, że “wszystkich ograł”. “Wszystkich” – to znaczy – nie tylko “ziobrystów”, ale cześć polityków PiS, a nawet część opozycji, bo wbrew nim przeforsował w Sejmie nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym, łudząc pozostałych mikrocefali sejmowych, że dzięki temu Komisja Europejska odblokuje szmal z funduszu odbudowy i każdy będzie mógł pysk umoczyć w melasie.

Tymczasem – dowodzi natchniony autor, który coś tam przecież może wiedzieć – przed wyborami nic takiego nie nastąpi, bo dopiero wtedy, gdy wygra je Donald Tusk na czele Volksdeutsche Partei, to zostanie w ten sposób przez niemieckich mocodawców wynagrodzony. Wszystko to oczywiście być może, bo kiedy przyjrzymy sie działalności pana premiera Morawieckiego, to widzimy, że za parawanem patriotycznej, a nawet tromtadrackiej retoryki, chociaż wyraźnie kontrastuje ona z jego wymoczkowatym wyglądem, spełnia on w podskokach wszystkie niemieckie życzenia.

Podejrzewam, że właśnie dlatego Naczelnik Państwa akurat tego byłego doradcę premiera Tuska zrobił wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, a kiedy ktoś starszy i mądrzejszy zasuflował mu (“wiecie, rozumiecie, Naczelniku”) “głęboką rekonstrukcję rządu” – to i premierem. Bo Naczelnik jest taki sam; uwodzi swoich wyznawców patriotycznymi deklamacjami, ale kiedy na przykład trzeba w Sejmie przeforsować ratyfikację ustawy o zasobach własnych UE, na podstawie której Komisja Europejska uzyskała prawo zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej “Niuni Europejskiej”, to wykonał zadanie dzięki kolaboracji z bezbożną i zdradziecką Lewicą. Jego wyznawcy, wbrew oczywistym faktom, naturalnie nie przyjmują tego do wiadomości, potwierdzając w ten sposób trafność spostrzeżenia Franciszka de La Rochefoucauld, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o  bezskuteczności pierwszego.

Wróćmy jednak do sukcesu sejmowego pana premiera Morawieckiego i rozbierzmy go sobie z uwagą. Głównym pretekstem tej sprzecznej z konstytucją i zdrowym rozsądkiem nowelizacji, było odblokowanie środków z funduszu odbudowy. Jeszcze tego samego dnia się wyjaśniło, że to nie wystarczy, że to dopiero – jak powiedział rzecznik Komisji Europejskiej – “pierwszy krok”, za którym poszedł od razu następny w postaci zakazu walki z wiatrakami. Ale mniejsza o to, bo ważniejsza jest natura tych środków. Z pozoru, wśród tych prawie 160 miliardów złotych przyznanych Polsce, dotacje stanowią 106 mld, a pożyczki – resztę. Przypomnijmy jednak, w jaki sposób Komisja Europejska zgromadziła środki finansowe na ten „fundusz odbudowy”. Otóż korzystając z nowego uprawnienia do zaciągania zobowiązań finansowych w imieniu całej Unii, pożyczyła 750 mld euro, emitując obligacje dla lichwiarskiej międzynarodówki. Zatem WSZYSTKIE środki zgromadzone na unijnym funduszu odbudowy, to pieniądze pożyczone, które potem każdy członkowski bantustan będzie musiał zwrócić w proporcji, jaka przypadnie na niego z rozdzielnika.

W takiej sytuacji te 106 mld rzekomych “dotacji”, to zwykła blaga, mająca na celu zamydlenie oczu naiwniakom, którzy nadal wierzą w istnienie darmowych obiadów. Oznacza to, że uchwalając nowelizację ustawy o Sądzie Najwyższym, podyktowaną panu ministrowi Szynkowskiemu (vel Sękowi) przez Komisję Europejską, Sejm oddał kolejny kawał suwerenności politycznej państwa ZA DARMO, bo wszystko to, co Polska ewentualnie dostanie, będzie musiała zwrócić do ostatniego centa, być może nawet ze stosownymi procentami. A komu? Ano – jak wspomniałem – tej samej lichwiarskiej międzynarodówce, która kupiła od Komisji Europejskiej obligacje.

No to jakże możemy się dziwować, że Judenrat “Gazety Wyborczej” już nie mógł się doczekać finału i wieszał psy na Solidarnej Polsce i Konfederacji, które domagały się odrzucenia tej nowelizacji w całości? Również na tym przykładzie widać, że przyjęta przeze mnie metoda jest bardzo skuteczna, bo po rozebraniu sobie całej sprawy z uwagą, możemy nawet zorientować się, jakie Judenratowi przyświecają motywy.

Polityk Roku 2022

Polityk Roku 2022

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  17 stycznia 2023 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5321

Centralne Biuro Badania Opinii Społecznej przeprowadziło badanie, który polityk w Polsce zasługuje na miano „Polityka Roku 2022”. Okazało się, że pan prezydent Andrzej Duda.

Co prawda uważa tak tylko 12 procent badanych, ale dobra psu i mucha, bo na pozostałych Umiłowanych Przywódców wskazało jeszcze mniej. Co innego w skali światowej. W skali światowej 20 proc. Polaków wskazało na prezydenta Ukrainy Włodzimierza Zełeńskiego, podczas gdy na prezydenta USA Józia Bidena zaledwie 15 procent.

Czytając te statystyki doznaję tak zwanych „mieszanych uczuć”. Z jednej strony za najpopularniejszego polityka w Polsce uchodzi pan prezydent Duda, ale – jak wspomniałem – na poziomie raczej minimalnym. Myślę tedy, że taki rezultat osiągnął pan prezydent nie dzięki jakimś swoim zasługom, bo chyba nie wynaleziono jeszcze aparatu fotograficznego, który te zasługi mógłby utrwalić, tylko dlatego, że propaganda zarówno z jednej strony, to znaczy – ze strony obozu „dobrej zmiany” – wycelowana jest na Donalda Tuska i z rządowej telewizji codziennie możemy się dowiedzieć, jakim to łajdakiem jest Donald Tusk, a ze strony drugiej, to znaczy – obozu zdrady i zaprzaństwa, propaganda nacelowana jest na Jarosława Kaczyńskiego i na przykład z TVN, możemy codziennie dowiedzieć się, jakim to łajdakiem jest Jarosław Kaczyński, a w najlepszym razie – któryś z jego pretorianów.

Słowem – możemy się dowiedzieć tyle, co nic – bo chociaż i jedna i druga opinia może być przecież prawdziwa, to co tu ukrywać – specjalnie naszej wiedzy ani o Polsce, ani o świecie nie poszerza. Korzysta z tego pan prezydent Duda, który – nawiasem mówiąc – wcale nie jest ani gorszy ani głupszy od poprzednich prezydentów naszego nieszczęśliwego kraju. Taki na przykład generał Jaruzelski wprawdzie był prezydentem, ale – jak relacjonował francuski dziennikarz Guy Sorman, który zbierając materiały do książki „Wyjść z socjalizmu” odwiedził go w Belwederze – panowała tam cisza i pustka. Lech Wałęsa; no cóż – jak opowiadali mi jego współpracownicy – oddawał się on „pracy naukowej” to znaczy – rozwiązywaniu krzyżówek – i żeby przypadkiem nikt go przy tej czynności nie zaskoczył, Mieczysław Wachowski przeniósł mu gabinet na piętro, dzięki czemu można było zyskać na czasie i nawet w razie niespodziewanej wizyty jakiegoś etranżera, materiały służące pracy naukowej ukryć. O Aleksandrze Kwaśniewskim nie mogę powiedzieć ani jednego dobrego słowa, może poza tym, że nosił garnitury i mówił językami – bo nie wykorzystał on ani jednej okazji, żeby załatwić dla Polski jakiś interes państwowy, chociaż takie możliwości podczas jego podwójnej, 10-letniej kadencji się pojawiały.

Prezydent Lech Kaczyński z kolei koncentrował się na działaniach pozornych, na podstawie których dzisiaj jego wyznawcy przypisują mu nawet zdolności profetyczne. Z kolei prezydent Komorowski zasłynął chyba najbardziej z występu w Japonii, gdzie stojąc na fotelu speakera tamtejszego parlamentu, prowadził dialog z panem generałem Koziejem, jako swoim „siogunem”.

No a teraz pan prezydent Andrzej Duda, o którym w ramach myślenia pozytywnego, do którego wszyscy nas zachęcają mogę powiedzieć, że – podobnie jak prezydent Lech Kaczyński – nie został zarejestrowany jako tajny współpracownik ani polskiej, ani żadnej innej bezpieki, co przytrafiło się panu premierowi Morawieckiemu. Nie jest to wiele, ale cóż robić; taki los wypadł nam, że na prezydentów naszego bantustanu rodacy wybierają akurat takich jegomościów? Zwłaszcza dwukrotny wybór Aleksandra Kwaśniewskiego dowodzi moim zdaniem całkowitego zaniku instynktu politycznego naszego narodu, który upodobał w nim sobie chyba ze względu na ludowe przysłowie, że „pokorne cielę dwie matki ssie”. Aleksander Kwaśniewski rzeczywiście udowodnił, że jest wyjątkowo zdolnym ssakiem, bo wyssał co się tylko dało i z komuny i z demokracji.

Co sprawiło, ze na drugą kadencję wybrany został pan prezydent Duda – trudno zgadnąć – chyba, że przypomnimy sobie, iż jego konkurentką początkowo była posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska, której Wielce Czcigodny poseł Pupka musiał scenicznym szeptem podsuwać prawidłowe odpowiedzi na konferencjach prasowych, a potem – pan Rafał Trzaskowski, którego uważam za zarozumiałego blagiera. Tymczasem przegrał z panem prezydentem Andrzejem Dudą minimalnie, co wzbudza podejrzenia, że rodacy nie mają nic przeciwko temu, by na czele ich państwa stał właśnie ktoś taki.

O ile jednak wyniki badań CBOS na temat tubylczych Umiłowanych Przywódców potwierdzałyby smutną prawdę o stopniowym zanikaniu instynktu politycznego, to z kolei wyniki odnoszące się do polityków w skali światowej dowodzą czegoś jeszcze gorszego – mianowicie całkowitej utraty zdolności do myślenia w kategoriach politycznych. Jakiż bowiem inny wniosek można wyciągnąć z faktu, że w rankingu na Polityka Roku 2022 w skali światowej 20 procent uzyskał ukraiński prezydent Włodzimierz Zełeński, podczas gdy amerykański prezydent Józio Biden uzyskał zaledwie 15 procent?

Jeszcze za głębokiej komuny będąc we Wschodnim Berlinie, rozmawiałem z moim niemieckim przyjacielem, człowiekiem rozgarniętym i wykształconym, o wybitnym przywódcy socjalistycznym Adolfie Hitlerze. Mój rozmówca twierdził, że był on również wybitnym politykiem, bo nie tylko podniósł Niemcy z politycznego upadku, ale natchnął Niemców ideą panowania jeśli nie nad całym światem, to przynajmniej znaczną jego częścią. Zatem – i wielki i w dodatku – skuteczny. Że wielki – z tym specjalnie się nie spierałem, bo wszyscy politycy uznani za „wielkich”, jak na przykład Aleksander Macedoński, Juliusz Cezar, Czingis Chan, czy Napoleon Bonaparte, o którym z taką czułością śpiewamy w naszym hymnie, dążyli albo do władzy nad światem, albo przynajmniej nad jakąś jego częścią, więc Adolf Hitler również na ten przymiotnik zasługuje. Natomiast ze skutecznością, to całkiem inna sprawa. Adolf Hitler, w ciągu zaledwie 12 lat, jakie dzieliły rok przejęcia władzy w Niemczech od samobójczej śmierci, doprowadził do rozgromienia Niemiec i likwidacji tego państwa. Trudno w tej sytuacji uznać go za polityka skutecznego, skoro rezultat tak się różnił od intencji.

Wspominam o tamtej rozmowie, bo wydaje mi się, że nie tylko rzuca ona światło na osiągnięcia prezydenta Zełeńskiego, ale również – i to jest znacznie gorsze – na stan myślenia politycznego naszego społeczeństwa. Co prawda, prezydent Zełeński, będący wynalazkiem żydowskiego „oligarchy” Igora Kołomojskiego, który zrobił z niego prezydenta, tylko kontynuował politykę, w jaką Ukraina została wkręcona w roku 2013 przez amerykańskiego prezydenta Obamę, który wyłożył 5 mld dolarów na zorganizowanie na Ukrainie „Majdanu” i dokonanie tam przewrotu politycznego pod hasłami narodowo-wyzwoleńczymi, ale nawet w tych okolicznościach powinien był zrobić wszystko, by uchronić swój kraj przed wepchnięciem go w rosyjską maszynkę do mięsa.

Jak bowiem szczerze zauważył podczas swojej pielgrzymki do Kijowa amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin, z amerykańskiego punktu widzenia celem wojny na Ukrainie jest „osłabienie Rosji”, a cena, jaką za ten, nawiasem mówiąc, wcale nie taki pewny rezultat, zapłacą Ukraińcy, nie ma większego znaczenia. Jakie były warunki Putina, zanim Rosja dokonała inwazji, co Putinowi powiedział Józio Biden podczas dwukrotnych, długich rozmów w czerwcu I lipcu 2021 roku i zatem – na jakich warunkach można było uchronić Ukrainę przed nieuchronną dewastacją, a naród ukraiński – przed stratami, które – co gorsza – w tym roku mogą być jeszcze większe – tego wszystkiego polska opinia publiczna nie wie, ponieważ jest skazana na prawdy preparowane przez pierwszorzędnych fachowców z ukraińskiego Sztabu Generalnego, któremu z kolei linię postępowania i propagandy wyznaczają pierwszorzędni fachowcy z Pentagonu. Wiemy tyle, że Putin to bandyta, a Zełeński – to „heroj”, a herojam – wiadomo – nic, tylko „sława” – no i – jak myślę – dlatego aż 20 procent rodaków uważa Włodzimierza Zełeńskiego za „Polityka Roku 2022”, a prezydenta Józia Bidena za takiego uważa zaledwie 15 procent.

Tymczasem na tytuł „Polityka Roku 2022” i to nie na poziomie 15, ani nawet 20 procent, tylko całych 100 procent, zasługuje właśnie Józio Biden. Nie tylko wykorzystał okazję, jaką stwarzało uwikłanie Rosji w konflikt z Ukrainą w rezultacie „Majdanu”, żeby Ukrainę uzbroić po zęby, nie tylko skutecznie usztywnił prezydenta Zełeńskiego wobec Rosji, by wkręcić Ukrainę w ruską maszynkę do mięsa, dzięki czemu może prowadzić z Rosją wojnę na odległym od USA, europejskim przedpolu i to bez użycia własnych żołnierzy, których szczęśliwie udało się ewakuować z Afganistanu, tylko – do ostatniego Ukraińca – a być może również – ostatniego Polaka – o ile spełniłyby się mrzonki pana prezydenta Dudy o oddaniu Polski Ukrainie, czyli „unii” i marzenia pana Bartosiaka, który już teraz wysłałby do Rosji polskich żołnierzy, żeby w ruską maszynkę do mięsa wkręcić również Polskę.

Polska bowiem, w odróżnieniu od Ukrainy, gotowa jest za dostawy amerykańskiej i koreańskiej broni i amunicji płacić. Przynajmniej pod tym względem prezydent Zełeński jest mądrzejszy od prezydenta Dudy, rządu „dobrej zmiany” i obozu zdrady i zaprzaństwa, chociaż z drugiej strony zdewastowana Ukraina płacić nie bardzo ma czym, pozostając już nie na finansowej kroplówce, co na prawdziwej finansowej transfuzji Zachodu. Bo prezydentowi Bidenowi pod pretekstem wojny o „osłabienie Rosji” udało się mocno chwycić Europę za twarz, wskutek czego europejska gospodarka ulega też postępującej dewastacji wskuktek obosiecznych „sankcji”, podczas gdy USA na wojnie zarabiają. Rząd zaciąga kredyty w Rezerwie Federalnej, która wprawdzie kreuje dolary z powietrza, ale już koncerny zbrojeniowe za broń i amunicję nie tylko dostają forsę „prawdziwą”, ale w dodatku płacą rządowi od tego podatki, więc – jak to się mawiało w sferach kupieckich – „biznes sze kręczy” – a w związku z tym wojna z Rosją na Ukrainie może trwać jak najdłużej, niechby i do ostatniego Ukraińca. Co tu ukrywać; prawdziwy majstersztyk! Czy to wykombinował sam prezydent Józio Biden, czy też doradził mu ktoś starszy i mądrzejszy – to nieważne, bo chodzi tylko o to, komu powinien przypaść tytuł „Polityka Rosku 2022”.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.

Rewolucyjna teoria i praktyka

Rewolucyjna teoria i praktyka

Stanisław Michalkiewicz https://www.magnapolonia.org/rewolucyjna-teoria-i-praktyka/

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zastanówmy się tedy, co dobrego może wyniknąć z tego, że podczas rządowego “sylwestra marzeń” co najmniej 8 milionów – jak przechwalają się szefowie rządówki – mogło sobie obejrzeć tęczowe opaski na ramionach Murzynów z jakiegoś występującego tam zespołu. Murzyni wyjaśnili, że opaski założyli z powodów ideowych – żeby mianowicie  podlizać się sodomczykom i Żydom, którzy uchodzą za ofiary prześladowań, podobnie, jak sodomczykowie.

Oczywiście z tymi prześladowaniami to hucpa, bo Hitler, owszem – zmasakrował europejskich Żydów, ale – po pierwsze – oni też masakrowali, jako najtwarsze jądro bolszewickiego aparatu terroru i to zanim jeszcze Hitler zaczął z nimi dokazywać, a po drugie – to od zakończenia II wojny obcinają od tamtej masakry kupony, zazdrośnie strzegąc swojego monopolu na męczeństwo. Skoro tedy sodomczykowie zamierzają wejść na rynek męczennictwa, to świetnie, bo, to oznacza, że prędzej, czy później dojdzie do konfrontacji między nimi i Żydami. Jak się to dla sodomczyków może zakończyć – nietrudno zgadnąć, bo chociaż w Ameryce doszła do głosu komuna, eksportująca na cały świat rewolucję, w której sodomczykowie, podobnie, jak “kobiety”, zostały wypchnięci w charakterze “awangardy” proletariatu zastępczego, to przecież lobby izraelskie jest w USA znacznie silniejsze od sodomczykowego, więc widmo nie tyle może klęski, ale w postaci wskazania sodomczykom jakiegoś końcowego miejsca w długim orszaku męczenników wydaje się pewne. Inna rzecz, że sodomczykowie z tego powodu nie mogą czuć się pokrzywdzeni.

Ja na przykład od dawna mam wątpliwości, czy w orszaku męczenników w ogóle powinni się znaleźć. Kiedy jeszcze byłem zapraszany do rządowej telewizji, pewnego razu zasiadłem przy stole z sodomczykami, którzy strasznie narzekali na swój los, a na dowód tego, jakie cierpią prześladowania, rzucili na stół plik kolorowych, ilustrowanych pism o tematyce sodomczykowskiej. Zwróciłem im wtedy uwagę, że taki plik kolorowych pism, jakie ich środowiska w Polsce legalnie wydają i sprzedają, nie świadczy o  żadnej dyskryminacji, a przeciwnie – że – jak to się mawiało przed wojną w sferach kupieckich – „biznes sze kręczy!” Ale rola ofiary to sam cymes, bo w przeciwnym razie ani Żydzi, ani sodomczykowie, ani „kobiety” by się jej tak kurczowo nie trzymali. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze, ewentualnie – o władzę.

I oto dzięki sprokurowanemu przez Murzynów incydentowi z opaskami na „sylwestrze marzeń”, przekonaliśmy się, że ambicje sodomczyków nie koncentrują się już tylko na pieniądzach – chociaż, kto by ich nie chciał, mimo że podobno nie przynoszą szczęścia – ale że próbują sięgnąć po władzę. Zapowiedź tego etapu pojawiła się już wcześniej, w postaci rewolucyjnej teorii, którą w krótkich, żołnierskich słowach, przedstawił mi reprezentujący „naukę przodującą” pan dr Janusz Majcherek. Zwrócił mi on uwagę, że mam anachroniczny pogląd na tolerancję.

Rzeczywiście – ja po staremu uważałem, że tolerancja oznacza cierpliwe znoszenie czegoś, co uważam za niebezpieczne, szkodliwe albo wstrętne, ze względu na jakąś wartość wyższego rzędu na przykład – spokój społeczny, czy miłość bliźniego. Z tego wynika jednak, że ta cierpliwość nie jest bezgraniczna, że jeśli reprezentujący  rzecy niebezpieczne, szkodliwe, albo wstrętne, żąda ode mnie, bym przyjął jego punkt widzenia, to na to nie ma zgody i w tym momencie trzeba rozwiązać leninowski dylemat: kto tu kogo.

Tymczasem – jak objaśnił mnie pan dr Janusz Majcherek – teraz jest rozkaz, by tolerancję pojmować inaczej, to znaczy – po nowemu. A po nowemu tolerancja oznacza konieczność akceptacji tego, co przedtem zaledwie tolerowaliśmy. Mniej więcej na tej samej zasadzie, co marksizm w Związku Radzieckim. Jak napisał prof. Władysław Tatarkiewicz w swojej „Historii filozofii”, rola Lenina i Stalina w filozofii polegała przede wszystkim na tym, że jako przywódcy polityczni doprowadzili do sytuacji, w której marksizm w Związku Radzieckim „został przyjęty powszechnie i bez zastrzeżeń”. Z objaśnienia przedstawiciela „nauki przodującej” wynika tedy, że mamy nie tylko zaakceptować sodomię i sodomczykostwo, ale że mamy to uczynić z entuzjazmem. Tyle rewolucyjna teoria.

Na bazie tej rewolucyjnej teorii rozwinęła się rewolucyjna praktyka. Przybrała ona postać oskarżeń o „homofobię” każdego, kto nie tylko nie podziwia sodomczyków, ale również każdego, kto na widok sodomczyków nie wpada w zachwyt. Jeszcze nie musi się im nadstawiać, ale jesteśmy przecież dopiero na początku drogi rewolucyjnych przemian, więc wszystko jeszcze przed nami. Tedy oczyma duszy widzę, jak na przykład policjant łapie za kołnierz delikwenta, który właśnie odmówił sodomczykowi poddania się bliskiemu spotkaniu III stopnia, prokurator „wygotowuje” sążnisty akt oskarżenia, a niezawisły sąd przysala piękne wyroki. Pod odcierpieniu takiej kary każdy obywatel będzie wobec sodomczyków i ich uroszczeń cichy i pokornego serca. To jest celem rewolucyjnej praktyki.

Przekonać się o tym mogła pani Justyna Steczkowska, która wystąpiła na rządowym „sylwestrze marzeń” a w pewnym momencie wzięła udział w prezentacji wszystkich wykonawców i stojąc obok Murzyna, chwyciła go za rękę tak nieszczęśliwie, że zakryła dłonią tęczową opaskę. I chociaż wyjaśniała, że stało się to zupełnie przypadkowo, to surowi inkwizytorzy rewolucyjnej praktyki absolutnie w te tłumaczenia nie uwierzyli, tylko, oskarżyli ją o próbę ocenzurowania szansonistów z opaskami. Zgorszenie zapanowało tak wielkie, że gdyby pani Steczkowska  nie schwyciła Murzyna za rękę, tylko za jakąś inną część ciała, to większego klangoru chyba by nie było. Ciekawe, że żaden z płomiennych obrońców swobody badań naukowych i wolnosci słowa nie protestuje przeciwko stosowanym nagminnie praktykom cenzorskim przez Youtube, który wstrzymuje nagrania zawierające określenie „pederasta”, które jest neutralnym nazwaniem zjawiska i chociaż nie ma ustawy, która nakazywałaby na określenie sodomczyków używanie cudzoziemskiego słowa „gej”, które – żeby było śmieszniej – dosłownie oznacza „wesołka”.

Mniejsza jednak o płomiennych, bo oni robią tylko to, co każą im ich oficerowie prowadzący, ale dlaczego w sprawie cenzury, która jest expressis verbis zakazana normą rangi konstytucyjnej, milczą organy państwowe, które za pilnowanie takich rzeczy biorą od Rzeczypospolitej pieniądze? Co robią prokuratorzy i niezawisłe sądy? Te pytania nabierają szczególnej aktualności w świetle rewelacji ujawnionych przez Elona Muska – że mianowicie praktyki cenzorskie na Twitterze były nakazywane i egzekwowane przez amerykańskich bezpieczniaków.

Forsa i tabu – skąd ten klangor?

Forsa i tabu – skąd ten klangor?

30.12.2022 Stanisław Michalkiewicz https://prawy.pl/123497-stanislaw-michalkiewicz-forsa-i-tabu-felieton/

Miałem pisać o finansowaniu partii politycznych, bo akurat media nierządne rozpętały klangor, jak to obywatele, których Naczelnik Państwa, albo któryś z jego pretorianów, wystrugał na menedżerów w spółkach Skarbu Państwa, opłacają haracz na rzecz Prawa i Sprawiedliwości.

Gwoli prawdy jest to legalne, więc ani prawo, ani sprawiedliwość z tego powodu żadnego uszczerbku nie doznają, ale w takim razie – skąd ten klangor? Przyczyna jest prosta; niezależne media nierządne twierdzą, że w ten sposób złamana została zasada “równości” wyborów. Gdyby tak było, to by oznaczało, że prawo jednak zostało złamane, bo zasada równości wyborów mieści się wśród pięciu przymiotników, jakimi powinny charakteryzować się demokratyczne wybory. A więc powinny być one powszechne, co oznacza, że w zasadzie wszyscy obywatele korzystają z czynnego i biernego prawa wyborczego. Powinny być bezpośrednie, co oznacza, że uczestniczący w głosowaniu obywatel oddaje swój głos osobiście. Dalej – powinny być tajne, to znaczy, że nikt nie ma prawa domagać się od obywatela wyjaśnień, na kogo głosował. Powinny być też proporcjonalne, to znaczy, że podział mandatów poselskich w okręgach powinien następować w proporcji do liczby głosów oddanych na poszczególne listy wyborcze i wreszcie powinny być równe, co nie tylko oznacza, że każdemu wyborcy przysługuje jeden głos, ale również – że siła każdego głosu jest taka sama.

Wynika z tego, że opowieści nierządnych mediów, jakoby z tej przyczyny, iż jeden komitet wyborczy jest bogatszy od drugiego, miałaby być złamana zasada równości, są wyssane z palca. Nawiasem mówiąc w takiej na przykład Monarchii Austro-Węgierskiej, zasada równości nie była przestrzegana. Panował tam bowiem tzw. system “kurialny”, co oznaczało, iż wyborcy byli podzieleni na pięć grup, zwanych “kuriami”. Najpierw tych grup było cztery, a w końcu dodano piątą – “kurię” powszechnego głosowania – do której zaliczali się poddani nie mieszczący się w żadnej z czterech kurii poprzednich.

A te poprzednie, to: I kuria – wielka własność ziemska. Liczyła ona ponad 5 tys. wyborców, którzy wybierali 85 posłów. Kuria II, to izby przemysłowo-handlowe. Ponad 500 wyborców wybierało 21 posłów. Kuria III, to miasta. Prawie pół miliona wyborców wybierało 118 posłów. Kuria IV, to gminy wiejskie. Ponad półtora miliona wyborców wybierało 129 posłów. Kuria piąta, dodana po roku 1897, do której wchodziła cała reszta, wybierała 72 posłów.

Jak z tego wynika, siła głosów przedstawicieli poszczególnych “kurii” nie była jednakowa. Jak zauważył kiedyś w Parlamencie Wiedeńskim Ignacy Daszyński, zwracając się do jakiegoś posła z kurii pierwszej, bodaj czy nie Wojciecha Dzieduszyckiego, “pana wybrało obiadowe towarzystwo jakichś szlachciców, podczas gdy na mnie głosowało 75 tysięcy obywateli”. Mimo to jednak monarchia Austro-Węgierska, już nie na tle czasów stalinowskich, ale nawet współczesnych, jawi się nam jako kraina wolności dzisiaj już nie spotykanej, o czym każdy może się przekonać, czytając “Przygody dobrego wojaka Szwejka” jako dokument obyczajowy.

No dobrze – ale dlaczego media nierządne podniosły w tej sprawie taki klangor?

Pewne światło na tę sprawę rzuca okoliczność, że najbardziej oburzony tą sytuacją jest pan marszałek Zgorzelski z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wcale mu się nie dziwię, bo PSL przez te siedem lat, jakie minęło od wyborów w 2015 roku zdążyło się już wypościć, a tu pojawia się niebezpieczeństwo, że post w postaci odsunięcia od koryta w spółkach Skarbu Państwa może przedłużyć się o dodatkowe cztery lata. W takiej sytuacji rzeczywiście można nabrać wątpliwości, czy służba Polsce ma jeszcze jakiś sens. Co innego podczas kadencji Sejmu w latach 1993-1997 i kilku następnych. W latach 1993-1997 rządy sprawowała koalicja SLD-PSL, która – całkiem zresztą słusznie – oskarżana była przez ówczesną opozycję, że “zawłaszczyła państwo”. Polegało to na obsadzeniu wszystkich możliwych synekur w sektorze publicznym przez członków zaplecza politycznego SLD i PSL, które w dodatku zadbały o to, by obsadzie tych synekur nie mogła zagrozić nawet zmiana rządu.

Toteż kiedy w roku 1997 wybory wygrała Akcja Wyborcza “Solidarność” i wraz z Unią Wolności utworzyła rząd, okazało się, że wszystkie synekury są już zajęte i nie ma gdzie ulokować zaplecza politycznego tych koalicyjnych partii. Dlatego też charyzmatyczny premier Buzek przeforsował cztery wiekopomne reformy, których skutkiem było skokowe zwiększenie liczby synekur w sektorze publicznym, obsadzonych przez zaplecze politycznej AW”S” i UW, z prawnymi gwarancjami, że nawet zmiana rządu nie może nikogo “ruszyć z posad”.

Pociągnęło to za sobą skokowe zwiększenie kosztów funkcjonowania państwa o 100 mld złotych, no bo przecież beneficjenci tych synekur byle czego nie zjedli. Więc kiedy w roku 2001 rządy ponownie objęła koalicja SLD-PSL, okazało się, że nie można ruszyć z posad m.in. nikogo w Kasach Chorych. W tej sytuacji premier Miller zlikwidował Kasy Chorych, a na ich miejsce utworzył Narodowy Fundusz Zdrowia, obsadzony już, jak się należy, przez właściwe osoby. Przypominam o tym wszystkim m.in. po to, by podkreślić, że PSL może z PiS-em spierać się nie o jakieś zasady, a tylko – o różnicę łajdactwa.

Więc, jak zaznaczyłem na początku, miałem o tym wszystkim pisać, ale nabrałem wątpliwości, czy warto, bo przecież nawet jeśli obywatele będą wiedzieli, jak jest naprawdę, to niczego to nie zmieni. Zauważył to już w XVII wieku Franciszek ks. de La Rochefoucauld pisząc, że tylko dlatego Pan Bóg nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o bezskuteczności pierwszego.

Postanowiłem tedy napisać o tabu, bez którego nie może istnieć żadna cywilizacja. Tabu jest to jakiś zakaz kulturowy, którego złamanie wywołuje gwałtowną reakcję całej społeczności, która odbiera to jako zamach na to, co dla niej najświętsze. Ale nasze czasy charakteryzują się powszechnym dążeniem do łamania wszelkich tabu, zgodnie z rzuconym w 1968 roku hasłem “zabrania się zabraniać”. Manifestuje się to zwłaszcza w sferze seksualnej, gdzie sama myśl o wprowadzeniu jakiegokolwiek ładu traktowana jest jako orwellowska myślozbrodnia. Ulega tej tendencji nawet Kościół, w którym coraz częściej słychać głosy duchownych domagających się akceptacji dewiacji seksualnych, jako szlachetnej normy. Najwyraźniej nie mają oni większych zmartwień, co w niektórych konserwatywnych kołach katolickich rodzi tęsknotę za prześladowaniami, które może przywóciłyby właściwe proporcje.

Ale żadna cywilizacja bez tabu istnieć nie może, toteż i w naszym kręgu cywilizacyjnym pojawiły się intensywne starania, by we charakterze tabu potraktować dzieci. Wprawdzie zalecane jest, by wszyscy rżnęli się ze wszystkimi – jednak z wyjątkiem dzieci. One bowiem – jak twierdzi nie tylko pan Betlejewski, ale nawet renegat z zakonu jezuitów i z Kościoła, pan prof. Obirek – nie są w stanie rozróżnić między dobrem i złem, toteż nie powinno się nawet ich spowiadać, ponieważ naraża to je na niewypowiedziane katiusze. Ja chętnie wierzę, że pan Betlejewski, podobnie jak pan prof. Obirek, nawet i teraz nie są w stanie rozróżnić między dobrem, a złem, ale może byłoby lepiej, gdyby z takich osobistych ułomności nie robić społecznej normy. Tak czy owak, udział w pośpiesznym budowaniu i umacnianiu nowego tabu musi być dobrym interesem, skoro wokół tego tak się zaczął uwijać pan red. Tomasz Terlikowski.

Bezwarunkowa kapitulacja Polski

Bezwarunkowa kapitulacja Polski

Stanisław Michalkiewicz  20 grudnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5303

Wydawało się, że Naczelnik Państwa ze swoimi pretorianami brnie od sukcesu do sukcesu. Głosowanie w Sejmie nad złożonym przez Wielce Czcigodnego posła Pupkę wnioskiem o wotum nieufności wobec ministra Zbigniewa Ziobry zostało przez stronnictwo rządowe wygrane, podobnie jak powtórne głosowanie nad uchwałą, że Rosja „sponsoruje terroryzm”, do której – jako akt rosyjskiego terroryzmu – włączona została również katastrofa smoleńska. Zwłaszcza to musiało szczególnie spodobać się Naczelnikowi, bo pogląd, iż prezydent Lech Kaczyński „poległ” w Smoleńsku w następstwie zamachu, jest wszak podstawą kultu, ubarwianego opowieściami o jego proroctwach, które spełniają się jeszcze dokładniej, niż przepowiednie Nostradamusa.

Czy to jednak była droga ku świetlanej przyszłości, czy też – jak mawiał Witkacy – „los ultimos podrigos”? Pewności niestety nie ma, bo jakby na zakończenie tego pasma sukcesów przyszedł „kompromis” z Unią Europejską w sprawie praworządności.

Jak pamiętamy, walka o praworządność w naszym bantustanie rozpoczęła się w marcu 2017 roku, po gospodarskiej wizycie Naszej Złotej Pani w Warszawie. Przedtem Unia walczyła w Polsce o „demokrację”, co zakończyło się „ciamajdanem” w grudniu 2016 roku i chociaż wcześniej w obronie demokracji kicał nawet pan mecenas Roman Giertych, to mimo tych poświęceń Nasza Złota Pani zdecydowała, że lepiej będzie walczyć o praworządność. Toteż już w marcu 2017 roku wszystkie organizacje broniące praw człowieków zażądały od Komisji Europejskiej, kierowanej podówczas przez dwa niemieckie owczarki: Jana Klaudiusza Junckera i Franciszka Timmermansa, by zrobiła z Polską porządek, bo poziom ochrony praw człowieków w naszym bantustanie urąga wszelkim standardom. Tedy na pierwszą linię frontu walki o praworządność zostali wypchnięci niezawiśli sędziowie, przede wszystkim ci zwerbowani w charakterze konfidentów jeszcze przez WSI, podobnie jak ci zwerbowani przez ABW w ramach operacji „Temida”, no i rozmaici ambicjonerzy, co to – jak powiedziałby Józef Ozga Michalski – „w dymach bijących z wojny o praworządność, zamierzali uwędzić swoje półgęski” – nie tyle „ideowe”, co w postaci karier – bo jeśli w ramach walki o praworządność pojawił się pomysł, by jedni niezawiśli sędziowie mogli testować niezawisłość innych niezawisłych sędziów – to nieomylny to znak, że w efekcie nieuchronnych ruchów kadrowych, szanse na awanse wzrastają w postępie geometrycznym.

Pojawiły się tedy dwa stronnictwa polityczne; sędziów rządowych i sędziów nierządnych, popieranych przez instytucje Unii Europejskiej, opanowane przez niemieckie owczarki. W maju 2017 roku wprawdzie rząd przeforsował w Sejmie ustawy regulujące ustrój sądowy w Polsce, ale już w lipcu pan prezydent Duda, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią zapowiedział ich zawetowanie, a potem je zawetował. W tej sytuacji rząd uznał, że najlepiej będzie jeśli ustrój sądowy zaprojektuje pan prezydent – i tak się stało. Pomysły pana prezydenta, a przynajmniej – przez niego firmowane – Sejm przyklepał i dopiero się zaczęło. Okazało się bowiem, że te wszystkie wynalazki są sprzeczne z zasadami praworządności ludowej, co Polsce wytknął nie tylko Europejski Trybunał Sprawiedliwości, „srogie głosząc kary”, ale i Komisja Europejska, wykorzystując ten pretekst do rozmaitych szantażów, spośród których najskuteczniejszy okazał się szantaż finansowy. Nawiasem mówiąc, do skuteczności tego szantażu przyczyniła się również Polska, to znaczy – pan premier Morawiecki – lekkomyślnie – co jest przypuszczeniem chyba nazbyt uprzejmym – godząc się na tzw. mechanizm warunkujący, to znaczy – uzależniający przekazywanie środków finansowych od swobodnej oceny praworządności.

Wskutek tego pieniądze z funduszu odbudowy, a być może również i inne, zostały przez Komisję Europejską zablokowane. Tymczasem zaczęły dawać o sobie znać finansowe skutki prowadzonej przez rząd „dobrej zmiany” polityki rozrzutności. W tej sytuacji pan minister Szynkowski vel Sęk rozpoczął w Brukseli „negocjacje”, które właśnie zakończyły się bezwarunkową kapitulacją Polski. Oczywiście zostało to otrąbione jako jeszcze jeden wielki sukces, ale natychmiast ujawniły się plusy ujemne. Chodzi m.in. o to, że Komisja Europejska, za pośrednictwem pana ministra Szynkowskiego (vel Sęka), nie tylko kazała Polsce zlikwidować Izbę Odpowiedzialności Zawodowej Sądu Najwyższego, ale w dodatku kazała przekazać rozpoznawanie spraw dyscyplinarnych sędziów sądów powszechnych Naczelnemu Sądowi Administracyjnemu.

Tymczasem konstytucja naszego bantustanu wyposażyła NSA tylko w uprawnienie badania zgodności z prawem decyzji organów administracji publicznej, natomiast nie przyznała mu żadnych kompetencji w zakresie dyscyplinowania sędziów sądów powszechnych. Poza tym Komisja Europejska nakazała utrzymanie możliwości wzajemnego testowania się niezawisłych sędziów pod kątem ich niezawisłości.

Premier Morawiecki niemal nie dostał zawrotu głowy od tego sukcesu, przekonując nieprzejednaną opozycję, że została postawiona pod ścianą: krytykowała rząd, że nie potrafi przełamać blokady środków, no to teraz – proszę! – przełamał, więc nie ma innego wyjścia, jak przyłożyć rękę do sukcesu, czyli – bezwarunkowej kapitulacji. Tedy Wielce Czcigodny poseł Pupka oświadczył, że owszem – przyczynią się do tego z radością – ale rząd powinien procedować w tej sprawie nie po stachanowsku, tylko dbając, by nieprzejednana opozycja mogła to zrobić „z godnościom osobistom”. Pojawiły się wszelako niespodziewane trudności z innej strony. Oto Solidarna Polska, której przywódca, minister Ziobro, dzięki poparciu Zjednoczonej Prawicy wygrał głosowanie nad wnioskiem o wotum nieufności, oświadczyła, że „kompromisu” w postaci nowelizacji ustawy o Sądzie Najwyższym nie poprze, z obawy przed całkowitą anarchizacją wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Rzeczywiście – wprowadzenie wzajemnego testowania się sędziów przekształciłoby wymiar sprawiedliwości w – jak to mawiał marszałek Piłsudski – „burdel i serdel”. Pomruk niezadowolenia wydał z siebie także pan prezydent Duda, który z kolei utwardził się na odcinku obrony porządku konstytucyjnego, najwyraźniej wyręczając płomiennych obrońców konstytucji, którym oficerowie prowadzący chyba jeszcze nie zdążyli przekazać instrukcji, co myślą i co mają robić.

Na tym tle znakomitym pendant jest informacja podana przez pana red. Szymowskiego, że w roku 1989 Mateusz Morawiecki został zarejestrowany pod dwoma pseudonimami: „Student” i „Jakub”, w charakterze tajnego współpracownika NRD-owskiej STASI. Ponieważ po zjednoczeniu Niemiec aktywa STASI, łącznie z agenturą, zostały przejęte przez BND, to casus pascudeus pana Mateusza Morawieckiego mógł mieć swój dalszy ciąg, a może ma go nadal. W takich podejrzeniach utwierdza mnie również zagadkowa cisza, jaka w tej sprawie zapanowała zarówno w mediach i środowiskach rządowych, jak i nierządnych. Tylko Konfederacja podczas specjalnej konferencji prasowej domagała się wyjaśnienia tej sprawy przez odpowiednie organy naszego bantustanu, ale na razie głuche milczenie było jej odpowiedzią. Zatem jest prawdopodobne, że ta sprawa będzie miała podobny przebieg, jak oskarżenie o zdradę stanu, rzucone w 1992 roku przez Krzysztofa Wyszkowskiego wobec ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego. Wtedy też wszyscy, ponad podziałami, udali, że nie słyszą, wskutek czego sprawa nie mogła nawet zakończyć się wesołym oberkiem, bo w ogóle się nie zaczęła.

Mroczny przedmiot pożądania

Mroczny przedmiot pożądania

Stanisław Michalkiewicz „Najwyższy Czas!”  •  17 grudnia 2022 http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=5301

Kobiety, to szalenie skomplikowane istoty. Tak skomplikowane, że nie ma pewności, czy potrafią zrozumieć same siebie. Na przykład feministki: malują się i stroją. W jakim celu? A w jakimże innym, jeśli nie w celu zwrócenia na siebie uwagi? No dobrze – ale czyjej uwagi? Przecież nie innych feministek, a nawet – nie innych kobiet, które natychmiast zaczną doszukiwać się w ich wyglądzie jakichś mankamentów; nieważne, czy rzeczywistych, czy urojonych, niczym ciotka felietonisty warszawskiej „Kultury” Hamiltona. Ta ciotka nie mogła wziąć na kolana kota, by go pogłaskać, bo zaraz musiała szukać mu pcheł. Takie miała natręctwo.

Jeśli więc kobiety, wszystko jedno – feministki, czy nie – pielęgnują urodę i modnie się ubierają, to – jeśli nawet za żadne skarby się do tego nie przyznają – robią to w celu zwrócenia na siebie uwagi jakiejś męskiej, szowinistycznej świni. Jak taka świnia już zwróci uwagę na kobietę, to ona wtedy zacznie dawać mu, to znaczy – tej świni – do zrozumienia, że nic a nic jej on nie interesuje. Niekiedy, a właściwie nawet często, bywa odwrotnie, Jeśli kobiecie w żaden sposób nie udaje się zwrócić na siebie uwagi męskiej szowinistycznej świni, to tym bardziej się o to stara, czasami nawet dochodząc do tego, że się w świni zakochuje, od czego bywa nieszczęśliwa. Inna rzecz, że kobiety – paradoksalnie – lubią bywać nieszczęśliwe, o czym świadczy wierszyk Klaudiusza de Rulhiere, autora „Dziejów anarchii w Polsce”: „Un jour une actrice fameuse, me contait les fureurs de son premier amant, moitie riant, moitie reveuse, elle prononcait ce mot charmant: eh, c’etait le bon temps, j’etais bien malheureuse” (Pewnego razu sławna aktorka opowiadając mi o wybrykach swego pierwszego kochanka, na pół ze śmiechem, na pół z rozmarzeniem, wypowiedziała te czarujące słowa: ach, to był piękny czas, byłam taka nieszczęśliwa!)

Kobiety zrzeszające się w gromady nazywane „strajkiem kobiet” najwyraźniej nie tylko są, ale w dodatku chyba lubią być nieszczęśliwe. Świadczą o tym ich pretensje, kierowane dlaczegoś akurat pod adresem Jarosława Kaczyńskiego, który nie tylko jest starszym panem, ale w dodatku – starym kawalerem. Wydawać by się mogło, że i jedno i drugie powinno zniechęcać do niego kobiety. Tymczasem nic z tych rzeczy! Najwyraźniej właśnie z tych powodów Jarosław Kaczyński najwyraźniej musi je fascynować, bo czyż w przeciwnym razie urządzałyby pod jego domem protesty polegające na otwieraniu parasolek? To rozchylanie parasolek to oczywiście taka delikatna aluzja, sygnalizująca gotowość do bliskich spotkań III stopnia. Im bardziej takie bliskie spotkanie III stopnia wydaje się nieprawdopodobne, tym bardzie pobudza kobiecą ambicję, by do niego doprowadzić, by Jarosław Kaczyński znalazł się u ich stóp.

Taki sam mechanizm sprawia, że mnóstwo kobiet angażuje swoje uczucia w rozmaitych nicponiach lub pijakach w nadziei, że to, co nie udało się innym, uda się im. Jarosław Kaczyński, ani żadnym nicponiem, ani żadnym pijakiem oczywiście nie jest, ale za to dysponuje potężnym afrodyzjakiem w postaci władzy, jaką w naszym nieszczęśliwym kraju sprawuje w charakterze Naczelnika Państwa. Najwyraźniej ten afrodyzjak, w połączeniu z dodatkowymi motywacjami sprawia, że tłumy kobiet i to raczej młodych, niż pokonanych w walce z upływem czasu, pielgrzymuje pod jego dom, by rozchylić przed nim swoje parasolki. Kordon policjantów tylko wzmaga ekscytację, bo policjanci to przecież też mężczyźni, w dodatku stylizujący się na personifikacje brutalnej siły. Perspektywa obcowania z czymś takim z pewnością musi wzbudzać rozmaite dreszczyki.

W takich sytuacjach łatwo też o nieporozumienia, o których przed laty rozmawiałem w Paryżu z pewnym starszym, bardzo inteligentnym Francuzem. Jeśli prawdą jest – mówiłem – to, co Hegel mówił o „duszy narodu”, to Francja musi mieć duszę kobiety. – Co pan ma na myśli – zapytał mój rozmówca. – Wyjaśnię to, panie markizie, na przykładzie stosunku Francji do Rosji. Rosyjska brutalność, żeby nie powiedzieć – chamstwo – z jednej strony Francję przeraża, ale z drugiej – perwersyjnie ją pociąga. Ponieważ jednak subtelności duszy kobiecej niekoniecznie muszą być rozumiane przez współczesnych Rosjan – (a rozmawialiśmy jeszcze za komuny) – to francuskie awanse mogą doprowadzić do tego, że Rosja zwyczajnie Francję zgwałci.

Nawiasem mówiąc, nie w tym jednym przykładzie manifestuje się kobiecy charakter duszy francuskiej. Bardzo dobrą tego ilustracją jest również niechętny, a niekiedy wręcz wrogi, stosunek Francji do Ameryki. Francja jest kobietą ambitną, żeby nie powiedzieć – pyszną. Tymczasem w XX wieku Ameryka dwukrotnie widziała Francję w sytuacji bez majtek – i tego właśnie nie może ona Ameryce darować. Mogliśmy przekonać się o tym całkiem niedawno, kiedy francuski prezydent Emmanuel Macron uzasadniał potrzebę utworzenia europejskich sił zbrojnych koniecznością obrony Europy również przed… Stanami Zjednoczonymi. Jak pamiętamy, prezydent Trump nie posiadał się ze zdziwienia i napisał tylko, że przecież Ameryka nigdy Europy nie napadła, dodając, że gdyby nie USA, to w Paryżu wszyscy dzisiaj uczyliby się po niemiecku. A przecież wtedy jeszcze Ameryka nie chwyciła Europy tak mocno za twarz, jak teraz, pod pretekstem wojny na Ukrainie, więc przyczyny tej francuskiej niechęci do USA muszą być głębsze – właśnie natury psychologicznej.

Nie jestem pewien, czy kobiety, aluzyjnie rozchylające swoje parasolki przed domem Jarosława Kaczyńskiego zdają sobie z tego wszystkiego sprawę. Obawiam się, że mogą sobie z tego sprawy nie zdawać. Wprawdzie próbują racjonalizować swoje zachowanie, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że te próby racjonalizacji to tylko taka zasłona dymna, za którą buzują instynkty, w dodatku ambiwalentne. Z jednej bowiem strony Jarosław Kaczyński, choć by z racji posiadania wspomnianego potężnego afrodyzjaku w postaci władzy, budzi ich pożądanie, co do którego mają one w dodatku pewność, że nie zostanie ono nigdy zaspokojone, co jednak wcale nie zmniejsza jego intensywności, chociaż z drugiej strony świadomość daremności tych wszystkich usiłowań niewątpliwie musi być frustrująca. Tym właśnie tłumaczę sobie masowe, histeryczne zachowania kobiet biorących udział w tych demonstracjach, którym kropkę nad „i” postawiła pani Marta Lempart, oświadczając, że chce jej się „rzygać” i jednocześnie – „płakać”. Co prawda powiedziała to w kontekście pragnienia zjednoczenia opozycyjnych gangów politycznych w jedną formację, ale przecież celem tego przedsięwzięcia miało być… pokonanie Jarosława Kaczyńskiego, który w ten sposób w umysłach, sercach i instynktach strajkujących kobiet utrzymuje pozycję dominującą.

Stały komentarz Stanisława Michalkiewicza ukazuje się w każdym numerze tygodnika „Najwyższy Czas!”.