Po co badać Układ Słoneczny? Niezrealizowane plany. Wspomnienia kosmicznego marzyciela.

Po co badać Układ Słoneczny? Niezrealizowane plany. Z Turbacza 3

Wspomnienia kosmicznego marzyciela.

Mirosław Dakowski, październik 2023

Zdecydowałem się i poszedłem w wieku lat 16 na studia fizyki, mniej chyba dla samej fizyki, a więcej, by wynaleźć silnik jonowy… i polecieć na księżyce Saturna.

Koniec lat 50 i początek 60-tych zeszłego wieku to okres gdy fizycy, odkrywcy in spe, bardzo wiązali swoje nadzieje z rozwojem energetyki jądrowej i jądrowych napędów. Czytaliśmy wtedy, że moc rakiet związana jest z trzecią potęgą prędkości wylatującej z dyszy materii. Dlatego myślałem wtedy o stworzeniu silnika jonowego, w którym jony wylatujące miały mieć prędkość porównywalną z 1/5 czy 1/3 prędkości światła. Mój kolega, prawie przyjaciel Eryk już na początku naszej pracy w Instytucie Badań Jądrowych zastanawiał się nad możliwością stworzenia lasera gamma. To miało prowadzić do silnika fotonowego, niezbędnego w dalekich lotach.

Ja rozważałem budowę paraboloidalnego zwierciadła na bazie magnesów nadprzewodnikowych do wysyłania ściśle równoległej, czyli nie rozbieżnej wiązki fragmentów rozszczepienia. W tym celu konieczny był miniaturowy akcelerator liniowy [protonów lub alfa] do bezpiecznego produkowania rozszczepienia, bez niebezpieczeństwa efektu lawinowego istniejącego w zwykłych reaktorach.

Profesor Andrzej Sołtan, któremu o tych marzeniach mówiłem, stwierdził sarkastycznie, ale dobrotliwie, przyzwalająco, że to możliwe, ale konieczna jest wzrost intensywności wiązek akceleratora mniej więcej 10 do 12 rzędów wielkości. Na przykładzie miniaturyzacji elektroniki widzimy, że nie była to mrzonka.

W latach 60-tych zeszłego wieku realnym wydawało się, że pierwszy lot na Marsa może nastąpić w końcu XX. Dopiero gwałtowne wstrzymanie programów kosmicznych w USA i w sowietach na początku lat 70 uczyniły nierealnymi te marzenia i perspektywy.

Energię do napędzania silników rakiet planowaliśmy uzyskać z rozszczepienia lub syntezy cząstek alfa z protonów. To ostatnie czyli energia syntezy, mówiono nam, młodym fizykom, że jest już bardzo blisko. Tymczasem później, około 20 lat temu mówiono kwaśno, że więcej uczonych w Holandii żyje z badań nad rakiem niż ludzi na raka umiera.

Podobnie wyglądały, jak się obecnie okazuje, badania nad syntezą lekkich jąder czyli fuzji.

2 do 3 lat przed lotem Hermaszewskiego uznałem, że władzom sowieckim ze względów propagandowych potrzebny będzie kosmonauta z krajów satelickich. Ponieważ nasz bliski znajomy, pianista i kompozytor Piotr Perkowski przyjaźnił się z generałem Jaruzelskim, przez niego przekazałem generałowi propozycję [propozal] lotów w przestrzeń okołoziemską w celu poszukiwania pierwiastków superciężkich. Wtedy nie wiedzieliśmy jeszcze czy istnieją bardzo długożyciowe superciężkie pierwiastki [to znaczy o Z od 110 do 126]. Proponowałem więc poszukiwania z kosmosu przy pomocy emulsji jądrowych oraz nowych wtedy, rewelacyjnych, a przez nas rozwijanych, detektorów krzemowych. Mieliśmy już wtedy „teleskop” do pomiaru tak energii, jak i Z oraz A cząstek.

Ponieważ pisałem do wojskowego, podkreśliłem sprawę wielkiej ilości neutronów [krotności] oczekiwanej dla superciężkich tak teoretycznie, jak i z ekstrapolacji pomiarów dla pierwiastków poza-fermowych [Z>100]. Superciężkie powinny mieć krotność ok. 10-13, w porównaniu do ok. 2.5 dla Pu i U. To bardzo istotne dla miniaturyzacji ew. przyszłych pocisków jądrowych z superciężkich. Dla dział? Nie pomogło…

Z obecnej perspektywy widzimy, że przy pomocy różnych wariantów syntezy ciężkich pierwiastków [U+Kr itp .. ] można uzyskać jednie krótko-życiowe izotopy superciężkich, a do środka „wyspy stabilności” brakuje jeszcze kilkunastu, może dwudziestu kilku neutronów, których nie wiadomo, skąd wziąć. Może uda się ją uzyskać doświadczalnie, ale nie będą to czasy życia milionów lat, może jednak np. pojedynczych lat?

Niestety wtedy moja kandydatura została odrzucona z powodu – jak prywatnie powiedziano – mojego katolicyzmu. Po paru latach poleciał członek partii.

Dla mnie w marzeniach podróż na księżyce, na przykład Saturna, miała wtedy znaczenie głównie turystyczne. Istotne jednak było, jak skrócić takie loty do minimum. Chciałem to uzyskać przy pomocy wynalezienia silników jonowych o ogromnej mocy.

Równie istotne było zagadnienie, jak zbudować osłonę przed promieniowaniem kosmicznym, oraz jak, już tam na miejscu zbudować mieszkania, laboratoria na tyle w cieniu czy w głębi skal, by promieniowanie kosmiczne przestało zagrażać zdrowiu ludzi.

W latach 70 szukaliśmy pierwiastków superciężkich wszędzie: W złocie PRL-u [mogłem mieć do dyspozycji całe złoto Mennicy], eka-złota [Z=110] szukaliśmy w kosmosie, w skałach przywiezionych przez NASA z Księżyca.

Stworzyliśmy zespoły międzynarodowe pod wspólną nazwą Lunatic Azylum [spontanicznie! jeszcze wtedy było to możliwe!]. Oceniliśmy wiek dostarczonych nam skał księżycowych, niektórych, wybranych, na ponad 3,5 miliarda lat. Ja szukałem tam śladów rozszczepienia na trzy fragmenty, które by świadczyły że pochodzą one z pierwiastków superciężkich. Żadnych rewelacji jednak nie znaleźliśmy.

Tych skał było kilkadziesiąt kilogramów, z pewnością z Księżyca, bo koledzy mineralodzy stwierdzali ich całkowitą inność od skał ziemskich i od meteorów.

Są krytyczne analizy wskazujące na realne, nie domniemane sprzeczności w zdjęciach z pierwszych wypraw na Księżyc. Mogą jednak dotyczyć wypraw Apolla 11 czy 12. Może te zdjęcia i filmiki rzeczywiście były zrobione w studio na Ziemi, zapewne przez reżysera „Odysei kosmicznej” Stanley’a Kubricka.

Jednak my, badacze różnych specjalności [geochronologia, krystalografia, mineralogia, rozszczepienie, biologowie – którzy szukali bakterii] w skałach księżycowych, pracowaliśmy na skałach z wypraw Apolla 15 do 18, na pewno autentycznych.

Ja szukałem tam śladów [traków] rozszczepienia super ciężkich. Ślady te powinny mieć kształty nie pałeczek, jak w rozszczepieniu podwójnym, lecz litery Y, bo według teorii rozszczepienia, oraz według ekstrapolacji z badań pierwiastków ponad fermem [Z= 100], w okolicy pierwiastków o Z równym 114 do 120, powinno być dużo rozszczepień na trzy porównywalne fragmenty. Piękne były kryształy oliwinu księżycowego, ale śladów pierwiastków superciężkich nie znalazłem.

Po paru latach nasze Lunatic Asylum rozpadło się, równie spontaniczne jak powstało.

Byli tam zdolni ludzie z wielu specjalności, wspólnie więc napisaliśmy list – memoriał do NASA dotyczący lotów międzyplanetarnych, czyli poza sferę Ziemi, a nawet poza Marsa.

Pisaliśmy, że do dalszych lotów nie należy startować z Ziemi. Należy najpierw zbudować przestrzeń życiową pod skałami na Księżycu, by pozbyć się niebezpiecznego promieniowania kosmicznego. I tam, z surowców księżycowych, budować statki do startu z orbity księżycowej, dopóki nie będzie dobrego silnika jonowego czy fotonowego.

A i tak, tymi dwoma rodzajami napędu nie można przecież startować z Ziemi, tylko z próżni, z orbity. Ileż byłoby zniszczenia, gdyby takie rakiety startowały z Ziemi!

Były wyliczenia, że start z orbity księżycowej pozwoli zmniejszyć 10 do 30 razy ilość paliwa, bo uniknie się tak oporów powietrza w atmosferze, jak i strat energii na oderwanie od grawitacji ziemskiej. Rakieta z orbity Księżyca będzie mogła lecieć szybciej i przenieść na Marsa większą masę pożyteczną.

Niestety wtedy nagle oba mocarstwa wyhamowały swoje programy kosmiczne. A obecnie programy te rozproszone są między konkurujące państwa i firmy.

Zamiast wspólnego wysiłku w kierunku poznania Układu Słonecznego, „międzynarodowy Planista [pederasta?}” buduje religię synkretyczną, Zielony Ład, totalitarną medycynę itp, czyli antycywilizację.

Nie chcą pamiętać o losie Wieży Babel, nawet na niej wzoruje się w swej stolicy.

Kosmologowie: Stultorum infinitus est numerus…

ks. Jan Jenkins

[wykład z podstaw katechizmu.. Na przykładzie tekstu „Czy kosmita może być zbawiony?” ks. Michała Hellera MD]

====================

[Wersja ulepszona, z pięknymi zdjęciami tych uczonych durniów, m.inn. omawianego księdza profesora,  jest w n-rze sierpniowym ’09  “Zawsze wierni”. Warto do tych roczników sięgać. Nie starzeją się. MD]

=========================

Kilka miesięcy temu podczas naszej pierwszej lekcji katechizmu mówiliśmy o poważnych, praktycznych konsekwencjach jakie niesie za sobą błędna definicja wiary, o tym w jaki sposób definiowanie jej jako czysto „osobistych przekonań” prowadzi do zniszczenia porządku naturalnego oraz samego społeczeństwa. Błędne pojmowanie porządku nadprzyrodzonego prowadzi nieuchronnie do zniszczenia porządku naturalnego. Dziś przyjrzymy się odwrotnemu niebezpieczeństwu, wynikającemu z dostosowywania wiary do fałszywej nauki, czy raczej do tak zwanej nauki i zastanowimy się, dlaczego jest to niebezpieczne dla wiary, a nawet dla zdrowego rozsądku. Prawda jest ze swej natury integralna, dlatego zanegowanie jakiejkolwiek prawdy, naturalnej czy nadprzyrodzonej, ma konsekwencje niezwykle destrukcyjne.

Jako przykładem posłużymy się wywiadem, jakiego udzielił Arturowi Sporniakowi z „Tygodnika Powszechnego”, a zatytułowanym „Czy kosmita może być zbawiony?”[1]. Wywiad ten jest typowy dla zjawiska nazywanego dziś powszechnie nauką, a będącego w istocie jedynie science fiction.

Jak sugeruje tytuł, wywiad dotyczy możliwości istnienia życia na innych planetach, lub raczej tego czy jesteśmy „sami we wszechświecie” i pod jakim względem przyszłe spotkania z istotami pozaziemskimi mogłyby dla nas być interesujące. Prowadzący rozmowę ubolewa nad faktem, że teologia nie dopuszcza takiej możliwości i że teologia chrześcijańska nadal pozostaje uwięziona „w czasach przedkopernikańskich” [ciągle jeszcze tkwimy w czasach przedkopernikańskich].

Jakie mamy dowody na istnienie życia poza ziemią? Jakie mamy oznaki wskazujące na istnienie jakichś pozaziemskich istot rozumnych? Ks. Heller uczciwie odpowiada, że nie mamy żadnych, czy też raczej „nie wiemy”, czy byty takie istnieją, czy też nie. Niemniej jednak wysuwa argument, że – biorąc pod uwagę ogrom wszechświata – można mieć w tej kwestii wątpliwości. Ponieważ wszechświat jest taki wielki, gdzieś musi istnieć życie podobne do życia na ziemi. Biorąc pod uwagę, że istnieje tak wiele gwiazd i tak wiele planet, na których mogłoby istnieć życie, musi być gdzieś miejsce, w którym istnieje życie podobne do naszego.

Rzeczywiście wiemy, że wszechświat, który obserwujemy jest ogromny, wiemy to od czasów starożytnych. Hipparch, porównując promień krzywizny cienia ziemi z promieniem księżyca podczas jego zaćmienia i znając z obliczeń Eratostenesa wielkość ziemi, mógł wnioskować, że odległość do księżyca wynosi około czterystu tysięcy kilometrów[2]. Arystarch zaobserwował, że słońce jest bardzo odległe od ziemi, że odległość ta wynosi przynajmniej dwadzieścia razy tyle, co odległość z ziemi do księżyca, a prawdopodobnie więcej[3]. Same gwiazdy nie poruszały się i w różnych porach roku odległości pomiędzy nimi nie ulegały zmianie – muszą więc, wnioskował Arystoteles, być bardzo odległe. Rzeczywiście wiemy, że gwiazdy są od nas tak odległe, że musimy mierzyć odległości pomiędzy nimi a nami nie kilometrami, ale latami świetlnymi, czyli odległością jaką światło [299.793 km/s] przebywa w ciągu jednego roku [31.557.600 sekund], co daje 9.460.730.472.581 kilometrów. Odległość taką trudno nam sobie nawet wyobrazić. Światło i wszelkie fale elektromagnetyczne docierają do nas praktycznie natychmiast (możemy na przykład telefonować do kogoś znajdującego się na drugim końcu świata i rozmawiać z nim w czasie rzeczywistym), jednak światło potrzebuje całego roku, by pokonać tę odległość. Nawet więc, gdybyście byli w stanie połączyć się telefonicznie na tak wielką odległość, wasze „halo” byłoby słyszane dopiero po roku od jego wypowiedzenia.

Wszechświat jest rzeczywiście ogromny, a jednak w dużej mierze pusty. Najbliższa nam po słońcu gwiazda znajduje się w odległości 4.2 lat świetlnych, a zaledwie 2 tysiące gwiazd znajduje się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt lat świetlnych od ziemi [większość z nich jest dla nas niewidoczna]. Z nich jedynie 35 podobnych jest do Słońca, a w okolicy żadnej z tych trzydziestu pięciu nie zaobserwowano jednak planet podobnych do ziemi. W promieniu stu lat świetlnych istnieje pięćset gwiazd podobnych do Słońca. Oczywiście wraz ze wzrostem promienia ilość tych gwiazd wzrasta, jednak możliwość kontaktu z jakimkolwiek rodzajem istot poza tą odległością praktycznie mówiąc nie istnieje.

Po pierwsze odległości te wykluczają jakąkolwiek podróż, nawet dla statków kosmicznych obsługiwanych w całości przez roboty. Najszybszy sztuczny satelita Helios 2[4] aby dotrzeć do najbliższej po słońcu gwiazdy musiałby lecieć 71 tysięcy lat, czyli ponad 10 razy dłużej niż udokumentowana historia ludzkości. Oczywiście żaden stworzony rękami ludzkimi obiekt, a tym bardziej skomplikowane urządzenie, nie przetrwałby tak długiego czasu.

Ponadto, gdyby nawet ktoś potrafiłby porozumieć się z takim statkiem, kiedy on dotrze on w okolice owej gwiazdy, każdy cykl komunikacji zająłby cztery lata, ponieważ tyle właśnie czasu zajęłoby każdemu sygnałowi z ziemi dotarcie do statku – co jest dość frustrujące nawet abstrahując od technicznych problemów takiego przedsięwzięcia.

Jednak prawa fizyki uniemożliwiłby taką komunikację z tego prostego powodu, że na świecie nie ma dostatecznie dużo energii, by wygenerować sygnał dostatecznie silny, aby ktokolwiek tam mógł go zauważyć. Podobnie jak światło waszej latarki pozwala wam widzieć tylko na określoną odległość, strumień energii fali świetlnej lub radiowej maleje odwrotnie proporcjonalnie do kwadratu odległości od jej źródła. Oznacza to, że w przypadku waszej latarki, by światło jej mogli dostrzec ludzie znajdujący się dwa razy dalej, potrzebowalibyście cztery razy więcej energii. Przekaźniki radiowe, nawet te o mocy milionów watów jak znajdujące się w Arabii Saudyjskiej, zapewniają odbiór w promieniu zaledwie kilkuset kilometrów, a nawet wówczas wysyłany przez nie sygnał zakłócany jest przez ziemską jonosferę. Nawet zakładając, że mielibyśmy sprzęt tysiąc razy czulszy niż posiadamy obecnie, aby poszukiwać obcych cywilizacji odległych o 100 lat świetlnych, która wysyła sygnały we wszystkich kierunkach, obcy musieliby posługiwać się transmiterem o mocy kilka tysięcy razy przekraczającej całą obecną moc wytwarzaną na ziemi[5]. Jedynym powodem, dla którego możemy widzieć gwiazdy tak od nas odległe jest fakt, że są one ogromnymi źródłami energii. Komunikacja za pomocą radia czy światła wymagałaby podobnej mocy.

[ks. dr. JJ nie wziął pod uwagę emisji wiązki spójnej, kierunkowej: taka wiązka nie zanika z odległością, musi być jednak wycelowana przez nadawcę. Ta uwaga nie zmienia całości myśli Autora./ MD] 

Trzeba też wziąć pod uwagę że gwiazdy te emitują wielką ilość fal świetlnych i radiowych, żaden sygnał nie mógłby więc rywalizować z zakłóceniami generowanymi przez gwiazdy, wokół których obracają się planety. By posłużyć się naszą analogią, to tak jakbyście usiłowali porozumieć się z kimś za pomocą latarki w samo południe, przy pełnym słońcu. Tak więc nawet jeśli ktoś potrafiłby odebrać sygnał w tak ograniczonym paśmie, trudno byłoby przebić się przez zakłócenia w tle. Nawet wasze komórki mają kłopot ze złapaniem sygnału, gdy zbliżacie się do linii wysokiego napięcia – trudności te na większych odległościach stają się prawdziwie astronomiczne. Energia wytwarzana przez słońce, a nawet ta jej część, która przenika atmosferę ziemską każdego dnia jest wielokrotnie większa, niż cała energia wytwarzana rocznie we wszystkich elektrowniach świata.

Tak więc, nawet zakładając hipotetycznie, że na innych planetach istnieje życie (co jest mało prawdopodobne) i że jest ono rozumne (co jest równie mało prawdopodobne) i że wynaleziono tam radio (równie mało prawdopodobne) możliwość nawiązania kontaktu z jego formami, czy nawet wykrycia ich jest ściśle mówiąc, żadna. Należy też pamiętać, że nawet w promieniu 100 lat świetlnych[6] istnieje jedynie około pięćset gwiazd, wokół których mogłyby ewentualnie istnieć planety podobne do ziemi, a przecież żadnej takiej planety nie zaobserwowano, rzeczywiste prawdopodobieństwo jakiegokolwiek kontaktu wynosi więc praktycznie zero.

Tak więc, powracając do wywiadu z ks. Hellerem, najbardziej zdumiewająca jest jego teza, iż powinniśmy rozważyć ponownie nasze koncepcje teologiczne w świetle ewentualnego kontaktu z obcymi. Zamiast badać to, co rzeczywiście istnieje, co możemy zaobserwować, powinniśmy poszerzyć nasze horyzonty  i myśleć „co by było, gdyby”. Rozważając możliwość kontaktu, powinniśmy przemyśleć raz jeszcze fundamentalne pojęcia, jak gdyby nasza teologia była „przestarzała”, „przedkopernikańska” i „geocentryczna”.

Na przykład, wedle ks. Hellera, teologowie mają tendencję do „absolutyzowania Wcielenia”, czyli podkreślania jego wyjątkowości. To samo dotyczy chrześcijańskiego zmysłu historii, która jest linearna, czyli dzieli się na czas przed i po Wcieleniu. Wedle ks. Hellera ewentualny kontakt z obcą cywilizacją zmieniłby nasz kulturowy kontekst, musimy więc zrewidować nasz punkt widzenia. Przyznaje co prawda, że Ojcowie Kościoła nie zajmowali się możliwością Wcielenia mającego miejsce gdzie indziej poza ziemią, stwierdza jednak: „Dzisiaj trzeba przynajmniej tę kwestię pozostawić otwartą”.

Jest to klasyczna technika, jaką posługują się z upodobaniem współcześni teologowie. Rozumowanie swe opierają na założeniu, że prawda uzależniona jest od kontekstu kulturowego, że historyczny i kulturowy kontekst w jakiś sposób determinuje prawdę. Tak więc prawda musi zostać rewidowana czy nawet należy ją celowo podawać w wątpliwość wraz z każdorazową zmianą kontekstu kulturowego. W ten sposób wiele prawd, czy nawet dogmatów wiary, musi pozostać „kwestiami otwartymi” ze względu na zmianę kontekstu kulturowego. Wedle ks. Hellera wymagana byłaby jedynie radykalna zmiana kontekstu i to nawet nie w sensie fizycznym, ale nawet czysto teoretycznym. Jak widzieliśmy przed chwilą, kontakt z obcą cywilizacją, nawet zakładając, że taka rzeczywiście istnieje (na co nie ma żadnych dowodów) byłby fizycznie niemożliwy. Mówimy tu o nowym kontekście kulturowym, który jest w tym przypadku czymś całkowicie teoretycznym, nie posiadającym żadnego oparcia w faktach a nawet praktycznie niemożliwym. Nawet ks. Heller przyznaje „Jedno wydaje się niemal pewne: kontakt z takimi istotami ma znikome prawdopodobieństwo”. A jednak owo znikome prawdopodobieństwo jest dla niego wystarczające, by przemyśleć na nowo wszystkie dogmaty chrześcijaństwa i pozostawić otwartą kwestię innego Wcielenia.

Gdy ktoś odchodzi od rzeczywistości w pogoni za teoriami, fikcyjnymi istotami, istniejącymi jedynie w wyobraźni, może zbłądzić bardzo daleko od prawdy. Jeszcze większe niebezpieczeństwo niesie za sobą jednak fundamentalna teza współczesnej teologii: że prawda zależy od kontekstu kulturowego. Jest dokładnie odwrotnie, to właśnie prawda jest ze swej definicji niezależna od wszelkiego konkretnego kontekstu. Fakt, że Ziemia obraca się wokół Słońca nie jest wynikiem jakiegoś nowego kontekstu kulturowego, taka jest po prostu rzeczywistość. Prawa fizyki, jak to przyznaje nawet autor wywiadu, są takie same wszędzie i dla każdego. Fundamentalną zasadą metody naukowej jest, że daną obserwację można powtórzyć i że te same przyczyny powodują te same skutki. Obserwacja nie zależy od „kontekstu kulturowego”, polega raczej na uznaniu rzeczywistości. Jeśli rodzaj ludzki jest niewolnikiem błędu, jest tak w znacznej mierze dlatego, że nie obserwuje on rzeczywistości dostatecznie ściśle, albo jak to ma miejsce w przypadku ks. Hellera, woli swe własne teorie od faktów.

Z pewnością kultura i cywilizacja zmieniają się wraz z czasem, często jest to jednak właśnie konsekwencją nowego odkrycia, a nie odwrotnie: pewne prawdy czy prawa natury raz odkryte mają wielki wpływ na cywilizację. Pomyślcie choćby o wynalezieniu elektryczności i wielkich zmianach jakie wywołało to odkrycie w ludzkim życiu. Jednak odwrotność tego nie jest prawdą. „Kontekst kulturowy” nie determinuje prawa powszechnego ani rozumienia przyczyn otaczających nas zjawisk. Natura ma irytujący zwyczaj bycia zdecydowanie niedemokratyczną: jest taka, jaka jest, niezależnie od tego, co mogliby na jej temat myśleć ludzie.

Jako przykład owego „kontekstu kulturowego” zmieniającego zasady teologiczne podaje ks. Heller odkrycie przez Kopernika że „nie jesteśmy centrum wszechświata”. Z pewnością kalumnią jest twierdzenie, że teologia, której przedmiotem jest przede wszystkim Bóg, w jakiś sposób utrzymywała wcześniej, iż to człowiek jest centrum wszechświata. Jak stwierdził bardzo jasno św. Tomasz z Akwinu, człowiek jest przedmiotem teologii jedynie o tyle, że jest on stworzony przez Boga i musi do Niego powrócić. To Bóg jest centrum teologii, a nawet jej właściwym przedmiotem. Nawet twierdzenie, że „człowiek jest szczytem stworzenia i najbliższą Bogu istotą” jest kompletnie fałszywe, aniołowie są o wiele doskonalsi i bardziej podobni do Boga, co wie każde uczące się katechizmu dziecko.

Ks. Heller twierdzi dalej, że ta koncepcja Kopernika sprowokowała reakcję, której skutkiem był mistycyzm niemiecki, „przywracający człowiekowi jego centralne miejsce we wszechświecie”. Powołuje się tu zwłaszcza na Jakuba Böhme, co nie jest najlepszym przykładem, gdyż Böhme nie reprezentował ani niemieckiego mistycyzmu, ani wierzeń luteranów, które zmodyfikował zgodnie ze swymi prywatnymi wizjami – bliższymi teozofii czy kabale niż teologii[7]. Skoro sami luteranie wygnali go  z jego rodzinnego miasta za głoszenie egzotycznych herezji, trudno twierdzić, że reprezentuje on myśl chrześcijańską, a tym bardziej katolicką.

Moglibyśmy również odpowiedzieć ks. Hellerowi, że sam Kopernik był katolickim kapłanem, który dzieło swe dedykował papieżowi Pawłowi III. System kopernikański opiera się na zasadzie, że w tym co dotyczy powszechnych praw natury nie ma żadnych szczególnych miejsc – „katolickość” czyli „powszechność” stosuje się również do samego stworzenia. Ziemia jako centrum wszechświata była właściwie koncepcją pogańską, a nie chrześcijańską. Słońce i księżyc nie są półbogami, wyłączonymi w jakiś sposób spod praw natury, ale elementami stworzenia jedynego prawdziwego Boga, podlegającymi tym samym prawom powszechnym. Wszystkie polemiki dotyczące teorii Kopernika muszą uwzględniać ponadto fakt, że Galileusz, nawet w opinii swych zwolenników, nie był człowiekiem uczciwym.

Widzimy więc, że ks. Heller zasadniczo myli się twierdząc, że chrześcijańska teologia jest „geocentryczna”. Jak na to wskazuje sama nazwa „chrześcijańska” jest ona raczej skupiona wokół Jezusa Chrystusa. W istocie jedynie bardzo rzadko Ojcowie Kościoła zajmowali się strukturą Układu Słonecznego i z reguły jedynie dla zilustrowania tego, co ich naprawdę interesowało: nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa.

Ksiądz Heller wolałby jednak, by teologia skoncentrowała się nie na Objawieniu czy nawet na prawie naturalnym, ale na „szerszym spojrzeniu” [Tymczasem przydałoby się nowe, szersze spojrzenie]. Spojrzenie to obejmuje istnienie na jakiejś odległej planecie istot rozumnych, które nie popadły w grzech pierworodny, posiadają lepiej rozwinięty intelekt i lepiej widzących różnicę między dobrem a złem, żyjących w przyjaźni ze swym Stwórcą i nie potrzebujących odkupienia. Heller ubolewa, że nie jesteśmy przygotowani do rozwinięcia naszych refleksji teologicznych z uwagi na ten nowy kontekst kulturowy. Oczywista odpowiedź na ten zarzut brzmi, że teologowie, podobnie jak inni naukowcy, zazwyczaj badają rzeczy, które rzeczywiście istnieją, które są realne, a nie zajmują się gdybaniem. Nie możecie na przykład znaleźć w podręcznikach teologii moralnej odpowiedzi na pytanie: czy grzechem jest posiadanie jednorożca – z tego prostego powodu, że jednorożce nie istnieją. Podobnie spekulowanie na temat obcych jest po prostu podejściem nienaukowym z tego prostego powodu, że nie ma żadnych dowodów na ich istnienie – należą oni raczej do dziedziny literatury niż historii.

Jeśli nawet niekiedy teologowie stawiali hipotetyczne pytania, takie jak: czy Słowo mogłoby przybrać ciało, gdyby nie było grzechu pierworodnego, czynili to jedynie dla zilustrowania zasad już udowodnionych, albo zakresu ich stosowania. Przypadku czysto hipotetycznego nie można nigdy traktować jako punktu wyjścia dla nowej tezy teologicznej, nie można też powołując się na niego nawoływać do podawania w wątpliwość zagadnień od dawna zdefiniowanych jako „kwestii otwartych” czy „szerszego punktu widzenia”, jak to czyni autor niniejszego wywiadu. Jest dokładnie przeciwnie, stosunek teologów do owych hipotetycznych kwestii pokazuje, w jaki sposób zasady te mogłyby być stosowane, ze szczególnym podkreśleniem ich niezmienności.

Dalsza część wywiadu dotyczy innej jeszcze kwestii: nieskończoności. Otóż ks. Heller twierdzi, że podobnie jak teologia musi być dostosowana do nowej i szerszej wizji, tak i sama koncepcja Boga musi zostać przemyślana wedle tych nowych postulatów. I podobnie jak błędnie pojmuje samą teologię, ks. Heller wypacza również samą naturę Boga. Wedle niego, musimy przemyśleć nasze określanie Boga jako „nieskończonego”, ponieważ obecnie wiemy znacznie więcej na temat nieskończoności, niż kiedykolwiek przedtem. Podczas, gdy do tej pory pojmowaliśmy nieskończoność jako coś negatywnego, coś, co nie ma końca, obecnie dzięki analizie matematycznej wiemy, że nieskończoność wchodzi w „inną skalę”. Istnieje nieskończenie wiele liczb rzeczywistych „większych”, niż nieskończona ilość liczb całkowitych. Możemy również mówić o skali nieskończoności, a stąd również o „nieskończonej liczbie nieskończoności”, którą moglibyśmy identyfikować z Bogiem. Podczas gdy do tej pory matematycy uważali, że nie może być czegoś takiego jak absolutna nieskończoność, dzięki współczesnym matematykom wiemy, że nie jest ona czymś niemożliwym.

Takie pomieszanie pomiędzy matematyką a metafizyką jest czymś powszechnym u ludzi, którzy nie posiadają gruntownej wiedzy w żadnej z tych dziedzin, nie musimy posiadać jednak wybitnej inteligencji, by wykazać absurdalność takiego pomieszania. Kiedy matematycy używają słowa „nieskończony” mają na myśli policzalność pewnego zbioru liczb, lub to, co nazywamy „mocą zbioru”. Stąd możemy mówić o różnych „skalach” nieskończoności w tym sensie, że dane zbiory liczb nie mogą zostać policzone przez inny zbiór liczb. Zainteresowanych odsyłam do krótkiego artykułu „A teraz coś nieskończenie lepszego”.

Jednak nie mamy nieskończonej ilość bogów, gdyż Bóg jest tylko jeden – istnieje tylko jeden Bóg, a nie nieskończona ich liczba. Kiedy mówimy, że Bóg jest „nieskończony”  mamy w rzeczywistości na myśli, że Bóg nie ma żadnych granic, że jest On obecny wszędzie, że jest wszechmocny. W istocie Bóg jest niepoliczalny, gdyż nie ma w Nim w ogóle wielkości – wielkość to coś właściwego rzeczom, które złożone są z pewnej ilości mniejszych elementów. W każdym przypadku, gdy możemy coś zmierzyć, rzecz ta istnieje w pewnej przestrzeni i jest w jakiś sposób ograniczona. Jednak Bóg jest wszędzie i jest absolutnie prosty, nie możemy Go więc zmierzyć, oprócz tego, że wiemy, iż jest On jedyny. Tak więc sam pomysł porównywania policzalnej nieskończoności do Jedynego Boga świadczy o błędnym rozumieniu zarówno samej idei matematycznej nieskończoności co i nieograniczonej mocy Boga.

Ks. Heller nie tylko okazuje się być bardzo kiepskim matematykiem, a jeszcze gorszym metafizykiem, pragnie też narzucić idei stworzenia rozmaite „paradoksy”,  związane z błędnym pojmowaniem przez niego nieskończoności. Mówi o współczesnej koncepcji nieskończonej liczby wszechświatów, o wszechświecie nieskończenie rozległym, oraz o możliwości istnienia nieskończonej liczby podobnych wszechświatów.

Pierwsza z tych koncepcji wydaje się być absurdalna, jej przyjęcie skutkowałoby ponadto pewnym kryzysem tożsamości. Jeśli wszechświat jest rzeczywiście nieskończenie rozległy oznacza to, że gdzieś w nim musi koniecznie istnieć identyczny układ atomów jak w Układzie Słonecznym, a nawet – idąc dalej tym tokiem rozumowania, musi istnieć nieskończona ich liczba. W ten sposób gdzieś we wszechświecie istniałaby bez wątpienia wierna kopia nas samych, co do ostatniego atomu, nie bylibyśmy więc już we wszechświecie jedyni w swoim rodzaju.

Zwolennikom tej koncepcji możemy po prostu odpowiedzieć że wszechświat, niezależnie od tego, jak jest wielki, ma pewien rozmiar. Samo istnienie czegoś oznacza, że rzecz ta ma pewien kształt i rozmiar– z samej definicji jest ograniczone – posiada pewną wielkość. Niezależnie od tego, jakie jest wielkie, wielkość tę nadal da się wyrazić liczbą  – nie jest ona nieskończona, zawsze może się zwiększyć. Tak więc już samo użycie słowa „wszechświat” implikuje, że jest on z konieczności ograniczony i posiada pewną wielkość. Nie wolno nigdy zapominać o fakcie, że fizyka udowodniła już dawno temu, iż wszechświat ma w istocie ograniczony rozmiar i że przypisywanie mu nieograniczonej  wielkości naruszałoby po prostu prawa termodynamiki. Niezależnie od tego, jak wielki mógłby być wszechświat, prawdopodobieństwo, że znajdziemy w nim dokładną kopię każdej jego części jest pod względem prawdopodobieństwa absurdem – trzeba pamiętać, że kwantowa teoria przenikania stanowczo wyklucza taką możliwość. Tak więc bezcenna tożsamość ks. Hellera pozostaje, dzięki Bogu, niezagrożona.

Drugi paradoks: nieskończonej liczby równoległych wszechświatów, jest w istocie jedynie wytworem wyobraźni pisarzy sciencie fiction. Jest to próba wyjaśnienia dlaczego świat jest taki a nie inny, bez wyciągania wniosku o konieczności istnienia Boga. Jak twierdzi autor, różne stany wszechświata opisane zostały w równaniach Einsteina, bazujących na pewnych fundamentalnych stałych. Rodzi to oczywiście pytanie: biorąc pod uwagę wszystkie możliwości, jakie jest prawdopodobieństwo, że rzeczy staną się takimi, jakimi w rzeczywistości są? Autor odpowiada: „Dokładnie miary zero. Zatem mimo naszego nieprawdopodobieństwa, jednak jesteśmy”. Jednak dla kogoś, kto odmawia uznania istnienia Boga, prawdopodobieństwo jego własnego istnienia jest naprawdę równe zeru. Zamiast potraktować ten argument jako jeden z najbardziej przekonujących dowodów na istnienie Stwórcy, który promulguje same prawa natury, człowiek taki rzuca się w mętne wody teorii, która jest nienaukowa i sprzeczna ze zdrowym rozsądkiem.

Ponoć, za każdym razem, gdy wszechświat się zmienia, powstaje nieskończona liczba równoległych wszechświatów, w których urzeczywistniają się wszelkie możliwe prawdopodobieństwa. Szczególnie frustrujące jest w tej teorii to, że nie mamy absolutnie żadnego dowodu na jej poparcie i nigdy nie będziemy go mieli, ze względu na fakt, że wszystkie te równoległe wszechświaty są zamknięte w sobie, a wiec z definicji nie da się ich istnienia zaobserwować. Moglibyśmy co prawda żywić nadzieję, że w jednym z tych równoległych wszechświatach ks. Heller mógłby odzyskać rozum – gdyż już samo potraktowanie takiej teorii jako czegoś sensownego czy nawet rozważanie jej oznacza śmierć nauki, metody naukowej, a nawet zdrowego rozsądku. A jednak twierdzi się, że teologia musi w jakiś sposób „dostosować się” do tych nowych koncepcji.

Smutny przykład ks. Hellera ukazuje nam rozpacz współczesnego naukowca, odrzucającego w swej pysze istnienie Boga, naukowca, który widząc dzieło stworzenia decyduje się zamknąć swe oczy nie tylko na prawdę, ale również na cały dający się obserwować świat. Zatraciwszy z pola widzenia cel swego intelektu, którym jest poznanie Boga, kończy tracąc rozum.

Prowadzący wywiad zadaje na koniec ks. Hellerowi podchwytliwe pytanie: „Czy takie myślenie nie jest jednak niebezpieczne dla naszej wiary?”.  Heller odpowiada na to, że może się tak zdarzyć. Z pewnością jest to niebezpieczne dla każdego, kto zachował do tej pory zdrowy rozsądek. Gdy intelekt ulega destrukcji, akt wiary nie jest już możliwy, ponieważ wiara jest przede wszystkim zgodą rozumu. Nadprzyrodzoność jest ponad porządkiem naturalnym, buduje na nim. Wszystko, co jest doskonałe wymaga, by najpierw było niedoskonałe i nawet nasza wiara, choć przewyższa rozum, jest doskonale rozumna. Tak jak nie można oczekiwać, by ktoś potrafił budować samoloty nie znając praw aerodynamiki, tak również niemożliwym jest budowanie życia moralnego bez prawdziwego rozumienia ludzkiej natury i stworzenia. Wszelka prawda pochodzi od Boga, tak naturalna jak i nadprzyrodzona, nie wolno nam więc próbować ich rozdzielać. Rozdział taki prowadziłby w sposób nieunikniony do chaosu i zniszczenia obu porządków.

Tak więc, drodzy wierni, bądźmy bardzo ostrożni w stosunku do artykułów, posługujących się „naukową” terminologią nie będąc w najmniejszym stopniu naukowymi. Istnieje powiedzenie, że zdrowy rozsądek nigdy nie traci swych praw – i powinniśmy odwoływać się do niego zwłaszcza sytuacjach, gdy atakowany jest on przez takie właśnie idee, powinniśmy wówczas odwoływać się do tego, co możemy zaobserwować i co naprawdę wiemy. Nie pozwólcie, by uwodziły was słowa mające pozór prawdy, upewniajcie się, że rozumiecie co oznacza każde ze nich, zanim uwierzycie ich autorowi. Jak pisze św. Paweł, powinniśmy unikać „światowych nowości słów” (1Tym 6,20) i „wszystkiego (…) doświadczać, a co jest dobre, zachowywać” (1Tes 5,21).


[1] Czerwiec 2008 http://tygodnik.onet.pl/36,0,10717,czy_kosmita_moze_byc_zbawiony,artykul.html

[2] Imponujące osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że obecne obliczenia podają średnią odległość 384.400 km (405.000 km w apogeum)

[3] Obliczeń tych dokonano poprzez mierzenie kąta pomiędzy słońcem a księżycem w pierwszej jego kwarcie – co jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym.. Jak obliczył, kąt ten wynosi około 87°. W rzeczywistości wynosi on 89°50’, co czyni słońce jeszcze bardziej odległym, około 345 razy dalszym niż odległość z ziemi do księżyca.

[4] Na orbicie słońca Helios 2 osiągnął 17 kwietnia 1976 roku prędkość 241.350 km/h. Najszybszemu skonstruowanemu przez człowieka obiektowi, statkowi kosmicznemu Voyager pokonanie odległości 4.2 lat świetlnych do najbliższej nam po słońcu gwiazdy zajęłoby 134.000 lat.

[5] http://www.vectorsite.net/taseti.html

[6] Jest to stosunkowo niewielka odległość, biorąc pod uwagę, że nasza galaktyka liczy wedle niektórych 100.000 lat świetlnych.

[7] Co ciekawe, w dziełach Jakuba Böhme dostrzec możemy idee, które odnajdujemy również w modernizmie: że Bóg bez dzieła stworzenia jest w jakiś sposób niekompletny, że wolna wola stanowi o godności osoby ludzkiej, oraz że wszechświat stale ewoluuje.

O roli końskiej dupy w rozwoju cywilizacji

Czy oświadczenie „Zawsze tak to robimy” nie budzi w tobie jakiejś wątpliwości?

1.    Amerykański standard szerokości torów kolejowych (odstępu szyn) wynosi 4 stopy, 8.5 cala. Prawda, że to dziwaczna liczba? A czy wiesz dlaczego taki właśnie standard się stosuje?

2.    Ponieważ w ten sposób buduje się linie kolejowe w Anglii, a właśnie angielscy przybysze budowali amerykańskie linie kolejowe. Dlaczego jednak Anglicy budowali je właśnie tak?

3.    Ponieważ pierwsze linie kolejowe, budowali ci sami ludzie, którzy budowali wcześniej linie tramwajowe, a tam właśnie stosowano ten standard. Dlaczego jednak stosowano tam ten standard?

4.    Ponieważ ludzie, którzy budowali linie tramwajowe, używali tych samych szablonów i narzędzi, jakich używali przy budowie wagonów tramwajowych, które miały taki odstęp kół. W porządku! Ale dlaczego wagony miały taki właśnie dziwaczny odstęp kół?

5.    No cóż, gdyby próbowali zastosować jakiś inny rozstęp, łamali by pewną starą zasadę budowy dalekobieżnych dróg angielskich, ponieważ mają one taki właśnie odstęp kolein na koła. Któż to budował te starodawne drogi z koleinami?

6.    Pierwsze dalekobieżne drogi w Europie (i Anglii) zbudowało Imperium Rzymskie dla swoich legionów. Drogi te są w użyciu dotychczas. Ale skąd te koleiny?

7.    Pierwotne koleiny uformowały rzymskie rydwany wojenne; każdy inny użytkownik tych dróg musiał się dostosować do nich, gdyż inaczej uszkodziłby koła swoich pojazdów. Ponieważ rydwany były wykonywane dla Imperium Rzymskiego, były one wszystkie do siebie podobne jeśli idzie o rozstęp kół.

Jak widać amerykański standard odstępu szyn kolejowych: 4 stopy i 8.5 cala, pochodzi od parametrów technicznych rzymskich rydwanów bojowych. A biurokracja jest wieczna.

A więc następnym razem, kiedy dostaniecie do ręki jakąś dokumentację techniczną i zaczniecie podejrzewać, że może ona mieć coś wspólnego z końską dupą, będziecie mieli całkowitą rację, ponieważ rzymskie rydwany wojenne były konstruowane tak, aby ich szerokość była dostosowana do sumarycznej szerokości zadów dwu koni bojowych.

A teraz małe rozwinięcie tematu…

Kiedy spoglądacie na kosmiczny wahadłowiec na stanowisku startowym, widzicie dwie duże rakiety startowe przymocowane po bokach głównego zbiornika paliwa. Są to rakiety na paliwo stałe, w skrócie: SRB, produkowane w firmie Thiokol, w Utah, w U.S.A. Inżynierowie, którzy projektowali SRB woleliby, aby były one nieco grubsze, ale… SRB transportuje się z wytwórni na stanowisko startowe koleją. Tak się złożyło, że linia kolejowa biegnie na pewnym odcinku przez tunel wydrążony w górze. Rakiety muszą się zmieścić w tym tunelu. Tunel jest tylko odrobinę szerszy niż linia kolejowa, a linia ta, jak już wiecie, ma szerokość dwu końskich tyłków.

Tak więc jeden z głównych szczegółów konstrukcyjnych kosmicznego wahadłowca, być może najbardziej nowoczesnego systemu transportowego na świecie, został zdeterminowany ponad dwa tysiące lat temu przez szerokość końskiej dupy.

A wy nadal myślicie, że nazwanie kogoś końską dupą jest dla niego ujmą… Otrzymane z USA

=======================================

[A ruski standard jest o 8.5 cm szerszy. Bo car, zapytany o decyzje, orzekł: ‘Na ch.. szyrie??” MD]